Przebieraniec - MOK Legionowo
Transkrypt
Przebieraniec - MOK Legionowo
Przebieraniec Biurko żonine zawalone stosami papierów. Ma się z nich urodzić monografia szkoły, placówki zarządzanej przez moją żonę. Literackie przedsięwzięcie w związku z nadchodzącym jubileuszem. Pośród broszur i maszynopisów rzuca się w oczy pokaźnych rozmiarów album – kronika szkoły. Biorę do ręki czerwono oprawny wolumin, zaczynam kartkować. Zanotowano, opisano i zilustrowano zdjęciami wszystko, co wydarzyło się w szkole w ciągu minionych trzydziestu lat. Nawet owo spotkanie z milicjantami z miejskiej komendy, którzy w roku 1975 odwiedzili szkołę i prawili uczniom o zagrożeniach, zasadach bezpieczeństwa i tym podobnych sprawach. Sfotografowano ich: cztery umundurowane postacie siedzące za prezydialnym stołem. Ale co to? Widzę wśród nich kobietę – w takiej samej co u innych mundurowej kurtce – przy czym twarz kobiety jest mi doskonale znana. To moja dawna przyjaciółka, Antonina, dziesięć lat starsza od tej Antoniny, którą znałem, często widywałem; starsza, ale niewiele zmieniona. Pod fotografią niewprawna ręka uczniowska nagryzmoliła nazwiska i stopnie służbowe sfotografowanych stróżów prawa. Wypisane kulfonami nazwisko Antoniny zostało w dodatku zniekształcone. Przekazuję żonie swoją uwagę: – Ta milicjantka nazywa się nieco inaczej, jeśli ma to jakieś znaczenie, to mogę poprawić. No i wygadałem się. Nastąpiły pytania, musiałem zaspokoić ciekawość żony i tym sposobem odsłonił się przed jej oczami kawałek mojej przeszłości. Lato roku 1965 przyniosło mi tę znajomość. Antonina pracowała wtedy w pruszkowskim technikum. Jej pensyjka szkolnej sekretarki była marna. Zwierzyła mi się, że najprzykrzejszy ze wszystkich trzydziestu dni miesiąca jest dla niej dzień wypłaty. Patrzy na zainkasowane grosze i nie myśli o tym, co będzie mogła sobie kupić, lecz uświadamia sobie, z ilu potrzebnych rzeczy trzeba będzie zrezygnować. Jak mało jest tego grosiwa w stosunku do potrzeb. Jaka dysproporcja wobec czekających ją wydatków. Wspominając po latach jej skargi zadaję sobie pytanie: czy nie dlatego wstąpiła do milicji, że znudziło jej się klepać biedę? To bardzo prawdopodobne. Pobory milicyjne bez wątpienia poprawiły jej samopoczucie. Tak, do zmiany zawodu popchnęły ją niewątpliwie względy materialne, ale chyba nie tylko one. Przypuszczam, że jeszcze przed wystrojeniem się w mundur miała – jako żona kryminalisty – do czynienia z milicją. Męża, który popadł w konflikt z prawem, zamknęli w pudle na parę lat, a ona prawdopodobnie nieraz była przesłuchiwana na tę okoliczność. Jako podejrzana? Nie, nie sądzę. Jako świadek. W każdym razie zaczęło się od jakichś przesłuchań, które z biegiem czasu przestały być takie oficjalne jak na początku. Tak to sobie wyobrażam. Słowem, spiknęła się z gliniarzami. Zadzierzgnięto jakieś znajomości, nawiązano kontakty i koniec końców został uczyniony jeden mały kroczek w kierunku feminizacji milicyjnego zawodu. Wpatruję się w widoczną na fotografii umundurowaną Antoninę. Uniform pozbawił ją kobiecości, choć nie tak całkiem. Został skrojony z pewnym uwzględnieniem damskiej anatomii. Chciałoby się zacytować Boya: „Pod kapotką kolorową rysuje się to i owo.” W chwili gdyśmy się poznali, małżonek miał do odsiedzenia jeszcze trzy lata. Grażyna była słomianą wdową. Odwiedzałem ją, zostawałem na noc i czułem się zupełnie bezpieczny. Miałem więcej szczęścia niż rozumu, istniały przecież przepustki... W końcu doszły nas słuchy, że ktoś widział jej męża przechadzającego się ulicami Warszawy. Dostawał przepustkę bez trudności, gdyż umiał swe złodziejskie talenty objawić również w więzieniu. Nie to, żeby kogoś okradł. Potrafił po prostu w k r a ś ć s i ę w łaski naczelnika więzienia. Dowiedziawszy się o tym uczułem podziw dla tego człowieka, znanego mi tylko z fotografii. W rozmowie z Antoniną: – To jakiś geniusz, genialny dyplomata – powiedziałem ze śmiechem, ale bynajmniej nie ironicznie. – Tak – potwierdziła z miną jak najbardziej serio – on był zawsze bardzo lubiany, dopóki kogoś nie okantował. Niewiele zatem brakowało, by żona i kochanek zostali przez męża przyłapani in flagranti. Tę opowiedzianą żonie historyjkę z Antoniną moja połowica skomentowała krótko: – Mogłeś dostać po mordzie. – No mogłem, mogłem – brzmiała moja odpowiedź, wygłoszona jak gdyby nigdy nic, tonem zwyczajnym, naturalnym, nie zdradzającym, iż dźgnęło mnie owo dosadne wyrażenie. Nie podobała mi się ta „morda”, ale czy można by tę myśl wyrazić inaczej? „Po pysku”, „po gębie”? To już nie to samo, nie ten odcień znaczeniowy. Dostać po pysku to być spoliczkowanym. Natomiast w moim przypadku zanosiło się na walenie pięścią, a nie otwartą dłonią, czyli po prostu na... mordobicie. Niestety, każda twarz, choćby najszlachetniejsza, gdy jej przyłożyć prawym sierpowym, zamienia się automatycznie w mordę. Podczas gdy ona wykonywała swoje czynności sekretarki w jednej szkole, ja belfrowałem w innej. Byłem opłacany równie nędznie co moja przyjaciółka, nie należałem więc do tych kochasiów, którzy, nie tylko rozbierają, ale i ubierają. Aliści pewnego razu trafiło mi się coś ekstra. Od nędzy przeszedłem do pieniędzy. Ojciec mojego ucznia, jegomość dobrze sytuowany, a jednocześnie zadowolony z postępów swego synalka, poczuwał się wobec mnie do wdzięczności i postanowił mi coś odpalić. Zatrzymał mnie na szkolnym korytarzu, by uraczyć długim, uroczystym monologiem, w którym była mowa o jego synu, co tak szczęśliwie ukończył szkołę, i o mnie, o moich zdolnościach pedagogicznych, zaangażowaniu, słowem, o mojej pracy, która, jak wiadomo, nie jest wynagradzana tak, jak na to zasługuje, a zatem... Zorientowawszy się, do czego to wszystko zmierza, zacząłem robić ceregiele: „Pan jest zbyt łaskaw, ja tylko spełniałem swój obowiązek.” Facet nie ustępował, ja się wzdragałem, jednakże „perswazje finansowe” trwały tak długo, że w końcu zmiękłem i skapitulowałem. Jeszcze tego samego dnia pognałem do Antoniny, zadowolony, że wreszcie będę mógł jej coś dać, ulżyć w tej biedzie, na którą tak narzeka. Widok pieniędzy w mojej wyciągniętej ręce oburzył ją. Poczuła się obrażona, niemal znieważona. Prosiłem, żeby przyjęła, tłumaczyłem, że przecież jesteśmy jak mąż i żona, wobec czego nie powinno być między nami tego rodzaju zahamowań. „Kocham cię, a to oznacza, że wszystko, co moje, jest twoje” i tym podobne głodne kawałki. A ona wciąż powtarzała: nie. Następnego dnia spotkałem ją przypadkowo na ulicy. Staliśmy naprzeciw siebie, przez chwilę rozmawialiśmy o tym i owym, a ona patrzyła na mnie z uśmiechem. – Czy masz jeszcze te pieniądze? – zapytała raptem. Moja ręka natychmiast sięgnęła do tylnej kieszeni spodni. – Proszę. Tym razem nie odmówiła. Potrzebowała więcej czasu niż ja, ażeby zmięknąć, po czym przyjęła. Obojeśmy byli zadowoleni, ona rada z przypływu gotówki, ja podbudowany świadomością, że jestem tym kochasiem, który nie tylko rozbiera, ale i ubiera. Nie przypuszczałem, że po dziesięciu latach ktoś przejmie moją rolę, rolę tego, co ubiera, a tym kimś będzie Milicja Obywatelska – w niebieskim gustująca kolorze.