fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA

Transkrypt

fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment
Z języka niemieckiego przełożyły
Anna Slotorsz i Daria Kuczyńska-Szymala
Zacznijmy od triatlonu
Obudziłem się przed wschodem słońca. Nie odczuwałem zdenerwowania do czasu, kiedy gdzieś w śródmieściu Kapsztadu, po niecałym kwadransie jazdy samochodem, zorientowałem się, że zostawiłem w domu
rower. Musiałem zawrócić (bez roweru nie ma triatlonu) i wyruszyć
ponownie, tym razem wyraźnie już zdenerwowany i spóźniony. Z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę mknąłem prostą jak
strzała szosą na północ w kierunku Langebaan. We wstecznym lusterku
niczym stempel na widokówce majaczyła Góra Stołowa. W międzyczasie zrobiła się ósma i zapanował upał. Start wyznaczono na jedenastą.
Pierwsze wrażenie, jakie zrobili na mnie pozostali uczestnicy,
było onieśmielające. Stanowili gromadę młodych, do granic możliwości wytrenowanych atletów o niemalże ujemnej zawartości tłuszczu
w organizmie, silnych łydkach i potężnych udach. Właśnie rozgrywała się rywalizacja juniorów. Komentator przedstawiał zawodników
w wieku od dziesięciu do czternastu lat – wśród nich mistrza świata
w swojej kategorii wiekowej – którzy profesjonalnie zeskakiwali z rowerów, nim jeszcze dotarli do strefy zmiany, i jednym pchnięciem
umieszczali je na właściwych miejscach. Płynność, z jaką poruszali
się juniorzy, robiła wrażenie. Wśród ich licznie zgromadzonych krewnych i przyjaciół panowała beztroska atmosfera niczym na festynie.
Wielu z nich się znało, rozmawiało ze sobą, tworzyli przyjacielsko-koleżeńską wspólnotę.
Po zarejestrowaniu się przystąpiłem do rozgrzewki. Dwadzieścia
minut jazdy na rowerze i kwadrans truchtu. Potem założyłem piankę
i zdziwiłem się, że jakoś dziwnie na mnie leży. Woda miała przyjemną temperaturę, w pobliżu kilku urlopowiczów zażywało kąpieli. Ich
sobotnie pluskanie wydało mi się niepoważne.
Zostaliśmy zawołani do sali, w której omawiano przebieg zawodów. Pewien mężczyzna dotknął mojego ramienia i spytał, dlaczego
11
założyłem piankę tyłem do przodu. Kiedy zdałem sobie sprawę z tego,
jak komiczną jestem postacią na tle tych podrasowanych atletów, poczułem wewnętrzną eksplozję bomby wstydu. Cóż miałem odpowiedzieć? Bo jestem pierdołą? Bo zanadto skupiłem się na gapieniu się
na ludzi takich jak ty? Czy może miałem powiedzieć: Nic to, roweru
też zapomniałem. Wybąknąłem, że tak jest mi wygodniej. Spojrzał
na mnie, jakbym zasłużył na ekskomunikę. Zaczekałem, aż będzie
stać do mnie tyłem, i pobiegłem do toalety. Zaciągnięcie zamka błys­
kawicznego znajdującego się na plecach okazało się trudnym zadaniem, za to pianka leżała teraz znacznie lepiej. Doprawdy powinienem był wcześniej poćwiczyć ubieranie.
Poproszono nas na rampę startową. Nawet przez moment nie zastanawiałem się nad tym, jaką pozycję powinienem zająć na starcie
pływania. Kiedy rozległ się dźwięk rogu i opadła lina znajdująca się
przed nami, w ciągu kilku sekund przekonałem się, jak nierozsądnym
było ustawić się w pierwszym rzędzie. Uczestnicy zawodów Western
Province Triathlon nie wystartowali bowiem, płynąc spokojnymi,
długimi pociągnięciami. Machając rękami, rzucili się do wody niczym
drapieżne ryby próbujące pochwycić smaczny kąsek. Napierająca od
tyłu masa zepchnęła mnie na dno, miałem wrażenie, jakby po mojej
lewej i prawej zaroiło się od rekinów. Nieco podtopiony zachłysnąłem
się i zatrzymałem. Gdy prychając, ruszyłem ponownie, mogłem jedynie stwierdzić, że chmara znacząco się już oddaliła.
Choć pływaliśmy w lagunie, fale były na tyle silne, by całkowicie
wybić mnie z rytmu i uniemożliwić spokojne oddychanie. Co chwila
musiałem przystawać, by nie stracić z oczu najbliższej boi. Raz obrałem kierunek na nie tę co trzeba i dopiero ratownik w kajaku skorygował mój kurs. Z wody wyszedłem jako ostatni, ale mimo wszystko
dwóch innych zawodników było jeszcze w zasięgu mojego wzroku.
Nie zważając na lekkie zawroty głowy, pobiegłem co sił w nogach
do strefy zmian. Po obu stronach drogi stali kibice, rozbawieni świadkowie moich zmagań mających na celu wyswobodzenie się z pianki.
Tego również nie przećwiczyłem. Co gorsza, komentator sumiennie,
acz prawie niezrozumiale, wyczytał moje imię i pogratulował mi wyniku w pływaniu. Podejrzewam, że albo był we wspaniałym nastroju, albo za to tryskanie dobrym humorem znakomicie go opłacano.
12
Kiedy podmuch wiatru porwał numer startowy, który miałem
przytwierdzić w okolicach brzucha, a sznurek od niego upadł na ziemię, zziajany pobiegłem za kawałkiem plastiku. Komentator powiedział:
– O tak, nie spiesz się, I-laj-dżah.
Miałem wrażenie, że słyszę śmiech widzów.
W końcu udało mi się poskromić numer startowy i wypchnąć
mój rower poza strefę zmian. Uskrzydlony pragnieniem jak najszybszego oddalenia się od reszty ludzkości, pokonałem wzniesienie prowadzące do głównej drogi. Trasa obejmowała trzy okrążenia wzdłuż
owej drogi z nawrotem na rondzie. Samochody przekierowano na objazd. Ledwie udało mi się złapać rytm, zdublował mnie rower mknący
niczym formuła jeden. Skulony, pochylony do przodu atleta naciskał
na „siedmiomilowe” pedały. Prędkość lidera była tak duża, że zanim
śmignął koło mnie, słyszałem ledwie świst. Bycie zdublowanym zawsze jest poniżające. Jedynym plusem było to, że z powodu różnicy
prędkości nie musiałem się martwić, że ktoś oskarży mnie o niedozwoloną jazdę za nim w celu zmniejszenia oporów powietrza. Mój
rower górski miał grube opony, a ja dysponowałem ograniczonymi
ambicjami. Mozolnie, pod wiatr, pokonywałem lekkie, ale stałe nachylenie na sześciokilometrowym odcinku. Pochyliłem się do przodu
i wlepiłem oczy w migoczące, żółte linie przede mną.
Z każdym kilometrem uwalniałem się od natłoku myśli, aż do
momentu, kiedy sięgając po bidon z wodą, napotkałem pustkę. Rano
zaspany musiałem zostawić go w domu. Czterdzieści kilometrów
w tym upale – na całej trasie nie było nawet odrobiny cienia – bez picia wydawało się wyzwaniem godnym Herkulesa. Pod koniec pierwszego okrążenia zauważyłem stację benzynową. Skręciłem, zeskoczyłem z roweru i wpadłem do sklepiku. Przy ladzie stało dwóch grubych
Burów, dzierżących w rękach sześciopaki lokalnego piwa. Wlepili we
mnie wzrok, ale nie potrafiłem rozszyfrować wyrazu ich twarzy. Nie
byłem nawet pewien, czy pochodzimy z tej samej planety.
– Coś do picia – krzyknąłem. – Nie mam pieniędzy, ale potrzebuję czegoś do picia, później zapłacę.
Kasjerka wpatrywała się we mnie spojrzeniem pozbawionym
wyrazu przez nieskończenie długą chwilę, aż w końcu raczyła powoli
13
skinąć głową. Otworzyłem lodówkę i wyciągnąłem pierwszy lepszy
napój. W drzwiach stacji przełknąłem ogromny łyk.
Przy ostatnim okrążeniu wiatr wiejący mi w twarz wzmógł się.
Wyprzedziła mnie kobieta, którą wcześniej jako jedyną udało mi się
wyminąć. Aby tym razem, przy drugiej zmianie, zostawić po sobie
lepsze wrażenie, zeskoczyłem z roweru już 50 metrów przed strefą
zmian i wbiegłem do niej elegancko, przynajmniej w moim odczuciu.
W międzyczasie moje ramiona i uda nabrały niepokojąco czerwonego
koloru. W związku z tym nasmarowałem się kremem, co w strefie
służącej do błyskawicznego przebierania się było czynnością absurdalną. Ku mojej uldze komentator był akurat zajęty obwieszczaniem
nazwisk sportowców, którzy dotarli już do mety, oraz ich kosmicznie
krótkich czasów. Ja tymczasem próbowałem włożyć buty do biegania.
Moje stopy absolutnie nie chciały się do nich zmieścić. Pomyślałem,
że zapewne spuchły w wyniku wysiłku, i ponownie wsunąłem buty,
w którym wcześniej jechałem.
Biegaliśmy po dwukilometrowej pętli, którą trzeba było pokonać
pięciokrotnie. Po każdym okrążeniu ukryta w cieniu ogromnego parasola kobieta o surowym spojrzeniu wręczała zawodnikom elastyczne opaski. Na mecie cztery opaski na nadgarstku stanowiły dowód,
że zawodnik przebiegł przepisowe 10 kilometrów. Ledwie wbiegłem
na trasę, a kobieta, zakładając, że mam już za sobą jedno okrążenie,
chciała mi wręczyć opaskę. To był jeden z tych momentów w życiu,
w których człowiek przekracza własne możliwości. Pomimo przytłaczającego upału, pomimo osłabienia (i tętna sto sześćdziesiąt), pomimo że buty, które miałem na sobie, tylko w stanie wyższej konieczności można uznać za odpowiednie do biegania, pomimo tego, że wizja
przebiegnięcia ośmiu kilometrów zamiast dziesięciu wydawała się
bardziej kusząca niż jakikolwiek grzech, coś we mnie przeciwstawiło się pokusie i odrzuciłem ten prezent.
– Jestem z ciebie dumna! – krzyknęła za mną kobieta.
Bieganie po zmiennej nawierzchni, raz po asfalcie, raz po żwirze,
raz po kamiennych płytach, sprawiało mi trudność. Nigdy wcześ­niej
nie miałem do czynienia z tak obfitującą we wzniesienia trasą (to też
należało wcześniej poćwiczyć). Nie potrafiłem złapać rytmu. Mój puls
nie chciał się uspokoić. Najbardziej strome podbiegi byłem w stanie
14
pokonać, jedynie idąc. Każdy krok sporo mnie kosztował. Przeklinałem piękno otaczającego mnie krajobrazu, wzgórza, morze, ptaki.
Marzyłem o spokoju i odpoczynku. Na duchu podnosiło mnie koleżeństwo innych uczestników, którzy nawet dublując mnie, rzucali
well done, i wsparcie ze strony widzów, którzy gromko oklaskiwali
moje wysiłki, choć byłem ostatni, a od przedostatniego dzielił mnie
znaczący dystans.
Był tam też pewien pulchny mężczyzna, który stał na szczycie
wzniesienia na dachu swojego garażu i z zapałem komentował moją
walkę w obliczu stale topniejących sił. Prawie się zaprzyjaźniliśmy. To
zaklinał mnie, bym się nie poddawał, to podpuszczał stwierdzeniem,
że chyba nie zamierzam dotrzeć do mety, idąc, to zachęcał, bym pokazał, jaki jestem twardy, to rugał, że podczas nawrotu na portowym
molo pobiegłem skrótem.
Także kobieta zajmująca się podawaniem napojów czekała na
mnie aż do końca, oblała mi głowę zimną jak lód wodą i pobiegła ze
mną parę metrów, wychwalając mnie przy tym pod niebiosa. Podążała za mną aż do mety, gdzie później zamieniliśmy kilka słów. Opowiedziała mi, że rok wcześniej pokonała swój pierwszy triatlon i że
była wtedy ostatnia.
– Ale wiesz – powiedziała – jeżeli istnieje coś, w czym bycie ostatnim nie jest wstydem, to jest to triatlon.
Zbiegałem z pagórka ku mecie. Przede mną rozpościerało się morze. Linię mety przekroczyłem, podskakując na jednej nodze. Usłyszałem, jak komentator ponownie podjął próbę wypowiedzenia mojego imienia i jak ogłasza mój czas: 3:45. Właściwie liczyłem na 3:30,
ale jeśli uwzględnić wszystkie nieplanowane przerwy, nie byłem od
tego czasu daleki.
Na mecie wypiłem kubeczek coca-coli. Pozostali uczestnicy już
sobie poszli. Samotnie zaprowadziłem rower do samochodu, wyzuty
z sił, ale pełen nieznanej dotąd dumy. Wkładając kluczyk do stacyjki, cieszyłem się na myśl o kąpieli w domu i niewyczerpanych zapasach zimnych napojów. Przekręciłem kluczyk, lecz nadal panowała
kompletna cisza. Zostawiłem włączone światła. Pchanie okazało się
bezskuteczne. Musiałem wezwać AA, południowoafrykańską pomoc drogową. Ponieważ Langebaan jest położone nieco na uboczu,
15
dyspozytorka uprzedziła mnie, że będę musiał czekać do dwóch godzin. Wsiadłem na rower i leniwie potoczyłem się do stacji benzynowej, żeby uregulować swoje długi i kupić trzy litry wody. Zlitował się
nade mną stróż, który zobaczył mnie leżącego na asfalcie w cieniu samochodu i wrócił po chwili w towarzystwie starszego mężczyzny. Ten
zaparkował obok mojego jeepa swoją małą hondę, zamienił akumulatory miejscami, odpalił mój silnik, po czym ponownie je zamienił.
Proste rozwiązanie, na które nigdy bym nie wpadł. Szosą wzdłuż błękitnego oceanu pomknąłem do domu. W radiu grano piosenkę Kate
Bush. W pewnym momencie przepełniło mnie uczucie absolutnego,
bezgranicznego szczęścia. Miałem gęsią skórkę.
W tej euforii uświadomiłem sobie, dlaczego nie jest ważne to,
czy jest się pierwszym, czy ostatnim – nie da się poczuć większego
szczęścia, niż ja czułem tamtego popołudnia, nawet jeśli byłoby się
zwycięzcą igrzysk olimpijskich.
Cztery lata allimpiady
– Z czego się cieszysz? – zapytał Diogenes młodzieńca.
– Zwyciężyłem podczas olimpiady – odpowiedział ten
z dumą. – Pokonałem wszystkich pozostałych uczestników!
– Cóż to za zaszczyt pokonać słabszych? – odrzekł Diogenes.
Latem 2012, podobnie jak miliardy innych mieszkańców naszej planety, rozsiadłem się przed telewizorem, by oglądać zmagania w dyscyplinach sportu, o których istnieniu nie wiedziałbym nawet, gdyby
co cztery lata nie odbywały się igrzyska olimpijskie. Obserwowałem
pięknie wyrzeźbionych ludzi, wzajemnie taksujących się podczas
zmagań, wykonujących bella figura na grzbiecie wypielęgnowanych
koni, skaczących wzwyż i wykonujących salta z obrotami. Widziałem najrozmaitsze wygibasy, byłem świadkiem niewyobrażalnej
wprost ludzkiej wytrzymałości. Niczego nie pominąłem, żadnego
finału, półfinału, żadnych eliminacji czy kwalifikacji, i choć dałem się porwać temu widowisku, spokoju nie dawało mi poczucie,
że gdzieś umyka mi najważniejsze.
Im dłużej przyglądałem się zmaganiom, tym większe było moje
niezadowolenie. To, co widziałem na ekranie, albo wydawało mi się
zbyt proste, albo zbyt trudne. Ruchy sportowców miały w sobie oczywistą elegancję, ale jednocześnie sprawiały wrażenie ogromnie skomplikowanych. Nie byłem w stanie oszacować, co tak naprawdę oznaczają osiągane wyniki, wszystkie liczby (a tych nie brakowało) były
abstrakcyjne. Zadawałem sobie pytania „jak” i „dlaczego”, ale bardzo
rzadko byłem w stanie znaleźć na nie odpowiedzi. Przeciwnie, perfekcyjne uderzenie, pchnięcie czy rzut były jedynie wykrzyknikiem
postawionym na końcu nieznanej mi historii. Za niemalże cyrkową
wirtuozerią stały przecież lata znoju. Mistrzostwo jawiło się niczym
17
innym jak czubkiem góry lodowej. Podczas tamtej olimpiady sport
był oferowany jako dopracowany, wychuchany produkt bez żadnej
skazy. Gotowy do konsumpcji przez osłupiałego z podziwu, biernego
widza. I jednocześnie nieprzystępny.
Zwiększanie dystansu dzielącego sportowców od ludu ma długie
tradycje. W starożytnej Grecji w olimpiadzie początkowo uczestniczyli zwyczajni pielgrzymi, którzy, wierząc w legendarną płodność
tego miejsca, przybywali do Olimpii, by czcić bogów. Upływały lata,
a potem dziesiątki lat, miejsce kultu rozrastało się, zmagania regulowało coraz więcej przepisów, aż w końcu mogli do nich przystąpić jedynie wybrani, mający za sobą lata przygotowań w swojej ojczyźnie.
Sportowcy przybywali miesiąc wcześniej do Elidy, ośrodka administracyjnego na północ od terenów zmagań sportowych, tam byli badani i rejestrowani. Po tym rozpoczynała się faza starannych przygotowań. Profesjonalni sportowcy we współczesnym znaczeniu tych słów.
Pod wieloma względami starożytne igrzyska olimpijskie uprzedziły to, co miało nastąpić w późniejszej historii sportu. Znaleziska
archeologiczne potwierdzają, że początkowo religijny charakter wydarzenia stał się z czasem świecki. Filip II jako pierwszy, a później również Aleksander Wielki, wznieśli w Olimpii imponujące świątynie ku
własnej czci. Później na eksponowanych miejscach pomniki na swoją
cześć stawiali rzymscy cesarze. Znaczenia nabrały kwestie reprezentacyjne. Z okazji wizyty Nerona wybudowano willę, wkrótce ofertę
uzupełniły luksusowe termy. Sedno tradycji olimpijskich – kult Zeusa
i powiązane z nim zmagania pielgrzymów – popadło w zapomnienie.
Zmierzch starożytnych igrzysk nastąpił w momencie triumfu chrześcijaństwa. Pogański zwyczaj został wskrzeszony dopiero w czasach
nowożytnych, jak okazało się wkrótce, na użytek mas i mamony.
W miarę zdobywania kolejnych informacji wzrastał mój podziw
dla indywidualnych osiągnięć. Jednocześnie w tym samym stopniu
rosła moja niechęć do sportu wyczynowego. Nie chodziło jedynie
o komercjalizację, oszustwa i korupcję, ale również o to, że ekonomizacja sportu odarła go z całej poezji. Jasne, oszuści zdarzali się już
w czasach starożytnych. Ale wtedy przy wejściu na stadion stały kolumny zwane zanes, pręgierze wiecznego publicznego potępienia dla
grzeszników. Kolejne pokolenia sportowców mijały ten odstraszający
18
szpaler. Osoba przyłapana na oszustwie była wykluczana z rozgrywek
dożywotnio. Dziś ujawnienie dopingu przekłada się co najwyżej na
poziom naszego cynizmu.
Igrzyska olimpijskie zaczęły mnie fascynować bardzo wcześ­
nie. Jako dziecko uchodźców, zarażony powszechną euforią, latem
1972 roku wałęsałem się po Monachium, próbując obejrzeć na żywo
wszystkie otwarte dla publiczności rozgrywki. Pamiętam, jak Bernd
Kannenberg zbliżał się dynamicznym krokiem, a publiczność klaskała; jak ludzie na rowerach przemykali tuż obok mnie, a tłum wiwatował; jak Bernd Kannenberg, kołysząc się na boki, pędził ku swojemu
legendarnemu zwycięstwu. Podczas tych igrzysk udało mi się nawet
wślizgnąć na jeden ze stadionów, ale więcej o tym opowiem później.
Fascynacja pozostała. Jeszcze kilka lat po tym wydarzeniu od czasu
do czasu rozkładałem w moim pokoju wszystkie zabawki i urządzałem własne rozgrywki w wymyślonych i rządzących się stworzonymi
przeze mnie przepisami dyscyplinach. Obiekty sportowe zbudowane
były z bierek, plansz do chińczyka i klocków Fischertechnik. Sportowców pozyskiwałem z dwóch zestawów gry Monopoly (po angielsku
i po niemiecku). W wyścigach łeb w łeb konkurowały ze sobą pionki. Igrzyska olimpijskie były dla mnie jak odpust, podczas którego na
każdym ze straganów znajdowałem coś nowego, ekscytującego, czarującego. Traktowałem sport bardziej jak teatr niż jak rywalizację,
bardziej jak język niż jak statystykę.
Do mojej fascynacji przyczyniło się być może również to, że moi rodzice byli zawodowymi sportowcami. Ojciec biegał przez płotki, a matka była siatkarką. Albo też to, że edukację rozpocząłem w brytyjskiej
szkole z internatem Kenton College w Kenii, a tam każdego popołudnia uprawialiśmy sport. A być może moje zainteresowanie wynikało
z tego, że intuicja bardzo wcześnie zaczęła mi podpowiadać, że człowiek
jest w stanie dzięki sportowi zrealizować swoje pragnienia i ambicje,
a także poznać swoje kompetencje społeczne. Byłem fanem sportu od
wielu lat. Fanem aktywnym, uprawiającym przede wszystkim tenis,
i biernym fascynatem, szczególnie jeśli chodzi o lekką atletykę. Tamtego lata siedziałem przed telewizorem i zadawałem sobie pytanie: co
przyjemnego jest w poszczególnych dyscyplinach? Co te dyscypliny
mogą powiedzieć o człowieku? I co by było, gdybym ja je uprawiał?
19
Moje pytania naturalnie pozostały bez odpowiedzi. Zamiast tego
jedna za drugą transmitowane były uroczystości wręczenia medali.
W pewnym momencie po raz kolejny odegrano hymn i wciągnięto
flagi, a mnie do głowy przyszła wspomniana już anegdota o Diogenesie. Podczas tych rytuałów koronacyjnych, pomimo poruszenia
zwycięzców nie wyczuwało się „empatycznej prawdy gestów charakterystycznej dla wielkich chwil w życiu” (Baudelaire). Już w czasie zmagań uwaga komentatorów skupiała się na spekulacjach, któż
odniesie zwycięstwo. Ani razu nie wyjaśnili, dlaczego uhonorowani zostają właśnie trzej najlepsi zawodnicy, a nie pięciu czy od razu
wszyscy finaliści. Nieustannie ktoś był „na prowadzeniu”, od czasu do
czasu ktoś „odrabiał straty” czy „demonstrował przewagę”. Czasami
mówiono o „niepodważalnym”, czasami o „zaskakującym”, czasami
„sensacyjnym”, zawsze jednak o „zwycięstwie” (to dlatego nietrudno
śledzić relację w obcym języku, o ile tylko zna się nazwiska sportowców). Sport został zredukowany do jednego jedynego aspektu, który
mnie akurat wydawał się zupełnie pozbawiony znaczenia, bo nie znałem tych kajakarzy, łuczników i ciężarowców i w związku z tym było
mi wszystko jedno, który z nich wygrywał. Bogactwo ludzkiej fantazji sprawiające, że każda dyscyplina sportu stawała się żywą sztuką,
zostało zredukowane do postaci binarnej: kciuki w górę lub kciuki
w dół. Prawie nie wspominano o choreografii zmagań, społecznych
i politycznych uwarunkowaniach reguł obowiązujących w danych
dyscyplinach, zagadnieniach fizycznych stojących za wykonywanym
ruchem i aspektach medycznych związanych z wysiłkiem sportowców. Zamiast tego specjaliści od brandingu natarczywie odgwizdywali
w tle olimpijski hymn: The sponsor takes it all.
Skąd się bierze ten kult zwycięstwa? Skąd się bierze obsesja liczby odniesionych triumfów? Co sprawia, że dla sportowca kwestia,
czy zdobył sześć, czy siedem medali ma charakter egzystencjalny?
Jakie ma znaczenie, czy jakiś dalekowschodni kraj zdobył jedenaście
zamiast, jak poprzednio, dziewięciu medali? Często tragedia zawodowego sportowca polega nie na tym, że przegrał, ale na tym, że prawie
wygrał, ewentualnie, że przegrał o włos. Komentatorzy relacjonują
dramatyczne finisze łamiącym się głosem, w godnym operetki uniesieniu. Ale przecież jeśli ktoś przegrał o ułamek sekundy, to równie
20
dobrze można tę przegraną potraktować jako błahostkę. Przypisywanie tak wielkiego znaczenia setnej sekundy czy milimetrowi (zwłaszcza że poprzedzają je wielogodzinna rywalizacja i wieloletnie treningi)
umniejsza piękno tego, co rzekomo ma być podczas igrzysk celebrowane: sportu.
„Najważniejsze jest być tam!” W takiej dość swobodnej formie
przytacza się dziś najsłynniejszą wypowiedź twórcy nowożytnego ruchu olimpijskiego, Pierre’a de Coubertina. Dosłownie powiedział on
w 1908 roku w Londynie: L’important dans ces Olympiades, c’est moins
d’y gagner que d’y prendre part. (Najważniejsze w igrzyskach olimpijskich jest nie zwycięstwo, ale uczestnictwo). I zaraz doprecyzował:
L’important dans la vie ce n’est point le triomphe mais le combat; l’essentiel ce n’est pas d’avoir vaincu mais de s’être bien battu. (W życiu liczy
się nie triumf, ale walka. Ważne jest nie wygrać, ale dobrze walczyć).
Jak widać, trudno być prorokiem we własnym kraju. Choć często
słyszy się tę wypowiedź, w obliczu dzisiejszych realiów brzmi ona pusto i kłamliwie. Nie tylko zwycięstwo, ale każde miejsce w stawce jest
drobiazgowo oceniane, wyceniane, mierzone i przekładane na język
finansowania i inwestycji. Po olimpiadzie pozostaje jedynie klasyfikacja medalowa, jej testament. Drugie, równie popularne olimpijskie
credo: citius, altius, fortius (szybciej, wyżej, mocniej), sformułowane
przez dominikanina Henriego Didona, reprezentuje logikę, która doprowadziła do wielu wypaczeń w świecie sportu, nie tylko do dopingu, ale również do stawiania sportowcom coraz większych wymagań,
którym (niemalże) nie są w stanie sprostać nawet zawodowcy. Czy
można nazwać bohaterstwem to, że sportowcy poświęcają dziesięć lat
życia, by poprawić swój wynik o dziesięć sekund? Duchowe korzyści
płynące ze sportu, mierzone nie w minutach czy metrach, ale w doświadczeniu i poznaniu, popadają za to w zapomnienie.
Nie wiem już, w którym dniu olimpiady w Londynie to się stało, ale nagle uświadomiłem sobie, że na rozczarowanie, którego doznałem, mogę zareagować tylko w jeden sposób. Musiałem porzucić
rolę biernego gapia i obudzić drzemiącego we mnie sportowca. Widz
musiał stać się zawodnikiem. Zeskoczyłem z kanapy, z najciemniejszego zakamarka szafy wytargałem stare ubranie do biegania. Koszulka była tak ciasna, że wyglądałem jak suto napełniona wątrobianka.
21
Opanowałem się, zignorowałem swoje odbicie w lustrze i popędziłem
klatką schodową w dół. Po kilku kilometrach zabrakło mi co prawda
tchu, ale w strugach zalewającego mnie potu odczułem prawdziwą
euforię. W tej chwili w głowie zaświtała mi zuchwała myśl: czy na
tytuł olimpijczyka nie zasługuje dopiero ten, kto spróbuje wszystkich
dyscyplin? Dlaczego jeść codziennie to samo? Dlaczego uczyć się tylko jednego języka? Dlaczego spędzać urlop za każdym razem w tym
samym miejscu? Dlaczego się ograniczać, gdy wybór jest tak wielki?
Ten mały mentalny krok zapowiadał niezliczoną ilość realnych kroków (skoków i innych ruchów) w rzeczywistości. Jednak w tamtym
momencie, ogarnięty naiwnym uniesieniem, nie mogłem jeszcze
przypuszczać, co mnie czeka w przyszłości. Od początku zdawałem
sobie sprawę tylko z tego, że jedynym rywalem, z jakim się zmierzę,
będę ja sam.
Całe życie uprawiałem sport i równocześnie całe życie ubolewałem nad tym, że nie uprawiam go więcej. Nigdy nie byłem ani championem, ani domatorem. Miewałem okresy, w których do głosu dochodziła moja sportowa ambicja, miałem za sobą też długie zimy,
podczas których zajmowałem się jedynie nicnierobieniem. Właśnie
z tego powodu byłem osobą wprost stworzoną do tego, by poddać się
takiemu eksperymentowi. To, co miało się udać mnie, mogło się udać
wielu innym.
Na początku musiałem sobie poradzić z brakiem formy spowodowanym długim literackim tournée pełnym wieczorów przy papierosach i alkoholu. Powrót do solidnej kondycji zajął mi pół roku.
Zapisałem się do eleganckiego klubu fitness i wykupiłem treningi
z trenerem personalnym. W tym okresie nikogo nie wtajemniczyłem w założenia mojego projektu, aby uniknąć reakcji typu: „Chcesz
przejechać sto pięćdziesiąt kilometrów na rowerze? Ty? A zgromadziłeś już zapasy wody w tym bebechu?”. W tajemnicy, bez zbędnego
szumu, kupowałem nowe koszulki i sznurowałem buty do biegania.
Po kilku miesiącach na tyle wróciłem do formy, że mogłem podzielić się z bliźnimi moimi planami, nie wywołując przy tym salw
śmiechu. Mimo wszystko reakcje nie zawsze były zachęcające. Większość ludzi myślała, że się przesłyszała, i prosiła o powtórzenie. Potem
o ponowne powtórzenie. Wiele osób z niedowierzaniem kręciło głową
22
i stwierdzało, że oszalałem. Byli pod wrażeniem, ale wrażeniem porównywalnym do tego, które robi indyjski fakir udający się na długą
pielgrzymkę na kolanach i przedramionach. Jedynie mój przyjaciel,
który od lat spędza swój wolny czas, szykując się do triatlonów Ironman, zareagował z podziwem i empatią. W chwilach dobrych i złych
wspierała mnie moja żona, która przyjęła imię Krymhilda, gdy tylko
zacząłem jej przypominać legendarnego Zygfryda. Podczas kilku lat
moich treningów miała aż nadto okazji, by sceptycznie unieść brew,
kiedy przyłapała mnie na tym, jak wykonywałem czy niezdarnie starałem się wykonywać najdziwniejsze ćwiczenia. Krymhilda woli pląsy od biegu, pluskanie od pływania, huśtanie od gimnastyki, zwłaszcza że musi się liczyć z kontuzjowanym kolanem. W związku z tym
zapowiadało się, że wspólne treningi będą wchodziły w grę jedynie
w przypadku strzelania i żeglowania. To pierwsze jednak nie leżało
w jej sferze zainteresowań, podczas drugiego zaś poszła się kąpać. Od
czasu do czasu skakaliśmy razem na trampolinie.
Pierwotnie w szale uniesienia chciałem uprawiać wszystkie dyscypliny wchodzące w skład igrzysk letnich, ale zdałem sobie sprawę,
że będę musiał zrezygnować ze sportów zespołowych. Znalezienie
dziesięciu, ewentualnie pięciu osób na moim poziomie zaawansowania, które będą gotowe wziąć udział w krótkich acz intensywnych
treningach, było po prostu niewykonalne. Mimo wszystko pozostawało sporo do zrobienia: dwadzieścia trzy dyscypliny, osiemdziesiąt
konkurencji. Ten bogaty program trzeba było rozplanować na nieco
ponad trzy lata. Niektóre decyzje były oczywiste: dziesięciobój musiał
stanowić ukoronowanie projektu. Podobnie maraton, w przypadku
którego żywiłem nadzieję, że kilkuletnie treningi zaowocują formą,
która pozwoli mi go przebiec. Ponieważ musiałem trenować po parę
dyscyplin równolegle, obmyśliłem sobie plan, polegający na zestawianiu ze sobą tych wymagających kondycyjnie z takimi, w przypadku których najważniejsza jest technika czy czynniki psychiczne.
Ćwiczenia na strzelnicy pozwalały mi zaoszczędzić energię potrzebną do następującego po nich długiego biegu. Dobrze uzupełniały się
żeglowanie i jazda na rowerze, podobnie jak tenis stołowy i pływanie.
Mając na uwadze efektywność, łączyłem treningi w ekscentryczne duatlony i triatlony. Częste wywrotki towarzyszące pierwszym
23
lekcjom kajakarstwa wykorzystywałem na doskonalenie techniki
pływania. Dryfując wśród glonów zarastających kanał wpadający do
Dunaju, rozluźniałem ręce, wyciągałem ramiona do przodu, napinałem brzuch i wykonywałem lekkie ruchy stopami, ciągnąc jednocześnie łódź obróconą bezpośrednio po wywrotce. Po wysuszeniu się
biegłem do domu 8 kilometrów. W drodze na trening czy wracając
z zakupów, stawiałem kroki, prostując kolana w sposób określony
przepisami chodu sportowego. Nie zwracałem uwagi na zadziwione
spojrzenia, jakie wywoływałem. Tak czy owak, przy tak napiętym
programie treningowym nie mogłem zważać na opinię sąsiadów.
Mój zwyczajny tydzień wyglądał następująco: w poniedziałek bieg
interwałowy, we wtorek nauka riposty w szpadzie, w środę kombinacje ciosów pod okiem siedemdziesięcioośmioletniej legendy boksu. Albo: trenowałem badminton, potem pędziłem z miasta w góry,
by następnego poranka spłynąć rwącą rzeką, a kolejnego dnia o świcie stawić się w wiedeńskim parku Prater na przygotowaniu do dziesięcioboju. Jeżeli pogoda nie sprzyjała wioślarstwu, trenowałem żeglarstwo – i odwrotnie. Czasami miałem wrażenie, że przypominam
karykaturę The Seven-Second-Workout w „The New Yorkerze”: jestem
jak ten łysy człowieczek w za dużych butach wbiegający z prędkością
dwudziestu mil na godzinę na nachyloną pod kątem pięćdziesięciu
stopni bieżnię i dźwigający przy tym pięćset kilogramów.
Mówi się, że trening jest ważniejszy od teorii. Ale kto nie zna teorii,
ten nie jest w stanie poprawnie trenować. Jakkolwiek nie analizowano
by kwestii treningu i czegokolwiek by o tym nie napisano, podstawowe
zasady są dość proste. Aby polepszyć wydajność organizmu, należy
ćwiczyć regularnie. Intensywność i czas trwania ćwiczeń musi wzrastać. Ważna jest właściwa kombinacja powtarzalności ćwiczeń i ich
różnorodności. Reszta to szczegóły. To wiadomo nie od dziś. Nowa jest
co najwyżej koncepcja superintensywnego treningu interwałowego
(po angielsku HIIT, co brzmi raczej jak rzadka choroba, którą można przywlec z lasów deszczowych Borneo). Mowa o metodzie stosowanej przez zawodowców, która w międzyczasie została podchwycona również przez amatorów. Polega ona na zdobywaniu kondycji nie
tylko przez wytrwałe treningi, ale również za pomocą krótkich, ale
24
bardzo wymagających ćwiczeń wykonywanych na granicy wytrzymałości. Na treningi składają się krótkie sprinty czy ćwiczenia z bardzo
dużymi obciążeniami, podczas których sportowiec musi dać z siebie
wszystko. Nieodłącznym elementem metody są zakwasy. No pain, no
gain. Guru obiecujący ogromne postępy w krótkim czasie wcale nie
obiecują gwiazdki z nieba. Inną kwestią jest to, czy taka podkręcona
do granic możliwości wydajność zwiększa również radość płynącą
z uprawiania sportu.
Jak każdy przechrzta, zagłębiłem się w świętych księgach. Sięgnąłem po Wielką księgę biegania, Wielką księgę fitnessu, Elementarz
treningu, Wszystko, co musisz wiedzieć o dwunastominutowym zestawie
ćwiczeń dla każdego. Wszędzie. Bez dodatkowego sprzętu. Przeczytałem
Uczę się szermierki, Podstawy boksu i Trening badmintona. Za każdym razem czułem się jak pierwszoklasista. Wyszperałem informacje o wszelkich gadżetach technicznych. Mój brat podarował mi urządzenie o niewyszukanej nazwie TRX, stworzone przez żołnierza US Navy SEALs,
który podczas operacji w Azji tak bardzo tęsknił za domową siłownią,
że zrobił użytek z linek i pasków od spadochronu. Przy okazji dowiedziałem się, że w podobnych okolicznościach powstały przyrządy Pilatesa. Joseph H. Pilates, bokser i artysta cyrkowy, po wybuchu I wojny
światowej został internowany w Londynie przez Brytyjczyków, niepomnych, że ów wcześniej uczył samoobrony funkcjonariuszy Scotland
Yardu. Zmuszony przez okoliczności Pilates przerobił przedmioty codziennego użytku na przyrządy sportowe. W międzyczasie zarówno
TRX, jak i przyrządy Pilatesa zostały odpowiednio podrasowane, ale
nadal stanowią dowód na to, że dla chcącego nic trudnego.
Równie sumiennie studiowałem ewangelie właściwego odżywiania i ostatecznie z bogatej oferty tego sekciarskiego rynku wybrałem
dla siebie dietę low carb. To oznaczało zdecydowane ograniczenie spożycia węglowodanów, co w efekcie doprowadziło do tego, że na śniadanie, ku uciesze przyjaciół, jadłem: soczewicę, kiszoną kapustę, jajko,
serek grani, a wszystko to przyprawione w indyjskim stylu.
Już po kilku tygodniach zdałem sobie sprawę z tego, że moje ciało jest niczym księga, do której dawno już nie zaglądałem. Zadziwiająca księga, która pisała się sama i w której wciąż pojawiały się nowe
rozdziały. Początkowo po każdym treningu mój organizm odmieniał
25
przez wszystkie przypadki nazwy mięśni, o których nigdy wcześniej
nie wspominał. Na własnej skórze przekonałem się, że tych mięśni
jest ponad sześćset. Z czasem zrozumiałem, że właściwy trening to
nic innego jak szczera rozmowa z własnym ciałem.
Krymhilda zwracała uwagę na wszelkie zachodzące we mnie zmiany. Po roku treningów zaklaskała w dłonie i z podziwem krzyknęła:
– Masz dwupak!
– A co to niby takiego?
– To jedna trzecia sześciopaku.
Poczułem się połechtany i już widziałem się na najnowszej okładce „Men’s Health”: „Dwupak w sześć miesięcy. Nowy fenomenalny
program treningowy!”. Napędzany ambicją udałem się czym prędzej
do najbliższej księgarni i kupiłem niedawno wydany Sześciopak w 66
dni. Do wyboru miałem też: Sześciopak w 6 tygodni, Sześciopak w 90
dni, Cel: sześciopak, a także wiele innych fachowych opracowań na
temat sześciopaków.
– Bez książek o sześciopaku – wyjawiła mi księgarka – mogłabym już dawno zamknąć księgarnię.
Wszystkie te publikacje, niezależnie od tego, czy skupiały się na
kwestiach gimnastyki, czy kładły nacisk na zagadnienia odżywiania, fizjologii i metabolizmu, zawierały w gruncie rzeczy to samo
przesłanie:
1. Jeść mniej.
2. Odżywiać się właściwiej.
3. Trenować więcej.
4. Trenować właściwiej.
To były cztery tajemnice składające się na misterium sześciopaku. Praformuła przemieniająca brzuch w kaloryfer. Doznałem wtajemniczenia.
Czas gonił, a nie zawsze było łatwo powiedzieć trenerowi, który poświęcił życie jakiejś dyscyplinie, że chciałbym w trybie przyspieszonym, w kilka tygodni czy miesięcy, z kompletnego laika przeistoczyć
się w sportowca amatora reprezentującego jako taki poziom. Amatora,
26
który w optymistycznym wariancie mógłby wziąć udział w zawodach
i zająć w nich ostatnie miejsce. Każdy kolejny trener przy pierwszym
spotkaniu kręcił głową, dowiedziawszy się, ile czasu postanowiłem
zainwestować w naukę sportu, który w jego odczuciu był skomplikowany i trudny do przyswojenia. Zdanie „Nie ma problemu, damy radę
w mig” słyszałem rzadko. Niektórzy przekonywali mnie, że przedsięwzięcie jest niedorzeczne i niewykonalne (przykładowo podczas treningów jazdy konnej i gimnastyki), wobec czego nie pozostawało mi
nic innego, jak tylko zadowolić się kursem dla początkujących i trenować w towarzystwie kilku obserwatorów.
Żeby nie trenować bez celu, w przypadku konkurencji, w których
możliwe było osiągnięcie konkretnego wyniku, przyjąłem następujące założenie: chciałem uzyskać rezultat w połowie tak dobry jak mistrzowie olimpijscy z igrzysk w Londynie w 2012 roku. Czasami było
to łatwe (patrz: strzelanie z karabinu pneumatycznego), innym razem
niemożliwe (jeśli chodzi o skoki do wody). Bardzo często okazywało
się jednak, że wyznaczony w ten sposób pułap stanowił dokładnie granicę moich możliwości. W przypadku niektórych sportów, dajmy na
to związanych z piłką, jedynym, do czego mogłem dążyć, było opanowanie podstawowych uderzeń. Odpowiadało mi to, że wielu trenerów
kładło nacisk na solidne przyswojenie umiejętności technicznych. Pomimo że wiedzieli, iż nie wybudujemy wspólnie stabilnego budynku,
obstawali przy stworzeniu mocnych fundamentów. Niektórych z nich
udało mi się zarazić swoim zapałem i sprawić, że stali się moimi sojusznikami, że mobilizowali mnie i napędzali do działania.
W każdej z dyscyplin w pewnym momencie doznawałem czegoś
na kształt objawienia, przełomu, milowego kroku (jedynie dla mnie
rzecz jasna, nie w sensie kroku postawionego przez człowieka na księżycu). Był to moment, w którym pojmowałem coś ważnego o poszczególnych dyscyplinach i przyswajałem sobie to na tyle, by móc to zastosować to w praktyce. To były chwile szczęścia. Kiedyś, w lipcu 2014,
podczas jednego tygodnia udało mi się osiągnąć ten pułap w przypadku kilku dyscyplin – dzień za dniem. W środę na odkrytym basenie,
w promieniach zachodzącego słońca pojąłem rotację bioder kluczową
dla kraula, umożliwiającą minimalizację wysiłku podczas pływania.
W czwartek przez ponad godzinę wiosłowałem na chybotliwym ka27
jaku po odnodze Dunaju, od czasu do czasu nawet przyspieszając, nie
zaliczywszy przy tym ani jednej wywrotki (dla porównania podczas
poprzedniego treningu przy silnym wietrze wzburzającym powierzchnię rzeki wpadłem do wody sześć razy).
Udało mi się zachować w sobie to poczucie odniesionego sukcesu. Nie zatarły go późniejsze porażki, ponieważ żadnej z dyscyplin nie
uprawiałem na tyle długo, by doznać nieuniknionej frustracji związanej z coraz bardziej płaskim przebiegiem krzywej uczenia się. Rzeczą
zupełnie naturalną jest, że proces przyswajania nowych umiejętności
składa się z początkowego dynamicznego postępu i stopniowego spowolnienia, a nawet pogorszenia wyników. Ja na szczęście nie miałem
okazji tego doświadczyć. Przeciwnie, dodatkowo motywowały mnie
ogromne postępy, jakie czyniłem w ciągu zaledwie kilku treningów,
a także szybko osiągany stopień wtajemniczenia, sprawiający, że poddawałem się fascynacji daną dyscypliną, odkrywałem to, co w niej
najprzyjemniejsze, i byłem w stanie określić, co w niej jest trudne.
Szybkość, z jaką osoba w średnim wieku i dysponująca przeciętnym
talentem jest w stanie opanować zupełnie nieznaną umiejętność na
tyle, by czerpać z niej przyjemność, jest niesamowita. To właśnie powodowało, że za każdym razem, gdy przystępowałem do nowych treningów, nim udało mi się odkryć kolejną fascynację i wypełnić pustkę, odczuwałem niespodziewaną tęsknotę za sportem, który właśnie
przestałem uprawiać.
Ta książka jest opisem czterech lat mojego życia pomiędzy letnimi
igrzyskami w Londynie a igrzyskami w Rio de Janeiro w 2016 roku.
Podczas tych czterech lat każdego dnia albo uprawiałem sport, albo,
jeśli robiłem sobie przerwę z własnej woli lub z konieczności, rozmyślałem o sporcie. Cztery lata częstego wsłuchiwania się w siebie i obserwowania siebie. Cztery lata, podczas których żyłem intensywniej
niż kiedykolwiek wcześniej. Cztery lata, w czasie których wiele dowiedziałem się o człowieku, o ludzkiej naturze, tęsknotach, ambicjach
i złudzeniach. Bez wątpienia sport to walka. Ale ta walka oznacza zmagania, a nie konflikt. Ważniejsze niż rywalizacja z przeciwnikiem jest
przezwyciężenie przeciwności, oporu wody, powietrza, przesuwanie
granic stawianych przez ludzką anatomię i psychikę.
28