Przygoda na horyzoncie. Czyli kto beczy nad lasem i buczy na bagnie

Transkrypt

Przygoda na horyzoncie. Czyli kto beczy nad lasem i buczy na bagnie
Przygoda na horyzoncie.
Czyli kto beczy nad lasem i buczy na bagnie
Noc jest wyjątkowo ciepła. Dwie godziny przed świtem, ziewając zapisujemy
pierwszy gatunek. Słowik szary. Wytrwałe kląskania i terkoty towarzyszyły nam
całą noc. Nawet teraz samotny śpiewak przebija się przez chór tysięcy żab z
kampinoskiej łąki.
Wciąż jeszcze noc, ale czerń nieba przechodzi w atramentowy granat.
Samochód z opuszczonymi szybami powoli sunie przez pogrążony w ciszy las.
Co jakiś czas, niespodziewanie głośno, krzyczy do środka z przydrożnego
krzaka słowik. Nad ciszą rozlewiska niesie się świst kropiatki, jakby ktoś raz po
raz wymachiwał wierzbową witką. Przystajemy i nasłuchujemy. Po mokrej
trawie dźwięk niesie się daleko. Gdzieś za drzewami opada głos lerki.
Kopciuszek, a właściwie jego kształt, siedzi swoim zwyczajem na dachu i
szczebiocąc próbuje obudzić uśpioną wieś. Światło latarni wydaje się już
zbędne, kontury nabierają kształtu, szarość zamienia się w kolor. Zapowiada się
pogodny dzień.
Mówimy mało. Co jakiś czas ktoś podnosi rękę i jak na komendę, w absolutnej
ciszy wszyscy zastygają w dziwnych pozycjach. „Raz, dwa, trzy Baba Jaga
patrzy” – była kiedyś taka gra. W kilka minut dochodzą kolejne ptaki: gdzieś
odzywa się trochę nieprzytomny skowronek, a nad drzewami niewidoczny
kszyk beczy jak pierzasty baran. „Uszatka!” – ktoś szepcze podekscytowany i
wszyscy przykładamy złożone dłonie do uszu. Kiepska imitacja sowiej szlary.
Po kolei kiwamy głowami potwierdzając zaliczony gatunek. Ale nie, ktoś
jeszcze się skarży: „Ja nie słyszałem!”. Stoimy, więc cierpliwie, aż z pobliskiej
olszyny dojdzie do nas wszystkich stłumione pohukiwanie.
Co było rok temu czego nie zobaczymy dziś? Nie liczymy na sieweczkę morską
ani na ostrygojada. A jaki będzie setny gatunek? Kapitan Witek stawia na
bociana czarnego, Janek na remiza, Asia typuje gąsiorka, Michał bielika, a
Piotrek rybitwę białoskrzydłą. W niskim porannym słońcu, przez łąkę przebiega
dzik, a tuż za nim, nad powierzchnią trawy błyskają prążkowane grzbiety
warchlaków. Słońce oświetla czubki drzew i przyszedł czas na pierwsze zdjęcie:
pod tablicą z łosiem i wielkim krzakiem bzu. Na pobliskim drzewie bezwstydnie
kopulują piecuszki, a my zagłębiamy się w las. Martwe drzewo z dziurami. „To
dobre miejsce na dzięciołka” wyrokuje Piotrek. Dzięciołek widocznie jest
innego zdania. Idziemy szybko popędzani przez chmary krwiopijców. Nie, nie
przystaniemy tu by kontemplować zapach łanu konwalii. Wskakujemy do
samochodu, ale zatrzymuje nas okrzyk Janka: „czekajcie, czekajcie!”. Chwila
napięcia, wszyscy celują w jeden punkt. „Raniuszek!”. Siedzi na szczycie
brzozy jak bawełniana kulka z ogonem.
Koło małego mostu, na uschłym drzewie majestatyczny, długonogi błotniak
wypatruje ofiary. W słońcu widać jego zmrużone, żółte oczy. Lustrujemy
szybko okolicę i pędzimy dalej, w stronę Wisły. Dzisiaj nie będziemy się
rozczulać, każdym potrzeszczem, który śpiewa tak jakby próbował coś za
szybko powiedzieć. Droga niczym grobla prowadzi nas pomiędzy podmokłymi
łąkami. Zbliżamy się Wisły i co chwilę ktoś woła: „Stop!”. Wyskakujemy w
pośpiechu. Widok jak malowany – archaiczne stogi, a na nich pozuje kszyk ze
swoim bezsensownie długim dziobem. Pod słońce wydaje się prawie czarny.
Gdzieś z łoziny pogwizduje dziwonia. „Nice to meet you. Nice to meet you”
przedrzeźnia Asia.
Koło dziesiątej łapię mały kryzys. Jak to, to jeszcze nie wieczór? Nad Wisłą
mokro, każdy na własną rękę próbuję znaleźć najlepszą przeprawę.
Przechodzenie kałuży w kaloszach przypomina bieg z kubkiem pełnym kawy.
Pośpiech nie jest wskazany. Gdzieś tu wybija nasz 100 gatunek. Batalion – a
więc nikt nie trafił. Jeszcze miesiąc temu były tu ich setki, teraz napotykamy
wyjątkowych maruderów. Nad małą zatoczką, na piaszczystej łasze,
przycupnęły cztery piękne ohary. Przez lunetę wypatrujemy niespodziewanego
gościa. To ostrygojad, w którego zwątpiliśmy. Swoim czerwonym dziobem coś
tam wygrzebuje z piachu. Nowe ptaki zaczynają nam przychodzić z trudem.
Gdzieś pod Płockiem wyskakujemy na hasło „bielik”. Zjeżdżamy z szosy, a
wielkie ptaszysko, przelatuje nad rzekę. Na drugim brzegu pośpiesznie drepce
biegus rdzawy, raz po raz zanurzając swój czarny dziób w mule. Słońce się
chowa, niebo zaciąga. Spada kilka wielkich kropli deszczu. Dobrze, że akurat
teraz, kiedy przed nami 150 kilometrów. Czas odwiedzić stawy w Raszynie,
rezerwat-paradoks, w którym można płoszyć ptaki. Na szczęście prześladowane
kormorany i czaple niewiele sobie robią z podpływających do ich gniazd łódek.
Czas gwałtownie przyśpiesza, więc szybkim krokiem idziemy na staw, gdzie
przez ostatnie dni widywano bączka. Po dłuższej chwili Michał wypatruje
przygarbiony kształt człapiącego wśród trzcin ptaka. Gdyby nie sprzęt
pozostałby dla nas niewidoczny. Za plecami słyszymy znajome gęganie i inny,
głęboki, przenikliwy głos. Z pomiędzy drzew wylatuję gęgawa i bernikla
kanadyjska. Wydaje się wielka jak łabędź.
Co da nam Warszawa? Nie zawodzi puszczyk w Parku Arkadia. Siedzi w
ulubionej dziupli i patrzy na nas przymrużonymi oczami, jakby znudzony.
Niespodziewanie na jednym z parkowych stawów widzimy kolejną berniklę
kanadyjską. Wydaje się zdziwiona poświęcaną jej uwagą. Sprint przez Łazienki
pozwala nam dopisać mandarynkę. A na posterunku pod iglicą Pałacu Kultury i
Nauki trwa nieruchomy jak egipski posążek sokół wędrowny. Słońce niemal
znika za widnokręgiem, kiedy dojeżdżamy do Kuligowa. Dobiega nas głębokie,
basowe buczenie niewidocznego bąka, z podmokłych pastwisk fletowo
nawołują rycyki.
Zapadający zmierzch sprawia, że znowu musimy nadstawić uszu. Stoimy w
wieczornej ciszy. Gdzieś przed nami na porośniętej wrzosem wydmie słychać
jednostajne brzęczenie na
wysokiej częstotliwości. Witek klaszcze i
bezszelestnie jak duch, niemal niewidoczny nadlatuje lelek. Okrąża nas
łagodnym półkolem i siada na brzozie. Wydaje odgłos jak iskrzący akumulator i
z klaśnięciem skrzydeł odlatuje. Zapada ciemność, wracamy do domu na darmo
próbując wychwycić z pól głos przepiórki. Sto czterdzieści gatunków, ale
chciałoby się dopisać choćby jeszcze jeden...
Stanisław Łubieński