Złamane wersety
Transkrypt
Złamane wersety
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online. Kamila Shamsie Złamane wersety Fragment Z angielskiego przetłumaczyła Alina Patkowska 3/58 Chciałabym podziękować Arts Council za stypendium Fundacji Santa Maddalena, które otrzymałam na czas pisania tej książki, oraz Beatrice Monti della Corte za niezwykłą gościnność okazaną mi podczas pobytu w Santa Maddalena. Dla Hermana Fonga i Elizabeth Porto ••• Pachoły znów tu są. To brzmi jak początek. Co mam jeszcze powiedzieć? Czy to możliwe, że czytasz te linijki? I Znów ten sam sen. Stoję w domku na plaży i wyglądam na zewnątrz. Rama okna przed moją twarzą redukuje świat do kwadratu słońca i morza. W tym kwadracie zjawia się kobieta. Wpada do wody, osłaniając twarz wyciągniętym ramieniem. Wybiegam. Fale chwytają jej ciało – ciemny, ruchomy kształt. Nad nami nie ma nic prócz nieba. Fale cofają się, zostawiając ją na piasku. Biegnę w tę stronę i widzę łuski tam, gdzie powinny być nogi. Widziałam już kiedyś syrenę. Przez kilka godzin ochlapywałam ją wodą, żeby nie dopuścić do odwodnienia. Pamiętam, że ramię rozbolało mnie od wysiłku, ale nie pamiętam, czy udało mi się ją ocalić. Ale tej chyba nic już nie pomoże. Spoglądam w stronę chaty – dlaczego ci ludzie tak krzyczą? – a gdy znów odwracam głowę, syreny już nie ma, dostrzegam tylko jej ślad na piasku. Wiem, co muszę zrobić: wyciąć ten fragment piasku, na którym pozostał jej odcisk, wykopać go i pochować. Morze znów się zbliża. Uświadamiam sobie, że nim zdążę się poruszyć, fale zmyją kontury jej ciała, pełną wdzięku krzywiznę ogona. 8/58 Gdy się obudziłam, przyszło mi na myśl, że sny to czasami rodzaj próby. Usiadłam na łóżku, drapiąc wyblakłą bliznę przecinającą wnętrze dłoni. W stronę ramienia rzucił się rekin. Muszę coś wreszcie zrobić z tymi ścianami. Kiedy mieszkali tu poprzedni lokatorzy, moja sypialnia była pokojem dziecinnym i na ścianach pozostały różne morskie dziwy namalowane akwarelką: meduza, żółw, barakuda, latająca ryba, ośmiornica, ryba miecz, ryba piła, rekin, konik morski i syrena siedząca na grzbiecie diabła morskiego. Za każdym razem, gdy spoglądałam w duże lustro, jakieś stworzenie wyciągało w moją stronę macki, płetwę, pysk albo ogon. Gdyby ten obraz był nieruchomy, nie byłoby trudno do niego przywyknąć, ale lustro wisiało na drzwiach szafy, które otwierały się i zamykały przy każdym ruchu powietrza. Nawet gdy stałam przed nim nieruchomo, co chwilę widziałam pokój pod innym kątem. Mimo wszystko wolałam pozostać w tej sypialni niż przenieść się do większej, położonej naprzeciwko meczetu, z którego, jak ostrzegała mnie siostra, tuż przed porannym azanem przez głośnik dochodziły płomienne kazania. – Nie śpij tam, bo co rano będziesz się budziła zła – mówiła Rabia. Wyszłam naga z łóżka, narzuciłam na siebie szlafrok i związałam go w pasie, po czym przypomniałam sobie, że mieszkam sama, i natychmiast się rozebrałam. Zakręciło mi się w głowie, gdy wyobraziłam sobie wszystkie te mieszkania wokół, zajmowane być może przez samotnych lokatorów, chodzących po domu nago. Nie da się jednak wyobrażać sobie nagich ludzi za długo, wewnętrzny cenzor od razu włącza się i blokuje obrazy. W chwili gdy zaczęłam sobie wyobrażać, jak ten wariat spod 3B robi pompki na ohydnym beżowym dywanie, który spostrzegłam wcześniej przez okno, zaczęłam gorączkowo rozglądać się za czymś, czym mogłabym zająć myśli. Ale czym? 9/58 Weszłam do kuchni i zaraz stamtąd uciekłam. Na oknie kuchennym nie było żaluzji. To tyle na temat jednoosobowej kolonii nudystów. Kilka minut później, znów w szlafroku, piłam herbatę, rozważając, czy pójść pod drzwi sąsiedniego mieszkania i podwędzić poranną gazetę Rabii i jej mężowi Szakilowi. Oznajmiłam im wcześniej, że nie chcę prenumeraty – czy w obecnych czasach jakiekolwiek wiadomości mogły mi się na coś przydać? – ale nie poradziłam sobie jeszcze z nudą, która ogarniała mnie co rano, gdy budziłam się w pustym mieszkaniu. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała zacząć uprawiać jogę albo oglądać telewizję śniadaniową. Najpewniej jedno i drugie: zacznę oglądać poranne programy o jodze. Bima jest sprytna, pomyślałam. Mój ojciec i macocha mieli wylecieć do Islamabadu dopiero wieczorem, ale moja macocha Bima uparła się, żebym przeniosła się do tego mieszkania na dzień przed ich „emigracją” i nie spała w ostatnią noc w sypialni, którą zajmowałam przez całe życie. „W domu będzie bałagan. Wszystkie rzeczy będą spakowane”, wyjaśniła. Teraz jednak zrozumiałam jej nadzieję, że to przebudzenie w kompletnej pustce przekona mnie w ostatniej chwili do zmiany decyzji i że pojadę razem z nimi, zamiast zostawać w Karaczi. Rozejrzałam się wokół po pustym mieszkaniu i musiałam przyznać, że ta nadzieja nie była bezpodstawna. Jesteś dorosłą kobietą, powiedziałam sobie, więc zachowuj się jak dorosła. Z pomocą przyszedł mi dzwonek telefonu. Z wdzięcznością podniosłam słuchawkę. Po drugiej stronie odezwał się jakiś nieznajomy głos: – Aasmaani Inqalab? Aasmaani Inqalab – moje pierwsze i drugie imię. Nadęte trzysylabowce, które już dawno wypchnęły moje krótsze nazwisko ze wszystkich miejsc oprócz najbardziej oficjalnych dokumentów. 10/58 To matka wybrała mi takie imiona. To ona dokonywała wszystkich ważnych wyborów w moim dzieciństwie; tacie i Bimie zostawiła jedynie trud wychowania mnie. Aasmaani Inqalab, Niebiańska Rewolucja. W takim imieniu nie ma miejsca na dzieciństwo. Ale Bima szeptała mi do ucha: „Lazur”. Aasmaani oznacza również „lazur”. Lazurowa rewolucja. Jak niebieski okres Picassa, mówiła, tylko nie taki smutny. Picasso nigdy nie miał okresu, odpowiadała matka, gdy była w pobliżu i słyszała, co mówi Bima. Mężczyźni nic nie wiedzą o bólu, którego nie można uniknąć. Chciałabym móc powiedzieć, że próbowała tylko żartować. Nieznajomy dzwonił ze studia Save the Date – dla znajomych STD – by mnie powiadomić, że moja rozmowa z dyrektorem, zaplanowana na popołudnie, została przeniesiona na rano, więc czy mogłabym tam zaraz przyjechać. – Z rozkoszą – odparłam. – Z kim? – W głosie zabrzmiała nuta paniki. – Wydaje mi się, że miała pani przyjść sama. Niewiele jest rzeczy, za które jestem matce wdzięczna. Jedną z nielicznych jest odziedziczone po niej poczucie humoru; nawet średniej jakości żart potrafił mnie rozbawić na bardzo długo. Wciąż chichocząc, wsiadłam do samochodu i przejechałam krótki odcinek dzielący mnie od STD. Gdy po chwili zatrzymałam samochód przy jaskrawożółtym budynku, przekształconym przed kilkoma miesiącami w studio telewizyjne, przyszło mi do głowy, że być może spotkam głos kryjący się za tym żartem, i na nowo parsknęłam śmiechem. Próbując opanować chichot, wysunęłam się przez drzwi po stronie pasażera, żeby uniknąć otwartej studzienki, obok której zaparkowałam, przeszłam przez obrzeżony palmami podjazd, podałam nazwisko uzbrojonemu strażnikowi siedzącemu na składanym krześle przy drzwiach i znalazłam się w recepcji. 11/58 Pomieszczenie składało się z biurka i pustego krzesła na końcu długiego, świeżo odmalowanego na biało korytarza, który prowadził do gabinetów i mniejszych korytarzyków. Z drugiej strony kończył się wielkimi schodami z balustradą z różanego drewna, wiodącymi w górę i w dół. Korytarzem szły jakieś dwie dwudziestoparolatki w dżinsach i krótkich kurtach. Jedna z nich mówiła: – Co to znaczy, że nie życzą sobie podwójnych planów? – a druga potrząsała głową: – Noo, celebryci. Widziały mnie, ale nie zwracały uwagi. Stojąc tam, w szalwar kamizie i z dupattą przerzuconą przez ramię, natychmiast poczułam się staro. W oczach tych dziewczyn błyszczało przekonanie, że uczestniczą w czymś większym od nich samych. Chciały szerzyć kulturę młodości, postępową myśl, wielowymiarowość i głęboko refleksyjny reportaż w narodzie, który do niedawna znał tylko kanały z wiadomościami przemawiające głosem rządu. Rok dwa tysiące drugi miał przejść do historii jako rok eksplozji telewizji kablowej w Pakistanie, a one znajdowały się w samym centrum zmian i tworzyły Historię. Przez chwilę próbowałam wczuć się w ich umysły i przypomnieć sobie, jak to jest, gdy się ma tyle nadziei. Głupie, godne pozazdroszczenia biedactwa. Rozejrzałam się w poszukiwaniu czegoś, co nie byłoby młodsze i bardziej stylowe ode mnie, i zauważyłam na ścianie rząd arabskich liter. Powtarzający się werset sury al-Rahman, ukochany przez kaligrafów ze względu na swoje zróżnicowanie i równowagę. Które z błogosławieństw Bożych zechcesz odrzucić? Przy jednej z tych okazji, gdy próbowała udzielać mi rad dotyczących kariery, matka powiedziała, że powinnam się nauczyć arabskiego i przetłumaczyć Koran na angielski i urdu w wersji wolnej od patriarchalizmu. Słysząc to, Poeta dodał: – A specjalnie dla mnie przetłumacz surę al-Rahman. 12/58 – Chcesz się wszystkiego dowiedzieć o tych hurysach, które czekają na wiernych w raju? – zakpiła matka. – Chcesz wiedzieć, co stracisz? Poeta potrząsnął głową. – Nie tę część. Stworzył człowieka i nauczył go mowy. Słońce i księżyc krążą po wyznaczonych torach. Rośliny i drzewa kłaniają się w uwielbieniu. Chciałbym się przekonać, czy tłumaczenie Aasmaani przebije te słowa. – Są piękne – przyznała matka. – Ale nie zapominaj, że zaraz potem następuje ostrzeżenie przed dniem sądu. Tam nie chodzi tylko o porządek i uwielbienie. Poeta wyciągnął przed siebie ręce. Robił to zawsze, gdy cytował słowa, które go poruszały, jakby ważył je w dłoniach: – Gdy niebiosa rozstąpią się i obleją czerwienią jak róża lub splamiona skóra, które z błogosławieństw Bożych zechcesz odrzucić? Niebiosa jak splamiona skóra. Te słowa niemal wystarczały, by zapragnąć końca świata. Z jednego z pokoi wyszła kobieta w średnim wieku. Jej nos zmieniał kształt w połowie długości. Uśmiechnęła się do mnie. – Czy przyszła pani na przesłuchanie do Boonda? Potrząsnęłam głową ze szczerym żalem. Boond był mocno reklamowanym serialem telewizyjnym. W ubiegłym tygodniu, półtora tygodnia przed premierą, zrezygnowano z aktorki, która miała grać jedną z głównych ról. Odkryła w sobie awersję do bugenwilli, przez co filmowanie scen w plenerze stało się niemożliwe i produkcja utknęła w miejscu. Krążyły pogłoski, że serial może zostać nawet zupełnie wstrzymany, spekulowano co do wysokości strat, jakie miało ponieść STD, a potem sprawy przybrały nieoczekiwany obrót i w końcu jedna z prezenterek oznajmiła w skrócie głównych wiadomości, że rolę przejmie Szinaz Said. Słuchałam tych nowin i przysięgam, że wykrzyknęłam na głos: „Szinaz Said!”. Gdybym usłyszała, że tę rolę ma zagrać duch 13/58 Marleny Dietrich, pewnie bardziej bym się zdziwiła, ale tylko dlatego, że Dietrich nie znała urdu. Szinaz Said była ulubienicą teatru i małego ekranu, aktorką o zadziwiającej skali umiejętności. Przed piętnastu laty wycofała się z zawodu u szczytu kariery, by „poświęcić się przygotowaniom do macierzyństwa i wychowaniu” dzieci, które zamierzała urodzić świeżo poślubionemu mężowi. Jej syn z pierwszego małżeństwa rozrabiał na uniwersytecie jak pijany zając i opowiadał każdemu, kto chciał słuchać, że wszystkie matki powinny pozostawać w domu, jeśli nie chcą, żeby ich potomstwo stało się podobne do niego. Nigdy nie poznałam tego pierworodnego synalka, ale żywiłam do niego głęboką niechęć, bo to on przekonał Szinaz Said, że musi wybrać między aktorstwem a macierzyństwem. Po raz pierwszy widziałam ją na scenie, gdy miałam jakieś jedenaście lat. Grała w Makbecie w języku urdu – w tłumaczeniu Poety – i przysięgam, że każda z osób obecnych na widowni, mężczyzna, kobieta czy dziecko, była dla niej gotowa wbić sztylet w serce króla. Nigdy nie urodziła dziecka drugiemu mężowi; plotkarze twierdzili, że starał się wyjeżdżać za granicę zawsze, gdy Szinaz miała owulację. Ale choć pogłoski o jej domniemanym powrocie pojawiały się regularnie, nie wystąpiła nigdzie, nawet gościnnie, od czasu swojej łabędziej pieśni – spektaklu, w którym sama jedna grała sześć różnych ról. Grano go tylko przez jeden wieczór, a bilety zostały wyprzedane jeszcze przed otwarciem kasy (wszystkie czołowe dzienniki protestowały przeciwko temu na pierwszych stronach). Żeby się upewnić, czy prezenter nie był naćpany, Bima zadzwoniła do dawnej koleżanki szkolnej, której szwagier był dyrektorem naczelnym STD (fakt, że znany kobieciarz szefował instytucji, której nazwa brzmiała tak samo jak skrót wyrażenia „choroby przenoszone drogą płciową”, wydawał się Rabii i mnie absurdalnie śmieszny). Uzyskała potwierdzenie wiadomości, a do tego pod koniec rozmowy umówiła mnie na spotkanie o pracę. Właśnie 14/58 rzuciłam firmę naftową i nie bardzo wiedziałam, co z sobą dalej począć, pomyślałam więc, że mogę przystać na jej pomysł. Kobieta z niezwykłym nosem odwróciła się i zaczepiła mężczyznę z włosami zaczesanymi do tyłu na żel. – Zupełna katastrofa – oświadczyła. – Musimy od nowa napisać całą rolę. – Wszyscy za bardzo dramatyzują – odrzekł. – To tylko aktorka, która najlepsze lata ma już za sobą. Kobieta potrząsnęła głową z niechęcią i znów na mnie spojrzała. – Pani. Niech mi pani coś powie. Będzie pani oglądać Boonda? – Chyba wszyscy będą? – No właśnie. O co chodzi... ta rola, ta, którą ma zagrać Szinaz Said. Gra byłą żonę bogatego przemysłowca. Oboje od dawna są rozwiedzeni, ale facet powtórnie się żeni. Akcja zaczyna się od sceny oświadczyn. Jego nowa żona, znacznie od niego młodsza, jest bardzo zazdrosna o byłą, bez żadnego powodu. Jasne? No więc chodzi o to, że była żona później staje się ważna, ale w pierwszym odcinku gra tylko epizod. Czy pani zdaniem Szinaz Said może wrócić na ekran w epizodzie? Proszę nie odpowiadać! Pani twarz mówi sama za siebie. – Zwróciła się do wyżelowanego mężczyzny. – Zobacz! Spójrz tylko na ten wyraz twarzy. Przesunęłam palcami po czole i ustach, sprawdzając, czy moje mięśnie twarzy robią coś, czego nie jestem świadoma, ale nie – wydawały się zupełnie rozluźnione. – Nie wiem, co z tym zrobić – ciągnęła. – Mam różne pomysły na pierwszą scenę, gdy ona pojawia się na ekranie, ale to wszystko nie to. Moje biedne, chude ramiona muszą udźwignąć oczekiwania całego narodu. – Urwała i raptownie zwróciła się w moją stronę. – Dopiero teraz uświadomiłam sobie, kim pani jest. Czy ma pani coś przeciwko temu, żebym... – Zanim jeszcze zdążyłam zareagować, podeszła bliżej i zakryła ręką dolną połowę mojej twarzy. Teraz widziała tylko oczy, szare z nieregularnym pierścieniem zieleni wokół źrenic, wysokie czoło i proste, czarne włosy. 15/58 – Zdumiewające! – zawołała. – Zdumiewające, prawda? Najbardziej zdumiewające było to, że wystarczał rzut oka, by kobiety w Pakistanie zakładały, że mają prawo do familiarności, jakbym siedziała z nimi w jednej celi albo klęcząc w zatłoczonych przedziałach kolejowych, wypisywała patriotyczne hasła na transparentach. Drzwi gabinetu o kilka metrów dalej otworzyły się i wyszedł z nich mężczyzna po trzydziestce. Na mój widok zbladł jak ściana. Odsunęłam się od kobiety, odsłaniając długi nos i ostro zarysowaną szczękę. Mężczyzna zamrugał, przyłożył dłoń do oczu i zakołysał się na piętach. – Przepraszam – rzekła kobieta. – Zachowałam się bezczelnie. Ale nie zwracałam już na nią uwagi. Znałam tego mężczyznę, a on znał mnie. Rozpoznałabym go natychmiast, nawet gdyby Bima nie powiedziała mi, że tu pracuje i że to ze względu na niego Szinaz Said zgodziła się wystąpić w Boondzie. Te skośne oczy jak z mogolskiej miniatury, te zmysłowe usta – dziwne, że na jego twarzy sprawiały tak męskie wrażenie, choć wyraźnie świadczyły, że jest synem najpiękniejszej kobiety w kraju. W porządnym krawacie i ostentacyjnie drogiej koszuli zupełnie nie przypominał chłopaka z moich wyobrażeń, chuligana, który piętnaście lat temu zmusił matkę do wycofania się z życia zawodowego. Zauważył, że go rozpoznałam. Na jego twarzy pojawił się dobrze mi znany wyraz – mieszanina paniki i awersji do siebie wywołanej świadomością porażki. Podszedł bliżej i wyciągnął rękę. – Mir Adnan Akbar Chan – przedstawił się kpiąco wyniosłym tonem. – Ale przyjaciele nazywają mnie Ed. – Przydomki i przyjaciele rzadko idą w parze – odrzekłam i ujęłam jego dłoń, próbując nie okazać, jak bardzo się zdziwiłam, widząc na jego twarzy coś, na co, jak sądziłam, tylko ja mam wyłączność. Zdawało się, że nie ma ochoty puścić mojej ręki; uwalniając palce z jego uścisku, nie byłam pewna, czy mi to schlebia, 16/58 czy budzi niechęć. Należał do mężczyzn, co do których trudno orzec, czy są oszałamiająco seksowni, czy odpychający. Wszystko przez te ciężkie powieki nad mogolskimi oczami. – Mam na imię Aasmaani Inqalab. Przyjaciele nazywają mnie Ars Amandi Inflagranti. Roześmiał się dźwięcznie i wskazał drzwi, z których właśnie wyszedł. – Czekają na panią. W gabinecie, za dużym zabałaganionym biurkiem, siedział przysadzisty mężczyzna. Gdy weszłam, skinął głową, przycisnął obie dłonie do poręczy krzesła i jednocześnie pochylił się do przodu, najwyraźniej chcąc w ten sposób pokazać, że choć chętnie wstałby na powitanie, wysiłek ten jest dlań zbyt wielki. Powiedziałam zatem to, czego ode mnie oczekiwał: – Nie, nie, proszę nie wstawać – jednocześnie wskazując ruchem dłoni, by pozostał na miejscu. – No cóż – zagaił, gdy już przeszliśmy przez wstępne uprzejmości typu: czy chcę kawy czy herbaty, skąd właściwie znam jego szwagierkę i dlaczego trzeba było przesunąć rozmowę o kilka godzin. – A więc szuka pani zatrudnienia? – Tak. – Dopiero w tej chwili uświadomiłam sobie, że zupełnie nie jestem przygotowana do spotkania. – Przepraszam, nie przyniosłam ze sobą CV ani referencji. Lekceważąco machnął ręką. – Skoro chce tu pani pracować, nie potrzebujemy żadnych referencji. Nie bądźmy zbyt kapryśni. A jeśli chodzi o CV... – uśmiechnął się i podłubał w zębach rogiem koperty – pani pochodzenie jest wystarczającym CV. – Znów pochylił się w moją stronę z doskonale mi znanym wyrazem wyczekiwania. – Właśnie ruszamy z politycznym talk-show. Ma być ostro, rozmowy jeden na jednego, spotkania z naszymi nowymi ministrami. Byłaby pani idealną gospodynią. Jeśli ma pani w sobie choć ułamek żaru matki, to kamera z pewnością panią pokocha. 17/58 – Obawiam się, że jestem zupełnie niepalna, i jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałabym uniknąć fajerwerków w pracy. – Dyrektor podniósł obie dłonie, jakby odsuwał od siebie jakieś oskarżenie. – Czy jest coś, co mogłabym robić poza wizją? I bardzo proszę, nic związanego z polityką. Naprawdę, zupełnie mnie to nie interesuje. Wydawał się urażony, jakbym wdarła się do jego gabinetu, udając kogoś innego. – Poezja pewnie również pani nie interesuje – rzekł i poczerwieniał. Ludzie często się czerwienili, gdy wspominali o roli Poety w moim życiu. Wzruszyłam ramionami. – Od czasu do czasu pisuję haiku. Uważam tę formę za coś w rodzaju poezji Manczkinów, ergo pracuję nad zbiorkiem o Czarnoksiężniku z krainy Oz. A więc kimś takim miałam się stać w swoim medialnym wcieleniu – kobietą, która pisuje wiersze w postaci koncentratu i używa słowa „ergo” jeszcze przed poranną kawą. Zanosiło się na to, że będzie to najbardziej nieznośna ze wszystkich moich twarzy. Twarz dyrektora rozjaśniła się; byłam pewna, że przyczyną nie były żadne poetyczne uczucia, lecz zwykła ulga – niezręczna chwila w rozmowie minęła. Na widok niezgrabnego, proszącego gestu zaczęłam gorączkowo myśleć, pospiesznie licząc sylaby i starając się wybrnąć z sytuacji w jak najprostszy sposób. – Idź prosto żółtą / Brukowaną drogą, idź prosto żółtą / Brukowaną drogą. / Idź drogą. Popatrzył na mnie niepewnie zza swojego biurka. Najwyraźniej nie potrafił zdecydować, czy to był żart, czy porażający brak talentu. Ktoś odchrząknął za moimi plecami. Obejrzałam się. W progu stał Mir Adnan Akbar Chan, znany wśród przyjaciół jako Ed. – W słomie jest mądrość / W strachu skryta odwaga. Echa miłości / Brzęczą w blaszanej duszy. 18/58 Mówiąc, nie spuszczał ze mnie wzroku. Ukryłam dłonie pod biurkiem, odliczając na palcach sylaby, z dziwną nadzieją, że się pomyli. Mężczyzna za biurkiem stracił już całe zainteresowanie zarówno poezją, jak i mną. Dowiódł tego, z miejsca przyjmując mnie do pracy. – Ed zaprowadzi panią do gabinetu. Proszę tam zaczekać, ktoś przyjdzie porozmawiać o kontrakcie. Potem może pani iść do domu albo zostać, jak pani woli. Podniósł swoje ciężkie ciało z krzesła. – Ale co właściwie mam robić? – spytałam. – Wszystko po trochu, jak każdy tutaj. Naprawdę chce pani pracować? – Słucham? – Nie jest pani chyba jedną z tych dziewczyn z wymalowanymi oczami, które przychodzą tu, żeby znaleźć męża? – Nie, nie. – Bo jeśli tak, to mam siostrzeńca... Mir Adnan Akbar Chan znów odchrząknął. – Czy ma pani jakieś szczególne talenty albo umiejętności, które mogłyby się nam przydać? – Właściwie nie. Może tylko fakty. Mam ich wiele w głowie, na każdy temat, ale nie mam pojęcia, czy można je jakoś wykorzystać. Właściwie dumna jestem z tego, że są bezużyteczne. – Doskonale. – Dyrektor błysnął w uśmiechu złotymi zębami. – Potrzebujemy asystentki do nowego teleturnieju. Będzie pani wymyślać pytania z różnych kategorii i do każdego dawać cztery możliwe odpowiedzi. Oficjalne pani stanowisko to redaktor merytoryczny teleturniejów, ale wkrótce się pani przekona, że każdy tutaj zajmuje się wszystkim po trochu. – Przeniósł wzrok na mężczyznę za moimi plecami. – Ed, będę na polu golfowym. Zajmij się wszystkim, czym trzeba się będzie zająć. Przede wszystkim znajdź kogoś, kto przeczyta wiadomości o piątej. Amina musi wyjść 19/58 o czwartej, ma w domu gości i matka potrzebuje jej pomocy przy serwowaniu pakory. Jaki jest twój stosunek do karaluchów, dziewczyno od haiku? – Na widok ich wąsów zaczynam kichać. – No cóż, w takim razie nie możesz czytać wiadomości – stwierdził i odprawił mnie machnięciem ręki. Ruszyłam za Mir Adnanem Akbarem Chanem przez korytarz i dalej w górę po schodach. Znaleźliśmy się na podeście, z którego odchodził kolejny korytarz – cytrynowożółty – z oknem na drugim końcu. Tu już nie docierał gwar z parteru. Za oknem, na tle bladego nieba, rysowała się gałąź obsypana różowymi kwiatami. – Na parterze urzędują kreatywni – wyjaśnił Mir Adnan Akbar Chan. – I oczywiście dyrektor, ale tylko dlatego, że nie chce mu się wchodzić po schodach. Studio jest w suterenie. Teraz mieszka tam samotny karaluch. Opiera się wszelkim próbom pojmania go żywego lub martwego i dlatego nazywamy go Osamą bin Raluchem. Dzięki niemu niektóre nasze programy nadawane na żywo stają się bardziej interesujące. A na tym piętrze są producenci, eksperci, analitycy i inni, którzy wolą pracować w ciszy. Mój gabinet jest tam, na końcu. A tu twój – wskazał drzwi w połowie korytarza. Otworzyłam je i weszłam. Prawie całą powierzchnię klitki zajmowało biurko ze szklanym blatem i komputer. Hmm... jak się tu w ogóle poruszać, nie zderzając się z czymś – z biurkiem, jakąś częścią komputera albo z własnymi żebrami? W pokoju nie było okna, tylko cztery niebieskie ściany i przewód centralnej klimatyzacji, w tej chwili chyba wyłączonej. – Pokój z wentylacją. Wspaniale. – Jeśli szukasz luksusów, to źle trafiłaś. – Mir Adnan Akbar Chan przecisnął się obok mnie, zajrzał pod biurko i wyciągnął stamtąd wiatrak ze śmigłami sczerniałymi ze starości. Postawił go na blacie, znów się pochylił, sięgając po stertę książek, ustawił ją pionowo na podłodze przy ścianie i umieścił wiatrak na szczycie. Spojrzał na mnie z rozbawieniem. 20/58 – Dasz sobie z tym radę? Przeszłam na drugą stronę biurka i usiadłam w wytartym skórzanym fotelu, opierając łokcie na poręczach. Moja matka powiedziałaby, że powinnam się uważać za szczęściarę. Wyliczyłaby, iluż to więźniów politycznych można by upchnąć jak ryby burany w celi więziennej tej wielkości. Nie powiedziałaby: „jak sardynki”, bo sardynki z natury żyją w ławicach. – A więc, Mir Adnan Akbar Chan... – Mów mi Ed. To skrót od Eddy, tak jak wir wodny. I nie musisz się śmiać. To imię z dzieciństwa, które do mnie przylgnęło. – Nie musisz się tłumaczyć, Eddy. – Wydawał się zirytowany. Pomachałam ręką w geście pokoju. – Tylko że obudziłam się, myśląc o morzach i prądach, a teraz ty... – Och. – Zarumienił się i naraz stałam się wyraźnie świadoma jego obecności. Pokój był tak mały, że samo przebywanie w nim w dwie osoby wydawało się intymne. Oparł rękę na krawędzi biurka, spuścił wzrok i uśmiechnął się. Obok jego kciuka zauważyłam malutką naklejkę w kształcie serduszka. W dzieciństwie podobne naklejki pokrywały mój piórnik. – Powiedz Blaszanemu Człowiekowi, żeby odwołał poszukiwania – rzekł. – Kto to zrobił pierwszy? – zapytałam, wsuwając paznokieć między naklejkę a szkło, próbując ją oderwać. – Kto uczynił symbolem miłości serce bez arterii i komór, ten wykastrowany organ? – Ci sami ludzie, którzy zmienili anioły w eteryczne istoty w nocnych koszulach, fruwające na chmurach i grające na harfach. Ci, którzy lubią oswajać wszystko, co niebezpieczne. Skupiłam się na zeskrobywaniu resztek naklejki z paznokcia. Ta odpowiedź zbyt przypominała mój własny tok myślenia i nie wiedziałam, jak na nią zareagować. Nie miałam pojęcia, co odrzec – istniała między nami więź sięgająca jedno pokolenie wstecz i nie mogłam się zdecydować, czy wspomnieć o niej, czy raczej pominąć ją milczeniem. 21/58 – Słuchaj, tu jest mnóstwo wolnych stanowisk – powiedział. – Nie musisz siedzieć w tych idiotycznych teleturniejach. To jasne, że nie tym chciałabyś się zajmować. Podniosłam wzrok, strząsając ostatni fragment naklejki w przestrzeń między nami. – Dlaczego myślisz, że wiem, co chciałabym robić? – No nie, proszę cię! – przewrócił oczami. – Ta enigmatyczna poza jest zbyt banalna. Jak śmiesz, pomyślałam, a potem prawie – ale tylko prawie – zanim zdążyłam pomyśleć, przechyliłam głowę tak, by uwypuklić ścięgna na szyi, zaciskając przy tym zęby i mrużąc oczy. Szara część moich tęczówek przestała być widoczna; przez szparki błyskał tylko ich zielony środek. Ed cofnął się. Wyraz jego twarzy zdradzał, do jakiego stopnia wyszłam z roli i pozwoliłam, aby cudza osobowość przebiła się przez moje rysy, pozostawiając na nich widmowe piętno. Odwróciłam wzrok i uświadomiłam sobie, że gdy tylko wróciłam do własnej skóry, natychmiast poczułam się mniejsza, bardziej bezużyteczna. – Jaka jest twoja historia, Aasmaani Inqalab? – zapytał tonem, którego nie potrafiłam rozgryźć. Przestawił wiatrak na podłogę i usiadł na stercie książek. – Nie, nie patrz tak na mnie. Nie znoszę tego wyrazu twarzy. – Dopiero mnie poznałeś, a już nie znosisz moich wyrazów twarzy? – Prawdę mówiąc, wyglądasz olśniewająco. – Zaśmiał się, gdy uniosłam brwi. – Nie martw się. Nie zamierzam cię podrywać, stwierdzam tylko fakt. Lubisz fakty, sama tak powiedziałaś. Chociaż powstaje pytanie: dlaczego? – Co dlaczego? – Dlaczego lubisz fakty? A może nie chodzi o to, że je lubisz, tylko że je kolekcjonujesz? Widzisz, dopiero się poznaliśmy i to jest wszystko, co o tobie wiem. Powiedziałaś, że nie interesuje cię 22/58 polityka, powiedziałaś, że piszesz haiku, chociaż jest jasne, że to nieprawda, co rzuca pewien cień na wiarygodność twoich słów o polityce. Szczycisz się tym, że zbierasz bezużyteczne fakty. Po obudzeniu myślałaś o prądach. Przyjaciele nazywają cię Ars Amandi Inflagranti, a na widok wąsów karaluchów kichasz. Zgodzisz się chyba ze mną, że to dziwny zbiór informacji o kimś, kogo się właśnie poznało. To jest... no cóż, czy to nie ciekawe? – Oparł się o ścianę. – Podałaś mi mnóstwo bezużytecznych faktów o sobie. Hmm... Sprytnie. Założę się, że często tak robisz, bo w ten sposób nie musisz wyjawiać żadnych prawdziwych rzeczy. – Jest w tobie coś, od czego przeszywa mnie dreszcz. Wiesz o tym, prawda? – Irytuje cię, że próbuję cię rozgryźć. – Wstał. – Potraktuj to jak dar. Natychmiast przejrzałem twoją grę pozorów. Nie sprawia ci to ulgi? – Jest różnica między dostrzeganiem, że pozory to tylko pozory, a dekonstrukcją, Eddy. Podziwiaj łuki i blanki, rób zdjęcia, kupuj pocztówki. Psy obronne przy bramie zostały już przed tobą ostrzeżone. – Słyszę plaśnięcie rzucanej rękawicy – powiedział. Pochylił się, jakby chciał podnieść coś z podłogi, i wyszedł. – Denerwujący drań – mruknęłam za nim. Siedziałam jeszcze długo, czekając, aż ktoś przyjdzie i mnie znajdzie. Recytowałam w myślach Song of Myself, nie wiedząc, dlaczego akurat ten wiersz przyszedł mi do głowy, dopóki nie doszłam do wersu o „wirach powietrza”. W końcu, gdy wróciłam myślami do pierwszych chwil w budynku STD, znalazłam w szufladach biurka papier i długopis i zaczęłam pisać: Do kobiety z korytarza, która zapytała, czy zamierzam oglądać Boonda. 23/58 Teraz z kolei ja muszę prosić o wybaczenie. Mój tupet jest nie na miejscu. Myślałam jednak o pani wątpliwościach dotyczących roli Szinaz Said w serialu i wydaje mi się, że największym problemem jest to, jak wykorzystać jej status wielkiej gwiazdy, zarazem nie podkreślając go ostentacyjnie. Jak sprawić, aby chwila, w której kamera pokaże ją po raz pierwszy, była istotna zarówno na poziomie serialu telewizyjnego, jak i w tym ważniejszym spektaklu, rozgrywającym się w „prawdziwym życiu” – Szinaz Said powraca do medium, którego żadnej innej aktorce w historii Pakistanu nie udało się zdominować w tak wielkim stopniu jak jej. Mam pewną sugestię. Akcja mogłaby się zacząć od jej powrotu po latach do Karaczi. Niech ten okres pozostanie owiany tajemnicą i milczeniem. W ten sposób zjawi się na ekranie jako bohaterka serialu, która przeżyła wiele lat z dala od rodziny, a zarazem jako Szinaz Said, która znów wkracza w życie nas wszystkich. Te pierwsze chwile, gdy zostaje rozpoznana przez rodzinę, zdumione westchnienia, badawcze spojrzenia oceniające każdy szczegół jej wyglądu i sprawdzające, jak się zmieniła, będą jednocześnie odzwierciedlać reakcję widowni i ustawią graną przez nią postać w roli znajomej, nieznajomej, matki, przyjaciółki, wroga, byłej żony. Powiedziała pani, że serial zaczyna się od sceny, w której jej były mąż oświadcza się innej kobiecie. Proszę pomyśleć, o ile wzrośnie dramatyzm, jeśli te oświadczyny zbiegną się w czasie z powrotem Szinaz Said do miasta. Tak, jest to pomysł rodem z niskich lotów opery mydlanej, ale nie staje się przez to mniej skuteczny. 24/58 Pisząc, widziałam to wszystko oczyma wyobraźni. Kobieta wysiada z samolotu w Karaczi. W drodze z płyty lotniska do terminalu zatrzymuje się, zapala papierosa i rozgląda się dokoła. Gdy stąd wyjeżdżała, terminalu jeszcze nie było. Przez chwilę czuje się nieswojo, myśląc o wszystkim, co musiało się zmienić, a także o tym, co pozostało takie samo w tym mieście, z którego wyjechała przed laty bez wyjaśnienia, zostawiając swoje jedyne dziecko. Odłożyłam pióro i oparłam głowę na złożonych dłoniach. Ciąg dalszy w wersji pełnej II Dostępne w wersji pełnej III Dostępne w wersji pełnej IV Dostępne w wersji pełnej V Dostępne w wersji pełnej VI Dostępne w wersji pełnej VII Dostępne w wersji pełnej VIII Dostępne w wersji pełnej ••• Dostępne w wersji pełnej IX Dostępne w wersji pełnej X Dostępne w wersji pełnej XI Dostępne w wersji pełnej XII Dostępne w wersji pełnej XIII Dostępne w wersji pełnej ••• Dostępne w wersji pełnej XIV Dostępne w wersji pełnej XV Dostępne w wersji pełnej XVI Dostępne w wersji pełnej XVII Dostępne w wersji pełnej XVIII Dostępne w wersji pełnej ••• Dostępne w wersji pełnej XIX Dostępne w wersji pełnej XX Dostępne w wersji pełnej XXI Dostępne w wersji pełnej ••• Dostępne w wersji pełnej XXII Dostępne w wersji pełnej XXIII Dostępne w wersji pełnej XXIV Dostępne w wersji pełnej XXV Dostępne w wersji pełnej Złamane wersety Spis treści 54/58 Okładka Karta tytułowa *** Dedykacja ••• I II III IV V VI VII VIII ••• IX X XI XII XIII ••• XIV XV XVI XVII XVIII ••• XIX XX XXI ••• XXII XXIII XXIV 55/58 XXV Karta redakcyjna Tytuł oryginału BROKEN VERSES Wydawca Paulina Martela Redaktor prowadzący Iwona Denkiewicz Redakcja Ewdokia Cydejko Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik Korekta Maciej Korbasiński Grzegorz Grygoruk Copyright © 2012 by Kamila Shamsie Copyright © for the Polish translation by Alina Patkowska, Warszawa 2012 Copyright © for the e-book edition by Weltbild Polska Sp. z o.o., Warszawa 2012 Świat Książki Warszawa 2012 Weltbild Polska Sp. z o.o. ul. Hankiewicza 2, 02-103 Warszawa Księgarnia internetowa: Weltbild.pl 57/58 Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. ISBN 978-83-273-0281-6 Nr 90453424 Plik ePub opracowany przez firmę eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail: [email protected] www.eLib.pl @Created by PDF to ePub Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.