Wrocław Betonowe sztolnie pozamykano na głucho

Transkrypt

Wrocław Betonowe sztolnie pozamykano na głucho
Wrocław
Betonowe sztolnie pozamykano na głucho. Cały Wrocław był teraz odcięty od swoich podziemnych bunkrów, w
większości przebudowanych ze starych kanałów metra, często jeszcze poniemieckich, pochodzących sprzed z górą
trzystu lat.
Nie zdążył dokończyć, bo zagłuszyły go ostre, parowe gwizdki. Stalowe wrota przed nimi drgnęły nagle i zaczęły się
rozsuwać, ukazując oślepiającą biel podwrocławskiej pustyni.
Najemnicy przeklinali swój los, związany z ośmiopasmową drogą na Poznań. Ale na razie było stosunkowo bezpiecznie.
Znajdowali się w kilkunastokilometrowym zasięgu wrocławskiej artylerii, wśród betonowych umocnień, w cieniu od dawna
nieprzydatnych, ale stanowiących dobrą osłonę wież przeciwlotniczych.
Udało im się ruszyć dopiero pół godziny później, tym razem na szczęście bez niespodzianek. Monstrualny konwój
najpierw wlókł się niemiłosiernie, a potem, gdy wjechali w krąg pierwszych umocnień, raptownie przyspieszył. Dymy z
miejskich kominów przykrywały całą kopułę Fullera i Wrocław jawił się z daleka jako dziwny miraż, utkany z gęstej
mgły.
Sue Kristy-Anderson wystawiła głowę z włazu.
– Wasz bunkier jest taki duży?
– Bunkier? – Wagner uśmiechnął się lekko. – You will see.
– What?
– Will see.
Usłyszeli syk hydraulicznych siłowników rozsuwających wrota tuneli. Najemnicy rozbijali tulejki z chemicznym
światłem. Po chwili ogarnął ich mrok, rozświetlony jedynie słabymi ognikami. Zrobiło się trochę chłodniej. Wagner kazał
Heiniemu poprowadzić transporter do bocznego kanału metra.
– Wysiadamy – zręcznie zeskoczył z pancernej burty.
– Muszę się zameldować.
– Spokojnie – przerwał jej, ściągając burnus przez głowę. – Najpierw prysznic – otworzył drzwi jednej z wielu kabin
ukrytych w ścianie. – Chodź.
Jednak do windy wsiedli tylko w trójkę, z Zorgiem, który się nie mył i zdążył załatwić wszystko szybciej. Najemnicy
musieli najpierw zdać sprzęt.
– Teraz się przygotuj – mruknął, gdy ruszyli w górę.
– Na co?
– Na szok – uśmiechnął się smutno. Widział już wielu takich przybyszów z obcych stron, którzy byli tu po raz
pierwszy. Był świadkiem, jak jeden Węgier zwymiotował z wrażenia, a słyszał od kolegów, że podobno pewien Arab
zastrzelił się w amoku. Na szczęście Kristy-Anderson również nie miała broni przy sobie. Gdy dotarli na górę, szarpnął
zdecydowanie dźwignię otwierającą drzwi.
– Proszę – przepuścił ją przodem.
Najpierw zmrużyła oczy, oślepione nawałą światła, potrząsnęła głową, a potem…
– Jeeeeez!!! – szarpnęła się w tył. – I’ts not real!!!
– Przeciwnie – usiłował ją podtrzymać. – To wszystko jest prawdziwe.
– Jeeez! Jeeez!!! Shit!!! Fuckin’ bullshit!
– Ou yea… – mruknął Zorg. On również widział już niejedno w wykonaniu gości, którzy byli tu pierwszy raz.
Zszokowana Murzynka patrzyła na palmy, tuje i cyprysy porastające Wzgórze Wojewódzkie, gdzie była stacja wind z
podziemi. Patrzyła na wypielęgnowane ścieżki, ławeczki w zieleni… Potem przeniosła wzrok na Ostrów Tumski, z
wieżami starożytnych kościołów, minaretami meczetów i kopułami synagog. A potem zauważyła Odrę.
– Jeeeeeez!!! It’s river… Am I going crazeeee?!
– Nie. Widzisz prawdziwą rzekę.
– Skąd? – po pierwszym szoku przeszła na polski. – Skąd macie tyle wody na pustyni?!
– Nie daj się zwieść pozorom. To tylko kilkucentymetrowa warstwa. A dno pomalowali tak, żeby wyglądało na
parometrową głębię – Wagner uśmiechnął się lekko. – Potem rurociągiem pompują wodę z powrotem i puszczają w ruchu
ciągłym, tak, żeby wszyscy myśleli, że mamy prawdziwą, historyczną Odrę…
– O mamo… To pierwsza rzeka, jaką widzę w życiu. – Murzynka przeniosła wzrok na fullerowską kopułę kryjącą
całe miasto, potem zerknęła na palmy. – Stać was na tyle plastikowych drzew?
– One nie są plastikowe. Są prawdziwe.
– Fuck!!! Jak to prawdziwe? Rosną?!
– Owszem.
– Jesus Christ… – o mało nie zemdlała. – Nie może być tak pięknie na świecie. A to… – wskazała najbliższe drzewo.
– To może prawdziwe banany, co?
– Tak.
Podeszła bliżej. Usiłowała powąchać. Nagle targnęła się w tył, widząc podchodzącego z boku policjanta.
– Ja tylko patrzyłam, proszę pana! – krzyknęła spanikowana. – Nie dotykałam!!! Przysięgam!
Policjant parsknął śmiechem.
– Co pani? Pierwszy raz we Wrocławiu, czy co?
– Ja nie dotykałam! Nie dotykałam!!! Nie możecie mnie aresztować!
– Daj pani spokój…
Ruszył ścieżką w dół zbocza. Murzynka patrzyła w lekkim szoku na ocieniające drogę palmy, tuje, platany i
cyprysy. Nagle krzyknęła.
– A co to jest?!
– Choinka.
– Co to jest „choinka”?
– No, takie drzewko. Sosna, czy modrzew… Szlag! Nie znam się, nie jestem botanikiem.
– Ty mi tu nie pieprz, Andy! Widziałam prawdziwe drzewa w muzeum w Detroit. I wiem, że drzewa mają liście. Nie
wciskaj mi ciemnoty!
– To jest iglaste. Jezu, chodźmy wreszcie…
Znowu ruszył przodem, ignorując kolejne okrzyki i pytania pułkownika. Zaprowadził ją do małej knajpki na Moście
Pokoju. Od kiedy znikły samochody, most okazał się za szeroki jak na potrzeby riksz i dorożek, więc z boku ustawiono stoliki.
Leciutki wiatr, wywoływany przez monstrualne śmigła Wyspy Opatowickiej, przyjemnie chłodził skórę. Trzy stoliki dalej
kilku Arabów, wyzwolonych na moment spod władzy islamu, uchlewało się w szybkim tempie. Tuż obok jakaś pani w średnim
wieku jadła lody i uspokajała swojego cocker-spaniela, który usiłował obszczekiwać Zorga. Wokół było pusto, sennie i jakoś
tak „sprzyjająco”. Nawet kelner ruszył tyłek na widok nowych gości.
– Dzień dobry państwu. Czym mogę służyć?
Wagner zapłacił i kazał kelnerowi wezwać fi akra. Wsiedli do dorożki.
– Co to za gmach? – spytała Sue, wskazując budynek za ich plecami.
– To jeszcze Hitler budował… Ministerstwo Przemytu, zwane dla niepoznaki Urzędem Wojewódzkim.
Oczywiście żadnego województwa od dawna już nie było, natomiast tajniki produkcji nowoczesnej amfetaminy X-12
znali jedynie chemicy ukryci w podziemiach wspaniałej budowli. I to się cholernie opłacało. Ich praca w dużej części
utrzymywała byt Rzeczypospolitej.
Dorożka skręciła w prawo. Żołnierze w tropikalnych hełmach, strzegący urzędów państwowych, prezentowali broń
przed majorem. Potem wjechali na Wybrzeże Wyspiańskiego. Imperialny styl państwowej architektury ustąpił miejsca
luksusowym willom, tonącym w zieleni wysokich palm. Wielkie śmigła Wyspy Opatowickiej były coraz bliżej, więc
wywoływany przez nie wiatr czuło się tu lepiej. Sue Kristy-Anderson rozglądała się, przygryzając wargi. „Doprowadzić
do płaczu” – brzmiał rozkaz generała Baryły. To da się zrobić, bardzo łatwo i już niedługo. Tylko o co w tym wszystkim
chodzi?
Skręcili znowu przy Hali Ludowej, wjeżdżając w ulicę Mickiewicza. Sue po raz pierwszy w życiu zobaczyła
prawdziwy park. Nawet nie zdążyła zdziwić się setkami gatunków drzew, gdy dorożkarz zatrzymał się przed niewielką,
ukrytą w zieleni willą i zażądał odpowiednika paru milionów dolarów. Wagner zapłacił. Pani pułkownik wyszła na
miękkich nogach, ale najlepsze było dopiero przed nią.
Tu, ponad szczytami drzew, wiatr produkowany przez śmigła Wyspy Opatowickiej był bardziej odczuwalny. Słońce
zachodziło właśnie, skrząc odblaskami na szklanej kopule; poniżej było morze zieleni, widzieli dachy rezydencji
prominentów i co ważniejszych przemytników
Gdzieś w dole turkotał konny tramwaj, dorożki lawirowały między pniami drzew, wgryzających się w nawierzchnię ulicy
Pana Jana. Zapalano pierwsze lampiony i gazowe latarnie. Ludzie całymi rodzinami gromadzili się na trawnikach, żeby
zjeść kolację; kobiety właśnie rozpakowywały kosze z jedzeniem. W parku otwierano pawilony wieczornych restauracji.
Zaprowadził panią pułkownik do dziewiętnastowiecznej, smukłej jak strzała wieży widokowej. Po wąskich, trochę już
zmurszałych schodkach weszli na podest u szczytu. Wagner usiadł, opierając się o ścianę, i oparł nogi na barierce.
Wagner wziął z barku butelkę koniaku i dwa ogromne kieliszki, a potem zaprowadził Zuzię do Parku Szczyt-nickiego.
Patrzyła na te setki gatunków drzew, łykając łzy.
(Rano) Służąca pomogła mu zaprząc konia do zgrabnej dwu-kółki. Już po kilkunastu minutach udało mu się wpakować
do powozu panią pułkownik i porucznika. Kristy-Ander-son zakryła oczy szkłami przeciwsłonecznych okularów, nie
mógł więc nawet dostrzec, na co patrzyła. Strzelając z bata, poganiał konia. O tej porze ruch na ulicach dopiero
narastał, więc stosunkowo szybko dotarli do mostu Grunwaldzkiego. Zaraz za nim rozciągały się stajnie Ministerstwa
Przemytu… Tfu! Urzędu Wojewódzkiego. Wagner zostawił swój pojazd pod opieką sprawnych koniuszych i szerokimi,
mającymi przypominać o szacunku dla władzy, postfaszystowskimi schodami poprowadził ich między ogromne kolumny.
Autobahn
Najemnicy przeklinali swój los, związany z ośmiopasmową drogą na Poznań. Ale na razie było stosunkowo bezpiecznie.
Znajdowali się w kilkunastokilometrowym zasięgu wrocławskiej artylerii, wśród betonowych umocnień, w cieniu od dawna
nieprzydatnych, ale stanowiących dobrą osłonę wież przeciwlotniczych
Mijali właśnie resztki betonowych umocnień, jakieś rowy przeciwczołgowe, bunkry, transzeje, zdewastowane stacje
radarowe, laserowe odbojniki.
Pojazdy gnały ośmiopasmową szosą, wyrzucając z kominów kłęby dymu, sokoły kołowały nad nimi leniwie. Najemnicy, w
większości na golasa, a czasem w burnusach, skuleni za pancernymi płytami walili wódę, ale ostrożnie i powolutku.
Wagner uśmiechnął się. Przypomniał sobie słynne powiedzenie: „Łatwo przeżyć drogę »tam« – gorzej »z powrotem«”. Nic
im właściwie nie groziło poza paroma świrami, oczadziałymi od pustynnego upału, którzy mogli odpalić ze swoich
panzerfaustów. Ale gdy będą wracać…Poznańskie ciężarówki z zaopatrzeniem były zbyt łakomym kąskiem dla mutantów,
żeby je przepuścić. Wtedy zacznie się prawdziwa wojna. Na razie jednak świry kryły się w pokrytych piaskiem ruinach.
– Achtung! Wnimanie! Gotowość! – ryknął Wagner na widok słynnej, legendarnej wręcz, pokancerowanej pociskami
tablicy, tak często opisywanej w powieściach poświęconych walkom o Autobahn nach Poznań… „Właśnie opuszczasz strefę
zasięgu artylerii Wrocławia. Teraz radź sobie sam. Załoga Festung Breslau życzy miłego dnia!”.
– Szlag! Szlag! Szlag! – nigdy dotąd ten napis nie wyglądał tak złowróżbnie.
Co prawda nie dało się zaminować autostrady, wszelkie dziury w betonie byłyby widoczne z daleka, ale przecież można
było ją podkopać.
Około osiemnastej osiągnęli Checkpoint Żmigród, opuszczoną przed laty placówkę, z której pozostały jedynie zakopane w
piasku ruiny
pod osłoną wypalonych przed stuleciem wież przeciwlotniczych
Ktoś rozpalił ognisko z kopca piasku oklejonego napalmowym żelem. Było ślicznie, świecił Księżyc, a ludzie bawili się, każdy
na swój sposób. I jeśli tylko ignorowało się tysiące trupów, których kości musiały tkwić w piaskach wokół, to można było
zapomnieć, że to impreza na cmentarzu.
Wagner ledwie zerknął na zbielałe kości. Walki o auto-bahnę trwały już prawie sto lat, więc raczej zdziwiłby się, gdyby
pod warstwą piasku niczego nie było.
Czołg parowy / transporter parowy Wrocławia
Syk pary w rozgrzewanych kotłach pojazdów zagłuszał wszystkie dźwięki, więc ludzie i zwierzęta porozumiewali
się gestami.
Nie zdążył dokończyć, bo zagłuszyły go ostre, parowe gwizdki.
– Vorvarts! Vorvartujcie! Nastupaj! Wpieriod! – zaczęli krzyczeć najemnicy. Pancerne pojazdy, napędzane parowymi
silnikami, zaczęły ruszać. Najpierw kompania zwiadu, potem pluton wsparcia, pluton sztabowy z pojazdem Wagnera,
kompania szturmowa i osłona.
Kto mógł i nie miał obowiązków wewnątrz pojazdu, gramolił się na blaszany dach i kładł się za pancernymi płytami,
przymocowanymi na sztorc do burt. Podmuch powietrza, wywołany pędem pojazdu, przynosił pewną ulgę.
Podniósł pięść i poruszył kilka razy ramieniem. Za pomocą chorągiewek sygnaliści przekazywali rozkaz dalej: „Cała
naprzód”. Maszyny parowe dobywały resztek swojej sprawności energetycznej, grzejąc tłoki. Dym z kominów zgęstniał.
Wspinając się na Wzgórza Trzebnickie mieli jakieś sto trzydzieści na licznikach.
Dziesiątki opancerzonych transporterów powoli spływały z Trzebnickich Wzgórz, sycząc parą i buchając dymem na prawie
jałowym biegu.
Iwan otworzył właz ewakuacyjny w podłodze, opuścił swoje wielkie ciało na beton autostrady i po prostu pozwolił, żeby
transporter przejechał nad nim.
Wagner wyskoczył z transportera przez boczne drzwi i ukrył się za pancernymi płytami.
Tymczasem Amerykanka obserwowała wrocławskie pojazdy, ich wyposażenie, ustawienie i sposób, w jaki obsługiwali je najemnicy.
– Dlaczego one są pięć razy mniejsze niż poznańskie? – zapytała, wskazując monstrualną, pancerną lokomotywę za
plecami.
– Beduińskie doświadczenia – mruknął Wagner. – Mogą za to wyciągnąć prawie dwieście na godzinę. Potrafi my bardzo
szybko uciekać, proszę pani.
Znowu nie zareagowała na dowcip. Była bardzo zasadnicza.
Martha strzelała z działa impulsowego, ukryta za pancernymi płytami na dachu transportera, ale tamci, o dziwo, nie
odpowiadali ogniem. Ich transporter nie mógł zapalić reflektorów, bo ich po prostu nie miał. Po chwili znowu zderzyli się z
jakimś pojazdem. Transporter cofa, słychać zgrzyt gąsienic, ślizgających się na brukowej kostce.
Nikt nigdy nie widział tutaj parowej lokomotywy na gąsienicach, wyposażonej w działo i parę karabinów
maszynowych.
Przejechali po nim, odbierając uderzenia kolejnych samochodów w pancerną burtę. Jezu… Ale jatka! Gąsienice
miażdżyły lakierowaną blachę.
Czołg Parowy Poznania i załoga
Jeden momentalnie wypieprzył się na minie. Drugi, będący przecież w istocie pancerną lokomotywą – niesterowalny na
piasku, niemożliwy do opanowania na nierównym terenie – wpadł w rów. Pieprznął kocioł, błyskawicznie zalewając załogę
wrzątkiem, i właściwie już po minucie było po szarży.
– Mein Gott… – Wagner zakrył oczy, widząc dwa poznańskie czołgi parowe ruszające do szturmu na pustyni.
Świetnie wyszkolone i wyposażone wojsko. Tyle tylko, że oni nie rozumieli istoty walk na pustyni, ciągle wierzyli w te
swoje parowe czołgi, frontalne ataki i miażdżącą przewagę ognia. Nie mieli kontaktów z Beduinami, jak wrocławianie, i
niewiele mogli się od nich nauczyć.
– Sygnalistka i oficerowie do mnie – zakomenderował Wagner.
Jego świta zbierała się w pośpiechu. Potem ruszyli na spotkanie dowództwa konwoju, które właśnie wyładowywało się
z transportera – ponad stutonowej lokomotywy najeżonej pancernymi wieżyczkami, kryjącymi paszcze dział,
moździerzy, granatników i cekaemów.
Pawelec był starym wygą walk o autostradę, jednak pod komendą miał młodych oficerów. Młodzi nosili nieskazitelne
mundury, będące połączeniem uniformów Legii Cudzoziemskiej i Africa Korps z czasów II wojny; do tego skórzane buty
do kolan, skórzane pasy z koalicyjka-mi, skórzane ładownice. Jak oni w tym wszystkim wytrzymywali upał?
Tymczasem Amerykanka obserwowała wrocławskie pojazdy, ich wyposażenie, ustawienie i sposób, w jaki obsługiwali je najemnicy.
– Dlaczego one są pięć razy mniejsze niż poznańskie? – zapytała, wskazując monstrualną, pancerną lokomotywę za
plecami.
– Beduińskie doświadczenia – mruknął Wagner. – Mogą za to wyciągnąć prawie dwieście na godzinę. Potrafi my bardzo
szybko uciekać, proszę pani.
Znowu nie zareagowała na dowcip. Była bardzo zasadnicza.
„Autobahn nach Poznań” Andrzej Zemiański
* Wszelkie prawa autorskie zastrzeżone.
** Fragmenty opowiadania wykorzystane zostały za zgodą Fabryki Słów Sp. z o.o.
Konkurs 2D: Eliminator, max3d.pl

Podobne dokumenty