Za trzcinowym lasem

Transkrypt

Za trzcinowym lasem
Za trzcinowym lasem
Było gorąco, nawet jak na początek lipca. Żar lał się z nieba na dachy domów, na zakurzone
podwórka, na przecinającą wieś drogę. Powietrze nad tu i ówdzie wyszczerbionym asfaltem
falowało niczym pustynny miraż. Liście drzew zwisały bezwładnie w martwej duchocie,
zmatowiałe od nawianego pyłu. Jak okiem sięgnąć żadnego ruchu, poza drobnym, z wolna
powiększającym się punkcikiem na przysłoniętym mgiełką oddalenia horyzoncie.
Wyblakły, niegdyś granatowy słupek przystanku PKS nigdy nie był specjalnie pionowy, ale
w ostatnich latach pochylił się do granicy niemożliwości. To zaniedbanie nie wydawało się nikomu
niezwykłym, bądź co bądź w Gromadzie zatrzymywał się jeden autobus raz na dwa dni. Przy takiej
intensywności kursowania słupek z rozkładem nie był w zasadzie potrzebny.
Po przystanku, wokół tego reliktu lepszych czasów, spacerowała kobieta w trudnym do
określenia wieku. Poradlona zmarszczkami twarz i mocno posiwiałe włosy sugerowały, że osoba ta
jest po siedemdziesiątce. Trzymała się jednak prosto, chodziła sprężystym krokiem, trzymając
wysoko głowę. Wpatrywała się w wyniosłość drogi, na której punkt widoczny wcześniej na
horyzoncie przybrał tymczasem dobrze znany kształt starego Autosana. Grzechocząc i zgrzytając
zużytymi mechanizmami, wiekowy pojazd wtoczył się niespiesznie do wsi i z sykiem
pneumatycznych hamulców zatrzymał dokładnie przy słupku. Jeden z pasażerów odryglował i
otworzył drzwiczki, czemu towarzyszył kolejny przyprawiający o ciarki jęk spracowanych
mechanizmów. Mężczyzna odsunął się i przepuścił przed sobą niewysokiego, szczupłego
młodzieńca w szortach i czarnym T-shircie. Sięgające poniżej uszu włosy koloru piasku
przykrywała czapka w wojskowym stylu, oczy zasłaniały owalne okulary przeciwsłoneczne.
Chłopak, dźwigając słusznych rozmiarów plecak turystyczny, przecisnął się wąskim wyjściem i
stanął na poboczu drogi przed starszą kobietą. Był jedynym wysiadającym na tym przystanku, toteż
kierowca po zaryglowaniu drzwi zgrzytnął biegiem i autobus, pozostawiając po sobie sinawą
chmurę spalonego oleju, ruszył w dalszą trasę. Kobieta przez chwilę przypatrywała się chłopakowi,
po czym przywołała na usta ciepły uśmiech i odezwała się melodyjnym głosem.
-Antek? Mój Boże, jak ty wyrosłeś! Pamiętam cię o, takiego! - Zatrzymała dłoń jakiś metr
nad ziemią, mniej więcej na wysokości sprzączki paska chłopaka.
-Dzień dobry...- Młodzieniec zaciął się na chwilę, niepewnie spoglądając we wciąż
uśmiechniętą twarz kobiety.
-Babciu – Dopowiedziała usłużnie- Wprawdzie nie rodzona, ale jako siostrę swojej
właściwej babci możesz mnie tak przecież nazywać: Babcia Jadzia.
-Dzień dobry, babciu – Odpowiedział wyraźnie odprężony Antek, zdobywszy się na lekki
uśmiech. Pani Jadwiga nie spodziewała się nawet tego, więc ów gest odebrała ze szczególnym
zadowoleniem. Może to znak, że dzieciak zaczyna wracać do równowagi, pomyślała. Daj Boże...
Ruszyli poboczem szosy. Antek maszerował za babcią, rozglądając się po domach. W
większości stare, ale porządne zabudowania z czerwonej cegły, którą wyrabiało się w okolicznych
cegielniach od niepamiętnych czasów. Uporządkowane podwórza, gustowne, chociaż miejscami
przesadne dekoracje przydomowych ogródków. Sklep wielobranżowy z nieodzowną ławeczką, z
której jednak upał zgonił nawet najwytrwalszych amatorów napojów wyskokowych. Ot, wioska,
jakich na całym Mazowszu, a pewnie i w całej Polsce, bez liku. A on ma tu spędzić wakacje...
Kobieta skręciła w pierwszą za sklepem ulicę, odchodzącą od głównej drogi pod ostrym
kątem. Piaszczysta nawierzchnia, spękana od słońca, sucho chrzęściła pod pantoflami babci i
sportowymi sandałami wnuka, znacząc ich ślad kłębuszkami wzbijanego pyłu. Szli jeszcze
kilkanaście minut, mijając rzadziej rozrzucone i nieco skromniejsze domy, by wreszcie wejść w
zielono malowaną furtkę w ogrodzeniu, za którym pysznił się stary sad. Jabłka na drzewach były
jeszcze zupełnie zielone, ale na tle ciemniejszych liści dało się ocenić, że jest ich bardzo wiele. Pani
Jadwiga, schylając lekko głowę, przeszła pod szpalerem gałęzi i poczekała na Antka. Ten
niepewnie zamknął za sobą furtkę i uważając, by nie zahaczyć plecakiem o drzewka, dołączył do
babci. Zobaczył teraz, że sad otacza niewielki, ale bardzo foremny domek o proporcjach starej,
wiejskiej chałupy, postawiony jednak z solidnej, biało malowanej cegły na podmurówce z dużych
polnych kamieni. Rzeźbione, drewniane drzwi osadzono w niewielkim ganeczku, po którego
kratkach pięły się pędy dzikiego wina. Kryty tradycyjną, czerwoną dachówką dach zdobiły
blaszany kurek wiatrowskazu i bielony komin, szpeciła zaś na wskroś nowoczesna antena
satelitarna. Na tyłach widoczna była niewielka obórka, w której jednak nie było typowych,
wiejskich sprzętów czy zwierząt. Antek wiedział, że ma to związek z zawodem babci Jadzi.
Kobieta poczekała, aż chłopak rozejrzy się po obejściu, po czym gestem zaprosiła go do
domu. Sień pachniała suszonymi ziołami i ciastem, którego woń dolatywała z umieszczonej po
prawej stronie od wejścia kuchni, urządzonej na tradycyjny wzór, za to wyposażonej wygodnie i
nowocześnie we wszelkie udogodnienia. Zarówno z sieni, jak i z kuchni, otwierało się przejście do
dużego, widnego salonu, którego okna wychodziły na wewnętrzny ogródek i sad. Tu także dało się
wyczuć specyficzną woń ziół, ale prócz niej także trudny do uchwycenia aromat, który rozpoznają
tylko nieliczni: zapach spokoju i życzliwości.
Babcia minęła wejście do salonu i otworzyła środkowe z trzech par drzwi po lewej stronie
sieni.
-Tutaj jest łazienka, ciepłej wody ile zapragniesz- Objaśniła z uśmiechem kobieta, po czym
powiodła wnuka dalej, gdzie kręcone schodki prowadziły na stryszek.
-Tutaj będziesz mieszkał- Oznajmiła, kiedy wspięli się już na piętro budynku. Pokoik, w
którym stali, był niewielki, ale wygodnie urządzony i jasny dzięki dużemu oknu w szczycie domu.
Na wyposażenie składały się staroświeckie, drewniane łóżko z wysokim wezgłowiem, niewielki
sekretarzyk z przystawionym do niego krzesłem, dwudrzwiowa szafa i charakterystyczna,
malowana skrzynia, pełniąca funkcję stolika nocnego. Nieduży, ciekłokrystaliczny telewizor wisiał
na ścianie przeciwległej do łóżka, ustawionego pod oknem. Pokoik był cichy i przytulny.
-Chciałem babci podziękować- Zaczął chłopak, ostrożnie odstawiając plecak pod ścianę-Za
zaproszenie i w ogóle...
-Nie ma o czym mówić- Szybko odrzekła kobieta- To dla mnie prawdziwa przyjemność
gościć wnuka mojej siostry, a więc i mojego.
-Tak czy owak jeszcze raz dziękuję- Poważnie odpowiedział Antek, odpinając sprzączki
plecaka i wyjmując z niego przybory toaletowe – Mogę znieść to do łazienki, czy...
-Naturalnie, tak, ustaw je w szafce nad umywalką.
Chłopak przytaknął i wyminąwszy babcię zszedł cicho po schodach. Jadwiga westchnęła
głęboko i poprawiwszy firankę w oknie także opuściła pokoik.
Popołudnie upłynęło na zdawkowych rozmowach o wszystkim i niczym, jak zwykle, kiedy
spotyka się dwójka ludzi teoretycznie bliskich, a w praktyce ledwie się znających. Antek był
małomówny i mimo zachęt babci unikał pewnych tematów. Jadwiga wiedząc, jaka jest przyczyna
takiego zachowania, nie naciskała i skupiała się raczej na neutralnych sprawach, takich jak szkoła,
koledzy czy hobby. Przy okazji starała się przypomnieć sobie wszystko, co wie o swoim młodym
krewnym.
Jej starsza siostra, faktyczna babcia Antka, mieszkała w Warszawie i od dwóch lat była
jedyną bliską osobą chłopca. Doprowadził do tego tragiczny wypadek samochodowy, w którym
zginęli jej syn i synowa. Uratował się tylko czternastoletni wówczas chłopak, którego wyrzuciło z
koziołkującego auta. Niebywałe, ale wyszedł z katastrofy niemal bez szwanku. W każdym razie tak
wyglądało to na pierwszy rzut oka, kiedy odbierała go zapłakanego ze szpitala, do którego
przewieziono całą rodzinę. Szybko okazało się, że urazów dzieciaka należało szukać w jego
psychice. Wcześniej gadatliwy i wesoły stał się posępny i zamknięty w sobie. Mimo konsultacji u
specjalistów nie pojawiała się poprawa. Wkrótce babcia musiała przenieść Antka do nowej szkoły,
jako że jego stosunki z rówieśnikami przestały się układać. Stał się samotnikiem, chociaż wciąż
miał dobre stopnie i nauczyciele nie skarżyli się na jego zachowanie. Nie zmieniało to jednak faktu,
że troskliwa opiekunka martwiła się o wnuka. Kiedy więc Jadwiga zaproponowała, że weźmie
Antka na wakacje, nie wahała się długo. Taka zmiana otoczenia nie powinna mu zaszkodzić, a była
duża szansa, że przyniesie tak pożądaną poprawę. Zwłaszcza, że chłopak będzie pod doskonałą
opieką.
Jadwiga miała sześćdziesiąt dwa lata i żelazne zdrowie. Z wykształcenia i zamiłowania
lekarz internista, wiele lat temu porzuciła praktykę w stołecznym szpitalu i przeniosła na wieś, do
domu po stryju. Poza pracą w gminnej przychodni udzielała porad we własnym domu. Miała wielki
szacunek tak w Gromadzie, jak w okolicznych wioskach. Jeżeli ktoś miał troszczyć się o Antka, ona
na pewno zrobi to najlepiej.
Teraz jednak sama Jadwiga nie była tego całkiem pewna. Chłopak był na pozór normalny,
odpowiadał rzeczowo na pytania, zdobywał się nawet na żartobliwy ton. Jednak temat jego rodziny
otoczył tak silnym murem, że w żaden sposób nie zdołała do niego dotrzeć. Może z czasem się uda,
pomyślała. Przecież to dopiero pierwszy dzień.
Ten zaś chylił się już ku zachodowi. Zanosiło się na pogodną, chociaż jeszcze
bezksiężycową noc. Babcia i wnuk zjedli kolację i po krótkiej wymianie wieczornych grzeczności
rozeszli się do swoich pokojów. Zza drzwi sypialni gospodyni rozbrzmiał po chwili motyw z
czołówki popularnego serialu, którego powtórki telewizja nadaje w każde wakacje. Tymczasem na
stryszku chłopak wypakował swoje rzeczy do szafy i skrzyni, na blacie sekretarzyka ułożył laptopa,
ale nie uruchomił go. W ubraniu siadł na łóżku i podparłszy głowę splecionymi na parapecie dłońmi
wyglądał w ciemność nocy, rozpraszaną blaskiem odległych, a mimo to widocznych jak na dłoni,
gwiazd. Siedział tak, dopóki świt nie pobielił pobliskich dachów, a w opłotkach nie odezwały się
koguty.
***
W Gromadzie, jak w każdej małej miejscowości, gdzie każdy zna każdego i wie, bądź stara
się wiedzieć o sąsiadach wszystko, przybycie młodego Warszawiaka zostało naturalnie dostrzeżone.
Ponieważ pani Jadwiga była starą panną, natychmiast pojawiły się plotki i domysły co do
tożsamości jej gościa. Jednak sama lekarka chętnie wyjaśniała wątpliwości sąsiadów i pacjentów,
mając w tym swoje wyrachowanie. Liczyła, że zabezpieczając wnuka od naturalnej w niewielkiej
społeczności podejrzliwość wobec obcych, zyska dla niego równocześnie nieco przychylności. Jak
miało się wkrótce okazać, wyliczenia te sprawdziły się jedynie częściowo.
Upał nie ustępował, wypijając ze spieczonej roli ostatnie krople wilgoci. Liście ziemniaków,
kłosy zbóż, gałęzie drzewek w sadach owocowych : wszystko zdawało się modlić o deszcz. I modły
te zdawały się być wysłuchane. Tego dnia już od rana coś zaczynało dziać się na niebie. Drobne
kłaczki chmur, widoczne poprzedniego wieczora, rozciągnęły się w szerokie pasma, od czasu do
czasu przesłaniając słońce. Duchota stała się nie do wytrzymania, ludzie szukali ochłody w
ogrodach i sadach, inni wybierali się do lasu. Młodzież natomiast niemal bez wyjątków wyległa nad
Komtura, czyli rozległe, obrosłe trzcinami, jezioro na skraju lasu.
Antek szedł środkiem wąskiej, polnej drogi. Piasek był rozgrzany do tego stopnia, że zdawał
się parzyć bose stopy, ale chłopiec niezbyt na to zważał. Był pogrążony w myślach, pustym
wzrokiem chłonął uśpione w stojącym powietrzu łany zboża. Doskonale orientował się, gdzie, jest,
takie wycieczki podejmował od drugiego dnia pobytu u babci Jadzi. Coraz dalsze, coraz śmielsze,
byle dalej od ludzi i kłopotliwych pytań krewnej. Wiedział i wyczuwał, że starsza kobieta wszystko,
co robi, robi z życzliwości do niego, niewiele go to jednak obchodziło. Nie chciał się jej zwierzać,
to co pamiętał, co miał wciąż przed oczami, to należało tylko do niego. Musiał jednak przyznać, że
tutaj, na łonie natury, gdzie czas biegnie dużo wolniej i gdzie zgiełk miasta nie wdziera się w każdą
sekundę życia, wspomnienia zdają się blaknąć, pozwalając nowym wrażeniom zapisywać się w
pamięci.
Chłopca z zamyślenia wyrwał donośny, opętańczy śmiech. Przystanął i wzrokiem poszukał
źródła dźwięku. Głos powtórzył się, zdawał się dochodzić zza niewysokiego wzgórka, odległego o
mniej niż dwieście kroków. Antek, sam się sobie dziwiąc, skierował się w tamtą stronę. Pagórek był
piaszczysty i trudno było się na niego wspiąć, zbocze osuwało się spod nóg, ale wreszcie dokonał
tej sztuki. Stanąwszy na szczycie ujrzał przed sobą zieloną połać jeziora, otoczonego trzcinami i
chaszczami. Śmiechy dochodziły z jego przeciwległego brzegu, gdzie na rozległej plaży dostrzegł
kilkanaście ludzkich sylwetek. Zorientował się, że to miejscowe dzieci korzystają z wakacji i bawią
nad wodą na całego. Uśmiechnął się leciutko i ruszył w dół, żeby ochłodzić nogi przy brzegu. Szedł
chwilę wzdłuż szpaleru trzciny, szukając dojścia do wody. Niespodziewanie natrafił na szeroką,
niegdyś zapewne jeszcze szerszą przecinkę w trzcinowym lesie, prowadzącą do starego,
nadbutwiałego pomostu. Antek zawahał się chwilę, ale wypróbowawszy nogą wytrzymałość desek
uznał, że pomost powinien utrzymać jego niewielki ciężar. Ostrożnie wkroczył na omszałą
konstrukcję i już po chwili z rozkoszą zanurzył stopy w chłodnej wodzie jeziora. Wstał leciutki,
południowy wiaterek, przegarniając trzciny. Rozległ się szelest, w którym Antek złowił jakąś
ledwie uchwytną melodię, coś jak odległe brzmienie pasterskiej fujarki. Skoncentrował się i
próbował rozpoznać nutę i jej źródło, zanim mu się to jednak udało, poczuł drgania pomostu.
Podniósł się szybko i stanął plecami do jeziora.
Od strony brzegu na pomost weszło dwóch młodzieńców, mniej więcej w wieku Antka, ale
znacznie wyższych i lepiej zbudowanych. Mieli na sobie krótkie, kąpielowe spodenki, na nagiej
skórze znaczyły ślady niewyschnięte kropelki wody. Antkowi zdawało się, że widział dryblasów
już wcześniej, nie mógł tylko skojarzyć, gdzie i kiedy. Nim zdążył się nad tym dobrze zastanowić,
jeden z nich odezwał się niskim głosem.
-Ty jesteś wnukiem pani Bogacz, nie? - Uśmiech złagodził ostre rysy twarzy chłopca –
Warszawiak?
-Tak – Zdawkowo odparł Antek, starając się przejść między dryblasami. Ci jednak
niespodziewanie zwarli szyk, zmuszając chłopca do zatrzymania. Ku swemu niezadowoleniu
odkrył, że żeby spojrzeć im w oczy, musi zadzierać głowę.
-Czekaj, gdzie się spieszysz?-Drugi z miejscowych miał głos jeszcze niższy, a twarz jeszcze
mniej sympatyczną- Poznać się chcemy. Na piwo idziesz?
-Nie piję
-Ta, pewnie, nie pije-Rzucił pierwszy, jakby na użytek niewidzialnej publiczności-A może
ci nasze towarzystwo nie odpowiada, co?
-Słuchajcie, dajcie mi spokój, nie potrzebuję żadnego towarzystwa-Starał się wybrnąć z
niezręcznej sytuacji Antek, ale skutek był przeciwny do oczekiwanego.
-Dziwne. Powinieneś potrzebować. Sieroty zwykle są samotne-Ze zjadliwym uśmieszkiem
na kaprawej gębie rzucił drugi, z zadowoleniem zauważając, że Antek zamarł w pół kroku z
wzrokiem wbitym w ziemię.
-Ty, a może to nie prawda? Może jego starzy żyją, tylko się go pozbyli, bo debil?-Pierwszy
wyczuł słaby punkt przyjezdnego niczym sęp padlinę-Może nie jest sierota, tylko zwykły podciep.
-Odwal się-Wysyczał Antek, zaciskając pięści-Odwal się, bo...
-Bo co , suszko? No, gnojku, bo co?-Drugi był już gotów do rozróby. Wszystko wskazywało
na to, że liczył na to od początku-Chcesz dostać wciry? Tylko pamiętaj, że tatuś nie przyleci na...
Tego Antkowi było aż nadto. Sprężył się i z zaciśniętymi pięściami rzucił naprzód.
Szczęśliwie wymierzony cios spadł na szczękę kaprawego, wtłaczając mu ostatnie słowo z
powrotem do gardła, wraz z krwią płynącą z przyciętego języka. Chłopak zachwiał się i postąpił
parę kroków w tył, co Warszawiak chciał wykorzystać i przemknąć obok drugiego prześladowcy.
Był jednak za wolny. Poczuł uderzenie w żołądek, które wyparło mu powietrze z płuc. Jęknął i
zwinął w kłębek, obejmując ramionami bolący brzuch, podczas gdy dryblas pomagał otrząsnąć się z
szoku swojemu kompanowi.
-O zes ty...-Wysyczał przez krwawiące wargi kaprawy-Ja ci pokaze, Warsawiaku piepsony...
Podszedł do skulonego Antka i kopnął go mocno w ramię. Chłopiec jęknął i przewrócił się
na bok, jeszcze ciaśniej obejmując ciało ramionami. Dwóch osiłków miało już ręce uniesione do
ciosów, gdy z brzegu rozległ się wysoki, rozkazujący głos.
-Stać! Co was znowu napadło, głąby!?
-A co cię to obchodzi, Zocha? Idź stąd!
-A niby dlaczego, bęcwale? Żebyś mógł się wyżyć? Spróbuj ze mną, jeśli taki mocny jesteś!
Antek rozchylił lekko powieki. Kiedy odzyskał ostrość widzenia, zobaczył na brzegu
wysoką, szczupłą dziewczynę o miedzianorudych włosach. Ubrana w obcisły top odsłaniający
brzuch i króciutkie szorty, stała pewnie na szeroko rozstawionych nogach, ręce trzymając na
biodrach. Na kształtnej, opalonej twarzy malował się grymas pogardy i gniewu. Nie ulegało
wątpliwości, że wyzwanie rzucone osiłkowi traktuje jak najbardziej poważnie.
-Żeby później mówili, że baby biję? A na cholerę mi to?
-No to w takim razie odwalcie się od niego i wynocha, gdzie wam wygodnie. Byle nie tu!
-Dobra, dobra, chcesz, to masz- Ugodowo odrzekł pierwszy z chłopców, na pozór delikatnie
chwytając Antka za ramiona i pomagając mu podnieść się na nogi. Ból brzucha zelżał na tyle, że
mógł swobodnie odetchnąć i wyprostować na całą wysokość.
-Jak dobra, to dobra. Poszli won!- Zocha ani na jotę nie zmieniła pozycji, wciąż mierząc
osiłków złym spojrzeniem.
-Już, tylko pokażemy Warszawiakowi, jak się u nas wita nieproszonych gości- Odparł
kaprawy i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, chwycił znacznie drobniejszego i lżejszego
Antka wpół i z rozmachem zrzucił z pomostu, wprost na głębinę. Dziewczyna krzyknęła i rzuciła
się naprzód, mijana w pędzie przez rechocących łobuzów biegnących w kierunku wsi. Kiedy
znalazła się na skraju pomostu, spojrzała w dół, ale Antka nie było nigdzie widać. Jedynie kręgi na
wodzie znaczyły miejsce jego upadku. Dziewczyna zaczęła nawoływać. Gdyby sama wskoczyła do
wody, mogłaby zostać uwięziona przez zatopione gałęzie i korzenie, a wówczas nikomu by nie
pomogła. Po kilku chwilach, podczas których nie zauważyła nawet śladu obecności chłopca,
popędziła brzegiem jeziora w kierunku plaży, wzywając ratunku.
***
Kiedy Antek dotarł do domu, ostrożnie rozpoznał teren przed sobą. Wprawdzie ubranie
zdążyło przeschnąć, ale wciąż nosiło ślady mułu i przybrzeżnego błota, podczas gdy włosy,
pozlepiane w strąki, cuchnęły zgnilizną. Zdając sobie sprawę, że w takim stanie może przestraszyć
babcię, ostrożnie wślizgnął się do łazienki, brudne ciuchy schował na dnie kosza z rzeczami do
prania i wszedł pod prysznic. Usiadł na dnie kabiny i podciągnąwszy kolana pod brodę, spróbował
ułożyć w głowie wydarzenia popołudnia. Żołądek już go nie bolał, ale poniżej torsu kwitła sinawa
plama, więc przygoda na pomoście na pewno się wydarzyła. Później ten idiota wrzucił go do stawu,
w którym, wnosząc po stanie jego odzieży, również był naprawdę. Nie potrafił jednak wytłumaczyć
sobie całej reszty.
Nie umiał przecież pływać! Nigdy nie zdarzyło mu się wejść do wody głębiej, niż do pasa.
Nie umiał pływać, a więc jak dopłynął do brzegu?
Kiedy woda zamknęła się nad nim i zrozumiał, że już się nie wydostanie, ogarnął go spokój,
jakiego nie doświadczył nigdy wcześniej. Był gotów wisieć w tej toni już zawsze. Widział
rozproszone na powierzchni promienie światła, piękną mozaikę blasku na łusce fali wywołanej jego
upadkiem. Wszystko zdawało się tracić znaczenie. I wtedy stało się coś niezwykłego. Poczuł uścisk
na przedramieniu, zrozumiał, że jest wleczony przez toń. W stronę brzegu. Uścisk zelżał dopiero
wtedy, kiedy jego stopy dotknęły pokrytego wodorostami dna o dwa metry od lądu, wśród trzcin.
Rozejrzał się, ale gęsty las sitowia ograniczał widoczność. Słyszał nawoływania dziewczyny,
pomost miał jakieś pięćdziesiąt metrów po prawej. Jakim cudem przebył taki dystans pod wodą, nie
umiał powiedzieć. Kaszląc i prychając, wypełznął na brzeg i ukradkiem oddalił się od jeziora,
uważając, żeby nikt go nie zauważył.
Rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. Pani Jadwiga wyszła ze swojego gabinetu i
podeszła otworzyć. Antek przykręcił wodę i począł nasłuchiwać.
-Pani doktor, nieszczęście!-Zaczął głos nieznajomego mężczyzny-Jakiś chłopak się w
Komturze utopił, mówią, że z Warszawy!
-Rany Boskie, co pan najlepszego mówi, panie Walczak!-Zawołała gospodyni-Czekaj pan,
wezmę apteczkę i lecimy. Znaleźli go?
-Nie, wpadł w wodę, moja córka widziała, jak szedł na dno, tam już ludzie szukają!
-Dobry Boże...
W tym momencie Antek uznał, że trzeba się ujawnić. Przewiązał się ręcznikiem i zawołał
przez uchylone drzwi.
-Babciu, tu jestem! Nic mi nie jest!
Pani Jadwiga wykrzyknęła jakieś niezrozumiałe słowo i przyskoczyła do wnuka. Czule
objęła go za głowę i pocałowała w czoło. Tymczasem pan Walczak, który okazał się być członkiem
ochotniczej straży pożarnej, zaczął indagować.
-A skąd się tu wziąłeś? Przecież Zośka widziała, jak się topisz! Jakim cudem żeś się
wydostał?
Antek grzecznie skłamał, że stracił równowagę, zleciał z deskowania a po upadku wypłynął
pod pomostem i chwytając się elementów jego konstrukcji dotarł do brzegu. Tam, osłonięty przez
trzciny i pewnie dlatego niezauważony przez dziewczynę, zwyczajnie wyszedł na drogę i wrócił do
Gromady. Strażak poklepał go po ramieniu.
-Miałeś, młody, cholerne szczęście. Ale żeś mojej Zośce napędził stracha, niech cię piorun
strzeli... No, wszystko dobre, i tak dalej. Lecę odwołać akcję, bo się tam jeszcze ktoś rzeczywiście
utopi. Do widzenia, pani doktor!
Strażak ukłonił się uprzejmie gospodyni i wyszedł, zamknąwszy za sobą drzwi. Tymczasem
pani Jadwiga okiem lekarza obrzuciła wnuka. Zauważyła siniaki na torsie i ramieniu i ze smutkiem
pokiwała głową. Doskonale wiedziała, że nie było żadnego upadku. Oto, dlaczego mówi się o
dobrych chęciach, że piekło jest nimi wybrukowane, pomyślała udając równocześnie, że niczego się
nie domyśla.
-Miałeś szczęście-Powiedziała tylko krótko, przywołując na usta uśmiech-Ale staraj się go
na przyszłość nie nadużywać, bo też ma swoje granice.
-Postaram się-Odpowiedział Antek, ze wzrokiem utkwionym w podłogę.
-No, nie przejmuj się, kawalerze- Gospodyni pogłaskała go po wilgotnych włosach,
zmuszając delikatnie do uniesienia głowy- Swoją drogą to jezioro ma w sobie coś ciekawego.
-Co na przykład? Że łatwo się do niego wpada?-Z lekkim uśmiechem zagadnął chłopak.
-Wprost przeciwnie. To dziwne, ale przy tylu kąpiących się dzieciakach, przy tylu
wędkarzach, studentach, którzy przyjeżdżają tu w wakacje na ogniska, wreszcie przy tylu
miejscowych pijaczkach, błąkających się bez celu nad wodą...Dość, że od osiemdziesięciu lat nikt
się w tej wodzie nie utopił. To właśnie jest ciekawe.
Powiedziawszy to, babcia Jadzia wzruszyła ramionami i wróciła do swojego gabinetu,
zostawiając Antka z niemądrą miną w kałuży wody na progu łazienki.
Tego wieczora pogoda przełamała się na dobre. Powiał silny, zachodni wiatr, a wraz z nim
pojawiły się gęste, ciemne chmury. O zmierzchu rozpętała się nad Gromadą gwałtowna burza.
Pioruny biły raz po razu, poprzedzając ulewny deszcz. W oknach niektórych domów pojawiły się,
zgodnie z tradycją, święte obrazy i gromnice dla odpędzenia błyskawic. Tymczasem w okienku na
poddaszu domu pani Jadwigi majaczyła jedynie jasną plamą twarz Antka. Chłopak uwielbiał burze,
zawsze chętnie obserwował te pokazy potęgi przyrody. Kiedyś towarzyszył mu zwykle ojciec, ale
teraz...
Antek wzdrygnął się i wychylił mocniej przez okno. Wśród huku grzmotów i szumu ulewy
zdało mu się, że usłyszał muzykę. Ledwie uchwytne tony przypomniały mu to, co słyszał na
pomoście przed spotkaniem z osiłkami. Szybko pomyślał, że to niemożliwe, bo od Komtura dzieliła
go zbyt duża odległość. Ale ulewa stopniowo cichła, burza przesuwała się na wschód, a melodia
trwała, cicha, niczym szelest drzew w dogasającym deszczu. Była jednak czymś innym. Antek miał
wyrobione ucho, grywał na różnych instrumentach. Tak, to zdecydowanie był głos piszczałki,
prostego, drewnianego flecika, trzcinowej fujarki...
Na wspomnienie lasu sitowia po plecach przebiegły mu ciarki. Równocześnie jednak
poczuł, że wcale nie jest zmęczony i że ma chęć na spacer. Na przykład nad jezioro.
***
Po burzy nie było już innych śladów, niż kałuże w koleinach drogi i krople deszczu na
liściach. Niebo było czyste, sierp księżyca słabo oświetlał pola i pobliską ścianę lasu. Chłopak w
nocy stracił nieco orientację i przez chwilę nie wiedział, z której strony jeziora się znajduje. Od
dłuższego czasu nie słyszał melodii, ale teraz głowę zaprzątały mu inne problemu. Co strzeliło mi
do głowy, żeby po ciemku włóczyć się po tej zakazanej głuszy?!- Sztorcował się w myślach, po raz
kolejny wyrywając utykające w błocie terenowe buty. Melodyjki mi się w głowie lęgną, niech to
diabli...
Gdzieś z prawej strony usłyszał plusk wody. Po raz kolejny uwolnił stopy z mazistej
pułapki, wytarł dłonie o nogawki spodni i skierował się za dźwiękiem. Poza szumem lasu i
okazjonalnym szelestem strącanych z drzew kropel żaden dźwięk nie zakłócał doskonałej ciszy
uśpionych pól. Chłopak otarł czoło i raźniej, po twardszym już gruncie pomaszerował przed siebie.
Po chwili zorientował się, że do szumu lasu dołączył inny, wyższy i bardziej energiczny. Sitowie.
Dostrzegł przed sobą leciutki błysk i zrozumiał, że dotarł wreszcie nad Komtura. Tuż pod lasem
musiała znajdować się jakaś wysunięta zatoczka rozległego akwenu. Niespodziewanie zza ściany
trzcin doleciały wyraźniejsze niż dotąd tony fujarki. Antek mógł teraz dokładnie wsłuchać się w
muzykę. Dźwięki płynęły powoli, wyważone i jakby senne. Melodia była smutna i tęskna, wysokie
i niskie tony przypominały westchnienia. Było w niej jednak piękno i wielkie uczucie. Antek z
zaskoczeniem stwierdził, że do oczu mimowolnie napływają mu łzy. Starł je wierzchem dłoni i
ostrożnie, jak najciszej zsunął z ramion niewielki, wycieczkowy plecak. Wydobył z niego długą,
wykonaną z lotniczego aluminium latarkę Maglite. Czując w dłoni kilogramowy ciężar, od razu
poczuł się pewniej. Zapiął bagaż i zarzuciwszy go z powrotem na plecy powoli wszedł między
trzciny. Melodia wciąż dobiegała zza ich szpaleru, już dosyć cienkiego, sądząc po coraz częstszym
migotaniu na wodzie światła księżyca. Wreszcie mur roślin rozstąpił się przed chłopcem i Antek
ujrzał w całej okazałości ploso niezbyt rozległej sadzawki, połączonej z całością Komtura wąskim
kanałkiem. Powierzchnia leciutko falowała, omywając brzegi i na wpół zatopiony w wodzie
olbrzymi pień. Antek utkwił wzrok w sadzawkę i zamarł, nie wierząc własnym oczom.
Na środku jeziorka stał szczupły, wysoki chłopak, mniej więcej w jego wieku. Długie,
mokre włosy opadały mu na kark, odsłaniając bladą twarz skierowaną w księżyc. Miał przymknięte
oczy i grał na trzymanym oburącz fleciku, wykonanym z łodygi tataraku. Stał zupełnie nieruchomo,
tylko lekkie ruchy klatki piersiowej towarzyszące grze dawały poznać, że nie jest przywidzeniem.
Był ubrany w białą, zapinaną na guziki koszulę, której ułożenie na ciele sugerowało, że jest
dokumentnie przemoczona. Podobnie jak szare spodnie o niemodnym kroju, którego nazwy Antek
nie mógł sobie przez chwilę przypomnieć. Pumpy! Tak, to było to. Ich nogawki kończyły się
kawałek za kolanami, odsłaniając gołe łydki i bose stopy.
Dopiero po chwili do Antka dotarło, co w tym obrazie było takiego niezwykłego: chłopak
stał na środku stawu, wnosząc po zatopionym przy brzegu pniu dość głębokiego, a on mógł
zobaczyć jego stopy. Stał NA powierzchni wody. Wciąż nie dowierzając oczom, ostrożnie
wyciągnął przed siebie latarkę i wdusił włącznik. Uderzająco jaskrawy strumień światła rozdarł noc
jak toporem, oświetlając wszystko aż po przeciwległy brzeg jeziora. Postać na środku plosa
zamrugała, odjęła flet od warg i z osobliwym uśmiechem spojrzała prosto na chłopca. Antek nie
wytrzymał i wrzasnął z przerażenia. Latarka wypadła mu z rąk i z pluskiem zniknęła pod wodą. Nie
zauważył tego, rzucił się przez trzciny, wciąż wrzeszcząc wniebogłosy. Nie ścigało go nic, poza
widokiem, jaki wyrył mu się w pamięci. Oczy. Oczy chłopaka z sadzawki patrzące na niego z jakąś
dziwną melancholią. Oczy, które świeciły fosforyczną zielenią.
***
Nie zmrużył tej nocy oka. Wrócił do siebie tak, jak wyszedł: przez okno, po kratce dla
winorośli. Ubłocone ubranie zwinął do foliowej torebki i ukrył pod łóżkiem. Leżał z dłońmi
skrzyżowanymi pod głową, nie mogąc pozbyć się sprzed oczu upiornego widziadła. Rozpamiętywał
szczegóły, analizował je tak, jakby przyglądał się fotografii. Najpierw ubranie: niedzisiejsze,
niemodne, ale wyglądające na nowe. Twarz pociągła, o regularnych rysach, okolona długimi,
pozlepianymi wilgocią włosami. Światło latarki wydobyło je z półmroku jedynie na sekundę czy
dwie, ale teraz był niemal pewien, że były zielone, a przynajmniej zielonkawe. Blada cera, sinawe
wargi, za którymi w tym dziwnym półuśmiechu widniały zdrowe, białe zęby. No i te wielkie,
niesamowite, przerażające oczy. Świecące, ale nie tak, jak u kota czy wilka. Tęczówki zdawały się
emanować mętnym, zielonkawym blaskiem.
Chłopiec na to wspomnienie znów się wzdrygnął. Nie próbował na razie usystematyzować
wrażeń, znaleźć dla nich nazw ani wyjaśnień. Po prostu leżał wpatrzony w sufit. Dopiero kiedy nad
wschodnim horyzontem pojawiła się połowa słonecznej tarczy zmęczenie przemogło emocje i
Antek odpłynął w sen.
Obudził się około dziewiątej rano, nieludzko zmęczony. Od razu wróciły wspomnienia z
nocy. Wysiłkiem woli odepchnął je możliwie daleko od siebie, założył czyste ubranie i jakby nigdy
nic zszedł na dół. W kuchni znalazł na stole kartkę z wiadomością od babci. Pani Jadwiga wyszła
do przychodni i informowała wnuka, że śniadanie czeka na niego w lodówce. Istotnie, Antek
znalazł miskę prawdziwego, zsiadłego mleka i kilka domowych rogalików z konfiturą. Dopiero
teraz uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. Zaczął łapczywie pochłaniać posiłek. Był już przy
ostatnim rogaliku, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Przeżuwając drożdżowy specjał wstał od
stołu i odchyliwszy firankę wyjrzał na ganek. W tej samej sekundzie cofnął się gwałtownie, omal
nie przewracając krzesła. Przed drzwiami stała Zośka Walczak, dziewczyna, która poprzedniego
dnia wybawiła go z opresji nad Komturem. No, a przynajmniej próbowała, pomyślał, zastanawiając
się gorączkowo, co powinien teraz zrobić. Tymczasem pukanie rozległo się powtórnie.
Antek przełknął ostatni kęs rogala i pobieżnie skontrolowawszy stan swojej garderoby
zdecydował się otworzyć. Dziewczyna była widać gotowa do zastukania po raz trzeci, ponieważ
kiedy chłopak otworzył drzwi, jej dłoń trafiła w próżnię i zatrzymała się o centymetr przed jego
nosem. Zakłopotana Zosia cofnęła szybko rękę i odstąpiła krok do tyłu.
-Przestraszyłeś mnie wczoraj jak cholera, wiesz?- Zaczęła po chwili. Widać było, że nawet
jeżeli straci rezon, to na krótko-Myślałam, że się utopiłeś.
-Na szczęście tylko tak to wyglądało-Odpowiedział, starając się skupić wzrok na twarzy
dziewczyny, zamiast na głębokim dekolcie jej bluzki- Zdaje się, że należą ci się ode mnie
podziękowania.
-Nie ma za co. Jurek i Paweł to głąby, zawsze szukają okazji. Ale wczoraj pogadał sobie z
nimi mój ojciec. Dali słowo, że nie zbliżą się do ciebie na mniej, niż sto metrów. Wątpię, żeby
przyszło im do głowy zmienić zdanie. A przy okazji, nazywam się Zofia Walczak. Wystarczy
Zośka.
-Antoni Tolima. Wystarczy Antek- Z lekkim uśmiechem odparł chłopak, wciąż przyglądając
się obliczu nastolatki. Nie była zjawiskowo piękna, ale z pewnością ładna i atrakcyjna- Tak więc
raz jeszcze dziękuję za pomoc, Zosiu.
-Raz jeszcze nie ma za co- Swobodnie zaśmiała się dziewczyna- Słuchaj, może się
przejdziemy? Nie masz chyba nic lepszego do roboty?
Tak naprawdę Antek miał całe mnóstwo rzeczy do zrobienia, ale żadna z nich nie wydała
mu się w owej chwili istotniejsza czy choćby równie interesująca niż proponowana przechadzka.
Zaraz jednak obudziła się w nim zwykła podejrzliwość.
-Pozwól, że zapytam: czy to moja babka podsunęła ci ten pomysł? Na kolegowanie się ze
mną?
-Nie, dlaczego? Owszem, wiem od niej o tobie to i owo, ale to tak, jak cała wieś. Po prostu
wydałeś mi się sympatyczny. Ale skoro nie chcesz...
-Przeciwnie- Wpadł jej w słowo chłopiec- Wprost przeciwnie. Poczekaj, znajdę tylko
klucze!
Ten spacer był dla Antka wyjątkowy. Dziwne, ale przy Zosi wszystkie jego problemy i
troski zdawały się gdzieś znikać. A przy okazji świetnie się z nią rozmawiało. Była w jego wieku,
inteligentna i bardzo rezolutna. Ojciec wychowywał ja samotnie, a jako że łączył pracę policjanta z
działaniem w ochotniczej straży pożarnej, wpajał córce od najmłodszych lat zasady i wzorce
właściwsze raczej dla wychowania chłopca. Oprócz tego jednak poświęcał jej zawsze wiele uwagi i
miłości, toteż koniec końców wyrosła na nietuzinkową młodą kobietę, w której w znakomitych
proporcjach łączyły się delikatność i siła. Była tez taktowna, co łatwo było poznać po sposobie, w
jaki prowadziła rozmowę z Warszawiakiem. Poruszała tematy istotne dla każdego nastolatka,
unikając jednak starannie, choć niewymuszenie spraw zasadniczo rodzinnych, na wspomnienie
których Antek zawsze okazywał zdenerwowanie i wycofywał się.
- Tak, niestety- Kontynuowała podjętą przed chwilą myśl- Wszystko wskazuje na to, że się
stąd szybko nie wyrwę. Skończyło się gimnazjum, jest technikum, a wszystko mam na miejscu.
Chyba dopiero na studia wyjadę z tej dziury.
-Nie mów tak. Tu jest naprawdę bardzo ładnie- Zaoponował Antek z przekonaniem.
Rzeczywiście, boczna ulica, którą akurat szli, miała w sobie wiele uroku.
-O tak, przepięknie. Ale na krótką metę- Odrzekła z goryczą, trącając zwieszającą się nad
płotem gałąź gruszy- Dla mnie to cały świat! Ojciec rzadko wyjeżdża, a samej mnie nie puszcza.
Chciałabym zobaczyć...cokolwiek!
-A wakacje? Nigdzie nie wyjeżdżasz?
-Po co?- Zapytała z ironią- Przecież już jestem na świeżym powietrzu, w pobliżu lasu i
wody. Na obozach nie zapewniają wiele więcej.
Antek już szykował się do repliki, ale wspomnienie o wodzie nasunęło mu pewną myśl.
-Właśnie, miałem cię o to zapytać wcześniej- Zaczął, ostrożnie dobierając słowa- Żyjesz tu,
jak mówisz, od zawsze. Czy często chodzisz nad jezioro?
-Nad Komtura? Jasne. Bardzo miłe miejsce, dopóki nie ma się takich przygód, jak ty
wczoraj.
Antek przytaknął, ale nie rezygnował.
-Tak, niespecjalnie serdeczne powitanie. Mówisz jednak, że poza tym Komtur jest miłym
miejscem. A czy nie przytrafiło ci się tam nic...niezwykłego?
-Dziwne pytanie. Tam zawsze dzieją się niesamowite rzeczy- Odparła i w Antka wstąpiła
nadzieja, że to, co go spotkało, nie było objawem niezdrowych halucynacji. Niestety, jak szybko się
pojawiła, tak szybko zniknęła, gdy Zosia rozwinęła myśl- Nad wodą ludzie mają dzikie pomysły.
Ilu tam już skąpano, ilu łyżwiarzy się zimą połamało, tego nie policzysz!
-Tak, jasne. A od osiemdziesięciu lat nikt przy tym nie zginął- Niby od niechcenia zagadnął
chłopak.
-O tym akurat nic mi nie wiadomo. Ale jeżeli chodzi o dawne czasy, to popatrz tam, idzie
ich relikt.
Antek zerknął we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, ścieżką przez pola szedł, a raczej
zataczał się niski, przygarbiony mężczyzna. Wyglądał na bardzo, bardzo starego, co jednak nie
przeszkadzało mu śpiewać zachrypniętym głosem jakąś skoczną piosenkę. Zdawał się nie zwracać
uwagi na otoczenie, zygzakując po ścieżce niczym halsujący żaglowiec. Kierował się w stronę
Gromady.
-Tomek Budnik- Z lekkim niesmakiem stwierdziła Zosia- Stary chyba jak sama wieś, ale
pijanica. Od wielu lat wygląda w ten sposób. Żyje z tego, co pożyczy lub znajdzie, sypia po
stodołach. Babcia opowiadała, że za jej młodych lat był z niego zupełnie porządny człowiek, ale po
śmierci rodziny stracił nad sobą panowanie i stoczył. Smutna historia, ale...
Dziewczyna przerwała. Zobaczyła, że szczupła twarz Antka ściągnęła się, jakby z nagłego
bólu, a zielone oczy zaszły wilgotną mgiełką. O do diabła, ale palnęłam! - Obsztorcowała się w
myślach i postanowiła szybko zmienić temat.
-Jednak to, co mówiłeś o stawie, jest ciekawe- Podjęła głośniej, niż w ciszy było to
konieczne, żeby wyrwać kolegę z zamyślenia- Czym byś to wytłumaczył?
-Nie wiem, czy jest co tłumaczyć- Chłopak wzruszył ramionami i wrócił do chwili obecnejTo może być po prostu przypadek, szczęście.
-Może i tak, nigdy nie wiadomo- Łatwo zgodziła się Zosia, szczęśliwa, że udało jej się
naprawić popełniony błąd- Wracając jednak do tego, o co wcześniej pytałeś...
-Tak?
-No, o niezwykłe zjawiska. Jakbym się nad tym zastanowiła, to fakt, można by je znaleźć.
-Jak na przykład?- Na pozór obojętnie zapytał Antek, zmieniając się w słuch.
-Nie ma wiele do opowiadania. Prawda, że czasem kąpiącym się giną ubrania. Że raz czy
dwa nagłe fale ochlapały siedzących na brzegu. Podobno dawniej zdarzało się, że trzciny grały
jakieś melodie, ale...
-Ale?
-Trudno, możesz mnie wziąć za wariatkę, ale sama też to słyszałam. Miałam dwanaście lat.
Odeszła...odeszła moja mama- Przełamała się dziewczyna, mając nadzieję, że nie wywoła u Antka
przykrej reakcji- Długo chorowała i razem z tatą w głębi duszy wiedzieliśmy, że to musi się tak
skończyć. Kiedy się stało, byłam zrozpaczona. Pobiegłam w pola i błąkałam po okolicy kilka
godzin, rycząc. Nie wiem jak, ale zaszłam aż nad Pióropusz. To takie małe jeziorko pod lasem,
połączone z Komturem, rodzaj zatoczki z wąskim wylotem. Mniejsza o to. Dość, że kiedy
zbliżyłam się do trzcin, usłyszałam melodię. Nie umiem jej powtórzyć, pamiętam tylko, że była
bardzo piękna i bardzo smutna. Jak szum wiatru w sitowiu. Nie wiem jak długo słuchałam. Łzy
zdążyły obeschnąć i zorientowałam się, że nie słyszę już muzyki, tylko szum trzcin i lasu. Sama nie
wiem, co o tym myśleć, może to tylko mi się zdawało?
-Może. W takich chwilach z mózgiem dzieją się dziwne rzeczy- Antek powiedział to
zgaszonym głosem, ale widać było, że tym razem nie odpłynął we wspomnienia, tylko intensywnie
się zastanawia– Może się tam przejdziemy, co?
-Dlaczego nie, to niedaleko – Z uśmiechem odpowiedziała Zośka.
Za dnia dojście nad leśne jeziorko okazało się znacznie łatwiejsze, niż nocą. Omijając
zdradliwe błocko i korzenie drzew, para bez trudu dotarła do ściany tataraku. Antek zorientował się,
że znalazł się po tej samej stronie sadzawki, co wczoraj. Po chwili zauważył swoje własne ślady w
rozmiękłym gruncie brzegu. Ostrożnie zapuścił się w oczerety i wyjrzał na ploso. Wyraźnie
rozpoznał miejsce, gdzie nocą widział zjawę, na tle omszałej kłody. Teraz jednak nikogo ani
niczego tam nie było. Jeziorko tchnęło spokojem i wonią gnijącej roślinności. Chłopak zsunął
sandały i wszedł parę kroków do wody. Zobaczył w cieniu sitowia jakiś błysk i przerażony myślą,
że to oczy nocnego upiora, chciał rzucić się do ucieczki. Przypomniał sobie jednak, że tuż za nim
stoi Zośka i odzyskał opanowanie. Pochylił się, przyjrzał i zrobiło mu się głupio. Światło, które
widział, pochodziło od jego własnej latarki, tlącej się pod powierzchnią wody resztkami energii
zawartej w bateriach. Antek wyciągnął z mułu i wyłączył urządzenie. Dopiero teraz spostrzegł, że
Zosia przez cały czas uważnie go obserwuje.
-Chciałbyś mi coś powiedzieć o jakichś niezwykłych zdarzeniach?- Zapytała z lekkim
uśmiechem, za którym czaiła się jednak podejrzliwość- Zdaje mi się, że jesteś tu nie po raz
pierwszy?
Chłopak miał już odpowiedzieć, kiedy jego uszu dobiegły tony fujarki. Tej samej, którą
słyszał wcześniej. Wyskoczył z wody i nadstawił ucha. Pospiesznie założył buty, chwycił
zaskoczoną dziewczynę za rękę i pobiegł wzdłuż brzegu, pilnie nasłuchując. Źródło dźwięku nie
przybliżało się wprawdzie, ale sama melodia stawała się wyraźniejsza, pełniejsza. Tęskne nuty
zdawały się dryfować w szumie trzcin. Nastolatki wybiegły wreszcie na piaszczysty brzeg
Komtura, niedaleko od uczęszczanej plaży, na której mimo wczesnej pory dokazywała już spora
gromada dzieciarni. Donośne śmiechy rozlegały się nad wodą, nie głusząc jednak zupełnie melodii.
Antek obracał głową jak anteną radaru, starając się uchwycić źródło. Wreszcie zdało mu się, że
znalazł je tuż, blisko, w trzcinach. Skoczył w nie trochę nieprzytomnie i wylądował twardo na
pomoście. Widać tych konstrukcji kryło się w sitowiu więcej. Chłopak pobiegł po deskowaniu,
zostawiając zaskoczoną Zosię na brzegu. Melodia potężniała i zdało mu się, że jej źródło ma tuż
przed sobą. Kiedy jednak dobiegł na krawędź pomostu, dźwięki urwały się jak ucięte nożem. Już
tylko szum trzcin i głosy z plaży dobiegały do uszu zziajanego młodzieńca. Rozejrzał się, chwytając
powietrze otwartymi ustami. Nie zobaczył jednak nikogo. Zupełnie, jakby ścigał miraż.
Usłyszał, jak po pomoście idzie w jego stronę Zośka.
-Czy możesz mi powiedzieć, czemu zawdzięczam tą przyjemność?- Zapytała nieco ostrzej,
niż by sobie życzyła Nie można jednak było mieć o to do niej pretensji. We włosy miała wczepione
gałązki i liście, łydki podrapane i poparzone pokrzywami. Z trudem łapała powietrze.
-Teraz to ty możesz mnie nazwać wariatem, ale dałbym głowę, że słyszałem tę melodię, o
której wspominałaś. Że znowu ją słyszałem- Uściślił.
-Ja niczego nie słyszałam.
-Nie każ mi tego tłumaczyć, bo nie umiem- Odpowiedział szybko, wciąż wpatrując się w
wodę. Nagle przyszedł mu do głowy osobliwy pomysł. Z bocznej kieszeni szortów wyjął
plastykowy futerał, z niego natomiast niewielką ustną harmonijkę. Zwykły, tani instrument, z
którym z przyzwyczajenia się nie rozstawał, chociaż rzadko na nim grywał. Teraz przyłożył
harmonijkę do ust i delikatnie, uważając, aby nie fałszować, odegrał kilka nut dziwnej muzyki. Z
początku nie mógł trafić we właściwą tonację, ale szybko się poprawił. Grał cicho, delikatnie.
Przelotnie zerknął na Zośkę, która duże, orzechowe oczy utkwiła w jego twarzy, w zaskoczeniu
otwierając buzię. Wstał leciutki wiatr, trzciny zaczęły szeleścić intensywniej. Nie wiadomo, co by
się stało dalej, gdyby nagły rechot od brzegu nie przyprawił nastolatka o nerwowy dreszcz. Chłopak
wypuścił z rąk harmonijkę, która z głuchym stuknięciem upadła na pomost. Antek obejrzał się
szybko i ujrzał przed sobą znanych mu już miejscowych osiłków: Pawła i Jurka.
-Jakie romantyczne-Zaczął kaprawy, jak się za chwilę okazało, Jurek- Szkoda, że nie przy
księżycu.
-Czy nie mówiłam wam, że macie się od niego odczepić raz na zawsze?- Rozeźlona
Walczak stanęła szybko między chłopcami- Zdaje się, że mój ojciec też was ostrzegał.
-Ty, nie bądź taka do przodu, bo ci z tyłu zabraknie- Warknął Paweł, podchodząc bliżejKiedyś tatusia nie będzie w pobliżu, a sama nie będziesz taka ostra.
-Chcesz się przekonać?- Dziewczyna także zrobiła krok naprzód i wyzywająco spojrzała na
przeciwnika. Była od niego sporo niższa i o wiele delikatniejszej budowy, emanowała z niej jednak
taka energia i stanowczość, że dryblas zawahał się. Zośka skwitowała to pogardliwym
uśmieszkiem.
-A ty, Warszawiak, co, pozwalasz, żeby się dziewczyna za tobą wstawiała?- Rzucił do
Antka Jurek, ten sam, któremu poprzedniego dnia chłopiec przyłożył w szczękę.
-Jestem za równouprawnieniem. Zresztą, z takimi dupkami dziewczyna poradzi sobie bez
problemu- Odpowiedział na zaczepkę pewnym tonem, zrównując się z Zośką.
Nie takiej odpowiedzi spodziewali się dwaj napastnicy. Zanosiło się na poważniejszą
rozprawę, kiedy na plaży rozległ się warkot silnika. Cała grupa odruchowo zerknęła w tamtym
kierunku i zobaczyła, że na improwizowany parking wtacza się policyjny Polonez. Dwóch
wyrostków popatrzyło po sobie i spiesznym krokiem zeszło z pomostu.
-Pilnuj się, gnojku, nie zawsze będziesz miał tyle szczęścia- Rzucił przez ramię Paweł,
znikając w chaszczach.
Nastolatki odprężyły się. Antek zwrócił się do dziewczyny.
-Przepraszam cię za ten tekst o równouprawnieniu, ale szlag mnie trafił przez tych
przygłupów.
-Nie ma za co, wyczułam sytuację- Z uśmiechem odpowiedziała Zośka. Po chwili jednak
spoważniała- Zauważyłeś, co zaczęło się dziać wokół, kiedy grałeś? To była ta melodia...
-Zaraz możemy się przekonać, tylko wezmę...-Antek zatrzymał się w pół słowa. Pomost nie
był nowy, ale szpary między deskami pozostały niewielkie, na pewno nie dość duże, żeby
harmonijka mogła się w nich zmieścić. A jednak nie było jej na deskach. Instrument zniknął.
***
Nazajutrz była niedziela. Po sumie u pani Jadwigi spotkało się na obiedzie kilka osób, wśród nich
proboszcz. Na Antku, który deklarował się jako ateusz, duchowny wywarł bardzo pozytywne
wrażenie. Ksiądz Adam nie miał czterdziestu lat, był niewysokim, korpulentnym mężczyzną o
okrągłej, jowialnej twarzy. W jego oczach migotały wesołe ogniki, a ruchy zdradzały ogromną
żywotność i energię. W rozmowie swobodnie przeskakiwał z tematu na temat, dowodząc
szerokiego zakresu wiadomości i zainteresowań. Szybko okazało się, że jego największą pasją jest
historia regionu.
-Nie wiem, czy księdzu wspominałam, ale mój siostrzeniec, świeć panie nad jego duszą, był
z wykształcenia historykiem. Pracował na uniwersytecie- Pochwaliła się pani Jadwiga. Antek udał,
że niczego nie słyszy.
-Doprawdy? Wspaniały zawód. Pewnie sam bym się nim zajął, gdyby nie to, że jeszcze
większe powołanie miałem do mojego obecnego fachu- Lekko odpowiedział proboszcz- Tym
niemniej staram się nie zależeć pola i chętnie dowiaduję się czegoś nowego. Nawet ta parafia wciąż
jeszcze skrywa przede mną rozmaite sekrety.
-Jak na przykład?- Włączył się do rozmowy chłopak, któremu słowo sekret znów
przywiodło na myśl postać z sadzawki- Ciekaw jestem, czego można się tu spodziewać?
-O, mój drogi, chyba każdy znajdzie tu coś dla siebie! Parę historii z czasów drugiej wojny,
kilka z powstania styczniowego, całe mnóstwo legend średniowiecznych, a nawet z czasów
słowiańskich.
-A może by tak ksiądz coś opowiedział?- Zagadnął pan Romczyk, dzierżawca sklepuZawsze z przyjemnością słucham starych historii.
-Dlaczego nie?- Odrzekł proboszcz, splatając dłonie na wydatnym brzuchu obciągniętym
sutanną- Tylko o czym by tutaj... A, mam! Czy wiedzą państwo, dlaczego nasze jezioro nazywa się
Komtur?
Wszyscy zgodnie pokręcili głowami. Antek zesztywniał na krześle, wpatrzony w twarz
księdza, odchyloną na oparciu, w zamyśleniu gapiącą się w sufit. W końcu duchowny pozbierał
myśli i zaczął opowiadanie.
Było to bardzo, bardzo dawno temu, jeszcze na długo przed tym, jak król Jagiełło zasiadł na
polskim tronie, na długo przed Grunwaldem. Zakon Krzyżacki siedział na pomorzu już drugi wiek i
coraz bardziej się rozzuchwalał. Podbijanie pogańskich Prusów i najazdy na wciąż nie ochrzczone
ziemie Litwy niektórym pogranicznym wielmożom przestały wystarczać. Jeden z tych komturów,
którego tożsamości nie przekazały kroniki, zaczął, niczym zwykły rozbójnik, najeżdżać granice
Mazowsza. Ta działalność przysporzyła mu złej sławy, zwłaszcza, że był znamienitym rycerzem i
jego drużyna z każdej potyczki wychodziła zwycięska. Mówiono, że chronią go relikwie, mówiono,
że zawarł pakt z diabłem. Jak było naprawdę, nie wiedział nikt. Dość, że pewnej mroźnej zimy
zasadził się na pobliski kasztel. Pan był w obcych krajach, na wojnie, w zameczku pozostała
jedynie pani z dworem i dziećmi. Byli majętni, jako że pan od dawna wojował i zgromadził znaczne
skarby. Byli dobrymi, bogobojnymi i szlachetnymi ludźmi. To jednak nie uchroniło kasztelu od
krzyżackiej napaści.
Noc była księżycowa, mroźna. Krzyżacy, niczym stado wilków, otoczyli zameczek.
Nieliczna załoga walczyła dzielnie, ale nie miała szans z pancernymi jeźdźcami żądnymi łupu.
Wreszcie przedarli się przez ostrokół i runęli do komnat. Pani z dziećmi zamknęła się w skarbcu,
usiadła na skrzyni ze skarbami i poczęła się modlić. Krzyżackie topory uderzały w drzwi, a oni
polecali się opatrzności. Kiedy wreszcie okute skrzydło ustąpiło, pani ukryła dzieci za sobą i
zastąpiła drogę potężnemu rycerzowi, który jako pierwszy wkroczył do komnatki. Mąż odemknął
przyłbicę, ukazało się oblicze surowe, gniewne i żądne łupu. Uniósł miecz i ruszył na kobietę, która
w ostatnim przebłysku świadomości rzuciła na komtura,on to był bowiem, klątwę. Jeden z
towarzyszy rycerza zapamiętał słowa.
„Cnota i występek jak ołów i złoto, ciężar podobny, lecz miara nie taka. Skarb ten przejrzy
twe serce na wylot i wyrok wyda uczciwy. Grzeszny ołowiem przykuty do ziemi, niech w złocie
chodzi cnotliwy.”
Komtur roześmiał się drwiąco i ciął mieczem.
Kasztel płonął, a drużyna łupieżców umykała na północ, ku granicy. Skarb, zbyt ciężki, by
wieźć go konno, Krzyżacy załadowali do sań. Drogi były zawiane na równi z polami, nie wiedzieli
więc że w pędzie wpadli na małe, leśne jeziorko. Konni przeszli bez trudu, ale pod jadącymi na
ostatku saniami lód się załamał i okuta skrzynia ze skarbem zniknęła w mrocznej toni. Komtur
wstrzymał oddział i rzucił się w kierunku przerębla. Padł na kolana, zrzucił z głowy ozdobiony
pawimi piórami hełm i wpatrzył się głębinę. Giermkowie usiłowali go podnieść, przynaglali do
pośpiechu w obawie przed pogonią z okolicznych warowni. Komtur ogłuchł na wszystko. Wreszcie
Krzyżacy uznając, że wraz ze skarbem postradał zmysły, wskoczyli na siodła i pognali w noc.
Komtur tymczasem, wciąż wpatrzony w czarną wodę, począł płakać. Płakał bardzo długo, bez
przestanku. Woda w jeziorku wezbrała od jego łez, przerwała brzegi i rozlała szeroko, na kształt
krzyżackiego hełmu z pawim czubem. Ci, którzy osiedlili się tu wieki później, a znali opowieść,
przezwali jezioro Komturem na pamiątkę nieszczęsnego rycerza, którego grzechy na wieczność
przykuły do ziemi. Niektórzy mówią, że w księżycowe, zimne noce rycerz w białym płaszczu i na
białym koniu pojawia się na stawie, poszukując miejsca, gdzie zatonęła jego zdobycz. Jak dotąd bez
powodzenia.
Ksiądz westchnął i przeżegnał się. Zebrani nagrodzili go uprzejmymi oklaskami. Antek
także klaskał, ale zupełnie automatycznie. W głowie miał zupełny mętlik.
***
Kiedy na ziemi pogasły wszystkie światła, a na niebie zapaliły gwiazdy, poprzeczki, po
których pięło się na ganek dzikie wino znów zatrzeszczały pod ciężarem Antka Tolimy. Chłopak,
ubrany ponownie w ubłocone, terenowe ubranie, zaopatrzony w aparat fotograficzny i latarkę ze
świeżymi bateriami, skierował się przez ogrody i pola prosto nad leśne jeziorko. Na fali
podniecenia po wysłuchaniu księżej opowieści był zdeterminowany, aby ustalić, co lub kto kryje się
za ścianą trzcin.
Jednego był pewien: chłopak, którego widział na stawie (na razie przyjął, że to był po prostu
chłopak) nie wyglądał na Krzyżaka, z pewnością zaś nie siedział na żadnym koniu. Pozostałe
towarzyszące mu zjawiska można było natomiast w miarę racjonalnie wytłumaczyć. Antek
wyczytał w internecie, że oczy niewielkiego odsetka ludzi mają podobne właściwości jak oczy
zwierząt, odbijając i intensyfikując światło, sprawiając wrażenie, jakby same je emitowały. Co się
zaś tyczy chodzenia po wodzie, to tak naprawdę chłopak przez cały czas stał w miejscu, nie
poruszył się. Może tuz pod powierzchnią leżał jakiś bal, głaz, w każdym razie coś, co nie wystając
nad taflę wody może dać oparcie stopom. Innymi słowy wcale nie musiało być tak, myślał Antek,
że widziałem ducha.
Jedyny problem był w tym, że sam w te swoje wyjaśnienia nie wierzył. Wokół Komtura
działo się dużo rzeczy, które wymykały się racjonalnej ocenie. Stąd właśnie mocne postanowienie,
żeby tej nocy ostatecznie przekonać się, z czym ma do czynienia.
Chmury co jakiś czas przesłaniały księżyc i gwiazdy, ciemność momentalnie gęstniała i
widoczność spadła do paru kroków. Antek znał już jednak drogę na tyle dobrze, że nie pobłądził w
lesie i znalazł się w pobliżu Pióropusza jeszcze przed północą. Nie słyszał muzyki. Jedynie las
szumiał wysoko poważną, stateczną nutą. Sitowie stało nieruchomo. Chłopak zbliżył się do
sadzawki, przysiadł na korzeniu i zdjął terenowe buty. Podwinął nogawki spodni i sprawdził, czy
aparat działa prawidłowo. Zawiesiwszy go sobie na szyi, z latarka w dłoni po raz kolejny ruszył
między łodygi tataraku. Ostrożnie przestawiał stopy w płytkiej, mulistej wodzie, starając się nie
czynić hałasu. Zdawał sobie jednak sprawę, że i tak słychać go zapewne w promieniu paru
kilometrów. Nie był w stanie nic na to poradzić i brnął naprzód, coraz głębiej w wodę. Wreszcie
wyłonił się z trzcin, tym razem po przeciwnej niż ostatnio stronie sadzawki. Wyraźnie widział na
wpół zatopioną kłodę, księżyc wyszedł zza chmur i bramował srebrną poświatą każdy szczegół
okolicy. Antek postąpił jeszcze krok naprzód i postanowił poczekać. Czuł chłód wody omywającej
mu łydki i słyszał monotonne brzęczenie komarów nad głową, ale mimo to starał się pozostać w
bezruchu.
Nagły hałas za plecami sprawił, że chłopak podskoczył jak oparzony, wycelował latarkę w
brzeg i posłał między sitowie strumień światła. Zobaczył nisko nad ziemią duże, wcale nie świecące
oczy, osadzone w wielkiej, szczeciniastej głowie ozdobionej imponującymi, szablastymi kłami.
Patrzył prosto w gwizd ogromnego odyńca.
Bestia parsknęła i postąpiła krok do przodu. Antek, sparaliżowany strachem, przypomniał
sobie, że dziki dobrze pływają, i że staw nie zapewnia mu ani odrobiny bezpieczeństwa. Od brzegu
natomiast zastępował mu drogę ucieczki zaskoczony, wściekły odyniec. Na próbę wyłączył latarkę,
ale to nie zniechęciło zwierzęcia. Parskając i chrząkając, dzik grzebnął biegami w mule i widać
było, że szykuje się do skoku. Antek momentalnie odzyskał władze w nogach i postanowił mimo
wszystko wycofać się w głąb jeziora. Może dzik uzna, że utrzymał swój teren i odpuści sobie
rozwiązania siłowe. Ledwie jednak dał krok w tył, dno usunęło mu się spod nogi i chłopak z
krzykiem poleciał na plecy, w zaczynającą się w tym miejscu głębię. Gwałtowny plusk spłoszył
odyńca, który pochrząkując uciekł między drzewa. Tymczasem Antek starał się rozpaczliwie
wydostać na powierzchnię. Próbował wiosłować rękoma, nogi gwałtownie młóciły mętną wodę, ale
nasiąknięte wodą ubranie i plecak skutecznie ściągały go w dół. Jeszcze kilka ruchów i poczuł, że
siły go opuszczają. Chciał otworzyć usta i krzyknąć, ale nim zdążył to zrobić, zauważył tuż przed
twarzą dwa świecące punkty. Ogarnięty zgrozą, szarpnął się w tył, ale nie miał już sił na więcej.
Ostatnim, co poczuł przed zapadnięciem w niebyt, było szarpnięcie za szelki plecaka.
Obudził go jego własny kaszel. Antek usiadł gwałtownie w przybrzeżnym błocku i
zwymiotował mulistą wodą. Znów zaniósł się kaszlem, równocześnie ogarniając wzrokiem
otoczenie. Był na skraju pasa trzcin otaczającego Pióropusz. Na szyi wciąż miał aparat, teraz
bezużyteczny i zalany wodą, w dłoni zaś dziwnym trafem nadal ściskał latarkę. Nagle uświadomił
sobie, że nie jest sam. Kilka kroków od niego, na powierzchni wody przykucnął tajemniczy chłopak
w niemodnym ubraniu. Tęczówki jego oczu promieniowały mętną zielenią, a usta ułożone miał w
przyjemny, ciepły uśmiech. Czekał widać, aż Tolima przyjdzie do siebie, ponieważ teraz
wyprostował się na całą wysokość, odwrócił się i zaczął z wolna odchodzić, kierując się na środek
plosa. Antek, wciąż wstrząsany dreszczami, w pełni świadom irracjonalności tego, co chce zrobić,
zawołał za nieznajomym.
-Zaczekaj...-Pierwsza próba niezbyt się udała, gardło miał ściśnięte. Dopiero za drugim
razem wołanie miało wystarczającą siłę, by przebyć dzielącą ich odległość- Zaczekaj!
Chłopak zatrzymał się w pół kroku. Niepewnie, jakby trwożliwie, obejrzał się przez ramię.
-Tak, do ciebie mówię- Antkowi udało się chwiejnie stanąć na nogach- Chciałem ci
podziękować.
Widmowa postać odwróciła się z powrotem do Tolimy. Na twarzy chłopaka malowało się
najczystsze zaskoczenie, świecące oczy patrzyły wprost na Antka, sinawe usta były szeroko
otwarte.
-Ty...Ty mnie widzisz?- Po raz pierwszy Antek usłyszał głos nieznajomego. Był niski i
melodyjny, przywodził na myśl plusk wielkich kropli deszczu o taflę stawu- Naprawdę mnie
widzisz?
-Sam w to nie wierzę- Szczerze odpowiedział chłopak, usiłując opanować drżenie rąk. Cała
sytuacja nie mieściła mu się w głowie- Ale widzę cię całkiem dobrze. To ty mnie wyciągnąłeś?
-No...tak, na to wychodzi-Odparł obcy, opanowując widoczne wzruszenie- Przecież nie
mogłem pozwolić, żebyś się na moich oczach utopił.
-Mam wrażenie, że to nie pierwszy raz, kiedy zawdzięczam ci życie- Odparł Antek.
Elementy układanki zaczynały wskakiwać na swoje miejsca- Wtedy, pod pomostem, to też byłeś ty.
-Tak, ale wtedy to był zupełny przypadek– Odrzekł chłopak- Zwyczajnie, byłem w pobliżu.
-Popraw mnie, jeśli się mylę, ale od kiedy zdarzają ci się takie przypadki?
Chłopak podszedł bliżej. Zamiast odpowiedzieć, przycupnął na tafli wody. Antek zauważył,
że jego kroki nie wywołują fal. Zachęcony gestem rozmówcy, sam również przysiadł na
wystającym nad wodę pniaku.
-Od bardzo dawna. Nie dam głowy, ale będzie to już...
-Osiemdziesiąt lat?- Na próbę rzucił Tolima.
-Tak. Za kilka dni będzie równo osiemdziesiąt. Jak to zleciało...
Antek uznał, że pora przejść do sedna sprawy?
-Nie miej mi za złe, ale nie wyglądasz na osiemdziesiąt lat. Kim jesteś? Jakoś nie mogę
sobie wyobrazić...
-Nie wiem, kim jestem.- Spuszczając głowę przerwał chłopak. Tolima zauważył, że z bliska
oczy nieznajomego nie są wcale takie straszne. Z długimi, zielonkawymi włosami i bladą skórą
wyglądał wprawdzie osobliwie, ale nie bardziej, niż dzisiejsze ofiary mody- Nie wiem, kim jestem,
ale domyślam się, dlaczego tu jestem. Jednak na pewno masz słuszność: trudno to sobie wyobrazić.
-Choćbyś nie wiem, kim był, jestem twoim ogromnym dłużnikiem- Antek pozbył się
wątpliwości i wyciągnął do nieznajomego rękę- A Antek Tolima spłaca swoje długi.
Zaskoczony chłopak przyglądał się uśmiechniętej twarzy Warszawiaka. Wreszcie niepewnie
wyciągnął chudą dłoń o długich palcach. Antek zauważył, że pomiędzy nimi rozciąga się delikatna
błona, niczym błona pławna u żaby. Nie przeszkodziło mu to jednak w uściśnięciu jej.
-Jestem...byłem...Nazywam się Jan Wirski-Odrzekł chłopak, odwzajemniając uścisk- Janek.
Miało się wrażenie, że przedstawienie się sprawiło mu wielką przyjemność. Odetchnął
głęboko i niespodziewanie wybuchnął gromkim, perlistym śmiechem. Zawtórowały mu trzciny,
którymi zaczął potrząsać nagle obudzony wiatr. Ploso jeziorka zmarszczyło się w drobne falki, na
których Janek zaczął wycinać hołubce, trącając łodygi tataraku i wciąż śmiejąc się. W pewnej
chwili potknął się o wystający korzeń i poleciał na twarz. Woda rozstąpiła się pod nim i chłopak
zniknął pod powierzchnią, na której pozostała jedynie leciutka zmarszczka. Tolima roześmiał się na
ten widok Zaraz zresztą chłopak pojawił się z powrotem, w sposób, jaki Antka mimowolnie
przyprawił o dreszcz: wyłonił się tak, jakby wyniosła go spod wody niewidzialna platforma. Z
szerokim uśmiechem na przystojnej twarzy podbiegł do Antka i raz jeszcze serdecznie potrząsnął
jego prawicą.
-Nawet nie wiesz, jakie to szczęście, że cię poznałem, Antek. Jak sobie pomyślę, ile czasu
nie udało mi się z nikim porozmawiać...
-To znaczy, że spotkałeś już kogoś takiego jak ja? Że ktoś cię widział?
-Tak, bardzo dawno temu,...nie wiem, ale chyba zaraz po wojnie. To była dziewczynka,
miała dwanaście lat. Przychodziła do mnie przez jakiś czas, ale później zniknęła. Nawet nie
pamiętam, jak miała na imię.
Antek spróbował zadać najważniejsze pytanie.
-A czy pamiętasz, skąd się tu wziąłeś?
Janek popatrzył mu prosto w oczy, uśmiech na ustach przygasł do lekkiego grymasu.
-Tak i nie. Pamiętam uczucia, jakieś strzępy wydarzeń, obrazy. Domyślam się, kim byłem,
zanim... To się stało. Ale to wszystko.
-A co się stało?
-Cóż, to, co czasem spotyka nieostrożnych siedemnastolatków nad wodą- Odrzekł z tym
charakterystycznym, na pół smutnym, na pół łobuzerskim uśmiechem Janek- Utopiłem się.
***
-Utopiłeś? Jak?-Antek poczuł jakiś dziwny żal. Do diabła, rzeczywiście rozmawiam z
duchem, pomyślał.
-Gdybym pamiętał, czułbym się znacznie lepiej- Odrzekł Wirski, podnosząc się z tafli
wody- Wiem jedynie, że zrobiłem coś niewłaściwego, coś złego, co ciągle do mnie wraca. Mam
wyrzuty sumienia, poczucie winy. Wiesz, co chcę powiedzieć?
Nieoczekiwanie dla samego siebie Antek poważnie skinął głową. O tak, wiedział doskonale,
czym jest poczucie winy. Czym są wyrzuty sumienia.
-Wiem, ale nie chcę o tym mówić- Uciął krótko- Współczuję ci, naprawdę. Czy mogę coś
dla ciebie zrobić, jakoś odwdzięczyć się za pomoc?
-Niczego mi nie zawdzięczasz. Nie bardziej niż wszyscy inni, którym przez te lata nie
pozwoliłem skończyć na dnie Komtura. To chyba jedyne, co sprawia, że czuję się częścią tego
świata. Ale nie obrażę się, jeżeli będziesz wpadał do mnie od czasu do czasu, pogadać- Zakończył z
uśmiechem.
-Masz to jak w banku- Zapalił się Antek- Osiemdziesiąt lat... Świat strasznie się zmienił,
nawet nie wiesz, jak bardzo.
-Jesteś w błędzie, wiem bardzo dobrze- Odparł śmiejąc się Janek- Ludzie przynoszą nad
wodę wszystko, także gazety. Jestem więc w miarę na bieżąco. Co innego jednak wiedzieć, a co
innego móc o tym porozmawiać.
-Zaraz, to znaczy, że możesz wychodzisz na brzeg?- Zdumiał się Antek- Że możesz stąd
odejść, kiedy zechcesz?
-Gdyby to było takie proste... Nie, nie mogę. Jestem, rozumiesz, tak jakby przywiązany do
tego jeziora. Można nawet powiedzieć, że nad nim panuję, że jest mi w pewnym stopniu posłuszne.
Jezioro, wiatr wokół niego. Z takim arsenałem podwędzenie komuś gazety nie stanowi wyzwania.
Chociaż, przyznaję, nie od razu zorientowałem się, że to potrafię. Dobre dziesięć lat mogłem się
jedynie przyglądać. To było... trudne.
-Wyobrażam sobie- Odparł Antek, zastanawiając się, jak on czułby się w takiej sytuacji.
Uznał, że niezbyt dobrze.
Ta niezwykła rozmowa ciągnęła się przez całą noc. Gdy pierwsze promienie słońca
przedarły się przez sitowie, Tolima zauważył z zaskoczeniem, że fosforyczny blask oczu Janka
przygasa, pozostawiając je zwyczajnie zielonymi. Takimi, jak jego własne. Zaraz jednak okazało
się, że to nie jedyna zmiana w wyglądzie dziwnej istoty.
-Janek, czy mi się zdaje, czy ty...znikasz?-Niepewnie zapytał Antek.
Chłopiec z jeziora spojrzał na swoją rękę, z perspektywy młodszego chłopca całkiem już
przezroczystą.
-Ja nic nie wiedzę, ale pewnie masz rację. Wtedy, z tą dziewczynką, było to samo. To nic,
po zachodzie słońca będziesz mnie widział zupełnie wyraźnie. A teraz chyba pora, żebyś wrócił do
domu.- Smutno zakończył Janek- Słabo się rozmawia z niewidzialnym i niesłyszalnym.
-Wcale nie niesłyszalnym!- Poderwał się na nogi Antek. Wirski stał się już niemal
niewidoczny- Słyszałem, jak grasz! I za dnia, i w nocy. Słyszałem! Próbowałem nawet cię
naśladować, ale harmonijka....
Na ledwie widocznej w świetle poranka twarzy Janka odmalował się szeroki uśmiech.
Sięgnął do kieszeni pumpów i wydobył z nich niewielki przedmiot. Przejrzysta ręka wysunęła się
do Antka i chłopiec poczuł w dłoni kanciasty kształt. Spojrzał w dół i zobaczył swoją harmonijkę.
Kiedy podniósł wzrok, Janka już nie było. Na powierzchni jeziora snuła się jedynie leciutka
mgiełka, w lesie odzywały się ptaki. Nie będąc do końca pewnym, czy to, co przeżył w nocy, było
jawą, czy snem, poczłapał przez zaroszone łąki do domu.
***
Pani Jadwiga była zaskoczona przemianą, jakiej uległ jej wnuk w ciągu tych kilkunastu dni.
Często się uśmiechał, był rozmowny i szukał towarzystwa. Szczególnie przypadli sobie do gustu z
córką aspiranta Walczaka, spędzali ze sobą całe dnie. Starsza pani obserwowała ich nieraz z
dyskretnego oddalenia, ale nie dopatrzyła się niczego zdrożnego. Postanowiła więc nie ingerować w
rozwój wypadków. Cieszyła się, że pomysł jej siostry przynosi pożądane owoce, że Antek odzyskał
pogodę ducha.
Naturalnie pani Jadwiga nie miała pojęcia, że po każdym zachodzie słońca Antek wymykał
się z sypialni i biegł nad staw, gdzie nieodmiennie oczekiwał go niezwykły przyjaciel. Tak, Antek z
całym przekonaniem nazywał Janka swoim przyjacielem. Wyglądało na to, że jest to sentyment
odwzajemniony. Chłopcy toczyli ze sobą długie rozmowy, omawiali wydarzenia z gazet, które
codziennie donosił nad Pióropusz Tolima. Czasem Janek nie posiadał się ze zdumienia, czytając
informacje z dziedzin nauki i techniki. Zasypywał kolegę pytaniami o internet, telefonię
komórkową, genetykę. Wiedział już wcześniej o ich istnieniu, ale trudno mu było pojąć stojącą za
nimi technologię i skalę jej zastosowania. Antek niestrudzenie wyjaśniał wszystkie wątpliwości,
często przygotowując się wcześniej do dyskusji, przeglądając zasoby sieci. To właśnie tam znalazł
wyjaśnienie pytania, które dręczyło go od początku tej niesamowitej historii: kim właściwie był
Janek? Wertując od niechcenia wirtualny słownik mitologii słowiańskiej, natrafił na wzmiankę o
utopcach- ludziach, którzy przedwcześnie zeszli z tego świata, topiąc się. Jeżeli nie była to dobra
śmierć, zdarzało się, że wracali zza grobu i straszyli nad brzegami jezior, czynili szkody w hodowli
ryb, wreszcie zdarzało się, że topili nieostrożnych pływaków. Ponieważ jednak Janek słabo
wpisywał się w ten schemat, Antek uznał, że ma do czynienia z Wodnikiem: psotnym duchem
zamieszkującym położone na ustroniu jeziorka. Czasem szkodliwym, częściej zwyczajnie
szukającym uciechy w figlach. Duchem, z którym można się nawet zaprzyjaźnić.
W głębi duszy Antek liczył, że prawidłowo zaklasyfikował chłopca z jeziora. Tej nocy
bowiem miał zaufać mu jak nigdy dotąd. Janek dowiedziawszy się, że Tolima nie potrafi pływać,
zobowiązał się nauczyć go tej sztuki. Toteż teraz, kiedy słońce ledwie wystawało znad widnokręgu,
raz jeszcze przemyślał swoje postanowienie. Doszedł wreszcie do wniosku, że gdyby Wodnikowi
rzeczywiście zależało na pozbawieniu go życia, to czy dwa razy ratowałby go przed niechybną
śmiercią? Odpowiedź była jedna i usunęła resztki wątpliwości. Antek wciągnął na siebie spodenki
kąpielowe, na wierzch zaś włożył zwykłe szorty i koszulę. Chwycił pod pachę worek z przyborami
i jak zwykle zsunął się po słupkach ganku. Wkrótce usłyszał głos piszczałki Janka i przyspieszył
kroku.
Ku swemu zaskoczeniu nie zastał Wodnika tam, gdzie zwykle, na powierzchni jeziorka.
Chłopak zwisał głową w dół z niskiej gałęzi drzewa, niemal muskając zielonymi włosami ciemną
taflę wody. Wciąż grał na fleciku. Kiedy ujrzał wychodzącego spomiędzy trzcin towarzysza, jego
oczy rozpaliły się jaśniej. Odjął instrument od ust i zwinnie zeskoczył z gałęzi, lądując na ugiętych
nogach na jeziorze. Szybkim krokiem zbliżył się do brzegu i wyciągnął na powitanie rękę.
Chłopcy wymienili uścisk dłoni, ale zwykła rozmowa nie chciała się jakoś zawiązać. Na
widok opustoszałego, oświetlanego jedynie światłem coraz pełniejszego księżyca plosa jeziora,
Antka ponownie dopadły wątpliwości. Wodnik bez trudu wyczytał je z jego twarzy i z uśmiechem
usadził kolegę na głazie do połowy zagrzebanym w mule.
-Słuchaj, jeżeli nie chcesz, nie musisz- Zaczął łagodnie- Ale ja nie zawsze będę w pobliżu,
żeby wyciągać cię z byle kałuży. Swoją drogą nie potrafić pływać w wieku lat szesnastu to... jak to
się teraz mówi? Obciach!
Antek wzruszył ramionami i bez słowa pokiwał głową. Rozebrał się do kąpielówek i zwrócił
pytające spojrzenie na Janka.
-W porządku, zuch chłopak- Z filuternym uśmiechem oznajmił Wodnik- Żeby pływać,
musisz znaleźć się w wodzie. Pamiętaj, że dopóki masz w płucach powietrze, jesteś od niej lżejszy.
Skoro lżejszy, to nie możesz zatonąć. Pamiętaj o tym przez cały czas, a nic ci się nie stanie.
-To jakiś cytat?- Antka zaciekawiła formułkowa struktura wypowiedzi. Janek zwykle mówił
swobodniej.
-Tak, z mojego nauczyciela pływania- Odparł chłopak- Był niezły. Widać jednak nie dość
dobry, skoro...
-Brzmi fajnie- Szybko wtrącił Antek widząc, jak rysy twarzy przyjaciela ściągają się na
przykre wspomnienie. Przelotnie pomyślał, że jego rodzina i znajomi zawsze stosowali tę sztuczkę
wobec niego.
-Nieważne. Grunt, żebyś wreszcie się zanurzył!- Zwykłym już, niefrasobliwym tonem,
odparł Wodnik- Spokojnie, jestem tuż obok!
Antek krok za krokiem pogrążał się w czarnej, nieprzejrzystej wodzie. Wzrok,
przyzwyczajony wprawdzie do ciemności, nie mógł przebić połyskującej tafli. Janek szedł obok
niego po powierzchni, pilnie obserwując jego poczynania. Żeby nieco rozluźnić atmosferę, począł
grać na flecie. Antek z zaskoczeniem rozpoznał starą melodię „U cioci na imieninach”,
charakterystyczną warszawską piosenkę z szemranym rodowodem. Widząc jego zdziwione
spojrzenie, Janek na chwilę odjął instrument od warg.
-A co, myślałeś, że znam tylko jeden kawałek?
-Jak dotąd tak.- Odrzekł Antek, zatrzymując się. Był już po szyję w wodzie, z trudem
wyczuwał palcami stóp piaszczyste w tym miejscu dno- Właściwie co to za melodia, którą grasz
zazwyczaj?
-Nie mam pojęcia. Siedziała mi w głowie od... początku. Z nudów, w tych pierwszych
miesiącach i latach, zrobiłem piszczałkę i zacząłem grywać ją od czasu do czasu, nie wiedząc
właściwie, po co. Nie jestem pewien, ale chyba nigdy wcześniej jej nie słyszałem.
-Ważne, że ładna...- Antek starał się zachować równowagę, ale dno nieubłaganie wymykało
mu się spod nóg. Wreszcie, niczym spławik bez obciążenia, zaczął kłaść się na wodzie. W
pierwszym odruchu paniki chciał zamachać rękami, ale Janek, który czuwał nad nim bez przerwy,
błyskawicznie zanurzył się i podłożył mu ręce pod plecy.
-Nie, nie ruszaj się! Żadnych gwałtownych ruchów- Powiedział pewnym tonem, zanurzony
po pas, nie puszczając przyjaciela- Spokojnie, woda sama cię uniesie. Zobacz!
Powiedziawszy to, Wodnik zabrał ręce spod grzbietu Antka i odsunął o krok. Znowu uniósł
się na powierzchnię i przykucnął nad kolegą. Antkowi woda nalała się do uszu, ale głos Janka
docierał do niego bardzo wyraźnie.
-Widzisz? Nic ci nie grozi. Leż spokojnie i ucz się wody. Powoli, nigdzie się nie spieszymy.
-Yhy- Burknął Tolima, starając się nie otwierać ust w obawie przed zachłyśnięciem.
Tymczasem Janek delikatnie chwycił go za stopę i lekko pchnął po powierzchni. Antek przekonał
się, że sprężysta tafla wody rzeczywiście jest w stanie unieść go zupełnie swobodnie. Rozluźnił się i
przymknął oczy.
-Zdaje się, że załapałeś- Z radością skomentował Janek- Gotów na coś ciekawszego?
Antek lekko pokiwał głową.
-Dobra, w takim razie przyciągnij ręce do boków i zacznij pracować stopami. Góra-dół, jak
łopatki parowca.
Tolima posłusznie wykonał polecenie i poczuł, jak woda zaczyna opływać go z rosnącą
prędkością. Płynął o własnych siłach! Chciał się śmiać, ale w porę się opamiętał i jedynie szeroko
uśmiechnął zaciśniętymi ustami. Janek szedł obok i od czasu do czasu ustawiał kolegę tak, żeby nie
wpadł na jakąś przeszkodę. Wreszcie skierował go na płyciznę. Antek, poczuwszy grunt pod
plecami, ostrożnie opuścił nogi i niezdarnie wydobył się z wody. Twarz mu się śmiała, szeroki
uśmiech zdobił również bladą twarz Wodnika.
-No, to pierwszą lekcję mamy z głowy- Podsumował z uśmiechem chłopak z jeziora- Na
dzisiaj wystarczy, i tak jutro nie będziesz czuł nóg. Wytrzyj się i ubierz, bo się jeszcze przeziębisz.
Rzeczywiście, noc stawała się chłodna. Antek energicznie tarł skórę szorstkim ręcznikiem,
wreszcie na gołe ciało założył ciepły, granatowy dres.
Przyjaciele usiedli przy brzegu, Tolima na głazie, Janek, jak zwykle, wprost na powierzchni
wody. Po chwili wyciągnął zza koszuli fujarkę i zaczął wygrywać swoją melodię. Antek był tym
razem przygotowany. Wyciągnął z kieszeni leżących obok szortów harmonijkę i dostroił się do
towarzysza. Muzyka, grana na dwóch instrumentach, zdawała się dopełniać i przenikać. Świecące
oczy Janka spoglądały z uznaniem na kolegę, który skupiony, wygrywał tęskne tony na wysokich
rejestrach. Pojawił się wiatr, poruszając trzcinami w takt melodii. Grali tak, dopóki świt nie pobielił
czubków sosen. Głos fujarki stopniowo stapiał się z szumem trzcin, stał się ledwie uchwytny, i
kiedy Antek spojrzał na miejsce, w którym siedział jego przyjaciel, zobaczył tylko falującą wodę.
***
Zośka zaczynała się niecierpliwić. Polubiła Antka, a może nawet więcej. Chłopak podobał
jej się, był inteligentny i zabawny, mimo prześladującej go przeszłości potrafił się bawić. Spędzali
ze sobą dużo czasu, właściwie całymi dniami włóczyli się po okolicy ciągnąc długie rozmowy,
które nigdy ich nie nudziły. Czasem zwyczajnie siadali na jakimś pagórku i w ciszy patrzyli przed
siebie, zetknięci ramionami. Jednak dziewczyna, a właściwie młoda kobieta, niejako podświadomie
oczekiwała więcej. Krótko mówiąc, chciała być z Antkiem. To jednak wydawało się trudne, jako że
chłopak coraz częściej zdawał się być nieobecny duchem.
Niejednokrotnie łapała go uciekaniu myślami, na bezmyślnym wpatrywaniu się w punkt na
horyzoncie. Przypuszczała, co tak angażuje jej towarzysza, ale nie mając żadnej pewności, nie
pytała. Wreszcie uznawszy, że pytania nie na wiele się w takich sytuacjach zdają, postanowiła
działać.
-Dobrze, skoro uważasz, że podstawy masz opanowane, jedziemy dalej- Janek stał nad
rozciągniętym na powierzchni wody Antkiem, przyglądając się jego wcale prawidłowym ruchom
stylu grzbietowego. Równe, pewne wymachy ramion i energiczna praca stóp sprawiały, że sunął po
stawie z zupełnie przyzwoitą prędkością.
-Jestem gotów- Antek z uśmiechem usiadł na płyciźnie, odgarniając mokre kosmyki z
twarzy. Od początku wakacji nie strzygł się i teraz jego fryzura była tylko nieznacznie krótsza od
zielonych włosów Wodnika- W każdym razie bardziej nie będę.
-Zobaczymy. Wiesz, jak wygląda żabka? Widziałeś to kiedyś?
Antek przytaknął.
-W takim razie wejdź głębiej, powyżej pasa. Teraz spróbuj położyć się na brzuchu, ale tak,
żeby twarz pozostała nad powierzchnią. Spokojnie, pilnuję cię. No, a teraz ręce i nogi szeroko, od
siebie-do siebie. Żabką naprzód marsz!- Zakomenderował Janek z uśmiechem, wywijając ułamaną
przy brzegu trzciną.
Antek wziął głęboki oddech i nad własne spodziewanie bez trudu nabrał szybkości.
Rytmiczne ruchy rąk i nóg pomagały mu wysuwać nad wodę nos i usta, oddychał spokojnie i
regularnie. Opłynął powalony pień raz i drugi, starając się wyczuć, na co może sobie pozwolić.
Odważył się płynąć przez chwilę z głową pod powierzchnią wody i przekonał się, że jest wtedy
znacznie szybszy. Kiedy wreszcie uczuł zmęczenie, podciągnął się z wody i przysiadł na omszałej,
wilgotnej kłodzie. Janek podbiegł do niego i teatralnie zaklaskał w błoniaste dłonie.
-Moje uszanowanie, styl jak u czempiona!
-Może, ale kondycja wcale nie mistrzowska- Odparł chłopak, patrząc na swoje
pomarszczone od wilgoci palce- Jeszcze kółko, a musiałbyś wyciągać mnie po raz trzeci.
-E, chyba nie jest tak źle. Zresztą, pamiętaj, że nawet gdyby, to do trzech razy...
Janek urwał. Antek zerknął na przyjaciela i zauważył, że jego oczy rozszerzyły się
nienaturalnie, a na wpół otwarte usta lekko się poruszają.
-Co się stało?- Zagadnął, a nie uzyskawszy odpowiedzi, potrząsnął Wodnika za ramięJanek, jesteś?
-Tak tak... jestem- Z głębokim westchnieniem odpowiedział chłopak- Coś mi się po prostu
skojarzyło... Ale sam już nie wiem, co. Nieważne.
Próbował pokryć wzruszenie łobuzerskim uśmiechem, ale niespecjalnie mu się to udało. Był
wyraźnie poruszony.
-Słuchaj, jeżeli chcesz zostać sam, nie ma sprawy- Zaproponował Antek, wiedząc, że w
pewnych sytuacjach dwoje ludzi to już tłum.
-Dzięki, samotności mi nie brakuje- Odrzekł Wodnik, mrugając- Zostań, proszę.
Antek został. Podpłynął do głazu, na którym zostawił plecak,i wydobył z niego batonik
energetyczny. Nie proponował przekąski Jankowi, wiedział już, że chłopak z jeziora niczego nie je i
nie pije. Przeżuwając słodki ulepek, przyglądał się, jak przyjaciel stoi wciąż w tym samym miejscu,
wpatrując się w gwiaździste niebo. Wreszcie odwrócił się do niego i ze zwykłym półuśmiechem
bladych ust rzucił propozycję.
-Wiesz co? Spróbujemy skoków, co ty na to?
Antek nie był zupełnie pewien, czy jest na to gotów, ale skinął głową, przełykając ostatni
kęs batonika.
-Dlaczego nie? Tylko skąd miałbym skakać?
-O, na przykład stąd- Janek wskazał na starą, mocno pochyloną nad taflę wody sosnę. Antek
poczuł, że pewność siebie go opuszcza. Odległość między pniem a powierzchnia w najlepszym
wypadku wynosiła trzy metry. Jak dla niego nieco za wysoko.
-Nie bój się, to nic takiego, a dno jest w tym miejscu bardzo głębokie- Wodnik trafnie
odgadł obawy przyjaciela- Zobacz, jak to się robi!
Janek podbiegł do brzegu i skoczył, chwytając w locie konar sosny. Ze zwinnością akrobaty
wykorzystał energię skoku do przerzucenia ciała nad gałęzią i miękko wylądował na niej stopami. Z
lekkością przeskoczył na kolejne sękate gałęzie, wreszcie znalazł się grubym konarze, niemal nad
środkiem jeziora.
-Gotów?- Zapytał z wysoka. Antek uniósł pięść z odgiętym kciukiem.
Janek skinął głową, przymknął oczy i odchylił się daleko w tył, uginając nogi. Sprężystym,
błyskawicznym ruchem wyprostował ciało i znalazł się w powietrzu. Przegiął się w przód, głowa i
złożone nad nią ręce znalazły się poniżej wciąż celujących w dół stóp. W następnej sekundzie znów
wyciągnął się jak struna i zniknął pod powierzchnią, swoim zwyczajem nie pozostawiając na niej
śladu większego, niż po upadku dużej kropli wody.
Zaraz potem wyskoczył nad taflę wody i skłonił się teatralnie. Antek śmiejąc się nagrodził
go brawami.
-Widzisz? Nie takie trudne.
Antek przestał się śmiać. Zrozumiał, że teraz jego kolej, i przeszły go ciarki.
-Nie powinienem najpierw spróbować skoków na nogi?- Zapytał, czując, że zaczyna
ogarniać go panika.
-Na nogi się spada, a to każdy potrafi. Skacze się zawsze na głowę- Mentorskim tonem
odpowiedział Wodnik- To też cytat, jakbyś chciał wiedzieć. Też fajny?
-Już nie tak bardzo- Zadzierając głowę odpowiedział chłopak, wpatrując się w srebrzący się
przy księżycu konar.
Słowo się jednak rzekło i Antek, rad nierad, zaczął wspinać się na sosnę. Trochę głupio się
czuł, łażąc po drzewie w samych kąpielówkach, ale pocieszał się myślą, że nikt poza Jankiem go
nie widzi. Ostrożnie, wcale bez gracji, przesuwał się z jednej gałęzi na druga, aż wreszcie znalazł
się nad głębią. W dole świeciły oczy Wodnika, połyskiwały też śnieżnobiałe zęby spoza ułożonych
w zachęcający uśmiech warg.
-Dawaj!-Zawołał- Odchyl się, wybij i mocno pochyl do przodu. To naprawdę łatwe!
-Raz kozie śmierć- Mruknął w odpowiedzi chłopak i sprężył się do skoku. Już! Szarpnął się
w górę, wyprostował nogi, ręce złożył nad głową, już miał znaleźć się w powietrzu...
-Antek, co ty wyrabiasz!?
Wołała Zośka. Głos wybił Antka z rytmu i zbyt wcześnie zwichnął linię skoku. Poleciał na
łeb, na szyję w dół i z rozmachem plasnął o taflę wody w komicznej pozie. Od razu wypłynął na
powierzchnię i nie zważając na opętańczy śmiech Janka tarzającego się po powierzchni stawu klął i
rozcierał szybko czerwieniejące łydki i uda. Tymczasem na brzegu pojawiła się winowajczyni.
Ubrana w ciemne ubranie zlewała się z tłem, dlatego obaj chłopcy wcześniej jej nie zauważyli. A
przyglądała się już od dłuższego czasu.
Obuta w wysokie, cholewiaste kalosze śmiało weszła do wody. Zakłopotany Antek zsunął
się w głębszą wodę, wystawiając jedynie zaczerwienioną twarz. Za to Janek, ochłonąwszy, położył
się na boku, podparł ręką głowę i z zainteresowaniem przyglądał rozwojowi wypadków.
-Co ty wyrabiasz, pytam się? -Zapytała prokuratorskim tonem, zupełnie ignorując
niecodzienne okoliczności- Co cię napadło, żeby pływać po nocy?
Antek nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Już dawno chciał się zwierzyć dziewczynie ze
swoich nocnych eskapad i ze znajomości z Wodnikiem, nie wiedział jednak, jak się do tego zabrać.
Teraz nie było sensu dłużej kręcić.
-Postaraj się być spokojna i brać moje słowa dokładnie takimi jakimi są- Zaczął łagodnie,
wychodząc z wody- To, co ci powiem, może..., nie na pewno wyda ci się bredzeniem wariata. Ale
pod tym względem czuję się ostatnio wyjątkowo dobrze. Wysłuchasz mnie?
-To zależy od tego, jak bardzo naiwną bajeczkę chcesz mi sprzedać- Odparła gniewnie,
nieświadomie stając o pół kroku od Janka, który, wciąż leżąc na wodzie, ciekawie spoglądał na
dziewczynę.
-Spotkałem tu kogoś- Zaczął wreszcie Antek, pokonawszy chwilowy skurcz gardła- To...
ktoś niezwykły. Uratował mi życie wtedy, kiedy po raz pierwszy się spotkaliśmy. Sam nie dałbym
rady się wtedy wydostać, to on przyciągnął mnie do brzegu. Później pomógł mi jeszcze raz.
-Interesujące- Odrzekła. W jej głosie gniew ustąpił miejsca lekkiemu wzburzeniu- Jaki to
ma jednak związek z twoimi akrobatycznymi popisami o pierwszej w nocy?
-Janek, bo tak się nazywa, jest... powiedzmy, że świetnie radzi sobie w wodzie- Ciągnął
Antek, widząc, jak Wodnik śmieje się w kułak za plecami Zośki- Uczy mnie pływać.
-Tak? Fajnie. Tylko dlaczego tutaj, i dlaczego w środku nocy?
No, teraz najtrudniejsze, pomyślał chłopak.
-Bo tylko w nocy... jest osiągalny- Zupełnie nie to chciał powiedzieć, ale zwyczajnie nie
mógł zdobyć się na wyjawienie prawdy.
-To gdzie jest teraz?
Koniec, pomyślał Antek. Koniec. Błagalnie spojrzał na Janka, który, wciąż uśmiechnięty,
przysłuchiwał się kulejącej rozmowie. Teraz lekko poderwał się na nogi i wyszedł przed Zosię.
-Pani pozwoli, że się przedstawię...- Zaczął, ale Zosia patrzyła przez niego jakby na wylot,
mimo że stał tuż przed jej twarzą. Nie speszony, zamachał dłonią tuż przy oczach dziewczyny, ale
ta nawet nie mrugnęła. Ramiona Janka opadły, odszedł parę kroków i spojrzał wymownie na Antka.
-I tak jest zazwyczaj. A ty się dziwiłeś, że tak się cieszę twoim towarzystwem.
-Teraz już wiem, jak się czułeś. Jakbyś nie istniał- Odpowiedział Antek, na co Zośka
zareagowała pogardliwym prychnięciem.
-Rozumiem, czyli jest tutaj, ale ja go nie widzę, tak? Fantastycznie, a więc pływać uczy cię
duch? - Zaśmiała się drwiąco.
Antek uznał, że czas na półśrodki minął. Podszedł do Zośki, zdecydowanym ruchem
chwycił ją za przegub i zanim dziewczyna zdążyła zaprotestować, położył jej dłoń na ramieniu
Janka. Przez chwilę nic się nie działo, aż wreszcie dziewczyna zorientowała się, że czuje pod
palcami wilgotne płótno i chłodne, miękkie ciało, mimo że niczego nie widzi. Wrzasnęła jak
oparzona i odskoczyła o krok do tyłu. Janek stał z głupią miną, po chwili uśmiechnął się do Antka.
-Tego też próbowałem, ale wszyscy zawsze uciekali.
-Nie mów hop, jeszcze może uciec- Również z uśmiechem odparł Tolima, przyglądając się
ustępującemu z twarzy Zosi wyrazowi przestrachu.
-Czy... to było to, co myślę?- Drżącym głosem zapytała dziewczyna?
-Duch? Tak, powiedzmy. Konkretnie: Wodnik. Jeszcze konkretniej: Janek Wirski. Chciał
sam się przedstawić, ale, będąc niewidzialnym, nie za bardzo może.
Zosia bezwiednie kiwała głową. Wciąż czuła na dłoni wilgoć. Niejako wbrew sobie
wyciągnęła przed siebie rękę i ostrożnie postąpiła krok do przodu. Janek spojrzał pytająco na
Antka, który mrugnął do niego zachęcająco. Wirski również podszedł krok do dziewczyny,
delikatnie uchwycił jej palce. Następnie lekko potrząsnął dłonią. Dziewczyna powstrzymała odruch
wyrwania ręki z wilgotnego uścisku, zamiast tego odwzajemniła gest. Dla Antka scena wyglądała
zupełnie naturalnie, ale wyobrażał sobie, co musi czuć dziewczyna, podając rękę powietrzu.
Janek pierwszy zwolnił uścisk i niespodziewanie strzelił palcami.
-Czekaj, już wiem, jak się zaprezentować!- Wykrzyknął, po czym delikatnie zagwizdał.
Sitowie zaszemrało, drzewa na brzegu zagrały liśćmi. Wodnik płynnie zsunął się pod powierzchnię,
na tyle, by równo z taflą wody pozostała jego twarz. Drobniutkie falki, biegnące przez Pióropusz,
zaczęły omywać rysy chłopaka. Antek wiedział, że Janek i woda raczej się przenikają niż stanowią
dla siebie przeszkody, toteż domyślił się, że ta sztuczka kosztuje Wirskiego sporo wysiłku. Jej
efekty były jednak spektakularne. Na tafli wody ukazał się nieco zamazany, ale mimo to
zaskakująco dokładny portret chłopaka. Tolima podszedł do Zosi i wskazał w dół. Wzrok
dziewczyny spotkał się z widmowym zarysem twarzy i z jej ust znów wyrwał się okrzyk
przestrachu. Zauważyła jednak szybko, że postać w jeziorze uśmiecha się do niej szeroko. Po chwili
obok twarzy ukazała się nieostra dłoń, delikatnie do niej machając.
-On mnie słyszy- Zapytała niepewnie Antka.
-Słyszy i widzi. Niestety, w twoim przypadku działa to tylko w jedną stronę. Przynajmniej
teraz.
-Co przez to rozumiesz.
-Pamiętasz melodię, którą kiedyś słyszałaś nad stawem? Tęskną jak szum wiatru w
trzcinach?
-Pamiętam. Chcesz powiedzieć, że on ma z nią coś wspólnego?
Janek zdążył się w tym czasie wynurzyć, wiatr ustał i nad jeziorkiem znów zapanowała
cisza.
-Tak, wszystko- Prosto odpowiedział Antek. Zwrócił się do Janka, wyciągając z leżącego na
głazie plecaka harmonijkę- Pokażemy jej?
Wodnik miał już w ręku swoją piszczałkę. Chłopcy przyłożyli instrumenty do ust i po chwili
muzyka popłynęła pod głosy świerszczy i rzadkie pohukiwanie sów. Grali równo i płynnie, ale
niegłośno. Zosia słuchała z przymkniętymi oczyma. W pewnej chwili Antek dotknął jej ramienia,
aby zwrócić na siebie jej wzrok. Podniósł ostrzegawczo palec i odjął harmonijkę od warg. Janek nie
przestał grać, teraz Tolima słyszał jedynie muzykę fletu. Zośka stała skoncentrowana, znów
przymykając powieki. Nagle oczy jej się rozszerzyły, usta rozjaśnił uśmiech.
-Słyszę! Naprawdę ją słyszę. Bardzo cicho, jakby z daleka... Ale...
Antek wiedział już, w czym rzecz. To nie była melodia Janka. Dźwięk dobiegał z pewnej
odległości, zapewne z bliższego wsi brzegu Komtura. Chłopak rozpoznał temat dźwiękowy ze
starego filmu gangsterskiego, rzeczywiście trochę podobny do pieśni Wodnika, zdecydowanie
jednak nie będący nią. Widocznie ktoś palił na plaży ognisko i przyniósł sprzęt grający...
-Ale to nie to. Przepraszam- Zwrócił się do Janka, który także przestał grać i stał ze
spuszczoną głową- Próbowałem.
-I udało ci się- Poważnie odpowiedziała Zosia- Janku, przepraszam. Nie chciałam być
niegrzeczna, ale chyba rozumiesz, że...ech, że niełatwo...
Wodnik podniósł rękę na znak, że rozumie i nie chowa urazy.
-Przeprosiny przyjęte- Przekazał koleżance Antek, uśmiechając się- „Nie ma za co”.
Trójka nastolatków stała przy brzegu, przez jakiś czas nie odzywając się do siebie. Antek
drgnął pierwszy, zorientowawszy się, że od dłuższego czasu stoi niemal nagi na chłodnym, nocnym
powietrzu. Nie czuł jednak zimna, raczej przeciwnie, było mu podejrzanie ciepło. Poniewczasie
wytarł się do sucha i ukryty w oczeretach zamienił kąpielówki na ciepły dres. Zośka także zdradzała
objawy wyziębienia, toteż Antek pożegnał się z Wodnikiem, dziękując za naukę i obiecując, że
zjawi się jutro. Janek w odpowiedzi uśmiechnął się i wykonawszy salto w tył zniknął pod
powierzchnią, nie pozostawiając na niej najmniejszego śladu.
***
-No, mój drogi, wreszcie mamy jakiś postęp- Skwitowała babcia Jadwiga, spoglądając na
skalę starego, rtęciowego termometru. Nie ufała elektronicznym- Trzydzieści siedem i pół.
Antek nie odpowiedział, leżał w łóżku już piąty dzień. Dopiero tego ranka poczuł się na tyle
dobrze, że ostrożnie zszedł na śniadanie. Babcia naturalnie natychmiast wygnała go z powrotem w
piernaty, ale zbadawszy go orzekła, że powinien wkrótce dojść do siebie.
-Nie wiem, co ci przyszło do głowy, żeby w taki chłodny poranek biegać bez koszulki.
Mogło się to skończyć znacznie gorzej niż przeziębieniem- Z wyrzutem powiedziała babcia,
zbierając swoje instrumenty do wysłużonej, czarnej torby- Powinieneś na siebie uważać.
Antek nie odpowiedział. Poranna przebieżka była oczywiście wytłumaczeniem
wymyślonym na poczekaniu. Nie przejmował się tym jednak specjalnie, wiedząc, że babcia i tak w
razie czego dowie się prawdy. To, co go martwiło, to niedotrzymane Jankowi słowo. Nie odwiedził
go już niemal od tygodnia, nie widział się też z Zosią, która mogłaby przekazać Wodnikowi
wiadomość. Wieczorami słyszał tęskne tony melodii znad jeziora i czuł szarpiący ból za żebrami.
Wracał jednak do zdrowia, nie wszystko jeszcze stracone.
-Babciu, skoro już mi lepiej, to może pozwolisz mi zaprosić Zośkę, muszę z nią koniecznie
porozmawiać.
-Nie ma przeciwwskazań. Wróciły ci kolory i apetyt, znać, że organizm przewalczył
infekcję. Niech przyjdzie, kiedy zechce.
Ledwie pani Jadwiga skończyła mówić, załomotało na schodkach i w drzwiach
prowadzących do pokoiku ukazał się nie kto inny, jak Zosia Walczak, z rozwianymi włosami i
zaczerwienioną z wysiłku i emocji twarzą.
-Coś się dzieje nad jeziorem- Rzuciła od progu- Coś złego.
Antek pocił się w grubym dresie. Popołudnie było ciepłe, chociaż pochmurne, jednak babcia
postawiła kategoryczny warunek, że skoro rzeczywiście musi wyjść, ma się porządnie ubrać.
Dysząc ciężko, szedł krok za Zośką, która rozemocjonowana opowiadała wydarzenia ostatnich dni.
-O Janka się nie martw, byłam u niego na drugi dzień i powiedziałam, że się rozłożyłeś.
Czułam się jak idiotka, gadając do zatopionego pniaka, ale wiadomość dotarła do adresata. Znowu
zobaczyłam go w wodzie, kiwał głową i pokazywał, żebyś się trzymał. To jedno- Przerwała dla
zaczerpnięcia oddechu, przeskakując przez kałuże po wczorajszym deszczu- Gorzej z drugim.
Znasz sklepikarza?
-Romczyka? Tak, był u mojej babci na obiedzie.
-Zgadza się, Romczyka. Chłopu idzie na szósty krzyżyk, a wierzy w bajki. Podłapał gdzieś
historię o zatopionym w naszym jeziorze skarbie. Średniowieczną legendę, zdaje się. Wystaw sobie,
że zatrudnił parę osób i zaczął przeszukiwać Komtura!
Antek zatrzymał się i wytrzeszczył oczy na przyjaciółkę.
-Żartujesz! To niemożliwe!- Krzyknął- Przecież to bujda na resorach, też ją słyszałem.
-Słyszałeś? Gdzie?
-Właśnie na obiedzie u babci. Był tam też ksiądz Adam, a to podobno historyk amator.
-To się zgadza- Przytaknęła Zosia- To jego robota?
-Na to wychodzi. Opowiedział legendę, która wyjaśnia pochodzenie nazwy jeziora. Rzecz o
okrutnym krzyżackim komturze, który napadł na pobliski zamek i zrabował wielki, ale przeklęty
skarb. Była zima, na małym, zawianym jeziorku pod saniami ze złotem załamał się lód i wszystko
poszło na dno. Komtur, nie mogąc rozstać się ze skarbem, przykuty do niego klątwą, rozpłynął się
we łzach żalu za utraconym bogactwem i dał początek wielkiemu jezioru. Jakoś tak to szło.
-Ładnie opowiadasz- Skomentowała Walczak, ruszając w dalszą drogę. Byli już niedaleko- I
ładna historia. Sprawiedliwość jak zawsze tryumfuje. Tyle że to dalej legenda.
-Ano, legenda. Tyle że w każdej jest ziarnko prawdy.- Rzucił w zamyśleniu Antek- Pytanie
tylko, która część tej legendy jest prawdziwa.
-Romczyk wierzy, że ta obiecująca zysk.
-Trochę to naiwne, nie sądzisz?- Antek zaczął za koleżanką wspinać się na oddzielające ich
od jeziora wzniesienie- Może facetowi po prostu się nudzi?
Zośka stanęła wreszcie na szczycie, chłopak dołączył do niej po krótkiej chwili i
rozszerzonymi ze zdumienia oczyma ogarnął jezioro. Po powierzchni pływało kilka dużych
pontonów, w każdym siedziało po dwóch ludzi, w których można było rozpoznać miejscowych
nastolatków. Jedni sondowali dno długimi tyczkami, inni rzucali w wodę ciężkie magnesy na
mocnych linkach. Na brzegu paru mężczyzn, w tym Romczyk, krzątało się wokół masywnej,
gąsienicowej koparki z czerpakową łyżką. Nad spokojnym zwykle jeziorem rozlegały się
metaliczne uderzenia i nawoływania poszukiwaczy.
-No, nie wiem- Orzekła Zosia, kręcąc z niedowierzaniem głową- Takich rzeczy raczej nie
robi się po prostu z nudów.
***
-Powariowali- Skomentował krótko Antek, patrząc na panujące na jeziorze zamieszanieZwyczajnie powariowali. Widać naprawdę wierzą, że znajdą skarb.
-Nie wiem, jak Romczyk, ale oni wierzą głównie w wypłatę- Odpowiedziała Zosia,
równocześnie wskazując na jeden z pontonów- Widzisz? Nasi starzy znajomi.
Rzeczywiście, Paweł i Jurek na zmianę rzucali do wody silny magnes neodymowy, po czym
dla pewności wbijali dookoła wykonaną z bambusowych tyk sondę. Sprawdziwszy jeden obszar,
przepływali w następny, ale tak, żeby sektory nie pokrywały się ze sprawdzonymi już przez inne
ekipy. Interesujące obiekty, których nie udało się wydobyć za pomocą magnesów, były oznaczane
jaskrawymi bojkami, zapewne do wydobycia później, przy użyciu koparki.
-Tak, głupich nie sieją- Skwitował Antek- Przecież to niemożliwe, żeby cokolwiek znaleźli.
To wszystko bajka, do licha!
-A jeżeli nie?- Cicho zagadnęła Zośka.
-Co masz na myśli?
-Dobrze wiesz- Odparła dziewczyna, a widząc, że chłopak jednak nie wie, spróbowała
inaczej- A co byś powiedział, gdybym poinformowała cię, że w zarośniętym, leśnym jeziorku, żyje
blisko stuletni chłopak, którego nie widać, który nie je i nie pije, gra na fujarce i ratuje
nieostrożnych pływaków?
-Hm, coś w tym jest. To jezioro nie jest takie do końca zwykłe...- Zamyślił się AntekSądzisz, że ta bajka, ta legenda, ma coś wspólnego z rzeczywistością?
-Na chwilę obecną jest chyba tylko jeden sposób, żeby się przekonać- Odpowiedziała
zdecydowanie.
Mosiężna kołatka spadła na deski drzwi już piątą serią uderzeń, gdy wreszcie zgrzytnął
zamek i skrzydło uchyliło się na skrzypiących zawiasach. Ksiądz Adam wciąż miał na sobie komżę,
niedawno skończył popołudniowe nabożeństwo.
-Witajcie, moi mili, czym mogę wam służyć?- Z lekkim zdziwieniem powitał ubraną w
krótkie spodenki i T-shirt Zośkę i okutanego w granatowy dres, zgrzanego Antka.
-Potrzebujemy informacji, proszę księdza- Bez szerszego wstępu zaczął Antek- Na temat
źródła jednej z księdza opowieści.
-Dobrze, jestem już po pracy, może będę mógł wam pomóc- Wesoło odparł proboszcz,
otwierając drzwi szerzej i zapraszając gestem na plebanię- Poczekajcie w kuchni, doprowadzę się
do porządku i zaraz do was zejdę.
Kuchnia wyglądała podobnie, jak w domu babci Jadwigi, była jednak wyposażona w stare,
tradycyjne urządzenia. Po chwili zastanowienia nastolatki uznały, że chyba tylko stojące na
parapecie okna radio tranzystorowe ma mniej niż pięćdziesiąt lat. Niewiele mniej zresztą.
Siwiuteńka gospodyni z uśmiechem bezzębnych ust podała im po kubku kompotu z truskawek, za
który grzecznie podziękowali. Antek najchętniej wypiłby duszkiem cały dzbanek chłodnego napoju,
ale w porę przypomniał sobie, że jeszcze całkiem nie wyzdrowiał. Zadowolił się więc powolnym
wysączeniem tego,co dostał.
Nie minęło piętnaście minut, a ksiądz, odświeżony i w cywilnym, jeśli nie liczyć koloratki,
ubraniu, pojawił się w drzwiach. Podziękował gospodyni i zamknął za staruszką drzwi.
-Słucham was, kochani, która to historia tak was zaciekawiła?- Zapytał, siadając za stołem
naprzeciw gości- Ostrzegam tylko, że wszystkie, bez wyjątku, to stare legendy. A wiecie, co się
mówi o legendach.
-Wiemy bardzo dobrze- Odparł Antek łagodnym tonem- Zastanawia nas jednak, czy to
słynne ziarno prawdy to dosyć, żeby ponosić duże nakłady sił i środków i robić bałagan w pięknym,
czystym jeziorze.
-Ach tak, to o tę historię wam chodzi- Zacukał się duchowny- No cóż, nie da się ukryć, że
poczynania pana Romczyka są nieco... niecodzienne.
-Chciał ksiądz powiedzieć: naiwne?- Włączyła się Zośka- Jak można wydawać pieniądze na
sprzęt i ludzi, mając za przesłankę tylko starą, fantastyczną opowieść?
- Nie taką znowu fantastyczną- Proboszcz pochylił nad stołem dużą, jowialną twarz- To
znaczy, oczywiście, wzmiankę o klątwie i rycerza, co się rozpłynął we łzach, należy włożyć między
bajki. Głupio mi to mówić, ale takie przypowieści były w tamtych czasach bardzo popularne i
pomagały budować autorytet kościoła. Jednak po odrzuceniu tych elementów, cała historia jest
bardzo prawdopodobna: Krzyżacy rzeczywiście często napadali na te tereny, a sytuacje, w których
przewożone na ciężkich wozach bądź saniach ładunki łamały lód na rzekach czy jeziorach były
nagminne. Możliwe więc, że ktoś dorwał taką, zupełnie autentyczną relację, i dopisał do niej
baśniowe ozdobniki. Nie można mieć tego nikomu za złe, lepiej się to opowiada- Z uśmiechem
podsumował ksiądz Adam, odchylając się na oparcie krzesła.
-Czy to samo powiedział ksiądz Romczykowi?- Zapytał Antek.
-Nie, nie musiałem. Nie jest głupi, sam potrafi wyciągać wnioski- Poważnie odrzekł
proboszcz- Był u mnie, przyznaję, ale jedynie dla upewnienia się, że opowieść dotyczy tego właśnie
jeziora. Pokazałem mu to...-Ksiądz sięgnął za siebie i z blatu pod ścianą ściągnął złożony na czworo
komputerowy wydruk- I to mu wystarczyło.
Antek skwapliwie rozłożył arkusz. Był to wyciąg z komputerowej przeglądarki zdjęć
satelitarnych. Mimo że na tym obszarze rozdzielczość fotografii była niespecjalna, łatwo dało się
zauważyć jezioro. Chłopak przyjrzał mu się uważnie, widząc Komtura po raz pierwszy z tej
perspektywy. To naprawdę przypomina hełm, pomyślał. Taki spiczasty, hundsgugel, czyli psi pysk.
Tutaj jest przyłbica, tu wizura, tutaj wywija się kołnierz, a na szczycie...
Antek pochylił się niżej. Tak, tutaj był pióropusz. Właściwie jedno pawie oko, otoczone
wianuszkiem trzcin i połączone z głównym akwenem długim na kilkadziesiąt metrów kanałkiem.
Chłopak podsunął arkusz koleżance. Zosia przypatrzyła mu się z zainteresowaniem, po czym
nieoczekiwanie zadała duchownemu pytanie.
-Ksiądz dobrze zna tutejszą historię, prawda?
-Nieskromnie mówiąc, nie najgorzej- Odrzekł proboszcz z lekkim uśmiechem.
-W takim razie musi ksiądz wiedzieć, czy tego skarbu już ktoś nie szukał?- Zaatakowała
dziewczyna.
Uśmieszek zastygł na twarzy proboszcza. Przez chwilę wpatrywał się mętnie w twarz
nastolatki, wreszcie odchrząknął teatralnie.
-Cóż, tak, oczywiście, były jakieś projekty... Tak, ostatni, jeżeli pamięć mnie nie myli, w
połowie dziewiętnastego wieku- Odpowiedział zmienionym głosem- Miejscowy dziedzic
sprowadził duży, pływający dźwig i kilka dni grzebał się w mule. Naturalnie, niczego nie znalazł.
-To wszystko? Na tym koniec?- Dziewczyna była trochę zawiedziona.
-No, tak, jeżeli chodzi o zorganizowane działania. Naturalnie później parę razy zdarzało się,
że ktoś wyłowił z jeziora jakieś zardzewiałe żelastwo, jakiś orczyk czy strzemię. Naturalnie. Ale to
do niczego nie prowadziło. Zwykle tych, powiedzmy, odkryć, dokonywały dzieciaki. Dorośli byli
zdecydowanie zbyt zajęci pracą, żeby się tym przejmować.
-Ostatnie pytanie- Zośka znów była skoncentrowana- Czy wiadomo, kiedy ostatni raz działo
się na Komturze coś niecodziennego?
Proboszcz, zamiast odpowiedzieć, podniósł się zza stołu i gestem kazał im zaczekać.
Zniknął na kilka minut, a kiedy wrócił, dźwigał ze sobą grubą, zakurzoną księgę.
-To stara księga parafialna. Moi poprzednicy zapisywali w nich nie tylko narodziny, zgony,
ogólnie sprawy zawodowe, ale też ważniejsze wydarzenia z życia parafii. Często je przeglądam,
można w nich znaleźć naprawdę ciekawe rzeczy- Powiedział, otworzywszy tom na chybił trafił- O,
proszę, rok tysiąc dziewięćset szósty, kwiecień. Banaszkowi padły dwie cielne krowy,
podejrzewano, że ktoś je otruł.
-To naprawdę ciekawe...- Włączył się Antek.
-...Albo tutaj, tysiąc dziewięćset dwudziesty trzeci- Ciągnął duchowny- Do dworu wrócił z
Anglii najmłodszy dziedzic, przywożąc ze sobą narzeczoną. Gdzieś dalej mamy notkę o ich ślubie i
o chrzcie ich synka...
Młodzi niemal równocześnie otworzyli usta, ale ksiądz zdecydowanym ruchem uniósł palec,
nie dając im dojść do głosu.
-Jednak to, co zdaje się was tak interesować, jest opisane tutaj- Znacząco postukał w
pożółkłą stronicę- Notatka na marginesie. Tysiąc dziewięćset trzydziesty trzeci. Lipiec,
dwudziesty... dwudziesty któryś lipca, ówczesny wikary strasznie niewyraźnie pisał cyfry. Sami
zobaczcie.
Odwrócił księgę tak, żeby mogli zapoznać się z zapiskami. Antek zaczął czytać na głos
niezbyt równe, stawiane zapewne maczaną w kałamarzu stalówką, litery.
-Dzieci miejscowe i gimnazjalista na letnisku bawiły się nad leśnym jeziorem w
poszukiwanie skarbów. Łódka, którą jeździły, utonęła, a troje młodszych wpadło w wodę.
Gimnazjalista rzucił się na ratunek i wyciągnął dwoje, nim jednak wyłowił trzecie, sam zniknął pod
wodą. Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie- Antek kończył drżącym głosem, nieomal szepcząc-
Dopisek: ciała nie wydobyto.
-Rany boskie...- Mruknęła Zośka, wpatrując się ponad ramieniem chłopaka w księgę.
-Widzicie więc, że ludzie nie tylko szukali tego skarbu, ale nawet ginęli z jego powoduOdezwał się ksiądz, chyba nie do końca świadom tego, jakie wrażenie wywarły na nastolatkach
zapiski sprzed ośmiu dekad- Fakt, że akurat to wydarzenie to raczej przypadkowa sprawa i
tragiczny wypadek przy zabawie.
-Tutaj jest napisane, że te dzieciaki szukały... W leśnym jeziorze. Komtur nie leży w lesie,
tylko pod lasem- Podjęła Zosia, która szybciej się opanowała- Może to nie to samo miejsce?
-Ależ nie, to samo!- Zapewnił ksiądz- Wikary miał zapewne na myśli Pióropusz, to mniejsze
jeziorko połączone z Komturem. Ono z trzech stron otacza las, więc...
-Co skłoniło te dzieci do szukania akurat w tym miejscu?- Głosem jak zza grobu włączył się
do rozmowy Antek- Dlaczego nie w głównym jeziorze?
-Na ten temat nie ma ani słowa- Odpowiedział ksiądz Adam, przeglądając księgę- Kto
zresztą zrozumie, czym kieruje się przy swoich wyborach dziecko.
-Ten gimnazjalista nie był już dzieckiem. Siedemnastolatek to niemal dorosły!Odpowiedział Tolima, wbijając wzrok w duchownego.
-Skąd wiesz, że miał siedemnaście lat?- Zapytał ciekawie ksiądz, przyglądając się zapiskom
z nosem tuż nad stronicą, łypiąc chytrze na chłopca.
-Nieważne- Szybko wtrąciła Zosia- Tak mu się powiedziało. Ważne, czy to wszystko, co
mógł nam ksiądz powiedzieć?
-Obawiam się, że tak. Nie rozumiem do końca, czemu tak nagle interesujecie się tą sprawą,
ale jeżeli chcielibyście się dowiedzieć czegoś więcej o tym wypadku z udziałem dzieci, to możecie
spytać człowieka, który mógł być przy tych wydarzeniach.
-Proszę?!- Unisono powiedzieli młodzi- To ktoś, kto to pamięta, jeszcze żyje?
-Nie twierdzę, że to pamięta, ale na pewno był wtedy w wieku, który zapamiętanie
umożliwiał. I na pewno żyje do dzisiaj.
-Kto to?!- Znów równocześnie zapytali Antek i Zośka.
-Jak to kto? Najstarszy mieszkaniec Gromady!-Odparł rozkładając ręce proboszcz.
Zośka zerwała się z krzesła i pociągnęła za sobą Antka. W połowie drogi zawróciła jednak
na pięcie i podeszła tuż do duchownego.
-Powiedział ksiądz o tym Romczykowi? O wypadku i o tym człowieku?
-Nie interesowało go to, więc...nie- Odrzekł ksiądz z uśmiechem.
Zośka uściskała zaskoczonego duchownego, podczas gdy Antek potrząsnął jego prawicą. Po
chwili nie było po nich śladu. Ksiądz Adam siedział jeszcze przez chwilę, przyglądając się przez
okno biegnącej do furtki parze. Wreszcie westchnął głęboko, zebrał ze stołu księgę i wyszedł z
kuchni, mrucząc pod nosem.
-Dzieciaki...
***
-Zaczekaj, zatrzymaj się na chwilę!- Zawołał Antek, siadając na ławce przed zamkniętym
teraz sklepem. Mieli nadzieję, że zastaną tu Tomka Budnika, ale zawiedli się- Musimy mieć jakiś
plan!
-Posłuchaj- Zosia przysiadła się do chłopca- Dlaczego właściwie ta sprawa tak
wyprowadziła cię z równowagi? Czy to rzeczywiście takie ważne, czy w tej wodzie jest skarb?
Przecież Janek...
-No właśnie, Janek- Wpadł jej w słowo podniecony Tolima- Nie zastanawia cię to? Czuję...
nie, wiem dobrze, że między Jankiem a skarbem jest bezpośredni związek. Nie wszystko mi pasuje,
ale coś w tym jest i musimy dowiedzieć się, co.
-A co, jeśli ten stary pijak nie będzie chciał z nami rozmawiać, albo rzeczywiście nie
pamięta tamtych wydarzeń? Przecież to było tak dawno...
Antek gwałtownie potrząsnął głową. Widać było, że stara się sobie coś przypomnieć.
Wreszcie wyprostował się na ławce i z przymkniętymi oczyma wyrecytował:
-Cnota i występek jak ołów i złoto, ciężar podobny, lecz miara nie taka. Skarb ten przejrzy
twe serce na wylot i wyrok wyda uczciwy. Grzeszny ołowiem przykuty do ziemi, niech w złocie
chodzi cnotliwy.
-Ładny tekst- Orzekła z przekąsem dziewczyna- To ma coś wspólnego z naszą zagadką?
-Chyba więcej, niż mi się zdawało- Poważnie odpowiedział Antek, wstając z ławki- Ale o
tym później. Wiesz, gdzie najczęściej bywa Budnik?
-Tutaj- Ruchem głowy wskazała Zośka- Na tej ławce. A jeżeli nie tu, to cholera wie, gdzie.
Błąka się po polach, śpiewa, gada ze strachami na wróble lub...
-Co, lub?
-Lub z kapliczką na Dworskim Rozstaju- Dokończyła Zosia, uśmiechając się szerokoSzybko, za mną!
Jakiś kilometr za Gromadą główna droga zakręcała łagodnie, wiodąc wokół lasu
otaczającego miejscowość od północy. Tuż przy granicy ze starym, sosnowym borem, odchodziła
od niej dużo węższa, na wpół zarosła droga, a właściwie ścieżka, prowadząca kawałek między
sosny i kończąca się pozostałościami kolistego podjazdu. Znać tam było jeszcze resztki zdziczałego
klombu i niewyraźne zarysy rozległej budowli, ustawionej frontem do głównej drogi. Dwór
Kozłowiczów, niegdyś zamożnej i poważanej rodziny szlacheckiej, spalili pod koniec ostatniej
wojny Niemcy, wymordowawszy wcześniej wszystkich mieszkańców. Z rodziny pozostał jedynie
najmłodszy dziedzic, którego potomstwo na stałe zamieszkiwało w Ameryce i nie interesowało się
resztkami świetnej kiedyś posiadłości.
W miejscu, gdzie droga od dworu łączyła się z główną, stała wiekowa kapliczka. Mówiło
się, że pamięta jeszcze czasy pierwszej rzeczypospolitej i rzeczywiście wyglądała na bardzo starą.
Kolumienka, na której ją ustawiono, obłaziła z tynku, była też w wielu miejscach obtłuczona i
spękana. Sama kapliczka, pozbawiona figury, służyła za schronienie dla leśnych ptaków.
Mieszkańcy wsi przypominali sobie o niej najczęściej przy okazji procesji Bożego Ciała,
wykorzystując ją jako jeden z ołtarzy do nabożeństwa. Teraz jednak stała równie opuszczona, co
zwykle, złocista w promieniach stojącego już dość nisko słońca. A przynajmniej taką wydała się
parze nastolatków, gdy pojawiła się na skręcie drogi.
-Szlag, nikogo nie ma!- Wysapał Antek. Czuł się już zupełnie dobrze, ale szybki marsz dał
mu się we znaki- To beznadziejne.
Zośka miała tylko tyle siły, żeby pokiwać głową. Stanęła pod kapliczką i z dłońmi na
kolanach głęboko chwytała powietrze. Nagle zesztywniała i z piskiem odskoczyła o krok do tyłu.
Antek podbiegł do niej i zorientował się, co ją tak wystraszyło. W wysokim zielsku u stóp
kapliczki leżała postać okutana w stary, wytarty drelichowy płaszcz. Antek widział go już i
wiedział, że znaleźli zgubę. Pozostawało pytanie, co im z tego przyjdzie. Chłopak uklęknął przy
leżącym mężczyźnie i delikatnie potrząsnął go za ramię. Budnik burknął coś niewyraźnie. Antek
odetchnął, bał się, że trafili na nieboszczyka. Zaczął energicznie szarpać za połę płaszcza, wreszcie
widząc, że efekty są mizerne, schylił się nad uchem mężczyzny.
-Panie Budnik, obudź się pan!-Krzyknął z całej siły.
Reakcja była natychmiastowa. Starzec odwrócił się na wznak i obejmując powykręcanymi
dłońmi skronie zasyczał z bólu.
-Ciszej, na rany boskie, ciszej! Jezu, jak mnie boli głowa...
-Przepraszam- Bez żalu odpowiedział Antek- Ale musimy pana koniecznie o coś zapytać.
-A dajcie mi wszyscy święty spokój- Nerwowo, ale zupełnie przytomnie odpowiedział
dziad, naciągając na głowę poły straszliwie zakurzonego odzienia.
-To ważne, i raczej pilne- Nie ustępował Tolima- Chociaż dotyczy dawnych czasów.
-Co mnie to obchodzi? Proszę, zostawcie mnie- Błagalnie wyjęczał Budnik- Albo
przynajmniej dajcie się czegoś napić.
-Dostanie pan tyle wody, ile będzie pan w stanie wypić. Ale dopiero wówczas, kiedy opowie
nam pan o wydarzeniach z trzydziestego trzeciego- Rzucił zniecierpliwiony Tolima.
-Który rok?- Tym razem głos starca zabrzmiał tak, jakby dławił się żwirem
-Tysiąc dziewięćset trzydziesty trzeci. Lipiec.- Dobitnie oznajmiła Zosia.
-Ja... Ja niczego nie pamiętam- Budnik odzyskał rezon- Zostawcie mnie, pókim dobry!
Antek poczuł, że opuszczają go resztki cierpliwości. Nie do końca zdając sobie sprawę z
tego, co robi, przykucnął przy mężczyźnie, chwycił go za klapy i potrząsnąwszy silnie, przyciągnął
pomarszczoną twarz starca tuż przed swój nos.
-Słuchaj, dziadu kalwaryjski- Nie zwracał uwagi na nieprzyjemny zapach, wydobywający
się z bezzębnych ust Budnika- Wiem, że coś wiesz. I powiesz mi to tu i teraz.
-A jak nie, to co?- Stary pijak był odważniejszy, niż się wydawało na pierwszy rzut oka.
-Nic. Po prostu powiem mojemu ojcu, że składałeś mi niedwuznaczne propozycje- Słodko
zaszczebiotała Zosia ze złośliwym uśmiechem
-Czyś ty zwariowała, smarkulo? Ja mam prawie sto lat!- Z przestrachem wybełkotał Budnik.
-Ale nieźle się trzymasz. Ojciec ma na ciebie oko już od bardzo dawna- Ciągnęła
dziewczyna, przypatrując się pomarszczonej jak orzech włoski twarzy starca, na której mieniły się
uczucia od gniewu, przez strach, do rozpaczy- Wie przecież, jakie z ciebie ziółko...
-Dobra, wygrałaś, wredna jaszczurko- Syknął dziad, uwalniając klapy z zaciśniętych pięści
Antka- Tylko ostrzegam, że pamięć mam już nie tą, co kiedyś...
-Zaryzykuję- W głosie Antka nie było odrobiny ciepła- Co się wydarzyło wtedy, nad leśnym
jeziorkiem?
Budnik sięgnął za pazuchę i wyciągnął małą flaszkę, wypełnioną do połowy różowawym
płynem. Pociągnął z niej solidny łyk, nieomal opróżniając naczynie. Zakręciwszy i schowawszy
trunek, poprawił się na trawie i zapatrzył na zmierzające ku zachodowi słońce.
- To było prawie dokładnie osiemdziesiąt lat temu- Zaczął, a słuchającym go wydawało się,
że starzec wraz ze wspomnieniami przenosi się w odległą przeszłość- Pogoda była zupełnie taka
sama i tak samo zachodziło słońce...
***
W drgającą upałem ciszę, która zalegała nad wsią Gromada, wdarł się wysoki dźwięk
klaksonu. Wprawdzie widok samochodu nie był już niczym niezwykłym, ale i tak dzieciarnia
wyległa na drogę, złakniona jakiejkolwiek atrakcji w znojnym czasie wytężonej pracy na roli.
Trąbienie powtórzyło się i na szczycie wzgórza, z którego zbiegała żwirowa droga, pojawił się w
tumanie kurzu duży samochód. Ciągnąc za sobą chmurę poderwanego z szosy piachu, wóz
przemknął między zabudowaniami, na które składały się po większej części budowane tradycyjnie
drewniane chałupy i nieliczne, nowo postawione domy z czerwonej cegły. Samochód skręcił w
drogę odchodzącą od głównej szosy przed bramą kościoła i z pojękiwaniem resorów potoczył się
między sadami. Tutaj również dzieciaki wypadły z opłotków, przypatrując się niecodziennemu
zjawisku. Auto tymczasem skręciło w obejście przed drewnianą, ale dużą i porządnie urządzoną
chałupą, i znieruchomiało na środku majdanu.
Silnik beżowego, czterodrzwiowego Chevroleta warkotał miarowo jeszcze przez chwilę,
cichnąc wreszcie z wyraźnym westchnieniem. Drzwiczki kierowcy otworzyły się gwałtownie i z
wozu wyskoczył wysoki, szczupły, jasnowłosy chłopak. Miał na sobie porządną, szarą marynarkę,
dobrane pod kolor spodnie zapinane pod kolanami i siwe podkolanówki, znikające w czarnych,
sznurowanych butach. Modnie ostrzyżoną blond czuprynę przykrywał kraciasty kaszkiet, który
zresztą zaraz zdjął, obcierając rękawem czoło.
-No, to było klawe!- Zawołał jakby do siebie, obiegając samochód- Prawda, mamusiu?
-Prawda, ale na Boga, Jasiu, nie trzeba było tak pędzić!- Niewysoka, bardzo proporcjonalnie
zbudowana dama po czterdziestce poczekała, aż syn otworzy drzwi, po czym wysunęła się z auta
uważając, żeby nie pognieść eleganckiego angielskiego kostiumu.
-Trzeba, nie trzeba- Z przodu wysiadł wysoki mężczyzna, w którym bez trudu można było
rozpoznać ojca młodocianego kierowcy- Ale nie zaszkodzi mu wiedzieć, jak się jeździ. W Ameryce
każdy ma samochód.
-Och, Ameryka!- Dama przewróciła oczami- Wiem, że jak ci każą, to musisz jechać, ale
żeby na zawsze?
-Anno, proszę cię! Nie na zawsze, a na dziesięć lat!- Łagodnie odparł mężczyzna,
pomagając synowi wydobyć z kufra dwie skórzane walizy- A i to przy sprzyjających
okolicznościach.
-To i tak szmat czasu, Karolu- Z wilgotnym błyskiem w oczach odpowiedziała pani Anna,
spoglądając na syna. Janek pobiegł do drzwi chałupy, przed którymi pokazało się kilka osóbMartwię się o Jana. Tyle się słyszy o rewolwerowcach, o strzelaninach w biały dzień...
-Nasz syn nie jest głupi- Odpowiedział mężczyzna, biorąc żonę pod rękę i również kierując
się w kierunku chaty- Poradzi sobie wszędzie.
Pani Anna nie odpowiedziała, mrugając szybko, aby pozbyć się łez, które napłynęły jej do
oczu. Mąż pracował w dużej, międzynarodowej spółce handlowej i często wyjeżdżał za granicę,
jednak tak długi kontrakt, do tego połączony z przeprowadzką na drugi koniec świata, był czymś
nowym. Państwo Wirscy kochali się jednak bardzo i wierzyli, że dopóki będą razem, wszystko
będzie dobrze.
-No, witajcie, witajcie!- Od progu wołał gospodarz, machając jedyną ręką. Zaszyty lewy
rękaw stanowił pamiątkę po bitwie o Warszawę, w której trzynaście lat wcześniej zasłużył na krzyż
Virtuti- Jak się macie, kuzynie?!
-Dziękuję ci, Staszku, zupełnie dobrze!- Wesoło odpowiedział pan Karol, klepiąc
gospodarza po plecach- A jak u was?
-Nie narzekam. Dzieciaki dobrze się chowają, z Lidką się nie spieramy- Tutaj wymownie
uśmiechnął się do żony, przystojnej, chociaż tęgawej kobiety w średnim wieku, której twarz
pokryła się rumieńcem- Gospodarka, mimo że nie ma wszystkich rąk do pracy, idzie jak należy.
Wszystko w porządku, znaczy się.
-Przyjemnie nam to słyszeć- Włączyła się pani Anna, którą gospodarz ucałował z
rewerencją w wierzch dłoni- Mam nadzieję, że nasz najazd nie sprawia wam kłopotów?
-A skąd ten pomysł?- Udając zagniewanie, fuknął pan Stanisław spod wydatnych wąsówZawsześmy radzi gościom, a już tak miłym, to choćby i codziennie.
-Tak dobrze, niestety, być nie może. Pogadamy o tym obszerniej przy kolacji- Pan Karol
postanowił przenieść rozmowę na inne tory- Antka na pewno poznajecie, przez rok zupełnie się nie
zmienił.
-Jakże to, nie zmienił?- Zaszczebiotała pani Lidka, biorąc zakłopotanego nastolatka w
objęcia- To już głową mało pułapu nie przebodzie, a gładki chłop! Rychło patrzeć, a dziewczyny
się będą pchały drzwiami i oknami.
-O, jak raka spiekł- Zahuczał gospodarz, widząc rumieniec na twarzy chłopaka- Nie ma się
czego wstydzić, toż po to się żyje, żeby życie dawać. A że przy tym pofiglować się zdarzy...
-Tak, tak, zapewne...- Pani Anna odebrała surowe wychowanie i rubaszne żarty kuzyna
męża niezbyt przypadły jej do smaku- Janku, trafisz do swojego pokoju?
Wirski nie zdążył odpowiedzieć, kiedy zza pleców gospodarzy wyłonił się młodszy od
niego, masywnie zbudowany czarnowłosy chłopak.
-Ja zaprowadzę- Rzucił łamiącym się nieco głosem, podając Jankowi rękę. Ten z
uśmiechem odwzajemnił gest.
-Tomek, to ty? Rany, aleś wyrósł- Pan Karol zdziwił się uprzejmie, jak zawsze, kiedy
wypada odpłacić się komplementem dotyczącym potomstwa.
-A, wuj przesadza- Grzecznie odpowiedział chłopiec- Toć dopiero na piętnasty rok mi idzie!
-To niczemu nie przeszkadza- Odpowiedziała pani Anna, obdarzając dzieciaka ciepłym
uśmiechem- Nieczęsto zdarzają się tak uprzejmi młodzieńcy.
Teraz przyszła kolej, aby Tomek się zarumienił Podczas gdy dorośli zaczęli zgodnie z
odwieczną tradycją świadczyć sobie pierwszeństwo przy przekraczaniu progu, chłopcy obiegli
chałupę i po przystawionej do okna desce znaleźli się w ciemnej, chłodnej izbie od strony sadu.
-Nie blaguj- Ciągnął Tomek, usiadłszy na skrzyni z podciągniętymi pod brodę kolanami.
Bose stopy oparł na okuciu wieka- Ojciec nie dałby ci prowadzić aż od Olszyn!
-Wcale nie blaguję- Odpowiedział Janek, zdejmując kaszkiet i marynarkę. Przysiadłszy na
parapecie zsunął buty i podkolanówki i przeciągnął się z lubością. Na wsi reguły dotyczące stroju
były zupełnie inne- Od Olszyn, całą drogę, grzałem sam. Przez chwilę sto na godzinę! Ojciec nie
pozwala mi jeździć tylko po Warszawie, tam za dużo policji, ale wie, że potrafię.
Tomek skrzywił się w wątpiącym uśmiechu. Znali się z Jankiem niemal od urodzenia i
wiedział, że kuzyn często mija się z prawdą, dla zabawy bądź dla draki. Lubili się jednak
niezmiernie, jako że łączyło ich zamiłowanie do psot i przygody.
-Caracciola się znalazł- Skwitował przechwałki kolegi- Zobaczymy, czy z koniem też sobie
poradzisz.
-E, koń, wielkie mi co. Szewroleta ma ich siedemdziesiąt!- Odpowiedział Janek śmiertelnie
poważnie, ale duże, zielone oczy mrugały porozumiewawczo.
- Te, a pamiętasz, co obiecywałeś rok temu?- Zagadnął niespodziewanie Tomek.
-Nie, o niczym nie pamiętam- Odpowiedział Janek z krzywym uśmiechem.
-No, a obiecywałeś, że dowiesz się czegoś o naszym jeziorze- Nie ustępował kuzyn.
Janek strzelił palcami i sięgnął do jednej z walizek. Wyciągnął z wierzchniej kieszeni
bagażu cienką, tekturową teczkę.
-Rzeczywiście, obiecywałem, a ja słowa dotrzymuję- odparł patetycznie, podając Tomkowi
skoroszyt- Oto zapis legendy o „Komturze, co we łzach się rozpłynął” Przepisałem to w bibliotece.
Tomek skwapliwie odwiązał tasiemki spinające okładki i wydobył z teczki parę kartek
pokrytych równym, wyrobionym pismem. Zawsze zazdrościł Jankowi umiejętności władania
piórem, nauczyciel w gminnej szkole wiecznie strofował go za koślawe litery. Z czytaniem szło mu
jednak o wiele lepiej i już po chwili oderwał wzrok od ostatniego zdania. Na jego twarzy malowało
się podniecenie.
-Słuchaj, to znaczy, że w naszym jeziorze jest skarb!- Wyrzucił z siebie chłopak, patrząc na
kuzyna- Wielki skarb! To jak na wyciągnięcie ręki!
-Spokojnie, pamiętaj, że na tym skarbie ciąży klątwa- Z poważną miną ostrzegł Janek- Nie
wiem, czy to byłby dobry pomysł, żeby...
-A wy czego tu szukacie, dzwońce!?- Krzyknął Tomek, patrząc za plecy Wirskiego.
Zaskoczony chłopak zeskoczył z parapetu i obejrzał się. Za oknem stało troje dzieci: dwóch
chłopców mniej więcej w wieku Tomka i dużo młodsza od nich, najwyżej ośmioletnia
dziewczynka.
-My też chcemy znaleźć skarb!- Zaszczebiotała radośnie, podskakując jak piłka.
-Pewno, nie pozwolimy, żeby Budnik za bardzo się wzbogacił- Dodał jeden z chłopców.
Cała trójka była do siebie niezwykle podobna. Rzeczywiście, byli rodzeństwem, nosili nazwisko
Deczka.
-Spokojnie, skarbów wystarczy dla wszystkich- Pojednawczo oznajmił Janek, wskakując na
parapet- Zapomniałem wspomnieć, że w bibliotece był szczegółowy spis kosztowności. Złote
monety, berła, korony, końskie rzędy sadzone drogimi kamieniami. Czego dusza zapragnie!
Wirski łgał jak z nut, ale dzieciaki słuchały oczarowane i widać było, że wierzą w każde
słowo.
-Cie, to dopiero...- Mruknęła dziewczynka- Ale jak my znajdziemy te skarby...
-Właśnie, psiakość, przecież starzy nie puszczą nas nad Komtura samych- Zafrasował się
starszy z braci, Władek- Łońskiego roku Witek zza drogi się utopił, a zimą Jacek Walica. Nie ma
rady...
-A dlaczego nie ma? A co to, sami nie poradzimy?- Młodszy, Tymek, przybrał wojowniczą
minę- Wielkie rzeczy dragować staw. Widziałem, jak to się na Wiśle robi. To łatwe!
-Prawda! Jest u nas w stodole taki hak, co to się na nim ćwierci u rzeźnika wiesza- Zapalił
się Tomek, wyskakując do ogrodu- Trzeba tylko łódki czy tratwy.
-Łódka jest, widziałam!- Niespodziewanie rozległ się cienki głosik Marysi, najmłodszej z
rodzeństwa- Nad stawem, w trzcinach.
-To morowo!- Równocześnie zawołali Deczkowie, przyskakując do Tomka Budnika. Janek,
wciąż z wysokości parapetu, przyglądał się z uśmiechem wywołanemu przez siebie zamieszaniu.
-Na co my wreszcie czekamy?- Krzyknął młody Budnik- Słuchajcie, biorę manele, i
spotykamy się na krótkim pomoście za pół godziny, mur?
-Mur, mur!- Odpowiedziało rodzeństwo i jak niesione wiatrem zniknęło w opłotkach.
-Jasiek, idziesz, prawda?- Zapytał Tomek kuzyna, chociaż był pewien odpowiedzi.
Tymczasem Wirski przez chwilę się zastanowił.
-Jest już późno- Powiedział, przyglądając się słońcu- Nie wiem, czy coś dzisiaj zdziałamy...
-Daj spokój, trza kuć żelazo, póki gorące- Nastawał Tomek.
Warszawiak wahał się jeszcze przez chwilę. Coś, jakby lekki dreszcz niepokoju, przeszło
mu po kręgosłupie. To, jak potoczyły się wypadki, nie do końca mu się podobało. Szybko jednak
odepchnął od siebie niewesołe myśli.
-Dobra, idziemy!
Chłopcy skłamali rodzicom, że idą na wieś przywitać się ze znajomymi. Na odchodnym,
jakby tknięta przeczuciem, pani Anna zwróciła się do syna.
-Tylko nie dajcie się namówić na kąpiel w jeziorze- Ostrzegła, wpatrując się w syna- To nie
jest basen!
-Wiem, mamusiu, ani myślę- Odpowiedział szczerze Janek. Był wybitnym pływakiem i
kochał wodę, ale znał umiar.
-Wrócimy na kolację- Rzucił jeszcze na odchodnym i uśmiechnął do wszystkich. Chłopcy
opuścili obejście i wkrótce zniknęli za drzewami.
Słońce było coraz niżej, dochodziła dwudziesta. Mimo to upał nie ustępował, a niebo
pozostawało doskonale błękitne, bez śladu chmur. Jednie lekki wiaterek poruszał trzcinami wokół
rozległego jeziora.
Na pomoście czekała na nich Marysia. Dziewczynka była zachwycona i nie mogła doczekać
się przygody. Spacerowała w kółko z rączkami założonymi za plecy, nucąc jakąś melodyjkę. Janek
przysłuchiwał się przez chwilę tęsknym tonom i przykucnął przy dziecku.
-Ładne to, co nucisz- Zagadnął przyjaźnie, próbując wcale udatnie zagwizdać kilka nut- Co
to?
Marysia zarumieniła się jak piwonia i kręcąc w palcach koniec fartuszka spuściła chabrowe
oczka. Jasne włoski zasłoniły twarz.
-Od mamusi. Nuciła mi tak, zanim umarła- Odpowiedziały cicho niewidoczne usta- Znała
dużo piosenek.
-Ty też na pewno znasz ich dużo- Janek odgarnął włosy z twarzy dziewczynki- Ale ta
wyjątkowo mi się podoba. Jak wrócimy do domu, zagram ją na skrzypcach, dobrze?
Marysia uśmiechnęła się i potakująco pokiwała głową.
W tej chwili gdzieś spośród trzcin rozległy się nawoływania i pojawili się bracia
dziewczynki. Płynęli w czymś, co bardzo, bardzo dawno temu było płaskodenną, drewnianą łódką
rybacką. Teraz jednak pokryty złuszczoną, zieloną farbą wehikuł przywodził na myśl przegniłe
koryto dla świń.
-Nasza fregata- Z dumą oznajmił Włodek, wymownie wskazując na łódkę- Nada się?
-Pewnie- Entuzjazmu Tomka nic nie było w stanie ostudzić- Ale czy utrzyma nas
wszystkich?
-Nie ma mowy- Orzekł Janek dziwiąc się, że ta łupina w ogóle unosi się na wodzie- To
głupi pomysł, wrócimy jutro z lepszą łodzią.
Chłopak szczerze żałował swoich słów. Wyglądało na to, że niewinny żart wymknął się
zupełnie spod kontroli.
-Ej, nie bądź taki- Tymek zatupał w dno. Nadpróchniałe deski z trudem zniosły ćwiczenieChociaż raz przeciągniemy hak, na pewno na coś trafimy!
-Dobrze, ale nie tutaj- Janek był najstarszy i czuł się odpowiedzialny za resztę- To jezioro
jest na widoku, na pewno już w nim szukano- Dodał, żeby osłodzić dzieciakom zawód- W lesie jest
mniejsze, ale łączy się z tym. Na bank nikt tam jeszcze nie próbował!
-Racja, będziemy pierwsi!- Zakrzyknęli chłopcy i powiosłowali wzdłuż brzegu. Janek i
Tomek wzięli Marysię za ręce i poszli polną drogą wokół lasu trzcin. Spotkali się wkrótce w
miejscu, w którym wąski strumyk łączył małe jeziorko z dużym
Tomek wyciągnął z worka, który dźwigał na plecach wielki, zardzewiały hak rzeźniczy,
przywiązany do kilkunastu metrów konopnej liny. Deczkowie wzięli narzędzie do łodzi i wtedy
okazało się, że Marysia też chce płynąć. Janek z punktu się sprzeciwił.
-Będziesz im przeszkadzać, mucho- Zaczął łagodnie- To ciężka praca!
-Ale ja umiem pracować!- Nie ulegało wątpliwości, że dziecku zbiera się na płacz- Pomogę!
-Naprawdę, nie powinnaś...
-Daj spokój, Jasiek- Zawołał Tymek Deczka- Niech się zabawi. Chodź, Maryś, siądź przede
mną!
Dziewczynka pisnęła radośnie i zakasawszy sukienkę wsiadła do zniszczonej łódki. Jej
bracia naparli na wiosła i wyrzuciwszy hak za rufę, powiosłowali przez jezioro.
Janek i Tomek przyglądali się z brzegu, jak zielone czółno chwiejnie posuwa się przez
ploso. Lina znikała w wodzie za rufą, tworząc niewielkie wiry. Marysia znów zaczęła nucić swoją
piosenkę, podczas gdy chłopcy pogwizdywali wesoło. Słońce stało już całkiem nisko. Z trzcin
rozlegał się rechot żab, na polach grały cykady. Obrazek był tak idylliczny, że Janek rozmarzył się i
na chwilę zapomniał o świecie.
Rozpaczliwy krzyk sprowadził go szybko na ziemię. Tomek wskazywał z podnieceniem
środek stawu, gdzie rozgrywał się dramat. Jeden z braci gorączkowo wymachiwał rękoma, podczas
gdy drugi starał się złożonymi dłońmi wylewać wodę za burtę gwałtownie zanurzającej się łódki.
Marysia krzyczała z przerażenia.
-Do nagłej cholery!- wrzasnął Janek, chwytając się za głowę- Co się stało!?
-Zahaczyli coś i Tymek pociągnął za sznur. Dno się zarwało!
-To moja wina...- Szepnął Wirski, wchodząc do jeziora- To moja wina...
-Co ty robisz!?- Krzyknął wysokim głosem Budnik.
-To, co jeszcze mogę- Odparł Janek z dziwnym, na pół smutnym, na pół cwaniackim
uśmiechem, po czym skoczył w wodę.
Wynurzył się kilka metrów dalej i rytmicznie pracując rękami, popłynął crawlem w stronę
łódki, zanurzonej już powyżej połowy burt. Chłopcy rozpaczliwie wylewali wodę, ale była to
przegrana sprawa. Janek dawał z siebie wszystko, płynął tak, jak zwykle pływał na zawodach.
Obszerne spodnie trochę utrudniały mu ruchy, ale nie pomyślał, żeby się ich pozbyć. Szybko
zmniejszał dystans do tonących.
Po chwili był już przy nich i chwycił się obrzeża łódki.
-Który umie pływać?- Zapytał, oddychając głęboko. Odpowiedziały mu przerażone
spojrzenia i niepewne ruchy głów.
-Żaden?- Janek poczuł, że ogarnia go rozpacz-No, dobra...
Łódka tonęła, a żadne z dzieci nie dałoby rady dopłynąć do brzegu. Z kolei trójki naraz nie
zabierze. Mimo że serce nakazywało inaczej, przeważyła chłodna kalkulacja. Chłopcy byli bardzo
szczupli, ale i tak ważyli znacznie więcej, niż ich mała siostrzyczka. W głowie Wirskiego zrodził
się desperacki plan.
-Wy dwaj, do wody. Szybko!- Zakomenderował Janek ostro, widząc, jak Deczkowie wahają
się przed skokiem- Marysia, ty czekasz. Zaraz po ciebie wrócę!
-Ale ja nie chcę, ja się boję!
-Nie bój się- Janek z całych sił starał się, aby jego głos był spokojny i opanowany- Wrócę za
chwilę, ale... ale przy muzyce pływa się lepiej. Chcę, żebyś zanuciła mi swoją piosenkę- Powiedział
pierwsze, co przyszło mu do głowy.
Podziałało. Marysia usiadła na ławeczce, podciągając nogi nad zalewającą dno wodą.
Zaczęła głośno nucić smutną melodię, podczas gdy jej bracia ostrożnie opuścili się do wody.
Tonąca łupina uniosła się nieco spod powierzchni, jednak nie o tyle, ile oczekiwał Wirski. Chłopcy
bali się puścić burt łodzi, ale Janek szarpnął ich zdecydowanie i pociągnął za sobą. Płynął na
plecach, wlokąc za sobą więcej przeszkadzających, niż pomagających chłopców. Mięśnie nóg palił
mu żywy ogień, ale nie przestawał energicznie wiosłować. Kiedy wreszcie poczuł, że szoruje
plecami po mule, puścił parskających Deczków i znów rzucił się w kierunku łódki. Nad
powierzchnię wystawała już jedynie odbojnica, wciąż nucąca Marysia niemal dotykała wody.
Chłopaka bolały płuca, wymachy ramion stawały się nieregularne i słabe, tempo wyraźnie spadło.
Mimo to nie poddawał się i dotarł do łódki na czas.
-A teraz zamknij buzię i nie mów nic, dopóki nie dopłyniemy do brzegu- Wyrzucił
pomiędzy urywanymi wdechami, patrząc w drżącą twarz dziewczynki. W odpowiedzi pokiwała
głową.
Janek znów odwrócił się na plecy i wziąwszy dziecko przed siebie, z wolna odsunął się od
łódki, która z cichym bulgotem znikała właśnie pod wodą. Z brzegu rozległy się wiwaty rodzeństwa
i Tomka Budnika. Janek odprężył się i zaczął z wolna przebierać obolałymi nogami. A jednak udało
się, pomyślał...
Nagle poczuł, jak coś chwyta go za łydkę. Spróbował się uwolnić, ale odczuł jeszcze
silniejszy ucisk. W jego głowie zapaliło się ostrzegawcze światełko. Kopnął rozpaczliwie drugą
noga, ale natrafił jedynie na elastyczny, chropawy zwój. Zrozumiał, że zaplątał się w linę, na której
chłopcy ciągnęli hak.
-Marysia, trzymaj się- Wybełkotał przez zalewane wodą usta, po czym zmienił kierunek
ruchu. Napięcie liny zmalało i znów spróbował się uwolnić, jednak jeszcze pogorszył sytuację.
Luźna pętla konopnego sznura owinęła się wokół jego pasa, ściągając go pod wodę. Spanikowany,
nie puszczając jednak dziewczynki, zaczął gwałtownie szarpać się z niewidzialnym przeciwnikiem.
Nie miał już jednak siły. Otworzył usta, żeby zaczerpnąć tchu, ale zalała je woda. Zakasłał,
połykając jej jeszcze więcej. Marysia zaczęła płakać, widząc, jak Janek zsuwa się pod
powierzchnię, pozostawiając ją samą na środku jeziora.
-Tak to zapamiętałem- Kończył opowieść Tomek Budnik osiemdziesiąt lat później. Słońce
stało już bardzo nisko, przysłaniane raz po raz przez nadciągające z zachodu chmury. Od czasu do
czasu rozlegał się pomruk wzbierającej za horyzontem burzy,
-A więc przez niego zginęła ta dziewczynka...- Głucho odezwał się Antek, po raz pierwszy
od rozpoczęcia opowiadania- To stąd...
- A kto ci powiedział, smarkaczu, że zginęła?- Zdziwiony Budnik spojrzał na nastolatkówNic podobnego! Nie sądzę żeby zrobił to zupełnie świadomie, ale Janek już spod powierzchni
pomógł Marysi wspiąć się na dryfującą karpę. Wyraźnie widzieliśmy, jak wyciąga ręce i po omacku
zaciska jej ramiona na kłodzie. Po chwili ręce zniknęły i to był koniec.
Wcale nie, pomyślał Antek. Koniec dopiero przed nami.
-Szukał go ktoś później? Jego... ciała?- Włączyła się Zosia.
-Przecież! Jego rodzice mało nie padli na apopleksję, kiedy się dowiedzieli. Na ratunek
ruszyła cała wieś, chociaż nie było już kogo ratować. Marysię z pniaka ściągnęliśmy sami,
dopłynęła, bidulka, do brzegu, wiosłując nogami. Później przez dwa dni chłopi powiązani linami
przeczesywali Pióropusz. Ale nie znaleźli Janka. Ani Jego, ani liny, ani haka. Przodownik policji
spisał notkę, ksiądz odprawił nabożeństwo. Wydawana w mieście gazeta napomknęła o kolejnej
ofierze „ciemnoty polskiej wsi”. Państwo Wirscy wkrótce wyjechali do Ameryki i nigdy więcej ich
nie widziałem. Nie minął rok, a o wszystkim zapomniano.
-Chodził pan czasem nad jezioro?- Zapytał Antek
-Nie, nigdy. Nie mogłem, chociaż wiele razy chciałem. Boję się- Odparł trzęsącym się
głosem starzec. Widać było teraz po nim jego lata.
-Nawet pan nie wie, jak nam pomógł- Odparł chłopak, ściskając mu rękę- A teraz
przepraszam, ale musimy coś załatwić.
-Hej, ona obiecała mi wodę!- Krzyknął za odchodzącymi Budnik, z trudem gramoląc się na
nogi.
-I dostaniesz, ile zechcesz- Odkrzyknęła Zośka, wskazując na nadciągające chmury- Nie
musisz dziękować.
Ścigały ich przekleństwa dziada.
-Wszystko zaczyna się zgadzać- Rzucił Antek, biegnąc z Zosią w kierunku wsi. Grzmoty
rozlegały się coraz częściej, na ciemnych horyzoncie raz po razu pojawiała się błyskawica.
- Czyli co? Bo ja już niczego nie rozumiem!- Odparła Zośka.
-Janek wspominał, że nie pamięta, co sprawiło, że stał się tym, kim jest. Ale wspominał
parokrotnie o wyrzutach sumienia, o żalu i poczuciu winy. Teraz domyślam się, dlaczego.
-To jasne, przez niego omal nie zginęła trójka dzieci!
-Oczywiście, ale to nie tak. Przypomnij sobie, co powiedział Budnik- Odparł Antek,
przystając na chwilę dla złapania tchu. Znów czuł gorączkowe znużenie.
-Racja- Po chwili zastanowienia strzeliła palcami Zośka- On mógł już nie wiedzieć, że
Marysię też udało mu się ocalić!
-Otóż to! Nie chce o tym mówić, ale jestem pewien, że pamięta, jak uratował Deczków i jak
próbował uratować dziewczynkę. I uratował. Ale tego już z kolei nie pamięta. Jest przekonany, że z
jego winy zginęło małe dziecko...
Antek urwał. Do jego oczu napłynęły łzy.
-Chcesz mi coś powiedzieć- Stwierdziła, nie zapytała Zośka.
-Tak, ale... nie potrafię. Jeszcze nie. Przepraszam- Słabo bronił się Tolima. Zośka, zamiast
odpowiedzieć, podeszła do niego i czule objęła ramionami. Antek, poczuwszy przy sobie ciepło jej
ciała, odruchowo otoczył jej talię ramieniem, drugim podparł głowę przyjaciółki i złożył na jej
ustach krótki, serdeczny pocałunek. Po chwili odsunął się speszony, ale Zośka nie wyglądała na
obrażoną.
-To...Za wszystko, co dla mnie robisz. Przecież nie musisz, a jednak...- Próbował się
wytłumaczyć.
-A jednak chcę, czy to takie dziwne?- Odrzekła z zawadiackim uśmiechem, którym starała
się pokryć wzruszenie. Pierwsze krople deszczu spadły na drogę
Antek rozejrzał się i zorientował, że burza za chwilę rozpęta się nad Gromadą. Dzisiaj już
nie uda mu się dotrzeć nad Jezioro i przekazać Jankowi, czego się dowiedział.
-Ojciec mnie zabije, jeżeli nie wrócę do domu przed nocą- Zośka wzdrygnęła się, gdy zimny
wiatr przeciągnął po drodze, niosąc tuman lotnego pyłu.
-Babcia też nie będzie zachwycona. Spotkamy się jutro wieczorem, dobrze?
-Dobrze, będę czekała- Odpowiedziała Zośka. Cmoknęła Antka w policzek i pognała w dół
drogi. Tolima uśmiechał się przez chwilę głupawo, ale szybko otrząsnął się z przyjemnego
wrażenia i ruszył truchtem do domu pani Jadwigi, którego oświetlone okna dało się dostrzec przez
rozkołysany sad..
***
Tej nocy Antek nie mógł spać. Wbrew jego obawom gorączka nie wróciła i babcia dała mu
na wieczór jedynie smakowitą miksturę z mleka, ziół i miodu, na wszelki wypadek. Jednak
wrażenia z minionego dnia, oczekiwanie na jutro i przetaczająca się nad Gromadą nawałnica
sprawiły, że leżał z otwartymi oczyma, wsłuchując się w stukot deszczu o dach. Przypomniał sobie,
że podobnie bezsenną noc przeżył po pierwszym spotkaniu z Wodnikiem. Zastanawiał się, do czego
to wszystko prowadzi. Znał już wiele odpowiedzi, ale klucz do zagadki wciąż pozostawał w
ciemnościach. Jedno było pewne: Jan Wirski zginął bohatersko osiemdziesiąt lat temu. Dlaczego
mógł go widzieć i z nim rozmawiać teraz, nocami, nad leśnym jeziorem? To właśnie nie dawało mu
spokoju.
Nie wiedział, kiedy zasnął, ale obudziły go dzwony na wieczorną mszę. Zorientował się, że
przespał niemal cały dzień. Czuł się znakomicie, wypoczęty i zdrowy. Zbiegł do kuchni, przywitał
się z babcią i porwawszy ze stołu spory kawałek drożdżowego placka pobiegł do Zośki.
Walczakowie mieszkali w ładnym, ceglanym domu w pobliżu remizy ochotniczej straży
pożarnej. Ojciec Zosi służył w niej tak samo, jak jego ojciec i dziadek, był jednak pierwszym
policjantem w rodzie. Jego bracia i siostry, a miał ich w sumie ośmioro, pracowali w rozmaitych
zawodach. Byli wśród nich zarówno ksiądz, jak prawnik i pani chirurg. Ponieważ jednak tylko pan
Stanisław chciał zostać w rodzinnej wsi, to jemu przypadła ojcowizna. Ożenił się z miejscową
dziewczyną, wkrótce na świat przyszła Zosia. Byli bardzo szczęśliwi, dopóki jego ukochanej nie
zabrała choroba. Został wówczas sam z dorastającą panną. Starał się być dobrym ojcem, dumnym z
osiągnięć córki i pobłażliwym dla jej wyczynów. Wielką przyjemność sprawiła mu jej deklaracja,
że po ukończeniu technikum ekonomicznego chce dalej się kształcić. Wiedział, że ma do czynienia
z odpowiedzialną, rezolutną młodą kobietą, toteż nie ingerował w jej życie. Może dlatego
zaskoczył go widok młodego Warszawiaka, który tego wieczora stanął na jego progu.
-Tak, jest Zośka, już ją wołam- Odpowiedział na pytanie Tolimy, po czym wrócił do domu i
zamknął za sobą drzwi. Po chwili wypadła z nich uśmiechnięta od ucha do ucha dziewczyna. Antek
delikatnie pocałował ją w policzek, ale zorientowawszy się, że jest pilnie obserwowany przez pana
Walczaka, złapał przyjaciółkę za rękę i odeszli drogą wychodzącą na pola.
-Wiesz, dużo myślałem w nocy o tej sprawie ze skarbem- Zaczął chłopak- Nie mam już
żadnych wątpliwości, że bezpośrednio wiąże się z Jankiem.
-Też tak sądzę- Odpowiedziała Zosia, a widząc zaskoczone spojrzenie chłopaka, wzruszyła
ramionami- A co, myślałeś, że to nie jest dla mnie ważne?
-Nie, po prostu jestem mile zdziwiony- Odparł Tolima- Tak czy inaczej, pamiętasz tę klątwę
z legendy?
-Nie całkiem. Były tam porównania cnoty do złota, a występku do ołowiu. O to ci chodzi?
-Dokładnie- Przytaknął Antek- A teraz pomyśl: Janek utonął, będąc przeświadczonym, że
jest winny śmierci niewinnego dziecka. Że przez niego omal nie zginęła pozostała dwójka. Umierał
z nieczystym sumieniem
-Mów dalej- Zosia analizowała tok myślenia chłopaka i szukała w nim słabych punktów.
-No, a w jaki sposób utonął?- Ciągnął Tolima- Pamiętasz, co powiedział Budnik.
-Jasne. Zaplątał się w linę, którą dzieciaki ciągnęły po dnie hak, żeby...
-No właśnie- Z tryumfem w głosie Antek przyglądał się jej niepewnej minie.
-Sugerujesz, że rzeczywiście znaleźli skarb, którego klątwa trafiła Janka?- Podsumowała
Zośka- Ale to przecież niemożliwe, to... legenda.
-A w legendach zawsze jest to ziarnko prawdy- Poważnie odpowiedział Antek, skręcając w
drogę prowadzącą na plażę nad Komturem.
-To jakaś zupełna fantastyka!- Próbowała bronić się rozsądna część umysłu Zośki- Zaklęte
skarby to bajki.
-Podobnie, jak utopce i wodniki- Zareplikował Antek. Zosia nie znalazła kontrargumentu.
Wyszli na plażę. Panował tu zwykły ruch, nie było jednak widać poszukiwaczy od
Romczyka.
- Czyżby skończyła mu się wena?- Zastanowił się głośno Tolima, przyglądając się miejscu,
gdzie wcześniej stała ogromna koparka. W trawie wciąż czerniały odciski szerokich gąsienic.
-Możliwe. Pewnie niczego nie znaleźli. W sumie to nic dziwnego, bo szukali w złym
miejscu- Odpowiedziała Zośka. Nagle bez ostrzeżenia pociągnęła Antka w dół, przypadając do
ziemi.
-Co jest, do...- Nie dokończył, Zośka uciszyła go, kładąc mu dłoń na ustach.
-Patrz!- Szepnęła, ruchem głowy wskazując kierunek.
Antek z lekka wychylił się ponad skarpę plaży i rozejrzał po okolicy. Wiedział po chwili, o
co chodziło Zośce. Drogą wzdłuż brzegu, od wsi, szło trzech mężczyzn. Śpiewali jakąś sprośną
piosenkę, meandrując od rowu do rowu. Byli to Paweł i Jurek, a prowadził ich nie kto inny, jak
sklepikarz Romczyk.
-Chyba popili sobie z żalu- Skomentował, kiedy hałaśliwa trójka zniknęła za zakrętem
-Chyba. Ale nie brzmieli zbyt żałośnie- Podejrzliwie odpowiedziała Zośka, siadając
wygodniej na piasku. Tolima usiadł obok i razem czekali na zachód słońca, od czasu do czasu
wracając do wydarzeń ostatnich dni.
-Tak z ciekawości- Zagadnął Antek- Jakim prawem Romczyk grzebał w Komturze?
Przecież na takie akcje trzeba mieć pozwolenia, zgody? Twój ojciec nie mógł go jakoś zablokować?
-Rozmawiałam z nim o tym- Odpowiedziała dziewczyna- Ma związane ręce. Romczyk
przekonał wójta i urzędników, że chce tu urządzić porządne kąpielisko. Bezpieczne, z przebieralnią
i knajpką. Pewnie sporo go to kosztowało, ale pozwolenie dostał z dnia na dzień.
-Ładne mi kąpielisko- Chłopak skinął głową w kierunku rozjeżdżonej przez koparkę grobli.
-Cóż, tak to zwykle wygląda.
Wreszcie zapadła noc. Młodzi opuścili opustoszałą plażę i ruszyli brzegiem w stronę
Pióropusza. Już po chwili zaczęły ogarniać ich wątpliwości, jako że wciąż szli śladami gąsienic,
wytłoczonymi w błotnistym gruncie. Antek zaczął się niepokoić, przyspieszał kroku i w pewnym
momencie biegli już przez ciemne zarośla, oświetlane jedynie przez stojący nisko nad drzewami
księżyc. Kiedy wypadli na brzeg jeziora, chłopak stanął jak wryty z opuszczonymi ramionami.
- Och, nie...- Jęknęła Zosia, rozglądając się.
Ściana trzcin została wgnieciona w muł, brzeg Pióropusza wyglądał jak po klęsce
żywiołowej. Antek złożył dłonie przy ustach.
-Janek, Janek, gdzie jesteś!? Janek!- Krzyczał z całej siły, ale Wodnik się nie pojawiał. Byli
nad jeziorem zupełnie sami.
***
Ojciec Zosi musiał dłuższą chwilę uspokajać rozentuzjazmowane dzieciaki. Gadały jedno
przez drugie i za nic nie był w stanie zrozumieć, o co im chodzi.
-Po kolei!- Krzyknął wreszcie, skutecznie ucinając potok wymowy- Zośka, co jest grane!?
-Tata, Romczyk był nad Pióropuszem. Wjechali koparką do jeziora, zniszczyli je!Wyrzuciła jednym tchem dziewczyna.
-Łajza- Warknął pod nosem Walczak- Wiedziałem, że coś kombinuje. Ale po co mu to
było? Jaki to ma związek z kąpieliskiem?
-Kąpielisko to blef!- Włączył się Antek. Chłopak trząsł się z emocji- Romczyk szukał
skarbu z legendy i wszystko wskazuje na to, że go znalazł!
-Skarbu? Tego z legendy o płaczącym komturze?- Policjant nie wyglądał na przekonanegoPrzecież Romczyk jest dorosły, ma hurtownię i sklep. Nie bawiłby się w taką dziecinadę!
-A jednak to prawda- Poparła przyjaciela Zośka- Co do słowa. I wydaje nam się, że dopiął
swego.
-Znaczy się znalazł skarb?- Tutaj mężczyzna nie wytrzymał i zaśmiał się głośno- Kochani,
gdyby nie to, że znam Zosię, pomyślałbym, żeście się poczęstowali czymś mocniejszym.
-Tato, to nie są żarty. To poważna sprawa!- Nie ustępowała dziewczyna, chociaż czuła, że
sytuacja staje się beznadziejna.
-No powiedzmy- Dla świętego spokoju zgodził się Walczak- Powiedzmy, że Romczyk
nielegalnie poszukiwał antyków, bo to na pewno nie żaden legendarny skarb, na dnie jeziora.
Powiedzmy, że coś wydobył. W takim układzie jest na niego paragraf.
Dzieciaki już uśmiechały się z zadowolenia, kiedy policjant brutalnie rozwiał ich nadzieje.
-Potrzebne są jednak dowody- Powiedział z przyciskiem na ostatnim słowie- Dowody,
świadkowie, a przynajmniej wiarygodne poszlaki. Na pewno nie wystarczą wasze szalone domysły.
Powiedziawszy to, wszedł z powrotem do mieszkania. Rozmowa, tocząca się na ganku,
dobiegła końca.
-Zośka, do domu, wystarczy ci widać wrażeń- Zakomenderował krótko- A z tobą chętnie się
zobaczymy, jak się porządnie wyśpisz. Dobrej nocy, Antek- Z uśmiechem pożegnał chłopca,
zamykając drzwi.
Tolima nie mógł uwierzyć, że to koniec. Jego przyjaciel zniknął, nie wierzyła mu jedyna
osoba, która mogła pomóc. Został sam na środku wiejskiej drogi i nie miał pojęcia, co powinien
teraz zrobić. Ruszył bezmyślnie przed siebie, ale nie udało mu się ujść więcej niż sto kroków, kiedy
usłyszał za sobą ciche nawoływanie. Zauważył, że Zośka wychyla się z bramy swojego podwórka i
energicznie przyzywa go machaniem ręki.
-Co ty robisz?- Zapytał głupio, kiedy z powrotem znalazł się w obejściu Walczaków-
Przecież ojciec zabronił ci wychodzić!
-Czego oczy nie widzą...- Odparła niedbale, ale widać było, że ucieczka z domu nie przyszła
jej łatwo- Mamy, zdaje się, coś do zrobienia?
-Tak, chyba tak- Antek poczuł, jak na nowo wstępuje w niego nadzieja- Tyle tylko, że nie
mam pojęcia, co.
-To dobrze, że ja wiem- Pewnym głosem odpowiedziała dziewczyna- No, a przynajmniej się
domyślam. Najpierw jednak ustalmy fakty.
Antek energicznie pokiwał głową.
-Widzieliśmy Romczyka nad jeziorem późnym popołudniem- Zaczęła Zośka, kuląc się w
mroku pod gałęziami drzew i zezując na okna domu- Był już nieźle wstawiony, ale to nic nie
znaczy, bo ma słabą głowę. Tak więc skarb znaleźli pewnie parę godzin wcześniej. Dalej: Romczyk
jest cwany. Na pewno nie schował go u siebie w domu...
-Dlaczego nie? To chyba byłoby najbezpieczniejsze miejsce- Wtrącił sceptycznie Antek.
-Wcale nie. Dom stoi pośrodku wsi i na bank ktoś by coś zauważył. Do tego garaż jest mały,
a dawne budynki gospodarskie zamieniono w sklep. Nie, nie mógł tego schować w domu.
-W takim razie, gdzie?
-Nie sądzę, żeby zaufał któremuś ze swoich pomagierów. Każdemu z nich wystarczyłoby
pięć minut, żeby rozgadać po całej wsi. Pozostaje więc jedna opcja: hurtownia.
-Hurtownia? To jest jakaś hurtownia?- Zaciekawił się Tolima.
-Owszem, chociaż nie jest duża. Zaopatruje lokalne sklepiki. Romczyk robi zresztą różne
interesy, na przykład na sprowadzanych samochodach.
-Dobrze, ale co tą hurtownią?- Nie ustępował chłopak.
-No więc to niewielka hala w parku logistycznym, przy drodze krajowej- Odpowiedziała
Zosia, starając się przypomnieć sobie szczegóły- Byłam tam kiedyś z ojcem po jakieś narzędzia.
Kompleks jest spory i ma ochronę, ale wejść jest łatwo. Gorzej z wyjściem.
-O tym będziemy myśleć, jak już odnajdziemy Janka i skarb- Odpowiedział Antek. W jego
głosie nie było śladu wahania- Jak się tam dostać?
-Pokaże ci- Poważnie odpowiedziała Zośka, prowadząc go za rękę w kierunku garażu.
***
Antek od bardzo dawna nie jeździł na rowerze, a stara Ukraina z pewnością nie należała do
komfortowych bicykli. Tym niemniej lepsze to, niż zasuwać na piechotę piętnaście kilometrów,
pomyślał chłopak, starając się znaleźć możliwie wygodną pozycję na twardym, skórzanym siodle.
Zośka jechała przed nim na swoim lekkim rowerze górskim, oświetlając latarką wąską, zarośniętą
ścieżkę przez las. Chłopak poprawił zsuwający się z ramienia pasek plecaka i silniej naparł na
skrzypiące pedały, by zrównać się z przyjaciółką.
-Jesteś pewna, że wiesz, co robisz?
-Niezupełnie- Odpowiedziała, nie patrząc na niego- Tylko czy mamy inne wyjście?
-Chyba nie, ale zdajesz sobie sprawę, że w zasadzie planujemy włamanie i kradzież?
-Nie włamanie, tylko najście, i nie kradzież, bo niczego nie będziemy kradli- Antek ujrzał
błysk orzechowych oczu pod strzechą miedzianych włosów połyskujących w świetle księżyca- A
przynajmniej tego nie zakładamy.
-Jeszcze- Rzucił Antek.
-Jeszcze- Zgodziła się dziewczyna, zmieniając przełożenie- Trzymaj się, już niedaleko.
-To źle wygląda- Ocenił Tolima, ze szczytu gruntowej drogi spoglądając w dół, na cel ich
podróży. Droga krajowa, o tej porze niemal pusta, wycinała się w rozpraszanych przez księżyc
ciemnościach wstęgą skoncentrowanego mroku. Co innego kompleks magazynów, położony tuż
przy niej. Szereg hal, każda o kilku tysiącach metrów kwadratowych powierzchni, tonął w powodzi
światła emitowanego przez silne, halogenowe latarnie. Niebieskawy blask zdawał się docierać do
każdego zakamarka wąskich alejek między zabudowaniami, nie pozostawiając miejsca na
jakiekolwiek ukrycie.
-Nie, gorzej, to beznadziejne- Dodał, w szkłach lornetki dostrzegając masywną budkę
wartowni, a także dwóch barczystych mężczyzn w mundurach firmy ochroniarskiej, którzy paląc
papierosy przechadzali się przed szlabanem
-Fakt, nie pomyślałam, że będzie tu tak jasno- Zośka wyjęła lornetkę z dłoni przyjaciela i
skierowała ja na wysokie, rosnące tuż przy murze drzewo- To drzewo jest idealne, żeby dostać się
za ogrodzenie, ale nie wiem, jak mielibyśmy pozostać niezauważeni.
Antek znów przyłożył do oczu lornetkę, przeczesując teren.
-Wiesz, która hala należy do Romczyka?
-Trzecia od lewej w drugim rzędzie- Bez chwili namysłu odrzekła Zośka- Na froncie jest
nazwa firmy.
-Rom-Pol- Odczytał chłopak- Oryginalne.
Już miał zrezygnować z obserwacji, kiedy coś przykuło jego uwagę. Coś tak oczywistego,
że aż uśmiechnął się do siebie.
-Zdaje się, że jednak wiem, jak pozostać niezauważonym- Oznajmił, widząc zdziwione
spojrzenie Zośki- Chodź za mną.
Zostawili rowery oparte o drzewo, po czym puścili się w dół szosy, w kierunku jej
skrzyżowania z główną droga. Kiedy znaleźli się o kilkadziesiąt kroków od magazynów, ale wciąż
poza zasięgiem świateł, skręcili w pole. Szli dość długo, jako że musieli nadkładać drogi. Wreszcie
samotny, rozrośnięty dąb rosnący przy ogrodzeniu znalazł się dokładnie pomiędzy nimi a
parkanem. Ostrożnie, niemal pełznąc przy ziemi, pokonali dystans dzielący ich od drzewa. Zośka
zwinnie podciągnęła się na najniższą gałąź i ruszyła w górę. Antek zachwiał się przy skoku i tylko
szczęśliwym trafem utrzymał chropowatej kory, zdzierając sobie przy okazji skórę na
przedramieniu. Zacisnął zęby, żeby nie krzyknąć z bólu i kontynuował wspinaczkę. Wreszcie
znaleźli się w koronie dębu, na wysokości dachu najbliższej hali.
-Co teraz?- Zośka była skoncentrowana i czujnie rozglądała się z wysokości.
-Musimy skoczyć- Odpowiedział Antek, wskazując na odległy o niemal dwa metry dach.
-Bałam się, że to powiesz- Westchnęła, po czym zręcznie zsunęła się z gałęzi, rozbujała na
rękach i z silnym wymachem nóg poleciała w dal. Wylądowała niezbyt szczęśliwie, tuż przy
obrzeżu dachu. Zamachała gwałtownie rekami i z krótkim jękiem przeleciała przez krawędź. W
ostatniej chwili wyrzuciła przed siebie ręce i uczepiła piorunochronu, biegnącego wzdłuż szczytu
ściany.
-Zośka!- Zduszonym głosem krzyknął Antek- Trzymaj się!
-Nie mam chwilowo innych planów- Dzielnie odparła dziewczyna, bezskutecznie szukając
oparcia dla nóg.
-Zaczekaj, idę do ciebie!- Antek wziął głęboki wdech, przypominając sobie, czego nauczył
go Janek.
Chłopak stanął na gałęzi i przykucnął, by w następnej chwili polecieć w przód z
gwałtownym wymachem tułowia. Zamiast jednak przegiąć się w powietrzu i polecieć głową w dół,
utrzymał kierunek i ostatecznie ze zgrabnym przewrotem bezpiecznie wylądował z dala od
krawędzi dachu. Zaraz poderwał się na nogi i stłumiwszy chęć wydania z siebie okrzyku tryumfu,
rzucił się na pomoc przyjaciółce. Chwycił Zośkę za przedramiona i całym ciężarem ciała pociągnął
w górę. Dziewczyna wtoczyła się na płaski dach i zamarła, oddychając głęboko. Była bezpieczna,
przynajmniej na razie.
-Masz kolejne fajne pomysły?- Wysapała wreszcie, podnosząc się na drżących nogach.
-Zdziwiłabyś się- Z krzywym uśmiechem odparł Tolima, ruszając w stronę przeciwległej
ściany magazynu. Przelotnie rzucił okiem w dachowy świetlik, o dwa metry pod sobą zauważając
szczyt regału zastawionego jakimiś pakami.
-To tam- Wskazał na magazyn, od którego oddzielało ich kilka innych- Dasz radę?
-Pewnie- Zośka nabrawszy rozpędu lekko przeskoczyła przez dzielącą hale niewielką
przestrzeń. Antek niebawem poszedł w jej ślady. Kiedy wreszcie znaleźli się nad hurtownią,
chłopak poczuł, że znów ogarnia go gorączkowe podniecenie. Z bijącym sercem zbliżył się do
świetlika i spojrzał w dół.
Tu również dominowały wysokie, zastawione towarem regały. Jednak uwagę chłopca
przykuła spora, otwarta przestrzeń w głębi hali. Stało tam kilka kształtów przykrytych plandekami,
w których z łatwością rozpoznał samochody. Obok nich, na kilku połączonych paletach, leżało coś,
co z daleka przypominało stertę nadgniłych desek. Dopiero po chwili Antek uświadomił sobie, że
patrzy na bardzo zniszczone resztki sporego, dwukołowego wozu lub sań. Na szczycie sterty
spoczywał masywny, pokryty szlamem i resztkami zbutwiałego zielska, okuty kufer. Natomiast
kawałek dalej...
-Antek!- Zduszony krzyk Zośki sprawił, że Tolima podskoczył z przestrachu- Widzisz tam,
pod ścianą!?
-Tak, to Janek- Niemal w tej samej chwili zrozumiał, że coś jest nie w porządku- Czekaj, to
ty go widzisz?
-Wydaje się przejrzysty- Odpowiedziała Zośka- Ale widzę go zupełnie wyraźniedokończyła echowym głosem.
Antek uznał, że nie ma czasu zastanawiać się nad tym fenomenem. Z plecaka wyciągnął
niezbędnik, rozłożył kombinerki i zaczął luzować zapięcia świetlika. Szło mu opornie, ale wreszcie
puściło ich na tyle dużo, że mogli przecisnąć się do środka. Ostrożnie zeszli po wielopiętrowych
regałach, stając wreszcie na suchej, betonowej posadzce.
Tolima natychmiast podbiegł do przyjaciela. Janek Wirski siedział pod ścianą, z głową
opuszczoną na pierś poruszaną płytkim, rwanym oddechem. Długie, zielone włosy były splątane,
oczy przymknięte nad zapadniętymi policzkami. Ubranie wyglądało na niemal zupełnie suche.
-Jasiek, to ja, Antek!- Chłopak uklęknął przy Wodniku, chwytając go za rękę. Ciało było
ciepławe, nie tak ciepłe jak u normalnego człowieka, ale znacznie cieplejsze, niż zwykle- Janek,
słyszysz mnie!?
Z ust chłopaka wydobył się cichy jęk, ale oczy pozostały przymknięte. Antek podniósł się i
obejrzał na Zosię, która obserwowała smutną scenę z odległości kilku kroków.
-Czy on...- Zapytała niepewnie- umiera?
-Chyba tak- walcząc z napływającymi do oczu łzami odrzekł Tolima- A raczej odchodzi z
tego świata.
-Przecież musi być jakiś sposób, musi!- Dziewczyna także poczuła, że zbiera jej się na
płacz- To się nie może tak skończyć!
-I nie skończy. Na pewno nie tutaj!- Antek opanował wzruszenie i podszedł do szczątków
sań. Leżący na nich kufer sprawiał, że przechodziły go ciarki- To musi wrócić na swoje miejsce, do
jeziora- Oznajmił.
-Co to zmieni?- Zosia zdawała się zrezygnowana.
-Nie wiem, czy cokolwiek. Ale... -Odparł- Janek zginął i stał się Wodnikiem przez skarb,
który... który widocznie uznał, że zdobył go ktoś o sumieniu skalanym śmiercią. I miał rację. Janek
rzeczywiście w ostatniej chwili był przekonany, że Marysia Deczka przez niego zginęła. My
wiemy, że to nieprawda, on nie. Jeżeli uda nam się sprawić, że Janek odzyska spokój sumienia,
może uda nam się go uratować!
-Ale jak chcesz mu to powiedzieć, w takim stanie niczego nie zrozumie!
-Janek jest Wodnikiem. A dla Wodnika jest tylko jedno właściwe miejsce- Odpowiedział
Antek.
-Dlaczego w ogóle znalazł się tutaj?- Zastanawiała się na głos Zosia, przyklękając przy
Wirskim i przeczesując palcami jego zmierzwione włosy. Chłopak znów jęknął cicho.
-Dam głowę, że to go tu za sobą przyciągnęło- Antek ponuro wskazał na skrzynię.
Dziewczyna przez chwilę przypatrywała się pakunkowi. Kiedy się odezwała, w jej głosie
pobrzmiewała ciekawość.
-Jak myślisz, powinniśmy zajrzeć do środka?
Antek w milczeniu pokręcił głową. Walczak nie powtórzyła pytania. Oboje wiedzieli, że nie
ma mowy o pomyłce.
-Ok, w takim razie mamy plan. Dostarczamy Janka i skarb nad Komtura, mówimy mu
prawdę i czekamy na rezultaty. Tylko jak mamy to zrobić w ciągu godziny, jaka została do świtu?Podsumowała Zośka.
-To nam pomoże- Odparł Antek, wskazując na najbliższy, okryty plandeką samochód.
Brezentowa płachta nie była dokładnie zaciągnięta, odsłaniając charakterystyczne linie pojazdu.
-A będziesz umiał to poprowadzić?
Antek uśmiechnął się ponuro.
-Jak najbardziej- Odpowiedział, zabierając się do ściągania plandeki. W przyćmionym
świetle nocnych lamp zalśniły chromowane ozdoby na smoliście czarnym lakierze. Wielki,
dwudrzwiowy Mercedes SEC wyglądał tak, jakby mógł wyjść ze zderzenia z ciężarówką bez
choćby rysy na lakierze. Antek szarpnął za klamkę i ku jego radości drzwiczki otworzyły się
bezszelestnie. Kluczyki tkwiły w stacyjce. Chłopak obiegł samochód i otworzył szeroką klapę
bagażnika.
-Teraz będzie najtrudniejsze- Zwrócił się do Zosi- A ja... Ja nie mogę ci w tym pomóc.
-Co masz na myśli?- Nie zrozumiała dziewczyna.
-Musisz włożyć to do bagażnika- Oparł, wskazując skrzynię ze skarbem- Ja nie mogę tego
dotknąć.
-Dlaczego nie? Zainteresowała się Walczak, przyglądając się przez chwile Antkowi.
-Nieważne-Rzucił, nie patrząc jej w oczy- Po prostu wiem, że nie mogę. Musisz dać sobie
radę sama.
Zośka westchnęła i zbliżyła się do kupy połamanych desek. Mimo smukłej budowy była
wyjątkowo silna, nie na tyle jednak, by dźwignąć wielki, opasany pordzewiałymi, stalowymi
taśmami kufer. Mimo to mocno złapała za uchwyt i szarpnęła energicznie. Ku jej zaskoczeniu
skrzynia nie stawiła żadnego oporu i Zośka upadłaby na plecy, gdyby Antek nie podtrzymał jej w
ostatniej chwili.
-To coś nowego- Rzuciła niepewnie, bez trudu unosząc przed sobą skrzynię, by następnie
wstawić ją do bagażnika Mercedesa. Resory samochodu zareagowały tak, jakby auto obładowano
co najmniej stoma kilogramami.
-Widocznie masz czyste sumienie- Orzekł Antek, obserwując zjawisko.
-Teraz tak. Ale kiedyś byłoby inaczej- Odpowiedziała.
-Skąd ten pomysł?- Antek podszedł do Janka i zarzuciwszy sobie jego ramię za szyję,
pociągnął do samochodu. Z trudem ułożył przyjaciela na skórzanym tylnym siedzeniu. Zośka
wsunęła się obok, aby podtrzymać mu głowę.
-Stąd, że kiedyś słyszałam jego grę- Odpowiedziała poważnie. Antek tymczasem zatrzasnął
bagażnik i wskoczył za kierownicę- Kiedy umarła moja mama. Czułam się winna. Winna jej
śmierci. To nie trwało długo, szybko doszłam do siebie i zrozumiałam, że takie obwinianie się nie
ma sensu. Ale jednak wystarczyło, żebym usłyszała melodię. Myślisz, że ten... skarb... przejrzał
mnie wtedy?
Antek, który zastanawiał się nad tą samą zagadką już od bardzo dawna, pokiwał głową.
-Jestem pewien, że masz rację- Powiedział serio- A teraz zapnij pasy sobie i Jankowi.
Mocno!
Sam zatrzasnął klamrę i ustawił fotel tak, by móc swobodnie prowadzić. Zerknął w lusterko
i zobaczył wybladłą twarz przyjaciela, obok zaś zarumienioną buzię Zośki. Dziewczyna złowiła
spojrzenie i pochyliła do przodu. Antek poczuł na policzku krótki pocałunek.
-To na szczęście- Oznajmiła krótko- Jedź!
***
Wartownicy spacerowali po alejkach kompleksu zmęczeni, ale niezmiennie czujni.
Przywykli do rytmu pracy i godzina przedświtu nie była dla nich niezwykłą porą. W pewnej chwili
jeden z nich złowił dziwny hałas, dobiegający z hurtowni spożywczej. Połączył się przez
krótkofalówkę z dyspozytorem i już po chwili dołączyło do niego trzech kolegów. Ostrożnie
zbliżali się do bramy magazynu, zza której raz po raz dochodził zgrzytliwy dźwięk, jakby
obracających się, od dawna nie oliwionych trybów. Mężczyźni popatrzyli po sobie w chwili
niepewności. W tym momencie jazgot zastąpił basowy ryk.
Z grzmiącym dudnieniem pięciolitrowego, ośmiocylindrowego widlastego silnika ogromny
samochód przebił się przez wykonane z cienkiej blachy wrota hurtowni. Ochroniarze w ostatniej
chwili odskoczyli przed szarżującą maszyną, która z trudem wykręciła przed ścianą sąsiedniej hali i
pomknęła w stronę głównej bramy obiektu.
-Złodzieje! Zablokować wjazd, wezwać policję!- Wrzasnął do radia jeden z wartowników,
podrywając się z ziemi- Zatrzymać go!
Ale było już za późno. Zanim siedzący w portierni mężczyzna zorientował się, w czym
rzecz, Mercedes przemknął obok, wyrywając szlaban z obsady. Samochodem zarzuciło na żwirze
pokrywającym wyjazd, ale kierowca opanował poślizg i z rykiem silnika skierował wóz na główną
drogę. Krótki błysk świateł stopu i dźwięk silnika począł oddalać się na południe. Osłupiały
ochroniarz podniósł słuchawkę i zaczął wykręcać numer.
-Udało się nam!- Wrzasnęła Zośka, patrząc przez tylną szybę na gwałtownie malejące
światła zespołu magazynów- Nie wierzę! Włamanie, kradzież i zniszczenie mienia!
Zośka nagle zrozumiała, że właśnie ona dopuściła się wymienionych przestępstw i twarz jej
pobladła.
-O, cholera...
-Zaczekaj, ta noc jeszcze się nie skończyła- Antek włączył długie światła i docisnął gaz. Do
świtu pozostało już niewiele czasu.
-Hm, nie ma co, pocieszyłeś mnie- Odpowiedziała kwaśno Zośka, zaraz jednak zmieniła
temat- Jak nauczyłeś się tak jeździć? To było... Ekstra!
-Nauczył mnie tata- Matowym głosem odpowiedział Antek, wpatrując się w znikającą pod
kołami wstęgę szosy. Musieli nadkładać drogi, ale prędkość samochodu pozwalała wyrównać
stratę- Zawsze chciał, żebym umiał dobrze prowadzić.
-Musiał być miłym człowiekiem- Bardzo ostrożnie zauważyła Zosia, zaskoczona. Antek po
raz pierwszy wspominał rodziców.
-Był najlepszy. Uczył mnie wszystkiego, co sam umiał- Zaczął gwałtownie chłopak,
zaciskając pięści na skórzanej kierownicy- Kochał mnie, kochał mamę... A ja go zabiłem.
-Za... Co takiego?
-Zabiłem. Zabiłem moich rodziców- Głos chłopca nie wyrażał żadnych emocji- Dwa lata
temu. Ojciec zawsze marzył o sportowym samochodzie i wreszcie przekonał mamę do jego zakupu.
Był taki dumny, taki szczęśliwy. Pojechaliśmy za miasto i tata jak zwykle dał mi prowadzić.
Poniosło mnie trochę, ale on miał do mnie... Miał do mnie zaufanie-Antek zaciął się lekko, ale
zaraz kontynuował- W pewnym momencie zza zakrętu wypadła na nas ciężarówka. Później okazało
się, że jej kierowca był pijany, że zasnął i zjechał na niewłaściwy pas. Skręciłem odruchowo i
ominąłem go, ale jedno z kół złapało pobocze i wyleciałem z drogi. Wpadliśmy do rowu, samochód
dachował, mnie wyrzuciło na zewnątrz, a rodzice...
-Tak mi przykro...-Zosia nie mogła powstrzymać łez- Ale sam mówisz, że tamten kierowca
był pijany! To nie była twoja wina!
-Nie, to była moja wina! Gdybym jechał wolniej, gdybym podjął właściwą decyzjęKrzyknął Antek- To nie doszłoby do tego. Gdyby za kierownicą siedział ojciec, on i mama żyliby
nadal!
-Tego nie możesz wiedzieć- Powiedziała twardo dziewczyna- Zrobiłeś wszystko, co mogłeś
zrobić.
-Zrobiłem za mało- Z westchnieniem odpowiedział Tolima- Ale to już przeszłość. Dzięki
Jankowi, dzięki temu miejscu, dzięki... Dzięki tobie, wiem, że się myliłem, że świat się wtedy nie
skończył. Jednak to, co się stało, zostanie ze mną już na zawsze. Jako ostrzeżenie.
Zośka zapłakała otwarcie, ocierając twarz rękawem bluzki. Tymczasem Antek, znów
spokojny i skoncentrowany, spojrzał przez stromo opadającą szybę w niebo. Gwiazdy zaczynały
przygasać. Po chwili zauważył na poboczu tablicę, wskazującą zjazd na drogę prowadzącą do
Gromady. Wziął zakręt kontrolowanym poślizgiem i wcisnął gaz do deski. Kończył im się czas.
***
Pan Walczak dość szybko zorientował się, że Zośka wystrychnęła go na dudka, wymykając
się z pokoju przez okno. Spędził noc przed telewizorem, czekając na powrót córki i zastanawiając
się, jak przemówi jej do rozsądku. Był pewien, że to ten Warszawiak, Antek, ma na nią zły wpływ.
Te nocne eskapady, ta ucieczka... Wszystko przez niego. Zdawał sobie sprawę, że w tym wieku
dzieciakom odbija, sam nie był swego czasu wyjątkiem, tym niemniej taka niesubordynacja wobec
władzy rodzicielskiej zdała mu się przekroczeniem pewnej granicy.
Nagły dzwonek telefonu wyrwał go z zadumy. Z gniewnym pomrukiem wstał z kanapy i
podniósł komórkę do ucha.
-Tak, Walczak, słucham- Rzucił do mikrofonu niezbyt grzecznie, jednak już po chwili
przybrał oficjalny ton- Oczywiście, panie komisarzu, do dyspozycji. Tak, mój zmiennik jest na
posterunku. Nie, nie wiem, czemu nie odbiera telefonu. Że jak?! Co się stało?! Naturalnie, już
biegnę na komisariat i włączamy się do akcji!
Mężczyzna odmeldował się i zakończył połączenie. Ręce trzęsły mu się przy zapinaniu
bluzy od munduru. Wypadł przed dom i zajrzał do garażu. Rowery zniknęły.
-Zabiję gnoja, zatłukę...- Wydusił przez zaciśnięte zęby, ruszając galopem na odległy o
niespełna kilometr posterunek. Po drodze odtwarzał w pamięci słowa komisarza. Z niedalekiego
parku logistycznego ktoś ukradł drogi samochód i antyczną skrzynię. Ruszała już obława, wiadomo
było, gdzie kierują się uciekinierzy. Tymczasem na miejscu ochrona obiektu znalazła dwa rowery.
Jego rowery.
***
-Już niedaleko, jak on się trzyma?- Rzucił Antek przez ramię, koncentrując się na
prowadzeniu ciężkiego auta wąską, krętą szosą- Oddycha?
-Tak, ale coraz słabiej. Ma suchą skórę- Odparła Zosia, podtrzymując głowę Janka- Nie
wiem, czy damy radę. Zaczyna świtać.
-Damy, na pewno damy- Antek zacisnął zęby i z piskiem opon wziął kolejny łuk. Przed
maską samochodu pojawiły się zabudowania Gromady.
***
-Michał, głąbie, co ty wyczyniasz?- Walczak, zły jak wszyscy diabli, wpadł do dyżurki
małego, wiejskiego komisariatu. Jego zmiennik, posterunkowy Trzeciak, spał jak zabity z nogami
na biurku. Walczak kopnięciem zrzucił je na podłogę, co wyrwało młodszego mężczyznę ze snu.
-A co się stało, panie aspirancie? Alarm jakiś?
-A żebyś wiedział. Dawaj kluczyki do wozu!
Trzeciak, widząc, że z rozsierdzonym zwierzchnikiem nie ma żartów, wyciągnął ze spodni
klucz do radiowozu. Walczak zmełł w ustach przekleństwo i wypadł na podwórko. Po chwili
rozległ się odgłos startującego silnika wysłużonego Poloneza.
Nagle suchotniczy warkot radiowozu przytłumił donośny, basowy ryk, którego źródło z
wielką prędkością przemknęło za oknami posterunku.
Wielki, czarny Mercedes przejechał o centymetry od zderzaka policyjnego samochodu.
Aspirant Walczak zaklął siarczyście i włączył koguty, by po chwili w tumanach poderwanego z
drogi pyłu ruszyć w pościg za uciekinierem. Przez radio podał namiary innym jednostkom policji.
Stróże prawa musieli być niedaleko, bo już na następnym skrzyżowaniu z boczną drogą pojawiły
się dwie szybkie, pościgowe Alfy Romeo, wsiadając na ogon czarnego samochodu. Mimo
ewidentnej różnicy klas, Walczak zawziął się i nie rezygnował z pogoni.
-Mamy towarzystwo- Spiętym głosem poinformowała Antka dziewczyna. Chłopak widział
w lusterkach migające błękitne światła, ale nie tracił opanowania.
-Już nas nie dogonią. Trzymaj się!- Wrzasnął, szarpiąc kierownicą. Potężne auto zjechało z
drogi w wąską ścieżkę prowadzącą przez pola. Komfortowe zawieszenie z trudem wybierało
nierówności, gdyby nie pasy bezpieczeństwa, pasażerowie Mercedesa lataliby po kabinie jak kulki
w grzechotce.
Policjanci nie rezygnowali z pogoni, ale niżej zawieszone Alfy zostały w tyle. Jedynie
Polonez Walczaka dzielnie podążał śladem uciekinierów.
Antek wprowadził samochód na ostatnie wzniesienie. Docisnął gaz i kurczowo zacisnął
dłonie na kierownicy. Po chwili ziemia uciekła spod kół Mercedesa i masywny samochód znalazł
się w powietrzu. Zośka wrzasnęła z przerażenia, kiedy przednią szybę, zamiast widoku jaśniejącego
nieba, wypełnia panorama jeziora.
SEC przeleciał nisko nad plażą i z potężnym rozbryzgiem wylądował w płytkiej wodzie
przy brzegu. Silnik zamilkł, spod maski uniosła się wielka chmura pary. Wóz opadł na dno i
ostatecznie znieruchomiał, zanurzony do wysokości klamek drzwi. Przez chwilę panowała cisza,
przerywana jedynie przybliżającym się skowytem policyjnych syren.
-Antek, żyjesz?- Zosia pierwsza doszła do siebie i przechyliła się nad oparciem fotela
kierowcy. Chłopak leżał na kierownicy, miał zamknięte oczy, czoło było zakrwawione- Antek, do
cholery, obudź się!
Brutalnie szarpnęła chłopaka za ramię. Antek jęknął i opadł na oparcie. Sięgnął w górę i
włączył wciąż działające oświetlenie kabiny. Bolała go głowa, którą przy upadku do wody wyrżnął
w słupek szyby. Krew spływała mu do lewego oka, otarł ją rękawem i wyswobodził się z pasów.
-Nic ci nie jest?- Zapytała Zosia.
-Nic poważnego, a tobie?
W odpowiedzi pokiwała jedynie głową. Antek próbował zebrać myśli, kiedy z kanapy
doszedł go głos przyjaciela.
-Gdzie jestem? Co się stało?- Janek był słaby, ledwo dało się rozróżnić słowa.
-Wróciliśmy do jeziora. Jesteś u siebie- Odpowiedział szybko Antek, pomagając Zosi
otworzyć drzwi i wysiąść z zatopionego wozu. Potem znów wsunął się do środka i delikatnie
wyciągnął na zewnątrz Wirskiego. Przyciągnął przyjaciela do brzegu i ułożył z głową na piasku
plaży. Z niepokojem spostrzegł, że Wodnik nie unosi się jak zwykle na powierzchni: opadał na dno
jak zwykły człowiek.
-U siebie- Ze leciutkim uśmiechem odpowiedział Wirski-To na nic...
-Nieprawda, mamy skrzynię, zaraz będziemy na twoim jeziorku, poczujesz się lepiej- Antek,
walcząc z zalewającymi mu oczy łzami i krwią, złapał przyjaciela za rękę- Obiecuję.
-Nie warto- Odezwał się jakby pewniej Janek, otwierając oczy. Nie świeciły, a jedynie
leciutko żarzyły pod przymkniętymi powiekami. Bliskość jeziora wróciła chłopakowi przytomność,
ale stawało się jasne, że nie przywróci sił- Nie warto się trudzić... dla mnie. Już za późno. Wszystko
straciłem.
-O czym ty mówisz, do cholery!- Antek zauważył, że Zosia wyciąga z bagażnika skrzynię
ze skarbem i niesie ją do jednego z pozostawionych przez poszukiwaczy pontonów. Robiło się
coraz jaśniej.
-Ja... Ja jej nie uratowałem- Wyszeptał Wodnik, skupiając wzrok na twarzy Tolimy- Tej
dziewczynki- Zginęła przeze mnie...
-Nic podobnego! Właśnie, że uratowałeś Uratowałeś, słyszysz!?- Antek zorientował się, że
Wirski znów stracił przytomność. Z wysiłkiem dźwignął ciało chłopaka z dna i poniósł do pontonu.
Zosia pomogła mu ułożyć Janka na dnie, podczas gdy Antek, starannie unikając kontaktu z kufrem,
chwycił za wiosła i skierował łódkę na środek jeziora.
Na plażę wpadł wreszcie radiowóz Walczaka, a niedługo po nim dwa pozostałe. Po drugiej
stronie jeziora błyski kogutów zwiastowały zamknięcie obławy. Ojciec Zośki wyskoczył z kabiny i
wołał w stronę oddalającego się pontonu coś, czego nie można było zrozumieć w ogólnym
rozgardiaszu. Wreszcie machnął ręką, wskoczył z powrotem za kierownicę i pognał wzdłuż brzegu.
Antek wiosłował z całej siły. Ponton był lekki i zwrotny, ale w odczuciu chłopaka poruszali
się w żółwim tempie. Kanałek, prowadzący na leśne jeziorko, zbliżał się przerażająco powoli.
Niebo było już jasne, gwiazdy zniknęły niemal zupełnie, słońce miało ukazać się lada chwila.
Tolima jeszcze silniej naparł na wiosła, nie zważając na rwący ból ramion. Kiedy wreszcie łódka
wpłynęła na Pióropusz, opadł na dno, spazmatycznie łapiąc oddech.
-Tak, to mój dom- Janek znów był przytomny. Ze słabym uśmiechem rozglądał się po
znanym do najdrobniejszego szczegółu otoczeniu- Dziękuję, że mnie tu przywieźliście. Nie
zasłużyłem...
-Zasłużyłeś, naprawdę!- Łagodnym tonem odezwała się Zosia, głaszcząc chłopca po twarzy.
Teraz, kiedy mogła widzieć go bez uciekania się do sztuczek z wodą i powietrzem, kiedy mogła
dotknąć ciepłej, suchej skóry, przestała odczuwać lęk czy nie pokój. Poczuła do zagubionego ducha
wielką sympatię i wielkie współczucie. Szkoda, że nie mogliśmy się lepiej poznać, pomyślała.
-Dlaczego tak mówisz?- Zwrócił się wprost do niej Wodnik.
-Dlatego, że taka jest prawda- odpowiedziała dziewczyna- Wtedy, kiedy zaplątałeś się w
linę, kiedy szedłeś na dno, a Marysia zostawała sama na powierzchni... Ty tego nie pamiętasz, ale
uratowałeś ją! Wiemy na pewno, pomogłeś jej chwycić się dryfującej kłody. Nie puściłeś jej do
końca, oddałeś za nią życie!
Janek przytomniej spojrzał na przyjaciela. Oczy chłopaka zaświeciły intensywniej.
-Jeżeli to prawda, to... odchodzę szczęśliwy.
Zanim Antek zdołał w jakikolwiek sposób zareagować, Wirski zamknął oczy i westchnął
głęboko. Tak charakterystyczny półuśmiech zastygł na jego wargach, głowa opadła w tył. Ruchy
klatki piersiowej ustały.
-Szybko, nie ma już czasu!- Krzyknęła Zośka, wskazując horyzont. Do wschodu słońca
zostały sekundy. Dziewczyna chwyciła skrzynię i wyrzuciła ją za burtę. Kufer plasnął o taflę i z
cichym bulgotem poszedł pod wodę.
Antek wciąż klęczał nad Wirskim. Wyciągnął z kieszeni swoją starą harmonijkę, po czym
wsunął ją w dłoń przyjaciela. Następnie, płacząc, dźwignął Wodnika w ramionach i przerzucił przez
burtę do jeziora. Patrzył, jak ciało chłopca znika w głębinie.
Słońce przebiło się przez leciutką, poranną mgiełkę. Radiowozy zajeżdżały nad brzegi
Pióropusza, w sitowiu dało się słyszeć podniecone głosy zbliżających się policjantów.
Antek i Zosia klęczeli w pontonie, spoglądając na siebie bez słowa.
-To koniec?- Powiedział po chwili chłopak, ujmując dziewczynę za rękę.
-Koniec- Zgodziła się. Także miała łzy w oczach- Szkoda, że nam się nie udało.
-Nieprawda. Dokonaliśmy wielkiej rzeczy- Antek z czułością pogładził dziewczynę po
policzku- Janek odszedł w pokoju, ja... ja mogę w pokoju zostać. Przy tobie.
-Chcesz przez to powiedzieć...- Dziewczyna przysunęła się do Antka, ich twarze dzieliło
kilka centymetrów.
-Niczego nie chcę mówić. Chcę działać- Uśmiechając się przez łzy odpowiedział Tolima.
Młodzi zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej, przymykając oczy i składając usta do
pocałunku...
Nagle woda w jeziorze zakipiała. Wzdłuż brzegu wstała z hukiem wysoka na dziesięć
metrów, rycząca ściana wody. Odgrodziła policjantów, zagłuszyła ich nawoływania. Zośka i Antek
przywarli do siebie w wirującym pontonie. Woda wokół nich bulgotała, skrząc się złociście w
promieniach wschodu. Ponton podskakiwał i kołysał na krótkiej, gwałtownej fali tak silnie, że nie
udało im się utrzymać i wylądowali za burtą. Wynurzyli się po chwili i wciąż przytuleni do siebie
patrzyli z niemym podziwem na niecodzienne zjawisko. Wewnątrz wodnego kręgu, na środku
jeziora, wypiętrzyła się druga ściana fali. Wirowała coraz szybciej, stając się stopniowo wysokim
słupem wody. Nieoczekiwanie ów słup znieruchomiał i opadł, pozostawiając po sobie świetlisty
obłok. Antek przetarł oczy, ale nie oszukiwały go. Wydał z siebie ogłuszający okrzyk radości.
Otoczony jarzącą się mgłą, na powierzchni jeziora stał Janek Wirski. Jego ubranie było
przemoczone, ale jasne włosy utraciły zielonkawe zabarwienie, były też znacznie krótsze. Chłopak
przypatrywał się dwójce nastolatków zielonymi, wesołymi oczyma, w których nie było śladu
fosforycznego blasku. Antek i Zośka, która także zauważyła Wodnika, machali do niego i
pokrzykiwali radośnie. W odpowiedzi Janek uśmiechnął się szeroko i również pomachał im dłonią,
której palców nie łączyła już błona pławna. Po chwili opuścił rękę, rozpostarł ramiona i
przymknąwszy oczy uniósł twarz do słońca. Obłok wokół niego zgęstniał, spotężniał, zawirował z
umykającą oczom szybkością i wreszcie eksplodował miliardem kropel. Ściana wody otaczająca
jezioro opadła z pluskiem, pozostawiając na powierzchni krąg ścigających się fal.
Na środku jeziora, przytuleni do siebie, unosili się przy pustym pontonie Antek i Zosia. Na
brzegach w trzcinach ukazywali się kolejni policjanci. Jeden z nich, pan Walczak, zauważył córkę.
-Zośka, coś ty narobiła! Wszystko przepadło, twoja przyszłość, moja kariera! Przecież...
Policjant urwał, mrugając oczami. Tępo wpatrywał się przed siebie.
-Przecież to za wcześnie, żeby się kąpać w jeziorze- Dokończył wreszcie z wysiłkiem.
-Przepraszam, tato, ale to było silniejsze ode mnie- Odkrzyknęła dziewczyna- Nie mogłam
się doczekać dnia!
-Dobrze, już dobrze- Uspokojony Walczak pomachał córce i wycofał się sztywno w głąb
sitowia, potrząsając głową. Inni policjanci przez chwilę kręcili się jak błędni po zniszczonym
trzcinowym lesie, by wreszcie wrócić do radiowozów i odjechać z warkotem silników.
-Wiesz, mam wrażenie, że minęłaś się z prawdą- Z filuternym błyskiem w oku zagadnął
Antek, kiedy zostali sami. Rana na czole zniknęła, resztki krwi spływały właśnie z kroplami wody.
-Jestem tego prawie pewna- Odparła dziewczyna- Ale nie do końca wiem, jaka jest ta
prawda.
-Pamiętasz co się stało? Janka, skarb, to wszystko?
-Coraz słabiej- Przyznała- Ale nie pozwolę, żeby to zupełnie zniknęło z mojej głowy.
-To będzie taka nasza własna, mała legenda leśnego jeziorka- Z uśmiechem zaproponował
Antek. Zośka radośnie pokiwała głową.
-Ale wiesz...- Ciągnął myśl chłopak- Legenda musi mieć jakieś przesłanie, morał.
-Morał dopiszemy sobie sami- Odrzekła dziewczyna, przyciągając do siebie Antka. Ich
twarze się spotkały, oświetlone złocistym blaskiem wschodzącego słońca. Delikatny wiatr poruszył
trzciny, które zagrały zupełnie nową melodię.
***
Poczuł, jak słabnie uścisk. Znów mógł poruszać nogami i rękami. Płuca go paliły, miał
wrażenie, że zaraz eksplodują. Gwałtownymi ruchami wydobył się na powierzchnię. Na chwilę
oślepiły go promienie słońca, zamrugał, gwałtownie chwytając powietrze, a kiedy oczy
przyzwyczaiły się już do światła, zobaczył, że tkwi w wodzie pośrodku małego, leśnego jeziora. Na
brzegu kłębił się tłum miejscowych, z Tomkiem Budnikiem i rodzeństwem Deczków na czele. W
głębi zauważył swoich rodziców. Janek zebrał się w sobie i popłynął do brzegu. Kiedy był już
blisko, silne, chłopskie ręce wyciągnęły go z wody. Wpadł niemal prosto w ramiona zapłakanej
matki.
-Mój Boże, myślałam, że cię straciłam!- Szlochała pani Anna, ściskając syna. Janek
próbował ją uspokajać, ale nie na wiele się to zdało. Musiała się wypłakać. Ojciec, który stal obok,
z poważną miną położył dłoń na ramieniu syna.
-Zachowałeś się bardzo nierozsądnie- Powiedział z nachmurzonym czołem i łzami w
oczach- Ale to nie zmienia faktu, że zachowałeś się jak bohater. Choć tu, urwisie!- Nie wytrzymał i
i zmiażdżył syna w uścisku.
Cała wieś odprowadzała Wirskiego znad jeziora, wieść o jego wyczynie rozeszła się lotem
błyskawicy. Marysia płakała, prowadzona za ręce przez braci, gotowych dać każdemu świadectwo
o dokonaniu młodego Warszawiaka. Wszyscy mu gratulowali, wszyscy potrząsali prawicą. Chłopak
był jednak wciąż skołowany, nie do końca zdawał sobie sprawę, co się z nim działo tam, pod wodą.
Mógłby przysiąc, że trwało to całe lata, dziesiątki lat.
Na progu domu pani Wirska zastąpiła drogę temu osobliwemu pochodowi i oświadczyła, że
syn musi odpocząć. Gawiedź okazała zrozumienie i raz jeszcze zakrzyknąwszy na cześć bohatera,
ludzie rozeszli się do swoich zajęć. Janek mógł wreszcie chociaż na chwilę zostać sam i zebrać
myśli. Już w pokoju zorientował się, że jego lewa dłoń była cały czas zamkniętą w pięść.
Zdziwiony, podniósł rękę do oczu i zauważył, że coś w niej trzyma. Z pewnym trudem rozwarł
kurczowo zaciśnięte palce i rozpoznał w przedmiocie małą, srebrną harmonijkę ustną. Zanim zdążył
się zastanowić, jak ów drobiazg znalazł się w jego dłoni, poczuł, jakby ciało przeszył mu prąd.
Wspomnienia, jak na przyspieszonym filmie, przewinęły się przed jego oczami. Obrazy, uczucia,
pojedyncze słowa i zdarzenia. I twarz chłopca, którego nazywał przyjacielem
Wizja skończyła się niemal tak szybko, jak zaczęła. Janek zatoczył się i usiadł na łóżku.
Poczuł pod powiekami łzy. Po dłuższej chwili przyłożył instrument do ust i zagrał kilka tonów
melodii, którą nuciła mu Marysia. Zabrzmiały przepięknie.
-Dziękuję, Antek. Może jeszcze kiedyś razem zagramy...- Powiedział cicho chłopak i
układając usta w charakterystyczny półuśmiech schował harmonijkę do kieszeni.
KONIEC

Podobne dokumenty