Marianna Umerle, kl. II D Adres domowy: ul. Jałowcowa 5, 62
Transkrypt
Marianna Umerle, kl. II D Adres domowy: ul. Jałowcowa 5, 62
Marianna Umerle, kl. II D Adres domowy: ul. Jałowcowa 5, 62-500 Konin, tel. (63) 249 31 81, kom. 665 657 987 e-mail: [email protected] nauczyciel/opiekun: Anna Moleska, e-mail: [email protected] II Liceum im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego w Koninie ul. 11 Listopada 7a, 62-510 Konin, tel. (63) 242 52 65 Początek czegoś niezwykłego Wrocław był w tym roku bardzo dziwnym miastem. Dziwnym, bo nadzwyczajnie spokojnym. Szczególnie dotyczyło to ulicy Krupniczej, która z reguły była ulicą cichą, żeby nie powiedzieć nudną. Od sześciu lat przebiegała tu jedynie linia tramwaju elektrycznego wiodąca do Placu Solnego i Rakowca. Była to swego rodzaju rekompensata ze nieuwzględnienie Krupniczej w obrębie ulic, przez które jeździły przed paru laty dumne tramwaje konne. Jednymi z niewielu budynków, które naprawdę potrafiły przykuć uwagę kogoś zza obrębu miasta, były zapierająca dech w piersiach jasnozielona i idealnie wykończona kamienica na rogu z numerem 13 oraz Ständehaus, czyli okazały gmach Stanów Śląskich. Przeszło dwa lata temu kupił go niejaki Heinrich von Korn, a teraz, lada moment, ma być otwarte w nim Śląskie Muzeum Przemysłu Artystycznego i Starożytności. Poza tym – nic. Nuda. Tramwaj, dorożki, kamienica. Ot, taki sobie Wrocław. Właśnie tak myślał Eugeniusz, patrząc przez okno w swojej kamienicy. Odłożył to, co miał przygotować na jutro. Zdarzało mu się to raczej rzadko, był przecież genialnie zaprogramowany. Stawał się geniuszem już od najmłodszych lat swojego trzydziestoletniego życia, co zresztą wpoili mu rodzice. Już samo nadanie mu imienia Eu - Geniusz budziło oczywiste, może trochę żartobliwe skojarzenia i nakładało swego rodzaju odpowiedzialność na chłopca. Wołano na niego często Geniusz, częściej niż z właściwym przedrostkiem. A on to chłonął i przyzwyczajał się do tego. Był dzieckiem bardzo zamkniętym w sobie, polegającym tylko na nakazach rodziców i nauce. Całe dnie spędzał przy książkach oraz na teorii i rachowaniu. Pytanie: czy robił to, bo chciał? Sam nie wiedział. Wiedział, że tak chcieli rodzice. Więc wydawało mu się, że on sam tego chce. Czasami myślał nawet, że gdyby to było możliwe, zamiast ciepłym obiadem, karmiono by go stronicami z książek. Bo wertowanie stron było u niego na porządku dziennym i czymś naturalnym, jak dla człowieka jest oddychanie, a dla lwa zabijanie ofiary, by nie umrzeć z głodu. Eugeniusz bał się, że gdy odłoży książki, przestanie być syty i umrze z głodu jak lew bez zdobyczy. Dlatego wręcz pochłaniał książki. Wiedział, że to jest jego dopełnienie i nieodłączny element życia, z którym nie może się rozstać. Co czytał i czego się uczył? Wszystkiego po trochu. Dużo zależało od dnia, nastroju i pogody. No tak, ale jak wybierać spośród miliona książek starannie poukładanych w obszernej bibliotece, kiedy każdy dzień jest prawie taki sam? To było naprawdę trudne. Skupiał się więc głównie na pogodzie. Zimą czytywał treści o fizyce i chemii, w okresie wiosennym książki przyrodnicze, w letnim wiadomości o astronomii, a w jesiennym powieści, szczególnie Żeromskiego. Ten sznur dni, takich samych jak krople wody, ciągnął się od lat. Codziennie ten sam rytuał, polegający na wczesnym wstawaniu, lekturze przerywanej posiłkami, pisaniem, i późnym zasypianiu. Dlaczego tak było? On sam nie wiedział. Nie wiedział nawet, gdzie są jego rodzice, bo gdy Geniusz osiągnął, ich zdaniem, pełnoletniość w wieku lat dwudziestu jeden, kupili mu mieszkanie w kamienicy na Krupniczej, kazali mu mieszkać i żyć na własną rękę. Więc mieszkał, pisał artykuły i czytał. Z rodzicami nie miał kontaktu, bo czuł, że oni go nie potrzebują. Uważał więc, że tak ma być i tyle. Wychodził z domu tylko na krótką chwilę, by pospacerować po nudnej Krupniczej i się dotlenić. Dużo osób kłaniało się mu, gdy szedł, często patrząc uważnie pod nogi. Zdawało się, że rejestrował swój każdy krok, tak jak wszystko w swoim życiu. Był człowiekiem szanowanym, ale nie można powiedzieć, że lubianym. Nielubiany też nie był. Przede wszystkim zyskał uznanie dzięki artykułom w gazecie, której sam był redaktorem. ,,Przegląd Geniusza i Dudka”, bo tak nazywało się owe pismo, był dziennikiem chętnie czytywanym we Wrocławiu. Eugeniusz poruszał w nim wszystkie tematy, które mogłyby zainteresować kogoś więcej niż niego samego. Poruszał więc tylko niektóre, bo gdyby miał pisać w gazecie o tym, co interesuje jego, tak naprawdę nie potrafiłby wybrać. Albo nie wybrałby nic. Pisywał o literaturze, o wiadomościach dotyczących nowo nabytych wrocławskich posiadłości czy też o podwyżkach dla szewców. Słowem – o wszystkim, czym żył Wrocław każdego dnia. Oczywiście, nie tworzył gazety sam. Całą szatą graficzną zajmował się Dudkiewski, stary, zdziwaczały jegomość, który nigdzie nie mógł znaleźć sobie pracy. Szczęśliwym dla niego trafem spotkał przypadkowo Geniusza i tak to się zaczęło. Edytował tekst pod względem graficznym i umieszczał ilustracje. Szło mu to mozolnie, ale efekty nie były złe. Sam Eugeniusz zajmował się treścią, która, rzecz jasna, nie potrzebowała poprawek. W takim duecie pracowali już osiem lat, a czytelnicy pokochali ,,Przegląd Geniusza i Dudka”. Gdyby Eugeniusz był człowiekiem upartym i świadomym swojej wartości, pewnie zostałby przy nazwie ,,Przegląd Geniusza”, bo to przecież dzięki niemu Dudkiewski miał co edytować, nie odwrotnie. Ale Eugeniusz taki nie był. Zresztą, nawet o tym nie myślał. Czytelnicy pokochali ich obu, miał z czego żyć i on, i Dudek, więc zmiany byłyby po prostu zbędne. Poza tym lubili się, polegali na sobie i byli tak samo zdziwaczali. ,,Ekscentryczny młody Geniusz i ekscentryczny stary Dudek” - tak mówiono o nich, gdy w trakcie rozmowy czy też czytania ,,Przeglądu... ’’ wrocławianie zastanawiali się, co połączyło tak dwie dziwne, ale dobrze współpracujące osoby. Domysły były najróżniejsze. Szeptano, że Dudkiewski zdziwaczał, bo uciekła od niego żona (co w rzeczywistości nie było prawdą – on uciekł od niej), mówiono również, że Dudek stracił rozum, bo pewnego dnia pomylił kawę z tuszem drukarskim (co było oczywiście teorią niedorzeczną i bawiącą samego Dudka). O Eugeniuszu nikt nie wiedział nic, tylko to, że był naprawdę genialny. Jego teksty spotykały się z wielkim zainteresowaniem, tak jak jego osoba. Był tajemniczy, intrygujący, a zarazem spokojny. W jego zimnych oczach pełno było przenikającego ciepła. Paradoks. I właśnie te stalowe, chłodne oczy wpatrywały się w szary bruk wrocławskiej ulicy, gdy nagle rozległo się nieśmiałe pukanie do mieszkania. Osowiały, trochę senny Geniusz poczłapał do drzwi, a gdy je otworzył nie było za nimi nikogo, tylko chłodne powietrze. Zirytowany mężczyzna już miał się odwrócić, gdy usłyszał coś w rodzaju stłumionego, dziecięcego płaczu. Momentalnie spojrzał w dół i zobaczył małe zawiniątko, z którego wystawała niepozorna główka. Eugeniusz zamarł. Stał, osłupiały, z szeroko otwartymi oczami. Trwało to krótką chwilę, ale podczas tych paru sekund do głowy przychodziło mu wiele myśli. Tę najbardziej dźwięczącą była jedna: ,,KTO to tu zostawił”? Najgorsze było to, że zupełnie nie wiedział, jak ma racjonalnie postąpić. Rozejrzał się wokoło. Czy chwycić dziecko i gonić owego szaleńca, który je podrzucił, czy może po prostu zatrzasnąć drzwi i uznać, że jest to tylko jedno z jego chorych przywidzeń? Mężczyzna pochylił się nad zawiniątkiem, nawet go nie dotykając. Wyglądało to mniej więcej tak, jakby oglądał okaz jakiegoś małego zwierzęcia z zoo, który budził w nim bardzo mieszane uczucia. Okaz miał zamknięte oczy, rumianą buzię i bardzo jasne włosy. Intensywnie pachniał mlekiem. Oprócz tego Eugeniusz zauważył karteczkę, przyczepioną do rogu ciemnego kocyka. Chłopiec – było napisane czarnym tuszem i koślawymi literami. - Dziecko. Żywe dziecko... – Geniusz coraz bardziej oswajał się z tą myślą. Oswajał, ale jednocześnie narastało w nim przerażenie. W końcu stwierdził, że ta cała sytuacja wygląda naprawdę podejrzanie. Nie chciał też, by (broń Boże!) ktokolwiek z mieszkańców kamienicy zobaczył go z tym zawiniątkiem. Pochwycił więc niezbyt zręcznie malca, wyprostował się i raptownie zatrzasnął drzwi. Czuł, że drżą mu ręce, gdy niósł dziecko do pokoju. Położył je na sofie, a sam usiadł na krześle naprzeciwko. - Matko Boska – zamruczał do siebie, próbując otrząsnąć się z szoku i spojrzał jeszcze raz na chłopca. Wpatrywał się w niego, a serce biło mu tak szybko i głośno, że miał wrażenie iż lada moment wyskoczy mu z piersi. Stało się coś, czego nigdy, ale to nigdy by się nie spodziewał. Bardziej prawdopodobne było to, że odezwą się do niego rodzice aniżeli to, że ktoś podrzuci mu dziecko. I to właśnie jemu, Eugeniuszowi Trusewiczowi. Czy ów szaleniec specjalnie podrzucił zawiniątko właśnie jemu, czy był to zwyczajny przypadek? A jeśli był to przypadek, to co musiało kierować człowiekiem, żeby zrobił coś tak... bezmyślnego? Geniuszowi przebiegły po plecach ciarki. Stwierdził, że musi podjąć jakieś działanie, zrobić cokolwiek. Podniósł się cicho z krzesła. Za oknem powoli zaczęło się ściemniać. Podszedł do kredensu i wykręcił numer telefonu na tarczy. - Dudek... – wyszeptał – musisz koniecznie przyjść... później ci powiem... nie, nie... nawet zaraz... dobrze. Więc będę czekać. ,,Będziemy” – dokończył w myślach i odłożył słuchawkę. Drżącymi rękami poprawił włosy opadające mu na czoło. Usiadł ostrożnie obok malca na sofie. Niestety, stary wredny mebel tym razem musiał zaskrzypieć głośniej niż zazwyczaj. Chłopiec zaczął płakać, ale tym razem o wiele tonów wyżej. Geniusz zerwał się pośpiesznie. Rozpaczliwy płacz dziecka był dla niego dźwiękiem zupełnie nowym, a do tego bardzo irytującym. Nawet nie przypuszczał, że cokolwiek może go tak bardzo wytrącić z równowagi. Nerwowo drapał się po głowie. – Hej... no... przestań. – próbował nieudolnie uciszyć malca, ale ten zaczął płakać jeszcze głośniej. Eugeniusz spojrzał automatycznie na biurko, na którym stała porcelanowa figurka baletnicy. Wziął ją w ręce. To było jakieś trzy lata temu. Wtedy ją dostał. Pracował spokojnie nad artykułem o wprowadzeniu surowych kar dla właścicieli tajnych przedsiębiorstw. Wówczas ktoś zapukał do jego drzwi, a gdy je otworzył, zobaczył wysoką dziewczynę o bardzo bladej cerze i kasztanowych włosach. Miała około dwudziestu lat. - Witam, pan Eugeniusz tak?... Michalina. – dygnęła – Przychodzę w imieniu Stowarzyszenia Studentów Wrocławskich. Wspólnie z naszym ugrupowaniem chcieliśmy okazać nasze uznanie dla Pana artykułów i... – recytowała na jednym tchu. - Dziękuję, ale jestem teraz bardzo zajęty. – odparł stanowczo Eugeniusz. Był przerażony jej tempem mówienia i zuchwałością. Chciał, by już sobie poszła, i to jak najszybciej. Miał naprawdę dużo do pisania, a wyjątkowo w tym tygodniu Dudek chciał mieć przygotowany materiał do edycji najszybciej jak to możliwe (kto go tam wiedział czemu). Michalina zrobiła urażoną minę. Taką, jaką potrafią zrobić tylko kobiety. - To w takim razie proszę. – podała mu coś owiniętego w biały papier. – Od Stowarzyszenia. Do widzenia Panu. – Zaprezentowała wymuszony uśmiech. Geniusz miał potem lekkie wyrzuty sumienia, no ale... pracował. A nie lubił gdy ktoś przeszkadzał mu w pracy. Okazało się, że białym papierem otulona była porcelanowa baletnica, którą teraz trzymał w rękach. Figurka zresztą bardzo ładna. Tancerka miała nieskazitelnie uformowaną twarz z różowymi policzkami i czerwonymi ustami, a jej porcelanowe ciało wygięte było w typową dla baletnic pozycję, to znaczy z rękami nad głową i naprężonymi nogami. Eugeniusz często gdy pisał do ,,Przeglądu...” patrzył na nią. Postawił ją na końcu biurka, w prawym rogu, by mieć pewność, że nie spadnie (róg biurka znajdował się równocześnie w rogu jego pokoju). Czasem nawet czytał na głos swoje wypociny, a potem spoglądał na nią, licząc, że oceni jego pracę uśmiechem albo ustami wygiętymi w podkówkę. Lubił tą porcelanową kobietkę, bo w niewytłumaczalny sposób uspokajała go, jeśli było to potrzebne. Tak naprawdę Eugeniusz bardzo rzadko się denerwował, ale gdy już zaistniała sytuacja, która wyprowadziła go z równowagi, patrzył na figurkę i było mu lżej, po prostu. To było jedno z jego wielu dziwnych zachowań, czyniące go tak ekscentrycznym. Trzymając szczupłymi palcami porcelanową tancereczkę przykucnął przy łóżku. Dziecko krzyczało wniebogłosy, a on zaczął wymachiwać figurką przed oczami malca. Wyglądało to naprawdę komicznie, ale podziałało. Płacz chłopca nie był już płaczem, który obudziłby cały Wrocław. Brzmiał bardziej jak stłumione pojękiwanie. Malec otworzył szeroko oczy i wodził iskrzącym wzrokiem za baletnicą. Miał śliczne, niesamowicie błękitne tęczówki. - Dlaczego ty i dlaczego ja? – Eugeniusz podniósł się i spojrzał na twarz dziecka, które, słysząc jego szept, ucichło zupełnie. - Tak, też chciałbym wiedzieć. Po niespełna kwadransie słychać było dźwięk przekręcanych kluczy, a potem głośny trzask drzwi. Dudek traktował mieszkanie Geniusza jak swoje własne. Często przychodził do niego po książki, stare wydania gazet czy ilustracje. Czasami również dzwonił, mimo że w swojej ,,norze” (bo tak nazywał swoje mieszkanie) również miał telefon. Gdzie dzwonił? Nie wiadomo. Zawsze słychać było, że jest bardzo zaaferowany rozmową, a jego rozmówczynią była kobieta. Geniusz nie dopytywał się o nic, nie był też specjalnie zainteresowany tym, z kim Dudek rozmawia. Dla niego najważniejsze było to, że ufał mu bardziej niż własnym myślom i własnemu geniuszowi. Można powiedzieć, że był to układ prawie idealny, bo Dudkiewski nienawidził, gdy ktoś wiedział o nim coś więcej niż to, że pracuje tworząc ,,Przegląd...” . Chociaż krążyło o nim wiele plotek, śmiał się z nich, bo miał świadomość, że wszystkie to brednie, w które ludzie i tak sami nie do końca wierzą. Jednak to, że był interesującym obiektem rozmów, nie budziło żadnych wątpliwości. Zresztą już sam jego wygląd sugerował, że ten podstarzały człowiek musiał mieć naprawdę nierówno pod sufitem albo żył w jakiejś bajce, a nie w szarej wrocławskiej kamienicy. Jego znakiem rozpoznawczym były przede wszystkim ogromne, pasiaste spodnie koloru brudnego pomarańczu i czerwieni wraz z przypiętymi do nich szelkami. Do tego uwielbiał nosić białe koszule i oliwkowe lub brązowe kamizelki. Twarz miał bardzo szczupłą, a jego oczu prawie nie było widać zza ogromnych binokli z przyciemnianymi szkłami. Zwieńczeniem stroju Dudka był często cylinder, który dodawał mu sprytnie wzrostu, bo nie był mężczyzną wysokim. Z takim wyglądem rzecz jasna, wzbudzał kontrowersje, bo w porównaniu do Eugeniusza wyglądał jak szaleniec (a i nie porównując oglądano się za nim na ulicy). - Cóż tam, Genijusz! – standardowo krzyknął, wchodząc – Cóż tam! Eugeniusz wyszedł z pokoju i stanął w jego progu. Dudkiewski akurat zdejmował granatowy surdut i cylinder. Widząc bardzo zakłopotaną minę przyjaciela, cmoknął i wyjął z kieszeni cygaro. - No cóż tam? Co jest? Chcę zapalić. – chciał wejść do pokoju. Często palił w oknie. - Poczekaj. – Eugeniusz zaakcentował każdą sylabę tego słowa i otarł czoło. - Na co mam czekać? Genijusz, chyba nie każesz mi rozmawiać ze sobą w przedpokoju. No cóż tam? - Słuchaj. Wiem, że to, co teraz zobaczysz, to zostanie tylko między nami, ale proszę: nie myśl, że mam cokolwiek z tym wspólnego. Niecałą godzinę temu byłem chyba najspokojniejszym człowiekiem w tej mieścinie, a teraz nie wiem kompletnie, jak zachować spokój. Nie wiem, co robić. – zamknął oczy i spuścił głowę. - Widzę, Genijusz, trzęsiesz się jak galareta. – mrugnął oczami Dudek, odwijając papierową banderolę – No, ale daj mi już wejść. Trusewicz przepuścił go, a sam stał w niezmienionej pozycji. Dudek przekroczył próg pokoju. - A to... ! – nie dokończył, złapał oddech – A to!.. Heca! Dziecko!? Eugeniusz odwrócił się. Spojrzał najpierw na przyjaciela, który poprawiał binokle i, podobnie jak on przed godziną, pochylił się nad chłopcem. - Ktoś mi je podrzucił. Chłopiec. Na moje oko nie ma nawet roku. To wszystko co wiem. - A cóż tam... Heca... - Heca, czy nie heca. Dudek, ja muszę coś z nim zrobić. Przecież nie wyrzucę go na bruk, chociaż okropnie skrzeczy. – Na samą myśl Eugeniusz wzdrygnął się. Jego przyjaciel otworzył okno na oścież, przysunął krzesło i usiadł. - No... – westchnął. Podpalił cygaro. Na ulicy panował mrok. Słychać było jakieś rozmowy i stukot końskich kopyt. - Napisz o tym. Edytuję to jutro. – odparł po chwili - O tym, że ktoś podrzucił mi dziecko... ? - No... – powtórzył Dudek i wypuścił dym z ust – pomyśl Genijusz, sprzedaż gazety wzrośnie, a ludzie ci pomogą. - Pomogą? Skąd u ciebie ta wiara w ludzi? Nikt prawie nic o mnie nie wie. Zaczną snuć jakieś domysły. – Eugeniusz stanowczo pokręcił głową. - To zbyt ryzykowne. - Jak uważasz... Cóż tam. Ja lepszego rozwiązania nie widzę. – Dudek po raz kolejny wypuścił chmurę dymu. - Jeśli masz zamiar robić za niańkę to proszę ja cię bardzo! A to heca... Tymczasem malec leżał spokojnie na sofie, nieświadomy znaczenia dyskusji prowadzonej przez mężczyzn. Zdawać by się mogło, że analizował każdy element pokoju, kręcąc niespokojnie jasną główką. - Przede wszystkim trzeba na chwilę obecną znaleźć kobietę, która zdołałaby go nakarmić, zmienić to i tamto.. No wiesz. – powiedział Eugeniusz. Dudkiewski, który akurat puszczał kółka z dymu, na słowo ,,kobieta” uniósł znacząco brew. - Kobietę, mówisz? W tej sprawie, Genijuszu, owszem, mogę Ci pomóc. Tylko musisz mnie zostawić samego. – uśmiechnął się, lekko mrużąc oczy. Trusewicz, już spokojniejszy, potakująco skinął głową i wycofał się z pokoju. Skierował kroki do sypialni. Jej okno wychodziło akurat na mały skwer za kamienicą. Było to miejsce, na którym Eugeniusz zawsze skupiał swój wzrok przed pójściem spać. Nie był to dla niego jednak tylko skrawek ziemi porośnięty trawą i chwastami, w który bezmyślnie się wpatrywał. Już dawno obmyślił w swojej głowie porównanie, które było, jego zdaniem, porównaniem idealnym. Otóż patrząc na skwerek, stwierdził, że bardzo przypomina mu on jego własne życie. Przewidywalność, rutyna, uzależnienie od otaczającego świata – te słowa aż same cisnęły się mu do głowy. Eugeniusz twierdził, że w jego życiu nie dzieje się nic. Dla niego dzień składał się z szeregu powtarzających się czynności. Codziennie czekała na niego ta sama, szara, uporządkowana rzeczywistość. Ponadto, podobnie jak miejsce za kamienicą, Trusewicz dostosowywał się do pogody. Tak mu się przynajmniej wydawało. Akurat we Wrocławiu panowała jesień, więc skwer był smutny i cichy, tak samo jak on. Takich i innych przykładów była niezliczona ilość. Co wieczór Geniusz wymyślał nowe, jeszcze bardziej dziwne i zaskakujące. Często też dochodził do wniosku, że to, co robi, jest naprawdę żałosne. Wtedy ze złością kładł się, a rano budził z bardzo silną migreną. Eugeniusz usiadł na łóżku, położył łokcie na parapecie i podparł brodę rękami. Za oknem było ciemno, ale można było dostrzec kontury dwóch ławek i małej płaczącej wierzby, która została tu posadzona przed trzema laty. Jednak mężczyzna tym razem nie wyglądał przez okno, by doszukać się nowszego, może bardziej żałosnego elementu dającego się porównać do jego egzystencji. Co więcej, obudziło się w nim przeświadczenie, że to pierwsza z wielu nocy, które nie pozwolą mu na podobnie rozmyślania. Sytuacja, której doświadczył dzisiaj, zburzyła jeden z fundamentów, na którym opierała się jego teoria życia jako skweru – przewidywalność. Stwierdził tak, bo to, co stało się przed godziną, obudziło w nim niecodziennie emocje. Próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatnim razem nie potrafił opanować drżenia rąk, a na jego czole pojawiły się krople zimnego potu. Nie sądził, że płacz dziecka, które nagle pojawiło się w jego życiu, wywrze na nim tak silne wrażenie. Idąc tym tropem Eugeniusz przede wszystkim nigdy, ale to nigdy, nie spodziewałby się, że tak dziwna sytuacja przydarzy się właśnie jemu. Był osobą, która z pewnością nie zasługiwała na tak wątpliwe wyróżnienie w postaci skrzeczącego zawiniątka. Takim sposobem pierwszy z trzech fundamentów runął, a wraz z nim runął cały schemat życia Geniusza. Przerażało go to, ale jednocześnie czuł, że nastąpił przełom. Dzisiejszy dzień był dla niego niczym element domina, który poruszony palcem zaczyna przewracać kolejne, ustawione w tej samej linii. Rozmyślania Trusewicza przerwał Dudkiewski, który wkroczył znienacka do sypialni. - Niestety... – zaczął i wstrzymał oddech. - Niestety co? - Kobieta, z którą rozmawiałem, będzie mogła Ci pomóc, ale dopiero za cztery dni. Cóż tam, Genijusz... Damy radę! – uśmiechnął się optymistycznie Dudek, drapiąc się po brodzie. Eugeniusz w jednej chwili zdał sobie sprawę, że kolejne cztery elementy domina runęły, na amen. - To naprawdę jest początek czegoś niezwykłego – wyszeptał do siebie. Bo, w gruncie rzeczy, Wrocław nie był w tym roku nadzwyczajnie spokojnym miastem.