pobierz fragment w pdf
Transkrypt
pobierz fragment w pdf
fragment TAK, POWRÓT do bezsennych nocy. Nie da się ukryć. I stąd te zapiski. Nie będzie powieści, nie będzie opowiadań, ale są bezsenne noce, są kartki wydarte z notesu i jest długopis. Bez strachów… TRZEBA DOJŚĆ do dziewięćdziesiątki, żeby nauczyć się wreszcie mówić „nie!”, odmawiać, czasem tak, by nikogo nie dotknąć, wykręcać się, kłamać. Nadesłano mi program uroczystości wręczania laurów Regionalnej Izby Gospodarczej w Zabrzu. Nazajutrz zaproszenie na mszę (koncelebruje arcybiskup) i kolędowanie. STYCZEŃ, 2014. Wczoraj niepokój o Ewę: miała lecieć z Berlina do Bostonu, stamtąd już autokarem do Dartmouth. Ale czy poleci? Bo w Stanach niebywałe mrozy, w Nowym Jorku śnieżyca, są ofiary w ludziach, loty odwołane. Komórka Ewy nie odpowiada. Pocieszałem jej Tatę, że w Bostonie może być łagodniejszy klimat, jest wpływ oceanu. I oto rano mail od Ewy: „Doleciałam. Teraz czekam na autokar”. (Tam jest środek nocy). Leciała, jak się okazuje, z Amsterdamu, gdzie jej komórka, z kartą wykupioną na Niemcy, nie działała. I tak to dziecko, „Cudusiem” zwane, zostało globtroterem (po polsku: „obieżyświat”). WIADOMOŚĆ z W.A.B., że w Turcji ma się ukazać antologia noweli polskiej, chcą w nią włączyć moje Szóste, najmłodsze – czy ja się zgadzam? No pewnie, że się zgadzam. Po turecku jeszcze nic 5 mojego nie było, do mojej statystyki tłumaczeń przybywa jeszcze jeden język. Kiedy powiedziałem Nice, mojej siostrzenicy, która dzwoniła z Krety, że Szóste, najmłodsze ukaże się po turecku, była szczerze zdumiona. Dla Greków Turcy to wciąż barbarzyńcy. (Są między nimi i barbarzyńcy, ale znajdzie się takich i w Grecji, i wszędzie indziej). Opowiedziałem Nice, że kilkadziesiąt lat temu popijałem na jakimś przyjęciu z tureckim tłumaczem Quo vadis. Był mi wdzięczny, kiedy nauczyłem go przyrządzać „harcerzyka”, przyda mu się dla zakamuflowania alkoholu w soku owocowym. (Ten tekst skrobnąłem na pokaz, pod kamerę, bo pani Ogrodowska, która robi filmik dla RIG w Zabrzu, koniecznie chciała mieć ujęcie, jak piszę wiecznym piórem – podobno to ewenement). SPOTKANIE ze stowarzyszeniem „Dzieci Holokaustu”. Sala pełna, chyba z osiemdziesiąt osób. „Dzieci” wszystkie po siedemdziesiątce i wszystkie z wyższym wykształceniem. Proponuję, że najpierw coś przeczytam – może to wzbudzi dyskusję. Sprzeciwów nie ma. Zaczynam od krótkiej Nikaragui, potem Szóste, najmłodsze. I tu czuje się zaskoczenie, ale i zainteresowanie, odbiór żywy, czasem repliki w dialogu wywołują śmiech (na przykład, kiedy major Chazin pyta Żenię Chitrowa o jakieś jego powiedzenie: „– To Szekspir? – Nie wiem, może ja sam”). Czy czułość majora Chazina dla małej Goebbelsówny ich nie gorszy? Nie, „dziecko to dziecko”, odzywa się ktoś z widowni, przy ogólnej aprobacie. Taka opinia – tych właśnie ludzi, którzy jako dzieci przeszli przez piekło – to może być coś szczególnie poruszającego. Głos zabiera kobieta, o której wspominam w Nie boję się bezsennych nocy, siostra właściciela wypożyczalni książek „Parnas” na Nowolipiu, który wyraźnie dbał o to, żebym nie czytał byle czego, moja książka to jedyny ślad jego istnienia. Ona często wraca do fragmentu o nim i zawsze ze wzruszeniem. Inna pani, okrągła na buzi: „Jestem siostrą Bogdana Wojdowskiego. Czy pan go znał?”. „Byliśmy zaprzyjaźnieni”. Trochę o tym, 6 jak mnie poufnie uświadamiał, co się dzieje we „Współczesności”, w której miał etat, wspominam o artykule początkującego wtedy poety, który odmawiał Leśmianowi i Tuwimowi prawa do nazywania się polskimi poetami. Inna pani, o wyglądzie takim, że chyba gładko przeszła przez Holokaust (matka Żydówka, ale ojciec „Aryjczyk”), porusza kilka drażliwych zagadnień, między innymi pyta, jak się układały w naszej kamienicy stosunki z rodzinami chrześcijańskimi, czy bywaliśmy u siebie? Opowiadam o zażyłości z Krzyżewskimi z czwartego piętra. I o dwóch współpracujących z ojcem technikach budowlanych, Dobrzańskim i Wysockim, dla których, kiedy mieli przyjść, by przedstawić plany instalacji wodociągowych, mama szykowała to, co lubili: śledzika z cebulką i rybę faszerowaną. Pod wódkę, oczywiście, ale bez przesady, trzeba było pracować. Przypominam, że w kręgu „Ziemiańskiej”, „Wiadomości Literackich” tego podziału nie było, żaden wybitny autor nie gardził Szyfmanem czy Grydzewskim, żadna aktorka – Tuwimem. Co nie odnosi się, rzecz prosta, do prasy endeckiej czy faszyzującej. Dostałem kwiaty i tom wspomnień Dzieci Holokaustu mówią. Ta pani „o wyglądzie więcej niż dobrym” zaofiarowała się, że odwiezie mnie do domu. Jest fizykiem, współpracowała z profesorem Sugarem. Kiedy dowiedziała się od matki, że jej ojca, Polaka, zabił inny Polak, powiedziała sobie: „Odtąd jestem Żydówką”. Jej córka (a może wnuczka?) jest zainteresowana korzeniami żydowskimi. (Odkryć, że należy się do plemienia, które cztery tysiące lat temu ułożyło Dekalog, to, tak się domyślam, nie byle co, budzi ciekawość). PRZED CHWILĄ dzwoniła Madzia, która akurat przebywa we Wrocławiu: cieszy się, że zdecydowałem się w końcu, namówiony przez pana Tadeusza Donocika, prezesa Regionalnej Izby Gospodarczej, jechać do Zabrza na uroczystość przyznania mi „Lauru z Diamentem”. Miała do mnie żal, że się wymiguję, ale chyba rozumie, że każde takie spotkanie wymaga ode mnie dobrej formy. Madzia zapytuje, czy pamiętam nazwisko tego ministra, który po transformacji powiedział, że najlepszą polityką przemysłową jest nie mieć 7 żadnej polityki. Tak wygłupiali się fundamentaliści „niewidzialnej ręki rynku”. Owszem, pamiętam go – i od razu go wtedy skreśliłem. I widać nie tylko ja, skoro minęło dwadzieścia z górą lat i nic o nim nie słychać. Przyszło mi na myśl, że tę wypowiedź, credo niejako, mógłby mój Zastępca przytoczyć uroczej Wróżbiarce w zamierzonej przeze mnie powieści. A Dziewczyna na to: „To bardzo dobre dla mnie! Nic nie będzie zaplanowane, nie wiadomo, co ta niewidzialna ręka wyczyni, trzeba będzie przybiec do wróżbiarki, żeby wyczytała w kartach, co nas czeka”. (I myślałem też, że w Zabrzu może komuś przyjść do głowy, żeby zaśpiewać laureatowi „Sto lat”. A potem, że chociaż to, jak mówią, „piękny wiek”, ale przecież te „sto lat” już niezadługo. I pomyślałem też (co rzadko mi się na ten temat zdarza), że nieuchronność śmierci, matematyczne ograniczenie życia, ten wyrok – z zawieszeniem tylko – to bardzo niesympatyczna perspektywa. Łatwiej się godzimy na śmierć w bitwie, w wypadku czy od kuli bandyckiej, nawet od nieuleczalnej choroby, niż na to zgaśnięcie nieuchronne, bo dopełniła się liczba. PRZYJEŻDŻA PO MNIE pan Pyz (z żoną), zawozi mnie do synagogi. Mam być taką świecką ozdobą spotkania duchownych różnych religii. (Ostatnio taka rola przypadła podobno Julii Hartwig). Sala zapełniona. Zajmuje się mną pan Białek, redaktor naczelny „Charakterów”, katolik, aktywny organizator tych spotkań. Sadza mnie w pierwszym rzędzie, między Stanisławem Krajewskim a Pawłem Śpiewakiem. Pierwszy zabiera głos młody człowiek, raczej pyzaty, gładko ogolony – więc na pewno nie rabin. A właśnie że rabin, no proszę! Sas Wojciechowicz. Czyta po hebrajsku krótkie, końcowe podobno, psalmy. Informuje zebranych, że za ich twórcę uchodzi król Dawid, który był „muzykiem”. (Pięknie grał na harfie, według księgi Samuela, i swoją grą rozpraszał melancholię króla Saula). A co z psalmem Nad wodami Babilonu siedzieliśmy…? Tego nie mógł skomponować Da8 wid, skoro tęsknota wygnańców w Babilonie była czterysta lat później. Redakcja Psałterza Dawidowego trwała zapewne przez kilka wieków. „Halleluja!”. Chwalcie Boga! – tłumaczył rabin Sas. Pan Rydzyk, wykrzykując „Alleluja i do przodu!”, odwołuje się do hebrajszczyzny, nie wiem, czy z pełną świadomością. Szczery antysemita powinien zrezygnować z zakończenia „Amen”, z okrzyku „Hosanna!” (radujcie się!). Wszędzie mącą coś ci Żydzi… Po oracji pana Białka, potem księdza prawosławnego (księdza – nie popa), po błyskotliwym wystąpieniu księdza ewangelickiego („księdza” – tak o sobie mówił – nie pastora) i po przepięknym występie znakomitego chóru prawosławnego z Kielc miałem, jako ostatni, przy wymęczonej już publiczności, czytać ja. Po naradzie z panem Białkiem zrezygnowałem z Długiej, chyżej łodzi, opowiadania z elementami zabobonności pogańskiej, i zdecydowałem się na Nieznanego. To był, jak się okazało, trafny wybór – jakby odniesienie do tego, o czym tu się mówiło, spór z Bogiem o los ludzki, przewrotne błaganie, by, jeśli już muszą ginąć, ginęli nieznani, których śmierć dla nikogo nie będzie tragedią. Głos mi się łamał w tym samym miejscu, co zawsze. Panowie działacze i duchowni wydawali się przejęci. Powiedzieli mi to zresztą. Potem luz, wino, można też coś przegryźć. Szczupła, wysoka pani w okularach, w popielatej wełnianej sukni: „Spędziłam z panem sylwestra. Czytałam Nie boję się bezsennych nocy. Kiedy mnie pytano: jak spędzasz sylwestra?, odpowiadałam: z Henem”. I jeszcze ów wysoki, bardzo młodzieńczy ksiądz ewangelicko-augsburski (jeśli to był on): „Mam z panem kłopot. Kiedy zaczynam czytać jakąś pana książkę, muszę ją od razu przeczytać do końca”. Polecam mu Bruliony profesora T. „Czytałem! – wykrzykuje. – Ale wie pan, które pańskie książki najbardziej lubię? – Zniża głos, jakby to miało być poufne. – Te miłosne: Milczące między nami i ta druga, grubsza: Odejście Afrodyty”. Pan Pyz, w towarzystwie żony, odwozi mnie do domu. *** 9 „SOBIESKI”, POCIĄG DO KATOWIC, jedzie dalej do Wiednia. Przyszło mi na myśl, że mógłbym pojechać dalej, do samego „Widnia”, wypiję kawę u Sachera, który wciąż jeszcze funkcjonuje – paszportu ani wiz nie trzeba, wystarczy kupić bilet. I skoro tak można, to świat jest lepszy (mimo wszystkich paskudztw), lepszy, ale już nie kusi, podróż jest mniej atrakcyjna, zbyt łatwa. Jesteśmy w przedziale we dwóch z pięćdziesięcioczteroletnim Japończykiem (zdradził mi, ile ma dokładnie lat, kiedy wyraziłem przypuszczenie, że jestem chyba dwa razy starszy od niego; przesadziłem, aż tyle to nie), w Katowicach będzie się przesiadał, pracuje w Gliwicach, „in a factory”. Dostaję wizytówkę, on jest Supporting Group Manager w polskiej fabryce ceramiki. Polskiego wciąż jeszcze nie zna. Dowiaduje się ode mnie, co różni Sosnowiec od Katowic, o granicy imperiów, jaka przebiegała między nimi. Zamówiłem do przedziału pierogi ruskie. Japończyk polskiego nie zna, ale pierogi „oh, yes!”. Rozmowa schodzi na Lwów. Japończyk dowiaduje się ode mnie, kto to miasto dawniej zamieszkiwał. Pyta o Litwę – wie, że było to państwo zjednoczone z Polską. Jakie teraz są stosunki? Po co jadę do Katowic? Ma tam być pewna uroczystość, I am participating in. Aha, dlaczego? Wychodzi na to, że muszę coś odsłonić: jestem „writerem”. Co pan pisze? („Writer” niekoniecznie kojarzy mu się z literaturą). Mógłby, mówię, znaleźć coś mojego i po japońsku, a na Amazonie po angielsku. Przedstawia się: na imię ma Akira – „jak Kurosawa”, wtrącam – o tak, Kurosawa, wie. Muzyką specjalnie się nie interesuje, ale kiedy wymieniam nazwisko Matsushita, japońskiej pianistki, którą czasem pokazują na kanale Mezzo, twarz mu się rozjaśnia – o tak, słynna. Ta Matsushita jest na pewno świetna, ale nadmiernie, moim zdaniem, eksponuje muzykę mimiką – ach, jak ona ją przeżywa – no i koncertuje ta pani w sukni odsłaniającej nagie plecy i ramiona – to pytam was, panie feministki, dlaczego pianistki i skrzypaczki tak eksponują ciało, dlaczego nigdy nie pokazywali swoich nagich pleców Menuhin czy Artur Rubinstein, ani teraz dyrygenci Baren10 boim, Castle czy niedawno zmarły Abbadio? Coś nas jednak od pań różni (na szczęście). Mój Japończyk pomaga mi wysiąść. Od razu pokazuje się Jurek Woźniak. Dorota czeka w samochodzie, jest w pantoflach na wysokich szpilkach, trudno w nich się poruszać na peronie. Zawożą mnie do hotelu „Diament”. Zakładam białą koszulę (której nie nosiłem chyba z pięć lat), wiążę krawat – trudno, taka uroczystość – i jedziemy do Zabrza. W holu Domu Muzyki i Tańca dudni orkiestra dęta – tym razem nie górnicza, jak kilka tygodni temu w Katowicach – policyjna. Dostaję miejsce między Jerzym Buzkiem a Januszem Steinhoffem, po chwili pojawiają się oboje Pendereccy. Najpierw przemówienie pana Donocika, który RIG-owi śląskiemu prezesuje, potem rozdawnictwo laurów: kolejno złote, platynowe, specjalne i cztery „orły śląskie”. Ja mam dostać „laur z diamentem”, a Krzysztof Penderecki jeszcze wyższy: diamentowy. Niektórzy laureaci – prezydenci miast, ordynatorzy, dyrektorzy – dziękując, mówią, że nagroda jest właściwie zbiorowa, zawdzięczają ją ekipie, która z nimi współpracowała. Dorota zapowiada mnie. Robi to krótko, serdecznie, na koniec mówi, że „Józef Hen to znawca kobiet”. Z ekranu leci piękny pochwalny tekst profesora Mariana Kisiela. Jakaś dziewczyna prowadzi mnie na scenę. Panowie Buzek i Steinhoff wręczają mi mój „laur” i dyplom w ciężkiej ramie. Publiczność oklaskuje, stojąc. Zupełnie jakbym był Ślązakiem. Podszedłem do mikrofonu. Miałem powiedzieć coś o tym, że w takich chwilach myślę o mojej mamie, coś o moich niezwykłych kontaktach śląskich, a także o tym, że chciałbym ich przekonać, że kultura ma dobry wpływ także na gospodarkę. Sprowokowany przez Dorotę i przedmówców, powiedziałem coś całkiem innego. Zaimprowizowałem trzy krótkie zdania. 1) „Muszę zacząć od protestu: nie jestem znawcą kobiet! Ktoś taki nie istnieje. Kobieta jest zawsze zagadką”. 2) „Muszę powiedzieć, że nie uważam swojej nagrody za zbiorową. (Wybuch śmiechu). Już Montaigne zauważył w swojej wieży, że pisarstwo jest to «sprawa samotnicza», opuszcza się dom, rodzinę, 11 szuka się odosobnienia, żeby móc skupić się na zamyśle twórczym. Obecny tu mistrz Penderecki mógłby nam coś o tym powiedzieć”. 3) „Mam taką nadzieję, że dostałem tę nagrodę nie dlatego, że się zestarzałem, ale za dokonania. (Oklaski). Dziękuję”. Przy stoliku podpisuję książki. Musimy przerwać, zaczął się koncert. Dyskretnie ktoś mnie prowadzi do pierwszego rzędu i usadawia koło pana Jerzego Buzka. Poinformował mnie szeptem, że jazzowy zespół, śląski przecież, specjalizuje się w muzyce afroamerykańskiej. ( Ja, słuchając: „Chyba to południe”; kiwnął głową i szepnął: „Luizjana”). Śpiewali Old man river, Missisipi, ale przechodząc od tęsknych, niewolniczych tonów do energicznego, zdobywczego jazzu. Przy Georgii wspominałem z sentymentem chrapliwy głos Armstronga. A także powitaną oklaskami zapowiedź kompozycji „afroamerykańskiej” George’a Gershwina, rodem raczej z Mazowsza: Summertime i w ogóle Porgy and Bess. Szepnąłem premierowi Buzkowi, że oglądałem w roku 1954 w Teatrze Polskim w Warszawie czarnoskóry zespół, który przywiózł do nas Porgy and Bess. Ta data, 1954, zrobiła na byłym premierze wrażenie: jeszcze trwał stalinizm, ale zaczęły się lekkie podmuchy aury odwilżowej. Koncert w Zabrzu znakomity. I niewątpliwie to zasługa kierowniczki zespołu, niezmordowanej i zarazem oryginalnej dyrygentki – Anny Szostak. Po koncercie z Woźniakami do restauracji „Gościniec”. Tu coś w rodzaju bankietu dla laureatów, przy okrągłych stoliczkach na stojąco. Dorota zmusza mnie do obejścia wszystkich stolików, najdłużej zatrzymałem się przy bytomskim, wspominałem fryzjerkę poznaną pod koniec 1945 roku w pociągu (jechałem na reportaż do Szczecina), tylko kilka godzin wspólnej jazdy, minęło prawie siedemdziesiąt lat, a ja wciąż pamiętam jej imię i nazwisko. Ta rozmowa w pociągu zrodziła postać kobiety (fryzjerki) w Twarzy pokerzysty. Wspominałem też spotkanie autorskie w bytomskim Klubie Literackim (tak, był taki, potwierdza prezydent miasta, jeszcze do niedawna), świetny poziom, na ogół lwowianie. Śląsk – powiedziałem Jurkowi Woźniakowi – bardzo wiele zyskał na migracji ze Lwowa, 12 przyjechali ludzie wykształceni, czytający, uczestniczący w kulturze – Bytom, Gliwice mówiły „po lwowsku” – teatr Wyspiańskiego to był po wojnie teatr lwowski, widziałem tam w roku 1945 wspaniały Wieczór trzech króli w reżyserii Bronisława Dąbrowskiego, z Tadeuszem Kondratem (ojcem Marka) jako Chudogębą, z Bardinim jako Tobiaszem Czkawką – co to była za para!… Poznałem profesora Mariana Zembalę, dyrektora Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, który przejął po Zbigniewie Relidze. Jurek pomógł zanieść dyplom i „laur” do pokoju. Kwiaty są dla Doroty. TYM RAZEM W PRZEDZIALE żadnego Japończyka nie ma. Czytam wywiad w „Gazecie Prawnej” z Pawłem Huelle, wydał nową powieść Śpiewaj ogrody – to cytat, wyjaśnia, z Rilkego (masz ci los: jestem chyba jedynym literatem w Polsce, który napisał coś krytycznego o Rilkem) – powieść jest o Wagnerze, i tu lęk, że Paweł będzie go apoteozował, ale nie, potępia go, tak jak – pisze – potępiał jego ciężkie, pragermańskie utwory Tomasz Mann. „POLITYKA” BEZ LUDWIKA I PASSENTA, za to znakomity, gniewny zarazem, tekst Jacka Żakowskiego Obóz Wielkiego Kłamstwa, o książce Resortowe dzieci, w której opluwa się znaczące osoby niechętne PiS-owi. Są dziećmi aktywistów partyjnych, czasem wnukami, a zdarzało się, że wredna matka była nauczycielką rosyjskiego… Bestseller!… Do „Szkła kontaktowego” kilka wściekłych telefonów, na ogół dzwonią starcy: dzieci ubeków nami rządzą, są w sądach, w prokuraturze, a powinni (jako potomstwo tamtych) wisieć. Czyli to jest taka upragniona rzeczywistość, jaką fundowali sobie, wraz z korzyściami, moczarowcy: dzieci tych, którzy im nie odpowiadają, nie mają żadnych praw. Pod spodem rasizm i antysemityzm, ale nawet ci wściekli wiedzą, że słowa „Żyd” lepiej nie używać, jeden z telefonujących mówi o „Izraelitach” – jak to się popierają, jacy solidarni. *** 13 Przed południem pani Maryna Szöllösi, która zamierza mnie rzeźbić. Przynosi w prezencie popiersie Stanisława Augusta (bardzo młodzieńczy, pełen wdzięku), więc coś o mnie wie. Obfotografowuje mi głowę, centymetr po centymetrze. Dostaję od niej promocyjną broszurę, na okładce głowa pięknej dziewczyny. „Kto to jest?”. „Moja prababka”. Na odwrocie obraz przedstawiający uroczą dziesięciolatkę. „A to kto?”. „Moja wnuczka Ewa”. Pani Maryna jest z wykształcenia biologiem, wykładała nawet, i to we Francji, ale tam właśnie malarka i rzeźbiarka wzięły w niej w końcu górę. KILKA DNI TEMU telefon z Krakowa, dzwoni pan Joachim Russek z Fundacji Judaica, omawia ze mną spotkanie poświęcone mojej pracy dla filmu, może na początku lutego. (Zapowiadają syberyjski mróz; co prawda ja najgorszy mróz odczuwałem na Kozaczyźnie, na stepach nad Donem – trzydzieści stopni przy ostrym wichrze, przenikającym nawet przez gruby kożuch i walonki). Chcą uwzględnić moją przygodę reżyserską, wyświetlą Perły i dukaty. A później, już beze mnie, pójdzie Don Gabriel, a także – i tu niespodzianka – Rancho Teras. Protestuję: to nie mój scenariusz, miałem umowę na dialogi, ale i tak Wadim (Berestowski) kręcił, co chciał. Pan Russek się śmieje: „Panie Józefie, oglądałem to niedawno, świetnie się ogląda!”. To prawda, że film miał rekordową publiczność, Wadim umiał trafić do „ludu”, Bitwę o Kozi Dwór kręcił z pełnym przekonaniem według poetyki filmu niemego, nieme kino to było prawdziwe kino, stamtąd ściągał gagi, okazały się nieśmiertelne. Maja skarży się, że w jej sklepie, takiej troszkę pieczarze, okropnie zimno. Ma na sobie spodnie, kilka swetrów, kurtkę, na kurtce futro. Tyle warstw! „Wyobrażasz sobie – mówię – jaki to może być świetny striptiz?!”. Maja wybucha śmiechem. Mam wrażenie, że od tego śmiechu zrobiło jej się cieplej. Może zrzuciła futro… Szukaliśmy z Madzią na półce z zapomnianymi książkami czegoś o Chinach i natrafiliśmy, ku uciesze Madzi, na… Odkrycie Indii. Au14 tor: Jawaharlal Nehru. (Przekład: Stanisław Majewski, Kazimierz Rapaczyński). Skarb! Madzia się zaczytała, potem podrzuciła mi na jeden dzień książkę, bo coś dla mnie znalazła. Zapisałem. Jedna z legend o wedyjskich bogach – pisze Nehru – The Dight of Moon, opisuje stworzenie kobiety. „Na początku, gdy Twasztri chciał stworzyć kobietę, okazało się, że wyczerpał wszystkie materiały na stworzenie mężczyzny i nie pozostało już nic stałego. (…) Wziął tedy kolistość księżyca i wklęsłość fal, giętkość bluszczu, drżenie traw, smukłość trzciny, puch kwiatu, lekkość liścia, okrągłość trąby słonia, spojrzenie łani, spoistość pszczelego roju, figlarną wesołość promieni słonecznych, łzawość chmur, niestałość wiatru, trwożliwość zająca, próżność pawia, miękkość piersi papuziej, twardość diamentu, słodycz miodu, okrucieństwo tygrysa, żar ognia, chłód śniegu, gadatliwość kraski, kukanie kokili, fałszywość czapli, wierność czakrawaki, i zamieszawszy to wszystko razem, stworzył kobietę i dał mężczyźnie”. Wszystko tu jest, wszystkie nasze heroiny, wszystkie Telimeny i Maryle, Izabele i Oleńki, i Hajduczki, i Pretty Woman, i Kochanica Francuza. Miałem ochotę coś podkreślić, uwypuklić – zderzenia miękkości z twardością, słodyczy z okrucieństwem, fałszywości z wiernością, ale skoro nie podkreślił tego Nehru, skoro dla niego te wszystkie zderzenia są naturalne, oczywiste, to i mnie nie wolno tego robić – każdy, czytając to, westchnie po swojemu. DZIŚ DZIEŃ ULGOWY – w podwójnym sensie: po pierwsze, nikt nie będzie nachodził; po wtóre – pracowałem wczoraj cały dzień nad felietonem dla „Pro Medico”, napisałem, wysłałem do pani Ogrodowskiej (która kręciła u mnie w domu film wyświetlany później podczas uroczystości w Zabrzu), otrzymałem odpowiedź: „Czytałam jednym tchem” – i czuję ulgę. Zatytułowałem felieton: Wyznania niesfornego pacjenta. Żeby usprawiedliwić tę „niesforność”, opowiedziałem, jak w 1950 roku komendant wojskowego sanatorium w Kudowie chciał mnie od razu odesłać do domu, bo wygrałem turniej pingpongowy – z nim w finale. Przespał się z tym jed15 nak, nazajutrz zmienił zdanie i mogłem nadal korzystać z biczów wodnych o sile pięciu atmosfer. Być może, dla pani Ogrodowskiej są tam pewne nowe, a raczej stare, zapomniane dziś informacje. Kto na przykład pamięta dziś o Rodzinie Thibault noblisty Rogera Martin du Garda (mieszkali w Maisons-Laffite!), o tym, że jest w tym cyklu tom Dzień przyjęć doktora Thibault? Czy ktoś, nawet z medyków, pamięta o książkach Stefana Pollatschka (Doktor Berghof przyjmuje między 1. a 2.) i o Cytadeli Cronina? Nie wspomniałem w tym felietonie o Korczaku, może dlatego, że jego związki z medycyną są znane. W NIEDZIELĘ U MADZI NA OBIEDZIE z panem Erykiem. Nieoczekiwany komplement: „Arystokracja pana lubi”. „Ledóchowski?…” (z którym pan Eryk się przyjaźni). „Tak, ale i Lubomirska. Za Króla”. Miała powiedzieć, że do połowy książki myślała, że narrator, Gaston Fabre, to postać autentyczna. Dzwonił Różewicz. Chciał się podzielić pewną nie byle jaką satysfakcją: ukazał się tom jego wierszy po chińsku, w enklawie Macao. A więc te wiersze Różewicza, tak tkwiące w polskiej rzeczywistości, w polskich dramatach, jeszcze raz potwierdziły swoją uniwersalność, może się nimi przejąć i czytelnik chiński, odnaleźć w nich swój własny n i e p o k ó j. Każdy, kogo nazywamy człowiekiem – Chińczyk, Serb czy Anglik, czy czarnoskóry Amerykanin – może być czytelnikiem Różewicza, jeśli w ogóle czyta. NIC MNIE TAK W KRAKOWIE nie rozśmieszyło (a był to śmiech żałosny), jak to, że sprzedawczynie bajgli mają kasy fiskalne. Koniec rynkowego romantyzmu! Nie wiedziałbym o tym, gdyby nie to, że w torebce z bajglem znalazłem kwitek. Obok kiosku mężczyzna na wózku, bez nóg, wpatrywał się w bajgle tęsknym wzrokiem. Spytałem: „Chce pan bajgla?”. „Chcę. Z serem”. Jego „dziękuję” było na szczęście bez wylewności. Przez telefon do Madzi: „Popatrz, jak łatwo być dobrym. Wystarczy złoty sześćdziesiąt”. 16 (A może ja się mylę, może handlująca preclami kobieta jest dumna z tego, że ma kasę fiskalną? Jak prawdziwa kupcowa, prawie urzędniczka…). Notatka z pociągu do Krakowa. „Jest nas w przedziale czterech. Tym razem nikt nie sięga po laptopa. Panowie w swetrach, wszyscy rośli, obok mnie dryblas z dużym brzuchem, ze szpakowatym zarostem. Naprzeciw mnie gość w zielonym polo; nie znamy się, ale coś o sobie jednak wiemy: on czyta „wSieci”, ja – „Politykę”. Na dworcu powitał mnie pan Russek. Najpierw zawozi do hotelu. („Francuski”). Apartament na 2. piętrze. Cztery podpisy – i dostaję honorarium, pan Joachim wyjmuje banknoty z portfela. Bez biurokracji, oczekiwania na przelew itd. Od razu poczułem się pewniej. Jedziemy na Kazimierz, do Centrum Kultury Żydowskiej. Jest trochę czasu. Do pokoju z kilkoma stołami zawalonymi papierzyskami, w którym urzęduje pani Weronika, młoda dziewczyna, schodzą się ludzie, którzy chcą się przywitać – jest pan Ireneusz Kania (okazuje się, że nie dostał tomu wywiadów – moja wina), jest profesor Jerzy Vetulani, nadchodzi jego syn (nic mojego nie czytał, mówi ojciec, ale natrafił na wywiad Donaty Subbotko i miał powiedzieć: „ Tato, muszę tego pana poznać”), jest Andrzej Kurz i mężczyzna, który przedstawił się: „Faron”. (– Ach, pamiętam, pisał pan o Uniłowskim! Był przez pewien czas ministrem kultury). Będzie ciekawa publiczność. Wśród widzów odkrywam profesora Bronisława Łagowskiego. Pojawiła się pani Ola Surdykowska z WL, zajmie się sprzedażą Nikt nie woła. No i wreszcie jest pan Tadeusz Lubelski, wykłada na uniwersytecie historię filmu. To on poprowadzi dzisiejsze spotkanie. Dobrze nam się z panem Lubelskim rozmawiało. Zaczął od Nowolipia, ale nie tyle o mnie pytał, ile o „formację”. Nie udało się jednak abstrahować od rozwoju dziecka, które w pewnym momencie poczuło, że czymś się różni od kolegów. (…) Pytanie: dlaczego zająłem się Montaigne’em, Boyem, Stanisławem Augustem (dorzuciłem: i Jagiełłą!), tak – zgodził się pan Lubelski, Jagiełłą też, Królewskie sny. – Bo ci wielcy Polacy byli szkalowani, obrzucani 17 oszczerstwami, poczułem, że mogę być obrońcą, kimś, kto powie prawdę. Inaczej z Montaigne’em: on mojej pomocy nie potrzebował. To polska inteligencja potrzebowała jego. (Brawa). Opowieść o tym, jak w księgarni „Maspero”, w roku 1969, dostałem od Gallimarda dwie grube książki o Montaigne’u: Thibaudeta i Friedricha, i to one przyczyniły się do tego, że postanowiłem o nim pisać. Jak zwykle opowieść o tym, jak doszło do filmu Nikt nie woła. Czy to prawda, że chciałem reżyserować Więźnia i jasnowłosą – dlaczego do tego nie doszło? „Zaczekajmy – powiedział pełen dobrych chęci wiceminister Zaorski. – Zobaczymy, skąd wiatr wieje”. No i wiadomo, skąd powiał. O tym, jakie trudności miała książka Toast, która nie mogła się ukazać, chociaż film według niej (Prawo i pięść) już kręcono. I o tym, jak podczas uroczystości w Belwederze, w roku1965, podeszła do mnie wszechmocna w wydawnictwach pani Zatorska, kiedy zobaczyła, że dostaję order. Pomyślała, że muszę być na górze dobrze widziany, ona nie znała właściwie systemu, w którym szalała, nie wiedziała, że jest to despotyzm łagodzony przez bałagan. Od jej parafy zależało wydanie książki! „Ach – wzdychała – ile lat się znamy!… Tylko nie mówcie o tym mężowi”. Pokaz komedyjki Perły i dukaty. Siadam i ja, żeby to obejrzeć, lubię przypatrywać się Holoubkowi i Wiśniewskiej, Gucio zawsze bezbłędny, ale Ewa ma tu więcej do grania, wyśmienita. W restauracji z panami Russkiem i Lubelskim. Pijemy czerwone wino. Ponad dwie godziny rozmowy. Obiecuję panu Lubelskiemu Bruliony profesora T. Wie o tej książce, wie, że chciał kręcić film Janusz Majewski. Jedyna książka, mówi, której nie ma. Jestem nieludzko zmęczony, ale zasnąć wcale nie jest łatwo. W apartamencie zimno, kaloryfery ledwo-ledwo, bolą mnie plecy, wstaję, zażywam rutinoscorbin, naciągam sweter i w swetrze zasypiam. Rano mam trochę czasu, wychodzę na miasto – trzeba zerknąć na Rynek, pustawo, nawet na Floriańskiej – luty to nie sezon. Dawny „Maurizio”, gdzie w grudniu 1946 roku piłem kawę z Ksawerym Pruszyńskim i jedliśmy marcello, już nie istnieje. 18 *** TRZY GODZINY w pociągu z Krakowa warto odnotować. Naprzeciw mnie siedział mężczyzna dobrze zbudowany, mocno szpakowaty, w czerwonej rozpiętej bluzie. Rozmawiał z kimś przez telefon, przeskakując z francuskiego na angielski i z powrotem. Po prawej ode mnie: młoda ładniutka dziewczyna, czarnowłosa, perkaty nosek, trzyma jakiś kolorowy kobiecy miesięcznik. Mężczyzna kończy rozmowę i zwraca się do mnie: „Dzień dobry. Jak się pan ma?”. „To jest takie How do you do?” – pytam. On: „Tego wymaga grzeczność. Jak kogoś spotykam, to się witam”. „Comment allez Vous?”. „Merci, monsieur, ça va”. „Prawidłowo – ocenia pasażer. – Pan jest profesorem?”. „Nie”. „Bo wygląda pan na profesora”. „Bo jestem dobrym aktorem”. (Dziewczyna uśmiechnęła się, odkłada miesięcznik). On opowiada o sobie, że jest robotnikiem, skończył tylko siedem klas, ale – dodaje z dumą – „jestem bibliofilem”. Mieszka we Francji, chyba jednak dużo wędrował po świecie, zmieniając zajęcia, bo zna angielski, rosyjski (całkiem nieźle), włoski. Rozmawiamy o książkach, ten pan rzeczywiście dużo wie, chociaż ja raz po raz muszę coś korygować (taki mam nieznośny charakter). W pewnej chwili, wspominając Monteskiusza, powiedział: „To siedemnasty wiek”. „Bardziej osiemnasty” – uściśliłem. „Siedemnasty” – upierał się. „Chce pan się założyć?”. Nie, odpowiada, przytaczając popularne powiedzenie, że przy zakładzie jeden jest oszustem, a drugi głupcem. Ja o tym, że w 1752 roku Stanisław Poniatowski spotkał w salonie pani Geoffrin, na rue Saint-Honoré, Monteskiusza, rozmawiał z nim. On: „To pan wie lepiej”. On, że nie lubi Stanisława Augusta. „A ja go kocham!”. Mówię o oszczerstwach szerzonych przez opozycję. On czytał teraz jego pamiętniki, w przekładzie polskim. „On nie był inteligentny”. Pamiętniki, tłumaczę, są opisem niemal reporterskim. Świetne obserwacje, sylwetki ludzkie. Minimum filozofii i idei. Dziewczyna: „Słucham panów zafascynowana”. Robotnik-bibliofil porusza sprawę Rękopisu znalezionego w Saragossie. Wie, że tłumaczył Edmund Chojecki, wylicza kolejne wydania. Film mu 19 się nie podoba. No cóż, wolno mu. Ja o tym, że czytałem scenariusz Tadeusza Kwiatkowskiego. (Dziewczyna zaczyna się domyślać). On o Herlingu-Grudzińskim: że ożenił się z córką Ignazia Silone (że też zna to nazwisko!). „Nie, z córką Benedetta Croce”. On, który o Rosjanach, także dzisiejszych, mówi „bolszewicy”, wspomina coś o fizyku Weissbergu. „Weissberg-Cybulski”, uzupełniam. Pytam: „Czy zna pan nazwisko Mérétik?”. Zna! „Wydał książkę Noc generała, o Jaruzelskim”. Opowiadam o obiedzie z panią Cybulską w Paryżu u Mérétików. Według niego, Czechow został zesłany na Kamczatkę. Nie zesłany, prostuję, pojechał z własnej woli – na Sachalin. On na to przystaje. Kupił w Krakowie pierwsze wydanie Szymborskiej. Myślę teraz, że nie mając doktoratów, miewa jednak jakieś odczyty na uniwersytetach, jest zaprzyjaźniony z profesorem Trierem z Montpellier. Trochę rozmawialiśmy o Montaigne’u. Zdaje się, że dziewczyna (pani Ewa) domyśliła się, kim jestem. Kiedy znaleźliśmy się na peronie, ona: „Miło było pana poznać”. Oboje stwierdzamy, że ten pan jednak dużo wie: kiedy wymieniłem jako swoje wykształcenie wojenne „moje uniwersytety”, pokwitował: „Wielka książka Gorkiego”. Znał też Cronina, co nieczęsto dziś się zdarza. Pani Ewa podaje kartkę z numerem swojego telefonu. „Niech pan koniecznie mnie odwiedzi. Zapraszam na kawę”. Mail od pana Krzysztofa Lisowskiego. Podobały mu się Perły i dukaty – lekki, dowcipny, miły filmik. Ale ma sprawę: miesięcznik „Kraków” chce zamieścić rozmowę ze mną. Pan Krzysztof przesyła mi pytania. POWINIENEM CHYBA odnotować tu rozmowę z Marcinem Królem, którą przeprowadził w „Wyborczej” Grzegorz Sroczyński. Poświęconą nadziejom i złudzeniom transformacji w 1989. Marcin Król, przyciśnięty przez bezwzględnego rozmówcę, przyznaje: „GŁUPI BYLIŚMY”, i tak zatytułowany jest ten wywiad. Chciałbym go szerzej omówić, zacytować, także czasem irytację pana Sroczyńskiego („Coście, u diabła, zrobili z pegeerami; dlaczego kilkaset 20 tysięcy osób skazano z dnia na dzień na nędzę?”). Noc miałem ciężką, wciąż pokasływałem, coś tam ssałem, zażyłem aspirynę – m.in. na ból w łopatce. Mogę tylko o sobie powiedzieć: j a n i e b y ł e m g ł u p i. Nie muszę bić się w piersi z powodu mojego ówczesnego stanowiska. (Czy to miało znaczenie? Nie musiałeś podejmować decyzji. Za nic nie odpowiadałeś). Nie wiedziałem, że mogę się nazwać „keynesistą”, nie padałem plackiem przed Hayekiem, którego Marcin Król narzucał rządzącym. Miałem własne doświadczenia ekonomiczne: obserwowałem, chcąc nie chcąc, prawa, którymi rządził się bazar w Samarkandzie. Król przytacza ze zgrozą, co mówił o przyszłości Nowej Huty ten sam minister, o którym ja powiedziałem do Madzi: „Skreślony!”. Narobili, przez wyznawaną przez siebie doktrynę, strasznych głupstw, on i inni – i wszystko bezkarnie. Zacytuję Króla: „Kryzys nie dlatego wstrząsnął światem, że padły giełdy i przyszła recesja. Wstrząsnął, bo okazało się, że eksperci to jest całkowita fikcja. Najważniejsze instytucje gospodarcze i banki okazały się dziećmi we mgle”. Dopisuję: „Zapomniano, że eksperci to tylko ludzie. Omylni. Mogą być przekupni. A czasem po prostu głupi”. „Z jakiegoś powodu – mówi pesymistycznie nastrojony pan Król, a może tylko widzący świat rzeczywisty – selekcja do polityki jest negatywna, pewnie dlatego, że lubimy wybierać ludzi takich jak my sami. A potem dostajemy od nich to, czego nieświadomie pragniemy – dawkę środka usypiającego…”. Kiedy Sroczyński mówi, że to, co się stało na Bałutach i w pegeerach, ta nędza, to dlatego, że zabrakło e m p a t i i, Król upiera się: w y o b r a ź n i. Ale czasem, moim zdaniem, to jest to samo: bez wyobraźni nie ma empatii. Może jeszcze jako puenta coś z Króla: „Wie pan, myśmy w opozycji też mieli swoje złe charaktery, tylko wspólny wróg jakoś to maskował”. Może warto przypomnieć, co pisałem wtedy, znalazło się to w księdze trzeciej Nie boję się bezsennych nocy: 21 „ROAD poprze chyba teraz Wałęsę. Na pewno w tym sensie przemówi Mazowiecki, żeby ratować kraj przed ośmieszeniem i zagładą polityczną”. Przerywam pisanie, pędzę do Iskier po korektę Nowolipia. Przynajmniej to. Więc Lech Wałęsa jest prezydentem. Naród pośpieszył do urn, żeby powstrzymać maniaka z Peru. Wałęsa, podochocony (…): „A nie mówiłem, że będzie 70-80 procent? Mówiłem o finale – nie o eliminacjach”. Jednak trzy i pół miliona wyborców oddało głos na Tymińskiego i gdyby frekwencja w dogrywce nie przekroczyła 25%, Tymiński zostałby prezydentem. Garstka ludzi oświeconych, dobrych (niekoniecznie intelektualistów) poczuła się osierocona i bezdomna. Skupia się wokół Mazowieckiego, by bronić pewnych drogich sobie wartości, ważnych zresztą w ogóle dla życia narodu, dla uchronienia go przed całkowitą degradacją. „Wybrałem go – mówi o Mazowieckim w wywiadzie dla ‘Elle’ Wałęsa – bo jest flegmatyczny, trzeba było premiera, który by nic nie robił”. Tak prezydent elekt podsumował ogromną robotę – nie zawsze szczęśliwą, ale zawsze istotną – której dokonał Mazowiecki. ZAJMUJĄC SIĘ Z KONIECZNOŚCI swoim dniem powszednim, odczytałem w sobie uczucie, któremu dałem wyraz w notatce: „Egoizm. Wymuszony. Przez życie. Przez sam fakt, że żyjesz, że istniejesz, jesteś obleczony w ciało, działające jak maszyna z wymaganiami: trzeba nalewać paliwo, oliwić, smarować, chronić od wilgoci, od szkodliwej temperatury, odetkać rurę wydechową. Córka źle się czuje, syn ma kłopoty, Rena na cmentarzu – a ja m u s z ę zajmować się sobą. Nie ma ucieczki. Chyba że gdzieś na pustynię, pokutować jako Słupnik. Ale to też byłby egoizm (co wyśledził w Ojcu Sergiuszu hrabia Lew Tołstoj). I bardzo wymyślny”. *** 22 MAIL OD KOBIETY, która usiłuje tłumaczyć niektóre moje opowiadania na rosyjski. Inesa Melnytchenko. Nazwisko co się zowie ukraińskie. A imię? Kochanki Lenina, Inesy Armand, nauczycielki z Longjumeau. Strasznie ta Polska jest etnicznie poplątana. Wpisywałem do laptopa kontakt z lubelską dziennikarką: Ewą Hadrian. Co za nazwisko! Wydaje mi się, że żadne społeczeństwo europejskie nie może pochwalić się taką różnorodnością w nazwiskach jak polskie. Nie licząc szlacheckich z końcówką na „ski” (i z tą samą końcówką żydowskich: Warszawski, Białostocki, Krakowski etc.), z dodatkiem herbów, lub same herby, przezwiska chłopskie, czasem zabawne, czasem obraźliwe, nazwiska od uprawianych zawodów – to w całej Europie, szczególnie w Niemczech i w angielszczyźnie, ptaki i w ogóle zwierzęta (Wrona, Kruk, Wróbel, Jastrząb, Lisy, Wilki itp.), nazwiska ukraińskie, białoruskie, góralskie, kaszubskie, śląskie, czeskie, węgierskie, rumuńskie, tureckie, włoskie (Nardelli, Bacciarelli, Framboli, Lardelli, Semadeni itp.), no i niemieckie, od czasów mieszczańskich z XV wieku, aż do naszych, całe rody – Estreicherów, Koenigów, Stuhrów, Lothów, Gebethnerów i Wolffów, Rydlów, Szmidtów, od razu przychodzi mi na myśl Staff, Berent, Brueckner, Kolberg, Gloger, Linde, rody kupieckie i rzemieślnicze, pierwsze z brzegu nazwiska: Mann, Kern, Brun, Spiess – można się zabawić w grę: kto wyliczy więcej. Młody Wokulski pracuje w sklepie Mincla, piwo popija się tam u Hopfera, powieść Dołęgi-Mostowicza nosi tytuł: Bracia Dalcz i spółka. Wracam do tłumaczki. Pani Melnytchenko zaczęła od tego, że przełożyła na jakiś konkurs portalowy noweletkę Ona. Napisałem ją w 1955 roku, jeszcze przed rewizytą w Samarkandzie, wydrukował ją tygodnik „Świat”. To o tym opowiadaniu powiedział mi Andrzej Wirth, wtedy pracujący w „Nowej Kulturze”: „Napisałeś o Alicji?”. Bo okazało się, że Alicja (później żona Jeremiego Przybory) myła włosy naftą, ale nie walcząc o czystość, jak w Samarkandzie Rena, lecz dla połysku. Tłumaczka odniosła na portalu sukces, 11 głosów było „blestiaszcze!”, wywiązała się polemika w sprawie używania zaimków osobowych – po polsku nie zawsze 23 są potrzebne, inaczej po rosyjsku, w czasie przeszłym. Wszystko jest w porządku – przeważały głosy – rytmika jest zachowana. Ale kiedy to się dzieje? Gdzie? Młodzi Rosjanie już nie wiedzą, jak to było w czasie wojny. Ktoś sięgnął do życiorysu autora, podał dane – Azja Środkowa, aha – dziękuję. „OLIMPIADA PUTINA” – tak o olimpiadzie zimowej w Soczi, na którą poszły podobno miliardy – pisano w naszej prasie, od centrowej „GW” do prawicowej. Ale teraz, kiedy Polska zdobyła już cztery złote medale, głosy krytyki cichną, dobry ten Putin, zorganizował zimowe igrzyska nareszcie dla naszych. Dla Tuska – „prawdziwym Polakom” na złość. Bo akurat, kiedy pan prezes wygłaszał przemówienie programowe, polski łyżwiarz zdobywa złoty medal (wyprzedzając Holendra o cztery centymetry!) i nikt nie zwraca uwagi na socjalno-kulturalny program Kaczyńskiego: będzie się wspierać tylko patriotyczną sztukę, żadnych „degeneracji”. Te gadki o „degeneracji” coś mi z przeszłości przypominają – wolę nie powiedzieć kogo i co. KAŻDA OKAZJA JEST DOBRA, żeby dowalić Ruskim. Zapowiadają w prasie, że w TVP wyświetli się dokument o Eugeniuszu Bodo: Za winy niepopełnione. „Ale nie kariera aktora jest tematem tego filmu – po wybuchu wojny Bodo podzielił los tysięcy Polaków, którzy wpadli w sowieckie ręce – w październiku 1943 aktor zmarł w łagrze”. Otóż Bodo nie podzielił „losu tysięcy Polaków” – gdyby dzielił ich los, toby przeżył, w październiku 1943 nie byłby w łagrze, ale bawiłby zapewne żołnierzy armii Andersa w Palestynie. Bodo został aresztowany jako S z w a j c a r (Eugeniusz Junod) i to właśnie wtedy, kiedy po traktacie Sikorski – Majski Polaków wypuszczano z więzień i łagrów. Zwrócił się nawet do ambasady polskiej, wtedy w Kujbyszewie, z prośbą o interwencję, w odpowiedzi przysłano mu… kwestionariusz do wypełnienia. A wystarczyłby telefon do Gromyki lub Mołotowa z informacją, że aresztowano wybitnego 24 polskiego aktora. Podejrzewam, że urzędnik ambasady, do którego trafiła prośba Boda, nie chciał interweniować, dla niego to był „kolaborant”, jeździł z zespołem Warsa z koncertami po całym Związku Radzieckim, prowadził konferansjerkę po rosyjsku (znał język z przedwojennego łódzkiego gimnazjum). Rosjanie aresztowali go tuż przed najazdem niemieckim, kiedy złożył podanie o zezwolenie na wyjazd do Szwajcarii. Ten paszport, którego mu zazdroszczono, zgubił go: zaistniało, jak twierdziła sowiecka prokuratura, „prawdopodobieństwo”, że był szpiegiem. Znał nie tylko rosyjski, ale i niemiecki, i francuski. Kto go tego nauczył? Rosyjski muzyk, który przez pewien czas siedział z nim w jednej celi w Butyrkach („Junod, prawda?”), opowiadał, że Bodo był całkowicie załamany, bez chęci do życia. Ale autor notatki pojęcia nie ma o tamtym czasie, o tym, jak zginął Bodo; dla niego – „dzielił los wszystkich Polaków”. WIADOMOŚĆ w „GW”, która jest rewelacją historyczną, ale także moralną. Wielki tytuł: Hiszpania przyjmie (potomków) wypędzonych Żydów. Po pięciuset latach. Historiozofowie, politolodzy, etnografowie powinni tę decyzję odnotować. Żydzi hiszpańscy, wykształceni, zamożni, byli patriotycznie usposobieni. ( Jacques Attali w świetnej książce 1492 opowiada, że wygnani Żydzi świętowali w Amsterdamie podbój przez Hiszpanów Grenady, który zakończył triumfalnie rekonkwistę). Sefardyjczycy (czyli hiszpańscy Żydzi) nigdy nie zapomnieli kraju, z którego ich wygnano. Kultywowali pieśni pochodzenia hiszpańskiego, mówili językiem „ladino”, w Holandii, w Turcji, w południowej Europie, we Francji i na Bałkanach wyróżniali się nazwiskami latynoskimi. Czasy są podłe, wraca szowinizm, rasizm, nienawiść, także na tle religijnym, a tu nagle zdarzyło się coś, co rozświetla historię – po pięciuset latach gorzkiej pamięci (w jakimś sensie jak „nad wodami Babilonu”). Dramatyczna pieśń Koł Nidre, odśpiewywana w wieczór Sądnego Dnia, będzie już tylko uroczystą pamiątką dawnego poczucia krzywdy. 25