Wstęp Jeśli czytając tę książkę, ktoś z was rozpozna siebie na jej

Transkrypt

Wstęp Jeśli czytając tę książkę, ktoś z was rozpozna siebie na jej
Wstęp
Jeśli czytając tę książkę, ktoś z was rozpozna siebie na jej stronach, wiedzcie, że nie było to
zamierzone. Nigdy, przenigdy nie chciałem komukolwiek sprawić przykrości lub
kogokolwiek skrzywdzić. Chciałem tylko opisać całą bezsilność, niezrozumienie i strach,
jaki czasami można bardzo głęboko odczuwać, kiedy jest się małym dzieckiem, rzuconym w
świat dorosłych. Kiedyś przeczytałem w książce Johna Bowlby’ego, wybitnego angielskiego
psychiatry i psychoanalityka, znanego z prac na temat przywiązania i relacji matka–dziecko,
że wszystko zależy od tego, co przydarzyło się nam przed piątym rokiem życia. To do tego
momentu kształtują się w nas zaufanie i wszelkie postawy. Potem dowiedziałem się, że nawet
po osiągnięciu tego wieku możemy dalej rozwijać inteligencję emocjonalną. A niedawno
dopiero zrozumiałem, że powinniśmy starać się przesiewać ziarno, tak aby zakiełkowało w
nas to, co najlepsze. Historia nie mówi, kiedy wreszcie będziemy mogli zebrać plony; pokaże
to samo życie.
Wyjazd
Dziesiąty listopada 1975 roku w małym kanadyjskim miasteczku Sainte-Hélène-deMancebourg, w regionie Abitibi, zapisał się jako jeden z bardziej znamiennych dni w
kalendarzu mojego życia. Od świtu lekko siąpił drobny deszczyk. Woń mokrej ziemi unosiła
się w powietrzu i mieszała z aromatem świeżo parzonej kawy. Ładnie pachniało. Dzień
dopiero się zaczynał. Jak często mi się zdarzało, spędziłem kolejną bezsenną noc, by jakoś
dotrwać do rana. Nocą nachodził mnie lęk; nic na to nie mogłem poradzić.
Tamtego poranka po raz trzeci w ciągu pięciu lat musiałem przemeblować mój mały świat.
Przerzucany z jednej rodziny zastępczej do drugiej, cały czas próbowałem gdzieś zapuścić
korzenie i odnaleźć punkty orientacyjne, nie okazując niezadowolenia z obawy, że przestanę
być kochany.
Z wyższością przynależną życiowemu doświadczeniu siedmiolatka stałem się błędnym
rycerzem, który walczy z przeciwnościami losu. Trzymałem się prosto, żeby sprawiać
wrażenie silnego, choć jeszcze nie byłem. Miałem już poczucie dumy, które nie pozwalało mi
okazywać, że jestem wrażliwy. Samotnie musiałem iść swoją drogą i żyć, starając się nie
zastanawiać zbytnio nad tym, co mi się przytrafi. W każdym razie nie byłem w wieku, aby
znać odpowiedź na tego rodzaju pytania.
Po raz kolejny wyruszałem na podbój nowego domu, tym razem do rodziny Rivard. Byłem
pełen niepokoju, który ogarniał mnie już od dawna i prześladował w dzień i w nocy. W
głowie kłębiły mi się bezładne myśli. Robiło mi się słabo. Ściskało mnie w żołądku. Jednak
byłem przyzwyczajony do tych przedwczesnych rozstań.
Bolały mnie stopy w zniszczonych i dziurawych butach. Ból był przeszywający, ale nie
wiedziałem, jak się go pozbyć. Ubrany w dopasowany, trzyczęściowy garnitur, składający się
z marynarki, spodni i kamizelki, na których odcisnął się ząb czasu, starałem się wyglądać
dumnie. Moje ręce wydłużyły się i ciało opinało znoszone, tweedowe ubranie, które dostałem
w spadku po starszym chłopcu. Mimo to chciałem je nosić z godnością; czułem się jak mały
mężczyzna. Zbyt mocno ściśnięty węzeł krawatu dusił mnie. Sporo urosłem w ciągu ostatnich
paru miesięcy. Nikt oprócz mnie nie zwrócił na to uwagi. Często pozostawałem
niezauważany.
Po dwóch i pół roku ciężkiej szkoły życia myśl o opuszczeniu wreszcie rodziny Surprenant
dawała nadzieję na lepszą przyszłość. Robiło mi się lżej na sercu, że koniec końców ucieknę z
tego przeklętego miejsca, w którym przemoc była na porządku dziennym. Ponieważ moje
zaufanie zostało nieco zachwiane przez to, co widziałem, słyszałem i czego doświadczyłem w
trakcie pobytu u nich, nie śmiałem jeszcze wierzyć w nadchodzące wyzwolenie. Przez długi
czas myślałem, że nie uda mi się wyjść cało i zdrowo z tej trudnej sytuacji.
Parę lat wcześniej państwo Surprenant ukryli się na odludziu przed wścibskim wzrokiem
gadatliwych sąsiadów. Zagubiony w odległej wiosce, czułem się całkowicie odosobniony, co
pogłębiało dramatyzm scen, jakie rozgrywały się na moich oczach.
Szedłem krokiem zdobywcy, choć w głębi mnie czaił się strach, który coraz trudniej było mi
ukryć; wcześnie pojawił się w moim życiu. To w rodzinie Surprenant uwił sobie we mnie
gniazdko. Żyłem z nim w symbiozie. Oplótł moje życie niby pajęczyna. Musiałem pogodzić
się z tym stanem rzeczy i żyć ze strachem może już zawsze.
Tamtego poranka opuściłem dom państwa Surprenant z determinacją i walącym sercem.
Uzbroiłem się w odwagę, aby iść krokiem pełnym godności, starając się nie ugiąć pod
ciężarem doświadczeń z przeszłości. Wypełniała mnie duma. Każdy krok w stronę auta
uwalniał mnie spod ich tyranii – tyranii, która została mi narzucona od dnia mojego
przyjazdu. Rzuciłem w ich stronę ostatnie przelotne spojrzenie, nie siląc się nawet na
najmniejszy uśmiech; moje szczęki były zbyt mocno zaciśnięte. Mogli się we mnie
wpatrywać z wrogością, już się ich nie bałem. Nigdy więcej nie będę się ich bać. Władza,
jaką nade mną mieli, ostatecznie się skończyła.
Odwróciłem się, patrząc prosto przed siebie, żeby nie mieć do nich zbyt dużego żalu. Zostało
mi dość gniewu na drogę. Mimo wszystko jednak targały mną sprzeczne uczucia. Chciałem
móc im wybaczyć i wyruszyć w spokoju ducha. Być może zbyt wiele od siebie oczekiwałem,
biorąc pod uwagę wcześniejsze okoliczności. Wspomnienie lat spędzonych u nich było tak
bolesne, że jeszcze długo mnie prześladowało.
Podczas drogi do nowego domu miałem mocne postanowienie, aby spróbować pozbyć się
balastu wspomnień i móc podróżować z lekkim sercem. Lecz byłem tylko dzieckiem i nie
bardzo wiedziałem, jak to osiągnąć. Wówczas dzieciństwo wydawało mi się więzieniem, z
którego wreszcie będę mógł uciec, gdy stanę się dorosły. Zresztą nauczyłem się liczyć,
skreślając w kalendarzu dni, które zostały mi do dnia wolności. Osiągnięcie pełnoletności
było czymś dużo więcej niż celem – stało się moją obsesją. Wyobrażałem sobie, że czeka
mnie wiele lat absolutnego szczęścia. Jednak do tej chwili musiałem się jakoś trzymać.
Wierzyłem, że przy odrobinie szczęścia kiedyś mi się naprawdę uda.
Od najmłodszych lat, mimo wszelkich napotkanych po drodze przeszkód, umiałem cieszyć się
drobnymi przyjemnościami życia. Nawet w najtrudniejszych momentach byłem przekonany,
że wszystko minie. Trzeba tylko cierpliwie czekać, czego, choć nie bez wysiłku i zwątpień, z
czasem się nauczyłem.
W jednej ręce z trudem dźwigałem mocno zużytą i naznaczoną licznymi zadrapaniami
niebieską walizkę ze zwiotczałej tektury, w której troskliwie przechowywałem kilka relikwii
z nie tak odległej przeszłości: dwie pary starannie złożonych ubrań, długie kalesony, parę
wełnianych skarpet, książkę z wyblakłymi obrazkami, przedstawiającymi zwierzęta na
fermie, i różaniec o dużych koralikach, którym uprzejmie obdarowały mnie zakonnice, gdy
cztery lata wcześniej opuszczałem przytułek świętego Jana Baptysty w Quebecu.
W drugiej ręce mocno ściskałem pluszowego misia. Trzymałem w rękach to, co miałem w
życiu najcenniejszego.
Pluszowy miś
Tyle razy przytulałem do siebie tego małego pluszaka, że materiał poprzecierał się, a kolory
spłowiały. Jego stan niewiele mnie obchodził; kochałem go. Z biegiem czasu wiele razy
łatano go na wszelkie możliwe sposoby. Nigdy się z nim nie rozstawałem, był dla mnie
wszystkim. Dała mi go moja prawdziwa matka w dniu, w którym zostawiła mnie w przytułku
u zakonnic, gdy miałem parę dni. Nie mogłem wyrzec się tego jedynego dowodu
pokrewieństwa z nią.
Kiedy przymykałem oczy i zanurzałem nos w futerku misia, czas stawał w miejscu.
Wąchałem go, by odnaleźć, tak przynajmniej wierzyłem, chociaż cząstkę zapachu mojej
matki, który coraz bardziej się ulatniał. Odpychałem od siebie chwilę, w której musiałem
rozstać się z misiem. Gdy nasyciłem się jego zapachem, wiedziałem, że dam radę stawić
czoło wszystkiemu, co mnie spotka, czekając na następną okazję, kiedy będę mógł ukryć nos
w moim pluszaku. Perspektywa tej chwili była wyjątkowym i pokrzepiającym doznaniem. To
właśnie oczekiwanie pozwalało mi w pełni i bardzo intensywnie przeżywać ten rytuał.
Pewnego dnia w popłochu musiałem pogodzić się z oczywistą prawdą – od dawna nic nie
zostało z zapachu mojej matki. Coraz rzadziej starałem się uchwycić coś z tej kobiety, której
nie znałem, lecz na którą tak bardzo czekałem.
Tamtego dnia, parę godzin przed wyjazdem do mojej nowej rodziny zastępczej, państwa
Rivard, czułem ogromną potrzebę, żeby podjąć ostatnią próbę i jeszcze raz odnaleźć zapach
mojej matki. Ukryłem więc swoją drobną twarz w grubym brzuchu misia. Wziąłem głęboki
wdech, wstrzymałem oddech i pełen nadziei czekałem długie minuty, aż jej zapach powróci.
Lecz na próżno. W jego futerku nie zachował się żaden ślad mojej matki. Wierzyłem, że miś
powinien był zatrzymać ten zapach na zawsze; miałem o to żal do niego. Nagle wielkie
nieszczęście ogarnęło moje dziecięce serce. Niczego nie dało się już zrobić, tchnienie jej
obecności w moim życiu zniknęło na zawsze.
Wtedy zacząłem szlochać i do oczu napłynęły mi łzy. Nie miałem pojęcia, jak przeżyję tak
niepowetowaną stratę. Pobiegłem do swojego pokoju, przekręciłem klucz w drzwiach i
skuliłem się na łóżku, mocno przyciskając do siebie misia. Wybuchnąłem płaczem, ale nikt
nie przyszedł mnie pocieszyć. Nie był to pierwszy raz, gdy płakałem, nie mając
najmniejszego wsparcia ze strony państwa Surprenant. Okazywanie współczucia i
wrażliwości wobec cierpienia bliźniego nie leżało w ich zwyczaju.
Powoli zacząłem odzyskiwać nadzieję, że matka powróci do mnie w inny sposób. Po raz
pierwszy poczułem, że tylko ona może wypełnić tę ogromną pustkę. Aby przezwyciężyć
smutek, pogrążyłem się w świecie imaginacji, wyobrażając sobie jej delikatne i pełne
wdzięku rysy twarzy, i uczepiłem się tej fantazji. Po cichu żarliwie błagałem ją, aby wróciła
do mojego życia. Byłem gotów na wszystko, żeby tylko moje życzenie spełniło się. Zawarłem
więc pakt z Bogiem – przyrzekłem, że zawsze będę mu posłuszny i będę postępował zgodnie
z jego wolą, jeśli tylko odnajdę matkę.
Po dłuższej chwili przygnębienia musiałem zapanować nad sobą, by nie popaść w głęboką
rozpacz. Ponownie przytuliłem mojego misia. Ponieważ przygotowywałem się do tego, aby
raz na zawsze opuścić dom państwa Surprenant, włożyłem do małej walizki parę rzeczy, które
ze sobą zabierałem. Zrobiłem dokładnie to, czego ode mnie oczekiwano. Byłem już
rozsądnym chłopcem; nauczyłem się nim być z obawy, by nie rozgniewać mojej rodziny, a
zwłaszcza by nie ściągnąć na siebie gromów pana Surprenant, którego wybuchy złości były
zupełnie nieprzewidywalne. Przygotowania do wyjazdu pozwoliły mi wyrwać się z
odrętwienia.
W drodze
O świcie na dobre opuściłem dom państwa Surprenant i udałem się w długą podróż z
Adrienem Lafleurem za kierownicą. Czułem się wyzwolony spod ich wpływu. Misją Adriena
było zawiezienie mnie do państwa Rivard, mojej nowej rodziny zastępczej. Mieliśmy przed
sobą czternaście godzin jazdy i sporo nieprzewidzianych wypadków po drodze. Ciągle się
bałem, że mój kierowca pobłądzi. Minęła dobra godzina, zanim zacząłem cieszyć się
wolnością.
Po raz pierwszy w życiu pan Lafleur wyjeżdżał ze swojej rodzinnej wioski, by udać się, jak
mówił, na koniec świata – na Półwysep Gaspezyjski. Ta wyprawa była dla niego prawdziwym
wyzwaniem. Z grubsza przygotował plan podróży. Z powodu nieprzewidzianych okoliczności
parę razy musiał go skorygować w trakcie jazdy. Mimo to żywiłem do niego bezgraniczne
zaufanie. Miał serce na dłoni.
Pan Lafleur, zatwardziały stary kawaler, który dopiero co zaczął trzydziestkę, był sąsiadem
rodziny Surprenant. Od zawsze pracował u nich jako człowiek od wszystkiego.
Posłuszeństwo nie pozwalało mu na żaden komentarz dotyczący tego, co działo się wokół.
Wiedział wszystko o swoich sąsiadach. Mimo to wolał odwracać wzrok i milczeć. Nakaz
milczenia był najważniejszy w tym przeklętym miejscu. Trzeba było go skrupulatnie
przestrzegać, bo jeśli nie, można się było narazić na poważne konsekwencje.
Ten skryty i cichy człowiek wszystko dusił w sobie, nawet to, co było nie do zniesienia. Nie
warto było próbować wyciągnąć od niego jakiekolwiek wyznania, stanowiło to daremny trud.
Ponad wszystko cenił poczucie obowiązku. Świadomość, że on również wie o niezliczonych
napadach złości pana Surprenant, dodawała mi otuchy. Nie musiałem sam dźwigać ciężaru tej
tajemnicy.
Pan Lafleur cierpiał z powodu rażących niedostatków w wychowaniu; brakowało mu
pewności siebie. Był milczkiem, któremu czasami zdarzało się wykrztusić parę słów, lecz
przeważnie w formie onomatopei. To, co mówił, było ledwo słyszalne. Mimo swej szorstkiej
powierzchowności był dobrym człowiekiem. Polubił mnie, co mnie cieszyło. Jego obecność
dodawała mi odwagi.
W czasie podróży z zadziwieniem obserwowałem krajobraz przesuwający się za szybą. To
było po prostu cudowne. Miałem wrażenie, że po raz pierwszy odkrywam piękno świata.
Przed oczami, jak na wielkim kinowym ekranie, widziałem krótkie chwile szczęścia, które
przeżyłem w dzieciństwie.
Moje serce wypełniała radość w rytmie porywających i rozpalających piosenek beatlesów,
które stanowiły podkład muzyczny naszej podróży. Kiedy na cały regulator leciało „All you
need is love” i pan Lafleur próbował zanucić kaleczoną angielszczyzną kilka słów, nagle
wyraźnie przypomniała mi się moja pierwsza rodzina zastępcza, państwo Bilodeau.
Mieszkałem z nimi przez dwa lata, zanim – w wieku pięciu lat – musiałem przeprowadzić się
do państwa Surprenant z niejasnej dla mnie po dziś dzień przyczyny.
Miłe wspomnienia
W miasteczku Les Éboulements, w regionie Charlevoix, państwo Bilodeau posiadali
kanadyjski dom z szarego kamienia, który pochodził z XVII wieku. Dom ten budził zazdrość
w całym sąsiedztwie i był pamiątką po pięknych czasach, jak mawiali niektórzy.
Naprzeciwko niego rozciągało się morze o kapryśnej naturze. Życie ofiarowywało mi
bezkresny horyzont.
Do dzisiaj pamiętam intensywny zapach porostów wyrzucanych na brzeg przez morze, który
bardzo lubiłem. W czasie odpływu udawałem się na wybrzeże. Wyruszałem na poszukiwanie
najładniejszych muszli, by uzupełnić swoją kolekcję.
Często siadywałem na skałach i, wystawiony na podmuchy chłodnego wiatru, godzinami
bawiłem się moimi znaleziskami. Wiatr znad morza przynosił rozmaite zapachy. Kilka
metrów dalej pan Roux wędził łososie, których woń mieszała się z zapachem soli. Słuchałem
szumu morza. Puszczałem wodze fantazji i oddawałem się marzeniom.
Jak przez mgłę pamiętam soboty, kiedy to mieliśmy zwyczaj do późna wylegiwać się w
łóżku, a potem jadać przepyszne posiłki, które pani Bilodeau pieczołowicie przygotowywała
w trakcie piątkowego popołudnia. To syciło mój delikatny i leniwy żołądek. Byłem
najszczęśliwszym dzieckiem na świecie.
Pudełko-pieścidełko
Zacząłem przechowywać w pamięci szczęśliwe chwile, jakie spotkały mnie w życiu.
Układałem te wspomnienia w pudełku-pieścidełku, symbolicznym miejscu w sercu, gdzie
mogłem gromadzić zapasy radości. Troskliwie je przechowywałem. Gdy nadchodziły ciężkie
czasy, wystarczyło, że sięgnąłem do mojego pudełka, by wydobyć z niego jakieś miłe
wspomnienie, które łagodziło ból. Nie spodziewałem się, że będę musiał do niego sięgać
coraz częściej, żeby jakoś pokonać przeciwności losu, które pojawiły się na mojej drodze.
Od początku
Dwudziestego drugiego maja 1973 roku skończyłem pięć lat. Od dwóch lat mieszkałem z
państwem Bilodeau, którzy nie mieli własnego potomstwa. Była ósma wieczorem. Po wiośnie
miało wkrótce nastać lato. Jak na tę porę roku, dzień był wyjątkowo gorący, więc cieszyłem
się wieczornym chłodem, leżąc w moim wielkim, białym łóżku. Panowała zupełna ciemność.
Już prawie zasypiałem, gdy kątem oka zobaczyłem panią Bilodeau, która podeszła do mnie
powoli. Przybita, z wyrazem niepewności na twarzy, poinformowała mnie, że nazajutrz rano
będę musiał wyjechać do innej rodziny zastępczej, do państwa Surprenant.
Jak sięgam pamięcią, nigdy nie było mowy o moim ewentualnym wyjeździe z domu państwa
Bilodeau. Sądziłem, że zostanę tam na zawsze. Nie potrafiłem ukryć swojego rozczarowania i
smutku, były oczywiste. Byłem wstrząśnięty; pani Bilodeau również.
Mój pobyt dobiegł końca. Musiałem pogodzić się z nową sytuacją – takie były reguły gry. Na
jakiś czas „wypożyczano” mnie rodzinie zastępczej. To nic, że byłem schludny, uprzejmy,
chętny do pomocy i przywiązany. Decyzja już dawno została podjęta przez sam nie wiem
kogo i nie miało to nic wspólnego z moimi pragnieniami czy moją wolą.
(…)