szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
W poszukiwaniu świętego spokoju
Pobyt w Schönbrunnie, gdzie rej wodziła cesarzowa-matka, nie był sielanką dla Elżbiety, żony
Franciszka Józefa. Nie mogła wytrzymać ze starą jędzą. Złe stosunki ze świekrą skłaniały
cesarzową Elżbietę do częstych wyjazdów, nieustannych podróży i szukania spokojniejszego
miejsca na tym padole. I właśnie ją upatrzył sobie uzbrojony w pilnik anarchista.
Kogo przekłuto tym ordynarnym narzędziem? Nie jakiegoś szkodliwego osobnika pośród
arystokratów, tylko tę Bogu ducha winną kobietę. Nie kogoś szukającego po świecie guza, lecz
istotę łaknącą spokoju.
A może i mnie groziło przekłucie? Mam na myśli uzbrojenie wartownika, co raptem zagrodził
mi drogę, gdy się zagłębiałem w zarośla. Czyż nie połyskiwał bagnet na lufie jego karabinu?
Właśnie w środku lasu, w miejscu najbardziej oddalonym od szosy, zabudowań i torów kolejki,
tam, gdzie się spodziewałem znaleźć największy spokój, krył się jeden z posterunków otaczających
bazę wojskową.
Innym razem leśny szlak doprowadził mnie do polanki, którą należało przeciąć, by znowu
zanurzyć się między sosny. Na środku polanki, tuż obok obranej przeze mnie ścieżki coś dymiło.
Trudno to było nazwać ogniskiem, ot jakby podpalono śmieci. W odległości dwudziestu metrów,
zwrócony twarzą do kopcącego śmietnika, siedział na ziemi młokos. Było jasne, że podpalenie to
jego sprawka. W duchu obrzuciłem nygusa przekleństwami.
Gdy już tylko cztery kroki dzieliły mnie od tego małego piekiełka, chłopak odezwał się.
Brzmiało to jak ostrzeżenie. Zrozumiałem, że praży się w ogniu znaleziony w lesie niewypał.
Byłoby lepiej zawrócić, lecz zaryzykowałem i kopnąłem się do przodu. Zwiewając
spodziewałem się lada chwila detonacji. Ale jakoś nic za moimi plecami nie wybuchało. I chyba –
ku rozczarowaniu młodego idioty – nie wybuchło.
Zazwyczaj jednak uciekałem przed samochodami.
W ucieczce przed warkotem i wyziewami benzynowymi wybierałem trasę prowadzącą przez
zielony teren i niechcący wchodziłem w paradę menelom. Mijanie w parku pijusów wywoływało u
nich odruch właściwy psom, które warczą, gdy się narusza ich terytorium. Nie brałem pod uwagę,
że nie jestem pierwszy w swoim zapuszczaniu się na łono natury; że już inni wpadli na to, by
poszukać odosobnienia. Nie od razu dotarło do mnie, że minęły czasy Jana Jakuba i jego
„przechadzek samotnego marzyciela”.
Zagłębiam się w ustronną alejkę, by łyknąć haust spokoju, ale tam już wcześniej upatrzyli sobie
eldorado pijaczkowie. Nie mogli puścić płazem, że ktoś się o nich ociera. Słyszę z boku:
– Dzień dobry panu.
Obróciwszy głowę ujrzałem obcą, bezczelnie uśmiechniętą twarz, po czym padło następne
„dzień dobry panu”, wypowiedziane z miną jeszcze bardziej kpiącą.
Takie ironiczne pozdrowienie jest najłagodniejszą formą zaczepki. Poufałość można uznać za
pierwszy stopień agresji. Dalsze stopnie to wrogie milczenie, uwagi dotyczące powierzchowności,
groźne pomruki, rękoczyn lub choćby tylko zapowiedź rękoczynu.
Najczęściej padały komentarze à propos wyglądu przechodzącego intruza, którym to intruzem
byłem ja:
– Patrzcie, płaszczyk, teczuszka...
Ścieżka obok drogi – wyrażenie wręcz przysłowiowe. Ileż to razy z zatłoczonej drogi skręciłem
na ścieżkę, gdziem się spodziewał – o święta naiwności – znaleźć spokój.
Aleja obok Pola Marsowego wydała mi się zbyt rojna. Zboczyłem na równolegle biegnącą
dróżkę i było to tym samym, co trafić z deszczu pod rynnę. Oto w odległości kilkunastu metrów
1
pojawia się Cyganka; jeszcze chwila, a zastąpi mi drogę. Nie zmieniając kierunku puściłem się
pędem, udając kogoś trenującego bieganie. Tylko dzięki temu uniknąłem natręctwa. Parę sekund
wcześniej, kiedym szedł aleją, naciągaczka nie śmiałaby mnie zaczepić. W tłumie byłbym
bezpieczny.
Tak więc ucieczka przed ruchem ulicznym i spalinami okazywała się beznadziejna. Skręcanie
na boczne drogi i ścieżki nic nie dawało. Mogło być jeszcze gorzej niż przedtem. Czyhały
niespodzianki: a to łajno, a to alkoholik napraszający się o jałmużnę, a to Cyganka ze swoimi
usługami wróżbiarskimi, a to szczekające psy. Ba, żeby tylko szczekające. Jeden nie szczekał;
zaszedł mnie z boku cichaczem i dziabnął.
Cieszyło mnie, ilekroć się dowiadywałem, że szczekanie psów działa komuś na nerwy.
Cieszyła świadomość, że nie jestem odosobniony w swej niedoli.
Miałem chwilę takiej uciechy w pewnym biurze, gdziem był zatrudniony. Rozmowa
urzędników przy sąsiednim stole zaczęła się od narzekania na ranne pianie kogutów, na te piekielne
odgłosy wyrywające ze snu. Ktoś opowiadał o nerwowcu, którego owo kukuryku doprowadziło do
ostateczności: zrywał się z łóżka, by na nienawistnego ptaka chlusnąć przez okno gorącą wodą.
Usłyszałem głos drugiego rozmówcy:
– U nas spokojnie.
Reakcja tego, co opowiadał o kogutach, była sceptyczna; z niedowierzaniem przyjął
oświadczenie o czyimś domowym spokoju:
– A psy?
– O, psów jest do cholery.
– A widzi pan.
Przestałem szukać spokoju przekonawszy się, że miejsc spokojnych na tym świecie nie ma.
Przyswoiłem sobie pewne przykazanie i przestrzegałem go: nie gwałcić czyjegoś terytorium,
poruszać się po terytorium wspólnym, neutralnym.
Takim terytorium powinna być ulica, nieprawdaż? To przecież terytorium wspólne, przestrzeń
dla każdego. Lecz i na ulicy spokojnemu człowiekowi nie zawsze uda się przejść spokojnie.
W tym incydencie ulicznym, który zaraz opiszę, główna rola przypadła moczymordzie w
średnim wieku, chłopu rosłemu i grubemu. Ochlapusowi nie znającemu dnia ni godziny, bo o
każdej porze w ciągu doby trafić się może flaszka. No i trafiła się: w owo przedpołudnie.
Maszerował ulicą ze swym kumplem, takim samym łachmytą – rozpromieniony, zadowolony z
siebie i całego świata.
„Bałwanie – przemknęło mi przez głowę, gdyśmy zbliżali się ku sobie – na twoim miejscu
czułbym smutek, a nie uciechę. Smutek na myśl, że tylko wódka zdolna jest mnie ożywić.”
On zaś prawdopodobnie powiadał sobie w duchu: „Czuję się jak młody bóg, ale chciałoby się,
żeby inni też o tym wiedzieli. Niech się dowiedzą, jak mi bosko, jak mnie radość życia rozpiera.
Ten nieznajomy, co się teraz napatoczył, niechaj i on się dowie. Trzeba zafundować mu piątkę, żeby
docenił moją fantazję. Ha, ha, zobaczymy, jaką głupią minę zrobi. Rad nierad będzie musiał się
uśmiechnąć i przywitać ze mną elegancko, ha, ha, ha. Miałbym zostawić takiego w spokoju? Ejże.
Niech i on weźmie udział w moim weselu. O nie, palancie, nie przejdziesz ot tak sobie, jak gdyby
nigdy nic. Będziesz się musiał ze mną pobratać.”
On oczywiście nie miałby czasu pomyśleć tego wszystkiego, a nawet gdyby znalazł czas,
użyłby zupełnie innych słów. Przypuszczam jednak, że jakiś odpowiednik przypisanego mu przeze
mnie monologu zamajaczył w jego zawianej pale. Trwało to, ma się rozumieć, krótko, tak że owo
zastąpienie mi drogi mogło się wydawać spontaniczne.
– Cześć! – zawołał wyciągając ku mnie grabę.
Z opuszczoną ręką wyminąłem zawalidrogę. Zaskoczony afrontem, jakim go poczęstowano,
wydobył z siebie zaledwie bąknięcie. Odezwał się jego towarzysz mówiąc pod moim adresem:
– Dać mu po łbie.
2