Wrzosy - Bookhunter.pl
Transkrypt
Wrzosy - Bookhunter.pl
„Wrzosy” – Bawimy się, co? Wyszarpnięty ze spodni pas świszczy w powietrzu. – Wojna się jeszcze nie skończyła, a my się bawimy? No, który tu taki kozak? O, już wypite? Tak się Polacy bawią podczas wojny? No to masz, a wy wszyscy – liczyć. Już ja smarkacza nauczę. Wojna przemknęła obok Rozdrażewka nie czyniąc mu większej krzywdy. Jesień była piękna jak co roku – natura zdawała się nie przejmować tym, że gdzieś tam giną ludzie i wydawało się, jakoby całym swym przepychem i bogactwem próbowała wynagrodzić masakrę tego konfliktu, rozgrywającego się gdzieś tam, daleko, o którym się słyszało, a którego raczej nie było widać. Tam była WOJNA. Tu – wojna, w jaką czasem bawią się dzieci, na patyki i kamienie. Czasem tylko jarzębina była bardziej krwawa niż czerwona i więcej drzew umierało niż wcześniej, i noce bywały straszniejsze i spacery bardziej samotne. Ale astry kwitły, kwitła jeżówka i wrzosy, dużo też było pomarańczowych lampionów miechunki. Było pięknie. Po prostu. – Antek, zrób coś z tym – Klara wczepia się w ramię swojego nowopoślubionego. Jest pobladła ze zgrozy, wpatruje się w kąt sali, gdzie wielki mężczyzna w mundurze w silnym uścisku trzyma wyrywającego się chłopaka i wymierza mu kolejne razy. Cały ten kolorowy tłum, który jeszcze chwilę temu śmiał się głośno, śpiewał i tańczył teraz zastygł w niemej grozie, jakby otwarte drzwi wpuściły coś więcej niż grupę kilku osób, jakiś zimny oddech namacalnie obecnej obok śmierci. – Cicho… Antek też się boi. Widzi, jak jego matka w długiej, czarnej sukni wachluje się ręką. Chyba zaraz zemdleje. – Że niby rozejm?! Że kapitulacja?! Że pokój może?! Pas z trzaskiem uderza w czerwone już pośladki chłopaka, który krzyczy i szlocha, upokorzony do granic możliwości. Nikt taktownie nie patrzy w jego kierunku, nikt nie próbuje pomóc, wszyscy się boją. – Co wy sobie wyobrażacie, że tak wygląda pokój? Z tym sowieckim najeźdźcą? Tak wam dobrze? Dowódca nagle przerwał, uniósł głowę i potoczył spojrzeniem po zebranych. To spojrzenie triumfowało, ale głos drżał z wściekłości. – Dobrze wam tu, bo jeszcze nikt waszych dziewuch nie zgwałcił. Nie poderżnął gardła dzieciakom. Wojna się jeszcze nie skończyła – wstał i odepchnął chłopaka na podłogę. – A wy się bawicie. Musiało minąć sporo czasu, by incydent na weselu Klary Strutyńskiej i Antka Nowaka wspominany był bez większych emocji. Historia obrosła w legendę, legendę matki opowiadały dzieciom, dziadkowie wnukom. O tym, jak banda wpadła na wiejskie wesele. Jak wściekły dowódca najpierw w śmiertelnej ciszy Wojtka Stachurę, tego, co miał to wielkie gospodarstwo pod lasem, prał paskiem po gołym tyłku, jak banda w końcu usiadła z biesiadnikami przy stole, jak tańczyli i opowiadali, jak w końcu ktoś rzucił coś o ruskim patrolu i o tym, że potem strzały słychać było mimo piosenek i stukotu obcasów na parkiecie. Muzyka grała głośniej, byleby je zagłuszyć. Ale chichotu historii zagłuszyć się nie dało. Hania miała siedemnaście lat, gdy jej brat i ojciec poszli na front. Czekała na nich i czekałaby jeszcze, gdyby nie fakt, że nadszedł rozejm, kapitulacja i pokój – i czerwona fala zalała Polskę. Gdy okazało się jasnym, iż czekanie nie ma sensu, bo po prostu nie wrócą, uczepiła się kilku tych, co nie złożyli broni, znalazła w nich braci i ojca. Ten dzień miał być zupełnie zwyczajny. Ale ten dzień taki nie jest. Hania „Lisica” Kowal wsuwa przez otwarte drzwi swój rudy łepek i patrzy, złakniona kolorowych strojów, muzyki, innych ludzi, a przede wszystkim chyba – rodziny i poczucia bezpieczeństwa. W weselnej sali nie czuć tego, że tak naprawdę wojna się nie skończyła, że ten pokój jest dużo gorszy niż jawne oblężenie. Szklą jej się oczy na widok pięknej, młodej dziewczyny w białej sukni, której strach tak bardzo nie pasuje do wrzosów i jeżówki w wianku. Ich spojrzenia spotykają się i to każe Hani wejść do środka i spuściwszy głowę powiedzieć dowódcy, że ma przestać. – Może byście coś zjedli? – proponuje jakaś staruszka. – Usiądźcie z nami. Dowódca prostuje się. – Nie możemy – cedzi. – Jesteśmy na służbie. – Na chwilę tylko – staruszka podchodzi do dowódcy. Mierzą się chwilę wzrokiem; milcząca wojna autorytetów. – Zjecie coś ciepłego. Na zdrowie młodej pary. – Nie dajcie się namawiać, panowie – mówi kobieta w granatowej sukni. Jej oczy zdradzają pokrewieństwo z młodym. – I panie – uśmiecha się, a Hania czuje łzy pod powiekami, więc zagryza wargi i wlepia wzrok w swoje umorusane błotem buty. Właściwie – dlaczego nie. Na chwilę, na kilka minut, być zwykłą Hanią, nie Hanią Lisicą, nie Hanią w męskim mundurze, tylko Hanią w balowej sukni, w wianku i z ukochanym, nie nożem, przy boku. Jędrek nigdy nie sądził, że będzie w stanie poprosić dziewczynę z bandy do tańca. I to rudą. Jednak gdy tamci wszyscy usiedli do stołu, przy którym panowała raczej atmosfera nieufności niż entuzjazmu, gdy i widział, z jakim apetytem ci tak młodzi ludzie jadą zimne mięsa i podgrzewany naprędce rosół stwierdził, że być może to jego obowiązek. Poprosił ją do tańca. A ona swoim lekkim, zawstydzonym uśmiechem bez reszty podbiła jego serce. Potem wielokrotnie zastanawiał się, co by było, gdyby po tym pocałunku, który między nimi zaistniał on przytrzymał ją przy sobie, gdy wracający z papierosa jego szwagier nie rzucił, że ruskie idą na patrol. To zerwało jakąś więź, której dali szansę się narodzić, zwłaszcza, gdy okazało się, że matka dowódcy to kuzynka jednej z ciotek panny młodej i zrobiło się rodzinnie. Choć trudno im było odejść, zniknęli bardzo szybko. Nim przy stołach na nowo wybuchł gwar i nim muzycy rozpoczęli kolejną serię, rozległy się pierwsze strzały. Jędrek przez moment czuł jakąś naglącą potrzebę, by iść do nich, by rozgromić rozdrażewski patrol ruskich, ale wnet strzały ucichły. Niedługo potem zaczęły się przesłuchania. Ci, którzy wtedy byli na tym weselu dowiadywali się na nich, że są podejrzani o pomoc bandytom, co może być karane nawet śmiercią, więc lepiej, by się do tego przyznali. Poznają tych ludzi? Wiedzą, gdzie jest ich przywódca? Mówili, że nie wiedzą o żadnych bandytach, że to było normalne wesele. Jędrek sadził wrzosy na grobie bezimiennej, a w uszach wciąż słyszał, jak ruda bezimienna krzyczy wraz z innymi: gorzko…! Karolina Król