Mikołaj Majsner_wyróżnienie w kategorii proza

Transkrypt

Mikołaj Majsner_wyróżnienie w kategorii proza
Ta historia będzie inna niż wszystkie. Literacki nurt gloryfikujący wyssane z
palca opowieści zaczął mnie, delikatnie rzecz ujmując, mierzić. Powziąłem więc
decyzję o stworzeniu własnego dzieła. Lecz jak przeciwstawić się znienawidzonej
przeze mnie komercji i napisać coś, co nie będzie oderwane od rzeczywistości i
niczym poglądy Nietzschego i Freuda, „wstrząśnie światem w posadach”?
Odnalazłem jedną drogę: napisać prawdę. To, co widzę, jak wygląda moje życie.
Życie osiemnastolatka, który boryka się z problemami egzystencjalnymi na tym
padole łez i bólu. Życie dziecka, które musiało zbyt wcześnie dorosnąć. Życie
człowieka, który nie dostrzega człowieczeństwa w bliźnim. Nikogo nie zachęcam do
czytania tej krótkiej lektury, w końcu jesteśmy obywatelami świata, w którym słodkie
kłamstwo jest lepsze niż gorzka prawda. Nie zdziwię się, jeśli mój głos odbije się
pustym echem, niczym wołanie o pomoc osieroconego dziecka na ogarniętym wojną
kontynencie azjatyckim. Jeśli jednak znajdzie się osoba, choćby jedna, będąca w
stanie przemyśleć i zrozumieć treść tej historii, powiem, że było warto.
Urodziłem się, można powiedzieć, na przełomie wieków, w roku 1997. Małe
miasto z wielkimi aspiracjami w województwie wielkopolskim- Śrem. Rodzice
nadali mi wdzięczne imię na cześć azjatyckiego biskupa, którego święto tak chętnie
obchodzą dzieci co rok, 6 grudnia – Mikołaja. W ten sposób mój ukochany kraj
zyskał kolejnego obywatela. Kraj, który zawsze kochałem miłością niezrozumiałą i
nielogiczną, lecz niepodważalną. Był to wyjątkowy czas dla Polski. Czas powolnego
wkraczania naszej ojczyzny na drogę europejskiej integracji i szalonego kapitalizmu.
W tym okresie, kiedy to świat przygotowywał się do skoku w nowe milenium, w
ciasnym mieszkaniu na nowo powstałym blokowisku rozpoczęła się moja wędrówka.
Miałem 5 lat, kiedy w srogą zimę mama wzięła mnie na sanki. Właśnie spadł
śnieg, a moja reakcja na ten fakt była na tyle energiczna, iż rodzice po prostu musieli
błyskawicznie ukazać mi to fantastyczne zjawisko. Sunąłem na drewnianych płozach,
próbując złapać w swe małe dziecinne rączki spadające płatki śniegu. Nagle
usłyszałem przeraźliwy, kobiecy krzyk. Po chwili zza rogu ulicy wyłoniła się dwójka
ludzi: postawny i szeroki w barach mężczyzna szarpał za rękę małą, drobną i
przygarbioną starszą kobietę. Pamiętam do dziś ortalionowy strój tego zbira i
żałośnie przekrzywiony beret na głowie tej biednej staruszki. Mama przyspieszyła
kroku. Gdy mijaliśmy tę parę, usłyszałem fragment ich rozmowy...
- MÓWIŁEM CI KU**A, ŻE POTRZEBUJĘ PIENIĄDZY! MÓWIŁEM, ŻE MASZ
MI JE DZISIAJ DAĆ! - krzyczał facet, wymachując i wygrażając przy tym rękoma.
- Ale Wojtuś, ja musiałam wykupić te lekarstwa...
- GÓWNO MNIE TO OBCHODZI! Teraz je oddasz i dasz mi kasę.
Ich podniesione głosy dało się słyszeć jeszcze przez długi czas. Byłem bardzo
przestraszony, nie rozumiałem do końca, co się właściwie wydarzyło.
- Mamusiu?
- Tak, kochanie?
- A dlaczego ten pan tak krzyczał na swoją mamę?
- Bo pewnie był bardzo zdenerwowany.
- Ale mówiłaś przecież, że nie wolno krzyczeć i tupać na mamusię i tatusia...
- Czasami ludzie są bardzo źli, kiedyś sam zrozumiesz...
Mówi się, że dzieci są łatwowierne, a ich pogląd na świat jest bardzo naiwny. Jednak
w tamtej chwili mój 5-letni umysł wiedział, że dzieje się coś niedobrego. Jakże
piękny byłby świat, gdyby wszyscy ludzie posiadali uczucia małych dzieci...
Do dziś nie mogę zapomnieć „Wojtusia” i jego matki. Przysięgałem sobie, że nigdy
nie zachowam się podobnie. Zawsze stawałem w obronie nieobecnych mam, gdy ich
latorośle na szkolnym boisku nazywały je per „moja stara”, ordynarnie i bez uczucia.
Dzisiaj żałuję, że w stosunku do własnej rodzicielki nie zachowywałem się tak, jak
sobie obiecywałem. 12 lat później, zupełnie jak „Wojtuś”, wydzierałem się na matkę
tylko dlatego, że nie chciała mi pożyczyć dwudziestu złotych na papierosy i
alkohol...Mam nadzieję, że patrząc na mnie z góry, wybaczyła mi moją głupotę...
Miałem 10 lat, lekki bagaż doświadczeń i dużo więcej ohydnych naleciałości
ludzkich w sobie. Pojechałem z tatą na zakupy do hipermarketu. Wokół sklepu
mnóstwo prawych i porządnych obywateli spieszyło za swoimi potrzebami. Ich
potrzeby były najważniejsze, dlatego każdy biegał i krzyczał, jeśli cokolwiek mu
przeszkadzało. Chęć niezbędnego posiadania i konsumpcji- krótko mówiąc, witamy
w XXI wieku. Przemieszczając się w labiryncie zaparkowanych aut, lawirując
między mknącymi wózkami zakupowymi, mą uwagę przykuł bardzo osobliwy
widok. Obszarpany, brudny mężczyzna prosił przechodzących ludzi o pieniądze.
- Pani szefowo kochana, pani wspomoże starego repatrianta...
- Odejdź ode mnie, ty pijaku, ty! - kobieta z odrazą zamachnęła się torebką.
- Dobrodziejko, na chleb nie mam... - błagał mężczyzna.
Nieczuła na pokorne prośby dama zdzieliła natręta swym cudem mody od Gucciego
(a może Dolce & Gabbana ?) i odeszła. Widząc zaistniałą sytuację, wyciągnąłem z
portfelika 2 złote i ruszyłem w stronę żebrzącego. Nagle poczułem, jak ojciec mocno
przytrzymuje mnie za ramię.
- Co ty robisz? - zapytał.
- Tato, ten pan potrzebuje pomocy, bo nie ma na chleb – odpowiedziałem.
- A skąd wiesz?
- No bo...Słyszałem, co mówił do tej pani... - czułem, że tata nie jest zadowolony.
- Mikołaj... Tacy ludzie to zwykli naciągacze. Gdybyś oddał mu swój pieniążek, on
zaraz poszedłby kupić piwo lub wódkę. Albo okradłby cię ze wszystkiego, co masz w
kieszeni, a ty byś nawet nie zauważył.
- Ale tato, on naprawdę wygląda na głodnego...- nie dawałem za wygraną.
- Synek, zrozum, że nie wszystko w życiu wygląda tak, jak ty to widzisz. To, co w
tobie budzi współczucie, dla innych jest tylko metodą oszustwa.
Oddaliliśmy się w kierunku marketu, a ja ostatni raz spojrzałem w kierunku tego
człowieka, którym wszyscy pogardzali i wytykali palcami. Za zarośniętą, ozdobioną
cierpieniem twarzą, czaił się niewypowiedziany smutek, a pod opuchniętymi
powiekami szkliły się miliony niewypłakanych łez. Strawiony i wydalony przez
odbyt kapitalistycznego społeczeństwa. Odtrącony. Jest niechcianym odpadem,
skazanym na samoistną utylizację. Patrząc dzisiaj w lustro, widzę odbicie tamtego
żebraka. Ilu takich jak ja błąka się po ulicach w poszukiwaniu szczęścia? Jak wielu z
nas zostanie wziętych za tandetnych, wyłudzających pieniądze złodziei? Jak często
ojcowie lub matki, w trosce o swoje pociechy, zatrują niewinne dziecięce serca
obojętnością i chłodem na ludzki los? Dlaczego moja osoba, wewnątrz której toczy
się bitwa zasad moralno-etycznych jest jednocześnie uosobieniem degeneracji całego
społeczeństwa?...
„Nie płaczcie mi nad grobem” pisał kiedyś Wyspiański. Ciekawi mnie, czy
ktoś zapłacze nad moim, gdy będę wybierał się na drugą stronę rzeki. Bo tak
naprawdę, jaki sens ma żywot wśród istot, które nie szanują swoich matek i zamykają
swą duszę na krzywdę i rozpacz bliźniego? Kim stanę się, jeśli koegzystuję z tymi
ludźmi, piję z nimi kawę, spożywam posiłki? Czy człowiek może upaść niżej? Nim
udowodnię, że może, podzielę się jedną konkluzją. Podobno psy stają się groźne i
nieufne, jeśli będąc jeszcze szczeniętami, spotka je coś złego pod opieką matki. Ich
zaufanie, niczym raz zgnieciona kartka papieru, nigdy nie wróci do pierwotnej
postaci. Jeśli to prawda, to jestem jak ten skrzywdzony szczeniak...
Jak ptak zmuszony do życia w pokalanym gnieździe, tak i ja zostałem na
zawsze związany przekleństwem nieudanego małżeństwa moich rodziców. Fałszywe
poczucie bezpieczeństwa i pozorne ciepło ogniska domowego zaślepiło mnie do tego
stopnia, iż nie zauważyłem postępującego rozkładu uczuć między ojcem a matką.
Potrafili, niczym najznakomitsi aktorzy teatru Bolszoj, przybrać radosne maski, pod
którymi kryli nienawiść i złość wzajemną. Byli skorzy do udzielania mi
najróżniejszych przywilejów, bylebym nic nie zauważył. Mój rozpieszczony mózg
nie odbierał żadnych niepokojących sygnałów, wszak była to czysta przyjemność,
przesiadywać z kolegami do późnego wieczora i nie być wołanym do domu, jak to
zazwyczaj bywało. Żadnych kar, żadnych zakazów! Taki stan nie miał prawa jednak
trwać długo. Panaceum na „zranioną” duszę ojca stała się inna kobieta. Odtąd opadły
maski i kurtyna przesłoniła grę aktorską, uwidaczniając jednocześnie marazm i
tragizm całej sytuacji. Wszystkie niegodziwości Pandory rozlały się w moim życiu,
ni to żrąca substancja, ni indiańska kurara, choć od tego czasu czułem się jak
sparaliżowany tą niezwykle silną trucizną.
Miałem 12 lat, zaledwie dwanaście wiosen na koncie. Wtedy ojciec po raz
pierwszy uderzył matkę w mojej obecności. Stałem, ledwo co wróciwszy z
podwórka, w butach piłkarskich i koszulce Liverpoolu. Nie mogłem jej obronić. Nie
mogłem nic zrobić, byłem jak bramkarz przy strzale w samo okienko bramki. Nie
zadziałał żaden pierwotny instynkt. Oczekiwałem na znak, rozstąpienie niebios,
czekałem na posłańca Nemezis, który w moim imieniu wymierzy sprawiedliwość.
Ale nic się nie wydarzyło. W ciągu paru sekund, z których każda liczyła eony, nic się
nie stało, absolutnie nic. Czułem tylko spojrzenia, oczekujące i pełne nadziei matki
oraz zakłopotane i pełne poczucia winy taty. A ja uciekłem. Stchórzyłem.
Zachowałem się jak śmieć. Nie stanąłem w obronie własnej matki! Nie
wypowiedziałem ani jednego słowa! Byłem biernym odbiorcą tej okrutnej
rzeczywistości. Nie chodzi tu o to, by wątły dwunastolatek dorównał w sile rosłemu
mężczyźnie, nie! Chodzi tu o sam fakt czynu, wystąpienia przeciwko takim
poczynaniom. Jestem nikim.
W pijackim widzie, jako „nikt”, wznoszę modlitwy do tych, do których żywię
największy żal...
Ojcze! Czemu byłeś moim wychowawcą, zaszczepiającym we mnie idee
moralne, skoro zaprzepaściłeś wszystko swym nieodpowiedzialnym zachowaniem?
Co kierowało twoimi myślami, kiedy opuszczałeś rodzinę, będąc jednocześnie jej
jedynym żywicielem? Gdzie była miłość ojcowska i praworządność, którą tak sobie
ceniłeś, gdy pożądanie wepchnęło cię w ramiona innej kobiety? Czy byłeś jak car z
utworu wieszcza, bo nie czułeś łez obmywających oblicza twych najbliższych? Czy
byłeś jak ten Bóg w niebie, boś głuchy na rozpaczliwe wołania swych dzieci? Czy
byłeś może jak kapitan, opuszczający w pierwszej kolejności tonący okręt i załogę,
bo stchórzyłeś przed widmem wyzwań i trudności na twej drodze? Ojcze! Czemu
mnie nie kochasz?! Czemu za nic masz miłość, tlącą się jeszcze w moim sercu?
Dlaczego to ty jesteś głównym architektem mogiły, która pochłonęła moją matkę?...
Matko! Czemu zostawiłaś swoje dzieci? Gdzie ma podziać się twój
pierworodny, więzień nałogów i własnych uczuć? Dlaczego żyłaś w tym zatrutym
związku, który toczył cię jak rak okrutny? Dlaczego wypruwałaś sobie żyły dla
swych dzieci, by żyło im się jak najlepiej, przymykając jednocześnie oko na to, co złe
i niegodziwe? Dlaczego nie protestowałaś, gdy twe potomstwo występowało przeciw
tobie? Dlaczego byłaś jak ten Mesjasz, nadstawiając drugi policzek? Kochałaś mnie,
oddałaś mi wszystko, co miałaś, dlaczego zatem opuściłaś ten świat i nas, obarczając
me sumienie potwornymi wyrzutami sumienia? Mamo, mamusiu, przepraszam...
Boże! Ojcze niebieski! W Trójcy Jedyny Prawdziwy! Słuchaj, co mam ci do
powiedzenia! Ty szumowino bez krzty honoru! Dlaczego zabrałeś niewinną kobietę,
będącą żywym dowodem na istnienie twojego miłosierdzia? Czy sprawia ci radość
ból i cierpienie? Co skłoniło cię do rozbijania rodziny wypełniającej wszystkie twe
przykazania? Czemu, jak mój ojciec na ziemi, odwróciłeś się ode mnie, plugawy
ojcze niebiański? Gdzie się podziała twoja świta, na czele z twym synem i zastępami
archaniołów? Ładny z ciebie hipokryta. Ty patrzysz na świat i opiekujesz się nim?
Człowiek jest stworzony na twe podobieństwo? Pięknym zatem jesteśmy odbiciem
twojej boskości, skoro zachowujemy się jak Wojtuś lub damulka sprzed
hipermarketu. Rodzic z ciebie też przykładny, jeśli innym rodzicielom pozwalasz na
opuszczanie rodzin i zakładanie nowych. Jesteś wszędzie? Na pustym koncie
bankowym, z którego biedna matka nie może wypłacić pieniędzy na chleb dla swoich
pociech? W butelce wódki, którą opróżnia ojciec pięciorga dzieci od samego rana? W
lufach karabinów maszynowych wycelowanych w głowy afrykańskich sierot? W
rynsztokach Bangladeszu i Dubaju, gdzie istoty powołane do życia przez ciebie
konają na trąd? W pasach szahida, których opętani fanatycy używają do
samobójczych misji, aby przynieść ci chwałę? Różne dzieci stworzyłeś, Ojcze. Dałeś
im wolną rękę i przyzwolenie. Nie wychowałeś ich. Co ma się teraz wydarzyć?
Zatopisz wszystko, odnajdując w tej zgniliźnie nowego Noego, będącego w stanie
ocalić to, co uznasz za słuszne? A może poczekasz jeszcze trochę i w roli
obserwatora przyglądał się będziesz autodestrukcji dzieła twoich rąk? Łotrze, upomni
się jeszcze twa dziatwa o swoje prawa. Mężczyźni zmuszeni do mordowania, kobiety
z żebra Adama stworzone i oddane na gwałt i pohańbienie jego potomkom. Dzieci
konające na wszystkie możliwe choroby cywilizacyjne tego świata. Pokaż, że jesteś
wszechmogący i napraw to, do czego zepsucia się przyczyniłeś. Amen
Od czasu rozwodu wszystko potoczyło się bardzo szybko. Na szkole nigdy mi
nie zależało i tym bardziej poszła w odstawkę. Nic nie potrafiło odegrać w moim
życiu znaczącej roli. Kochałem sport, lecz od tamtej chwili stał się dla mnie żałosną
namiastką pięknych chwil, jakimś parszywym żartem losu. Zbyt wyraźnie
przypominałem sobie wszystkie chwile spędzane z ojcem na boisku. Koledzy,
dziewczyny, muzyka, Internet- ukojenia i zrozumienia mogłem równie dobrze szukać
w zakrystii. Paradoks polegał jednak na tym, że moje drogi w końcu skrzyżowały się
z tymi prowadzącymi do kościoła. Boski przybytek okazał się jednak miejscem
mojego największego rozczarowania. Z perspektywy czasu widzę, że nie miałem
racji. Młodzieńcza, roszczeniowa postawa nie była słuszną. Przyjąłem potężny cios
od życia, lecz po tym poznaje się zwycięzców- jak potrafią podnieść się po porażce.
Ja nie posiadłem tej umiejętności. Zatruwając swój umysł poczuciem krzywdy i
popełnionych błędów, zacząłem spadać po równi pochyłej ku wszystkim możliwym
nałogom. Nie przynosiły radości, lecz potrafiły ulżyć w cierpieniu. Alkohol i ślepa
wiara, że będzie w stanie wymazać wszystko z mojej pamięci. Narkotyki, które
pozwalały oderwać się od tego świata i podążać gdzieś hen! Daleko, w nieznane,
prosto w objęcia śmierci lub zniszczenia własnej duszy. Hazard, bo lżej próbować
odejść z tego świata, mając puste kieszenie i brak perspektyw. Dziwnym
zrządzeniem, do dzisiaj egzystuję w nie najgorszej kondycji. Za każdym razem ktoś
wyciągał mnie z tarapatów. Jakby ten sku***el (cenzura, jestem poprawny
politycznie) zasiadający na niebieskim tronie chciał się jeszcze trochę pobawić moim
życiem. Pomóc próbowała rodzina, lecz bardzo szybko zrezygnowała. Nie mam do
niej żalu, a czuję nawet odrobinę wdzięczności, przynajmniej zdobyłem wiele
cennego doświadczenia. Nauczyciele, dziewczyna, przyjaciele, przypadkowe osoby
spotkane w barze lub na ulicy- chwytałem każdą wyciągniętą dłoń, by zaraz
wciągnąć ją w otchłań mojego zatracenia. Na tym świecie nic nie przedstawia
jakiejkolwiek wartości, więc nawet się nie staram.
Siedzę na cmentarzu, kreślę ostatnie wersy z uśmiechem na twarzy. Zawsze
chciałem przelać swą gorycz na papier bez zbędnych wspomnień o życiu, które
minęło, a zostawiając jedynie te ślady, mające niebagatelne znaczenie. Parę alei dalej
znajduje się skromny grób, właściwie to kopczyk z wbitym w ziemię krzyżem.
Codziennie przychodzi i klęczy przed nim postawny, szeroki w barach mężczyzna
odziany w ortalionowy strój. To daje mi nadzieję, że mój gatunek ma jeszcze szansę,
a kochany Bóg też ma uczucia. Być może to ja jestem błędem, bo za dużo naczytałem
się Schopenhauera i Camusa. Życie nie polega przecież na pesymistycznej wizji
egzystencjalizmu. Nie. Starczy. Bez sensu. Gdybym chciał zostać filozofem, to
startowałbym do sejmu, tam przynajmniej za to płacą. Kogo obchodzą wywody
smarkacza, któremu parę razy powinęła się noga i już myśli, że życie jest złe. Czas
się napić. Do zobaczenia jutro, mamo.
Koniec
Mikołaj Majsner