W. Strawiński, M. Gryganiec, A. Brożek (red.)

Transkrypt

W. Strawiński, M. Gryganiec, A. Brożek (red.)
Adam Nowaczyk
Czy słowa do czegoś się odnoszą?
Myśli o języku nauce i wartościach. Księga ofiarowana prosesorowi Jackowi Juliuszowi Jadackiemu w sześćdziesiątą
rocznicę urodzin, Semper 2006, s. 120 – 130.
Na pytanie to powinien odpowiedzieć twierdząco każdy, kto chce być realistą poznawczym. Zapewne na co dzień wszyscy jesteśmy realistami poznawczymi. Przejawia się to chociażby w tym, iż zadając komuś pytanie „O czym ty
mówisz?”, na ogół zadowalamy się odpowiedzią: „Mówię o …(i tu wymieniamy nazwy jakichś przedmiotów, o których jesteśmy przekonani, że jakoś istnieją). Trudno byłoby nam przyznać się, że mówimy o niczym. Dotyczy to również
filozofów. Jednakże od święta (czyli, „kiedy język świętuje” — jakby powiedział Wittgenstein) zapytani, czy słowa do czegoś się odnoszą, filozofowie odpowiadają niekiedy wykrętnie, a nawet przecząco. Jeśli zaś przyznają, że słowa
jednak do czegoś się odnoszą, to różnią się w kwestii, do czego się odnoszą.
Cała plejada filozofów siedemnastowiecznych i osiemnastowiecznych
miała w tej kwestii opinię zgodną i stanowczą: słowa są znakami idei, które
mamy w umyśle. Najdobitniej wyraził to Locke: „…słowa mają być znakami
idei mówiącego; i nikt nie może bezpośrednio używać ich jako znaków dla czegoś innego niż dla swych własnych idei”1. Jest to opinia — co filozofom często
się wydarza — przeciwna zdroworozsądkowym mniemaniom. Sam Locke zauważył, że wprawdzie ludzie „…chcą, by uważano, że mówią o rzeczach, jak
one są w rzeczywistości; a wobec tego często mniemają, że używane przez nich
słowa oznaczają również coś realnego”2, lecz dodał natychmiast, że „…jest nadużyciem słów, nieuchronnie zaciemniającym i mącącym ich sens, gdy stosujemy je do czegoś innego niż do idei, jakie mamy we własnym umyśle”.
Takie wypowiedzi związane były z przekonaniem, że przedmiotem bezpośredniego poznania lub zgoła wszelkiego poznania mogą być tylko idee. Wyrazem realizmu w kwestii „świata zewnętrznego” (zakwestionowanego przez
Berkeley’a i poddawanego w wątpliwość przez Hume’a) było wówczas przeświadczenie, że ideom odpowiada coś „poza umysłem”, czyli w owym „świecie
zewnętrznym”. Wynika stąd, że idee mogą być pośrednikami między przyporządkowanymi im słowami, a czymś, co istnieje „poza umysłem”.
Idee są czymś ulotnym, co w naszym umyśle pojawia się i znika. Natomiast bywają do siebie podobne i dlatego o ideach podobnych mówi się zazwyczaj, że jest to „ta sama” idea (na przykład idea barwy czerwonej, idea rozciągłości, idea człowieka). Ta sama idea może pojawiać się w umysłach różnych
osób. Tak rozumianej idei może odpowiadać w świecie zewnętrznym określona
własność. Własność to tkwiąca w przedmiotach dyspozycja do wywoływania w
naszych umysłach tej, a nie innej idei. A czym są przedmioty, w których „tkwią”
1
owe dyspozycje? Są to substancje, czyli przedmioty jednostkowe. Kłopot, z którym zmagali się filozofowie skłaniający się do realizmu , polegał na tym, że —
ich zdaniem — nie mamy wyraźnej idei substancji jako takiej. Dysponujemy
jedynie mglistą metaforą „podłoża podtrzymującego własności”. Mamy natomiast idee poszczególnych rodzajów substancji; wyróżniają je zespoły cech odpowiadających ideom, które zazwyczaj w naszych umysłach współwystępują.
Z przedstawionej powyżej (oczywiście w dużym uproszczeniu) koncepcji
wyłania się schemat następujący: Słowa odnoszą się do idei, natomiast idee
(przynajmniej niektóre) powiązane są z cechami i rodzajami przedmiotów (substancji). Związek słów z ideami jest konwencjonalny (o czym świadczy wielość
języków), natomiast związek idei z przedmiotami i ich własnościami bywa
przyczynowy. Dotyczy to w każdym bądź razie tzw. idei prostych, które
pojawiają się w naszym umyśle w wyniku oddziaływania nań przedmiotów za
pośrednictwem naszych zmysłów .
Jak już zauważyliśmy, omawiana koncepcja została ufundowana na przekonaniu, że bezpośrednio poznajemy tylko idee tkwiące w naszych umysłach.
Wynikało stąd, że przedmioty świata zewnętrznego — jeśli takie istnieją — możemy poznać tylko pośrednio i w dodatku przy udziale innych domniemanych
przedmiotów świata zewnętrznego, mianowicie naszych organów zmysłowych.
Oczywiście przy kontrowersyjnym założeniu, że możliwe jest oddziaływanie
przedmiotów świata zewnętrznego na umysł, który sam jest zgoła innej natury.
W wieku dziewiętnastym rozpoczęło się wyprowadzanie idei z umysłu.
Nie wszystkich, bowiem słowem „idea” obejmowano wiele przedmiotów wyraźnie heterogenicznych: wrażenia zmysłowe, uczucia, ale także to, co nazywamy pojęciami (mniej lub bardziej abstrakcyjnymi, zazwyczaj niezwiązanymi z
żadnymi określonymi wrażeniami). Istotną rolę odegrał tu J. St. Mill, który stawiając pytanie: „Czy bardziej właściwie jest mówić, że nazwy są nazwami rzeczy, czy też, że są nazwami naszych idei rzeczy?”, odpowiadał zdecydowanie:
„…słońce jest nazwą słońca, nie zaś nazwą naszej idei słońca”3. Mill pozostawił
w umyśle doznania (terminem tym obejmował wrażenia zmysłowe, uczucia,
myśli i akty woli), natomiast pojęcia, czyli znaczenia nazw, utożsamił z ich konotacją, a konotacja nazwy, to zespół własności przysługujących przedmiotom.
Nazwa odnosi się do przedmiotów, którym przysługują cechy składające się na
jej konotację; owe przedmioty składają się na denotację nazwy. W ten oto sposób słowa, ich znaczenia i przedmioty, do których słowa się odnoszą, znalazły
się razem w świecie względem umysłu zewnętrznym. Pogląd ten potwierdził, a
nawet zradykalizował, Frege umieszczając znaczenia wyrażeń (nazw, predykatów i zdań) w „trzecim królestwie”.
Czy w ten sposób związek słów z umysłem i jego zawartością został zerwany? Nie. Dla Milla było rzeczą oczywistą, że orzekanie danej nazwy o pewnym przedmiocie wymaga rozpoznania w nim własności składających się na jej
konotację; z kolei Frege nie wątpił, że posługiwanie się słowami wymaga szczególnego umysłowego dostępu do abstrakcyjnego królestwa znaczeń (sensów).
2
Chociaż nie wszyscy to explicite formułowali, dla niemal wszystkich filozofów
było oczywiste, że to ludzie wyposażają słowa w znaczenie w drodze na ogół
niepisanych umów. Zatem to nie słowa ze swej natury znaczą, lecz znaczą coś
dla członków określonej społeczności o umysłach odpowiednio ukształtowanych.
Pogląd, że wyposażenie słów w znaczenia polega na przyporządkowaniu
im określonych przeżyć psychicznych lub ich treści, pojawił się ponownie w
tak zwanej dyrektywalnej teorii znaczenia, sformułowanej przez Ajdukiewicza
w latach trzydziestych ubiegłego wieku4. Co ciekawe, źródłem inspiracji była
dlań koncepcja konotacji Milla. Zdaniem Ajdukiewicza mówiąc, że nazwa
„kwadrat” kodenotuje prostokątność i równoboczność, nie stwierdzamy nic innego, jak tylko to, że uznając zdanie „To jest kwadrat” nie możemy jednocześnie odrzucać zdań „To jest prostokątne” lub „To jest równoboczne”. Zakazują
tego reguły użycia wyrażeń, nazwane regułami sensu lub dyrektywami znaczeniowymi, obowiązujące w języku polskim. W tym przypadku jest to tzw. reguła
dedukcyjna. Inne reguły, zwane aksjomatycznymi, zakazują odrzucania pewnych zdań niezależnie od okoliczności, w których są wypowiadane, jeszcze inne, zwane empirycznymi — w obliczu towarzyszących wypowiedzi doznań
zmysłowych.
Reguły użycia wyrażeń, które miał na uwadze Ajdukiewicz, były regułami uznawania i odrzucania zdań na podstawie pewnych motywów ( jedynie w
przypadku reguł aksjomatycznych w sposób bezwarunkowy). Motywami takimi
mogły być wyłącznie przeżycia psychiczne: uznawanie innych zdań, doznania
zmysłowe, zaś w przypadku zdań o przedmiotach — dodatkowo mgliste przeświadczenia o „normalności” warunków percepcji. Zdaniem Ajdukiewicza, pełny zasób dyrektyw znaczeniowych obejmujących wszystkie zdania danego języka ustalał w sposób jednoznaczny znaczenia wszystkich wyrażeń tegoż języka.
Ajdukiewicz wychodził z założenia, że reguły składni i dyrektywy znaczeniowe będące regułami uznawania zdań stanowią jednoznaczną i wyczerpującą charakterystykę danego języka. Problemu odniesienia wyrażeń do przedmiotów w ogóle nie podejmował, ponieważ sądził, że posługiwanie się pojęciami semantyki referencjalnej (takimi jak desygnowanie i denotowanie) prowadzi
nieuchronnie do antynomii. Z chwilą rehabilitacji pojęć semantycznych przez
Tarskiego, swoją koncepcję znaczenia wyrażeń zarzucił. Motywował to
przekonaniem, iż znaczenie wyrażeń powinno być tym, co determinuje ich
odniesienie przedmiotowe, zaś proponowanej przezeń koncepcji znaczenia
warunek ten nie był spełniony.
Czy mógł być spełniony? Jeśli zgodzimy się, (z czym trudno się nie zgodzić), że znaczenia wyrażeń ustalane są na drodze konwencji, to wyłania się pytanie: co może być przedmiotem konwencji, czyli umowy między ludźmi, w jakimś stopniu arbitralnej? Wydaje się oczywiste, że umowy takie mogą dotyczyć
jedynie naszych przyszłych zachowań. Mogą nimi być nasze zachowania języ3
kowe, ale czy w drodze konwencji dotyczących ludzkich zachowań można ustalić odniesienie przedmiotowe słów? Skłonni jesteśmy odpowiedzieć twierdząco:
przecież możemy umówić się, że będziemy nazywać przedmioty tym lub owym
wyrażeniem, na przykład słowem „brum” przedmioty takie jak ten oto (wskazany) lub przedmioty odpowiadające stosownej słownej charakterystyce. Czasownik „nazywać” zdaje się wskazywać na jakąś czynność będącą zachowaniem
językowym, ale do jakich konkretnych zachowań zobowiązują nas takie umowy? Do jakich zachowań zobowiązałem się obiecując nazywać słowem „brum”
mój komputer, bądź wszystkie ptaki drapieżne, względnie dowolne liczby naturalne podzielne przez siedem? Czy mają rację ci filozofowie, którzy, jak Ajdukiewicz (i ćwierć wieku później Quine) sprowadzają zachowania językowe do
uznawania bądź odrzucania zdań w odpowiednich okolicznościach?
W dyrektywalnej teorii znaczenia Ajdukiewicza związki słów z tym, o
czym mowa, mogłyby zainicjować jedynie tzw. empiryczne dyrektywy znaczeniowe, nakazujące uznawać zdania w okolicznościach polegających na wystąpieniu określonych doznań zmysłowych i —ewentualnie — pewnych nie zwerbalizowanych przekonań. Ponieważ istniejące języki źle sobie radzą z opisem
tego rodzaju fenomenów, sformułowanie konkretnych dyrektyw empirycznych
(w przeciwieństwie do pozostałych, tj. aksjomatycznych i dedukcyjnych) nastręczałoby poważne trudności. Ponadto, nawet gdyby udało nam się je sformułować, wiązałyby one słowa wyłącznie z pradawnymi ideami, a nie przedmiotami
„świata zewnętrznego”.
Zapewne należy zgodzić się, że jakieś reguły uznawania i odrzucania zdań
składają się na integralną charakterystykę danego języka. Wprawdzie nikt pełnego zestawu takich dyrektyw nie sformułował i — w rezultacie — nie uczymy
się języka przez zapoznanie się dyrektywami spisanymi w odpowiednim podręczniku, jednakże dyrektywy takie mogą obowiązywać w tym sensie, że są
przez użytkowników danego języka na ogół przestrzegane. Powszechnie sądzi
się, że przyswajamy je sobie za pomocą zabiegów znanych jako definiowanie
ostensywne (inaczej dejktyczne). Polega ono na wskazywaniu, lub innym sposobie zwracania uwagi, na przedmiot dostępny aktualnie percepcji zmysłowej,
przy jednoczesnym wypowiadaniu przysługującej mu lub proponowanej nazwy.
Rezultatem takich zabiegów może być zgodne uznawanie zdań w odpowiednich
okolicznościach. Istotny jest tu fakt, że są to okoliczności zewnętrzne; towarzyszą im oczywiście jakieś doznania zmysłowe, ale ich subiektywny „wygląd” jest
sprawą drugorzędną.
Zdaniem wielu filozofów definiowanie ostensywne jest skutecznym sposobem przyporządkowania nazw przedmiotom i to zarówno jednostkowych (np.
„Burek”), jak i ogólnych (np. „pies”, „czarny”). Wynikiem stosowania tej procedury są pewne regularności w sferze uznawania pewnych prostych zdań, w
których nazwy te występują; na przykład: „To jest Burek”, „To jest pies”, „Ten
pies jest czarny”. Można by za Ajdukiewiczem powiedzieć, że są to zdania podyktowane przez empiryczne dyrektywy znaczeniowe naszego języka.
4
Skoro nazwy występujące w takich zdaniach odnoszą się do przedmiotów,
to nasuwa się pytanie, czy są to zdania prawdziwe (w sensie korespondencyjnej
koncepcji prawdy). Otóż można zaryzykować twierdzenie, że są to zdania na
ogół prawdziwe, a tym samym najmniej wątpliwe. Definiowanie ostensywne,
które tego rodzaju zdania powołuje do życia nie jest aktem jednorazowym, to
też zakres i precyzja przyswajanych dyrektyw znaczeniowych mogą wzrastać i
podlegać korektom. Cień wątpliwości, który zdaniom podyktowanym przez
empiryczne dyrektywy znaczeniowe zasadnie towarzyszy, związany jest z tym,
iż dyrektywy te nigdy nie mogą być w pełni precyzyjne, a nasza subiektywna
pewność, że w konkretnym przypadku reguł tych przestrzegamy, może być
złudna (na tym polegają tzw. złudzenia zmysłowe).
Jest oczywiste, że definiowanie ostensywne ma bardzo ograniczone zastosowanie. Stosuje się bowiem jedynie do tzw. terminów spostrzeżeniowych i
nawet im nie zapewnia jednoznaczności odniesienia (czego powszechnie znanym przejawem jest zjawisko nieostrości). Natomiast, jeśli odrzucimy tajemniczą intencjonalność właściwą rzekomo wszystkim wyrażeniom deskryptywnym,
to definiowanie ostensywne pozostanie jedynym sposobem budowania pomostu
między słowami a otaczającymi nas przedmiotami. Więź między słowami a
przedmiotami, która się wówczas konstytuuje, jest po prostu warunkowaniem,
czyli kształtowaniem pewnego typu reakcji na pewnego rodzaju bodziec płynący od przedmiotu, a więc ma charakter naturalny, nie metafizyczny.
Należy tu zauważyć, że nasze przekonanie, iż jakiś pomost między słowami a przedmiotami istnieje, oparte jest na założeniu, że mamy zdolność postrzegania przedmiotów, i że umiejętność ta poprzedza i umożliwia proces przyswajania sobie języka. Oznacza to, że dziecko, któremu staramy się przyswoić
słowo „piłka” przez demonstrowanie konkretnej piłki, piłkę tę postrzega, czyli
potrafi ją wyodrębnić z otoczenia i przy ponownej demonstracji rozpoznać jako
podpadającą pod to samo określenie.
Jest rzeczą godną uwagi, że Quine, który podobnie jak Ajdukiewicz
sprowadza zachowania językowe do uznawania zdań, zdolności takiej konsekwentnie zaprzecza. Jego zdaniem, dzieci, zanim nie nauczą się posługiwać językiem w stopniu odpowiednio zaawansowanym, zdolności postrzegania
przedmiotów nie posiadają. Dysponują one jedynie „ideologią percepcyjną” polegającą na umiejętności reagowania wypowiadaniem prostego zdania okazjonalnego (będącego zazwyczaj pojedynczym słowem) na określony bodziec zmysłowy. Należy tu zauważyć, że w języku Quine’a „bodziec” nie oznacza czynnika zewnętrznego, lecz konfigurację aktualnie pobudzonych receptorów znajdujących się na powierzchni naszego ciała. To owa powierzchnia jest — według
Quine’a — granicą naszego „świata wewnętrznego”, zatem bodźce, podobnie
jak niegdyś idee, należą do tegoż „świata wewnętrznego”, chociaż nie są subiektywnymi doznaniami.
W owej wczesnej fazie przyswajania języka o odnoszeniu słów do przedmiotów nie może być mowy. Quine utrzymuje, że pojawia się ono dopiero po
5
przyswojeniu sobie akcesoriów językowych takich jak zaimki, liczba mnoga,
predykaty „ten sam” i „inny”. Ale czy wówczas rzeczywiście się pojawia? Jak
to możliwe, iż nabycie zdolności posługiwania się pewnymi formami gramatycznymi sprawia, że zaczynamy odnosić słowa do przedmiotów? A może pojawia się wówczas tylko złudne przekonanie, że nasze słowa do czegoś się odnoszą?
Quine’owi nie da się przypisać przekonania, że przedmioty „świata zewnętrznego” nie istnieją, lub że ich istnienie jest generalnie wątpliwe. Wiedzy o
tych przedmiotach dostarczają nam nauki przyrodnicze, które Quine, jako naturalista, uważa za w najwyższym dostępnym stopniu wiarygodne. W książce
Theories and Things stwierdza on explicite, że: „Niczego nie możemy być bardziej pewni niż rzeczy zewnętrznych, a przynajmniej niektórych z nich — innych ludzi, kijów, kamieni.” 5 Ale natychmiast dodaje: „Jednakże pozostaje faktem — faktem stwierdzonym przez naukę — że ona sama jest sporządzonym
przez nas mostem pojęciowym łączącym pobudzenia zmysłowe z pobudzeniami
zmysłowymi.”
W kolejnym akapicie Quine wyjaśnia, że zakładanie, iż przedmioty istnieją, jest aktem umysłowym, a aktów umysłowych nie da się analizować, jeśli się
ich nie powiąże ze słowami. Jeśli zaś skupimy naszą uwagę na słowach, to kwestia zakładania przedmiotów staje się kwestią werbalnego odniesienia do
przedmiotów. „Pytanie, na czym polega zakładanie pewnego przedmiotu jest
pytaniem na czym polega odnoszenie się do tego przedmiotu.”6 Wynika stąd, że
skoro zakładamy, że pewne przedmioty istnieją (a co do tego Quine nie ma wątpliwości) i założenie to wyrażamy słowami, to nie powinniśmy wątpić, że pewne słowa odnoszą się do przedmiotów. Trudno byłoby temu zaprzeczyć, pozostaje jednakże bez odpowiedzi pytanie: Na czym — według Quine’a —
odnoszenie się słów do przedmiotów polega? Jaka to relacja i czy mieści się ona
w obrazie świata, którego dostarczają nauki przyrodnicze?
Wiele lat wcześniej Quine sformułował słynne kryterium zaangażowania
ontologicznego. Pisał wówczas:
„Być uznanym za przedmiot istniejący to po prostu i tylko tyle, co być zaliczonym do wartości zmiennych. W terminach tradycyjnej gramatyki
można sformułować to twierdzenie następująco: być to to samo, co być w
zakresie przedmiotowego odniesienia jakiegoś zaimka.”7
Zdanie „Niektóre psy są białe” stwierdza, że coś, co jest psem, jest białe.
Aby zdanie to było prawdziwe — mówi Quine — „wśród wartości, które może
przyjmować zmienna «coś» muszą znaleźć się białe psy”. Zakładanie istnienia
przedmiotów związane jest z posługiwaniem się zmiennymi względnie odpowiadającymi im (w językach naturalnych) zaimkami, zatem — zgodnie z przytoczonymi powyżej wypowiedziami Quine’a — na tym samym powinno polegać
odnoszenie się słów do przedmiotów. Uznając zdanie „Niektóre psy są białe”
zakładamy, że istnieją białe psy, a jednocześnie zakładamy, że określenie „biały
6
pies” do czegoś się odnosi, mianowicie oznacza (w języku Quine’a denotuje)
białe psy.
Można by tu dodać, że jeśli zdanie „Niektóre psy są białe” jest prawdziwe, czyli rzeczywiście istnieją białe psy, to wyrażenie „biały pies” faktycznie
denotuje białe psy. Ale czy stwierdzenie, że wyrażenie „biały pies” denotuje
pewne przedmioty, którymi są wszystkie i tylko białe psy, wzbogaca naszą wiedzę o rzeczywistości? Czy mówi o niej coś więcej, iż zdanie „Niektóre psy są
białe”? Chciałoby się odpowiedzieć twierdząco: przecież informuje dodatkowo,
że istnieją wyrażenia, które coś denotują, podczas gdy przytoczone zdanie informuje jedynie o istnieniu białych psów. Nie mamy powodu, by powątpiewać
w istnienie wyrażeń, natomiast nasuwa się pytanie: jakąż to relacją jest denotowanie? Czy zachodziłaby ona, gdyby wszystkie egzemplarze wyrażenia „biały
pies” były tworami natury wygrawerowanymi przez korniki? Jest oczywiste, że
jeśli „biały pies” coś denotuje, to tylko w języku polskim czyli dla posługujących
się tym językiem. Zatem predykat „denotuje” albo wymaga dodatkowej relatywizacji, albo jest tylko z pozoru predykatem.
Wiele przemawia z tym, iż Quine opowiada się za drugim członem tej alternatywy. W Filozofii logiki, a także później w Na tropach prawdy,8 pisał, że
pojęcia semantyczne (takie jak denotacja i prawda) służą do „przechodzenia na
poziom semantyczny”, co pozwala formułować twierdzenia ogólne w inny sposób nieosiągalne. Ale — jego zdaniem — są to w istocie twierdzenia o rzeczywistości pozajęzykowej, a nie o relacjach między słowami a przedmiotami. Wynikałoby stąd, że terminy semantyczne mają raczej status partykuł niż predykatów. Przeczy temu jednakże sposób posługiwania się przez Quine’a tymi terminami w licznych innego rodzaju kontekstach.
Załóżmy zatem, iż termin „denotuje” oznacza autentyczną relację, której
dodatkowym członem jest język. Koncepcja języka, którą propaguje Quine, jest
— podobnie jak u Ajdukiewicza — koncepcją pragmatyczną. Wiedza, jaką uzyskuje badacz danego języka, jak również wiedza, którą dysponuje jego użytkownik, dotyczy wyłącznie okoliczności uznawania zdań, w szczególności w
obliczu towarzyszących danej wypowiedzi pobudzeń receptorów zmysłowych.
Zdaniem Quine’a nawet na tej — zdawałoby się, najbardziej bezpośredniej drodze — nie uzyskuje on żadnej, nawet fragmentarycznej, wiedzy o tym, do czego
odnoszą się słowa. Wynika stąd, że na pytanie, co denotuje „white dog” w języku angielskim, nie ma empirycznie zdeterminowanej odpowiedzi, a ponieważ
dotyczy to wszelkich wyrażeń, należałoby może zaniechać stawiania pytań o
odnoszenie się wyrażeń do przedmiotów?
A jednak Quine tak nie uważa. Stwierdza, że jesteśmy w naturalny sposób
przekonani o „referencji przedmiotowej” (objective reference) i wytrwale śledzi
źródła i podstawy tego przekonania. Sam też zdaje się je podzielać, skoro — jak
zauważyliśmy — uważa je za naturalny korelat przekonania o istnieniu przedmiotów pozajęzykowych. Natomiast głosi tezę o „nieokreśloności odniesienia”
(inscrutability of reference), „względności ontologicznej” (ontological relativi7
ty) lub — jak to później określał — „niezdeterminowaniu odniesienia” (indeterminacy of reference). Wbrew pozorom, nie jest to teza radykalizująca znane i
niekwestionowane zjawiska nieostrości i wieloznaczności terminów. Według
Quine’a nie chodzi tu o niejednoznaczność odniesienia, tylko o to, że jest ono
względne. Względem czego? Wyjaśnienia Quine’a nie są w tej kwestii jasne, a
niekiedy nawet mylące. Mówi się tu o relatywizacji do pewnego „układu odniesienia”, którym jest „sieć terminów, predykatów i środków pomocniczych naszego języka”, jak również do możliwych „przekładów wewnętrznych” tegoż
języka. Pojawia się również wyjaśnienie, że wspomnianym „układem odniesienia” powinien być pewien język, traktowany jako background language.9
Wydaje się, że myśl Quine’a można najlepiej oddać za pomocą pojęcia
modelu semantycznego danego języka. Jak wiadomo, konstrukcja takiego modelu polega na arbitralnym przyporządkowaniu zmiennym pewnego uniwersum
jako zakresu zmienności, natomiast terminom stałym — przedmiotów ufundowanych nad owym uniwersum. Można wówczas zdefiniować filozoficznie mało
kontrowersyjne pojęcie zdania prawdziwego w danym modelu. Korzystając ze
słownictwa danego języka można skonstruować wiele modeli tegoż języka, przy
czym zdania prawdziwe w jednym modelu mogą, ale nie muszą, być prawdziwe
w innym modelu. Jeden z modeli danego języka możemy zdefiniować tak, iż —
na przykład — rzeczownik „pies” będzie w nim denotować psy, a przymiotnik
„biały” — przedmioty białe. Model taki różni się od pozostałych tym, że denotacja słowa została określona tym samym słowem; możemy go nazwać modelem
trywialnym. W innych modelach, które mamy tu na uwadze, „pies” może denotować krowy, a „biały” — przedmioty czarne. Pomimo różnic w denotacjach
terminów, może się zdarzyć, że zbiór zdań prawdziwych w jednym modelu pokrywa się ze zbiorem zdań w drugim modelu. Jest tak wówczas, gdy uniwersum
jednego modelu można wzajemnie jednoznacznie odwzorować na uniwersum
drugiego modelu w taki sposób, że denotacje terminów w obu modelach są wzajemnie swoimi obrazami. O takich dwu modelach mówimy, że są izomorficzne.
Korzystając z pojęcia modelu języka (z którego Quine w tym kontekście
nie korzysta) można tezę o względności ontologicznej sformułować następująco:
nawet na podstawie wyczerpującej wiedzy empirycznej o danym języku nie
można ustalić, czy wyrażenia tegoż języka odnoszą się do obiektów denotowanych w jego modelu trywialnym, czy raczej w dowolnym innym modelu z nim
izomorficznym, jaki daje się określić za pomocą słownictwa tegoż języka.
Takie sformułowanie tezy o względności ontologicznej sugeruje, że danemu językowi (który został scharakteryzowany wyłącznie pragmatycznie,
przez okoliczności uznawania zdań) wprawdzie nie można przyporządkować
określonego modelu ustalającego denotacje wyrażeń w owym języku, natomiast
można z nim związać pewną klasę modeli izomorficznych. Jest to oczywiście
złudzenie: taka klasa modeli izomorficznych jest wyznaczona przez model trywialny danego języka, opisany za pomocą wyrażeń tegoż języka. Jest to model
ściśle określony, jednakże pod warunkiem, że wyrażenia danego języka odnoszą
8
się w sposób jednoznaczny do przedmiotów. Zakładana przez Quine‘a pragmatyczna koncepcja języka (podobnie jak nasza zdroworozsądkowa wiedza o językach naturalnych) nie upoważnia do stwierdzenia, iż warunek taki jest spełniony. Zdanie głoszące iż wyrażenia deskryptywne danego języka odnoszą się do
przedmiotów w sposób jednoznaczny, możemy traktować wyłącznie jako założenie, w dodatku jako założenie kontrfaktyczne. Tak też czynimy, ilekroć charakteryzujemy model danego język za pomocą wyrażeń tego samego lub innego
języka. Założenie o jednoznacznym odnoszeniu się słów do przedmiotów dotyczy zawsze języka, którym się aktualnie porozumiewamy, a ściślej, tych jego
wyrażeń, których właśnie używamy. Mając na względzie inne języki, lub fragmenty naszego własnego języka, z których aktualnie nie korzystamy, możemy
podejrzewać, że jednoznaczne odniesienie wyrażeń w nich nie zachodzi i tak
też, nie bez racji, czynimy rejestrując zjawiska wieloznaczności i nieostrości.
Quine zadawał sobie pytanie, czy względność ontologiczna, czyli niezdeterminowanie odniesienia, dotyczy również naszego własnego języka i ostatecznie doszedł do wniosku, że „biorąc własny język za dobrą monetę, względność
zostaje usunięta”. Jest oczywiste, że obiektywnie nasz język nie różni się od innych w kwestii przedmiotowego odniesienia wyrażeń, zatem owo „branie za
dobrą monetę” może oznaczać jedynie arbitralne założenie. Założenie takie,
skoro je czynimy, ma zapewne jakieś usprawiedliwienie. Być może — podobnie
jak inne założenia kontrfaktyczne występujące w nauce — pełni ono jakąś istotną funkcję heurystyczną.
Gdyby odniesienie przedmiotowe było kompletną fikcją w całym obszarze naszego języka, to zapewne myśl o nim w ogóle by się nie pojawiła. Jeśli —
jak utrzymuje Quine — nasza aktywność językowa podporządkowana celom
poznawczym sprowadza się do uznawania i odrzucania zdań, zaś cała aktywność poznawcza ma na celu przewidywanie przyszłych pobudzeń receptorów na
podstawie pobudzeń wcześniejszych, to cała wiedza niezbędna użytkownikowi
języka mogłaby ograniczać się do znajomości korelacji zdań obserwacyjnych z
typami bodźców (czyli pobudzeń receptorów) i reguł inferencji. Te ostatnie dają
się — jak wiadomo — opisać w sposób formalny, nie zakładając, że pewne
składniki zdań do czegoś cię odnoszą. Natomiast bodźców, które mamy korelować ze zdaniami, na ogół nie potrafimy identyfikować i opisywać inaczej jak
przez odwołanie się do postrzeganych przedmiotów. Pewien typ bodźca mogę
opisać jako „ten, którego doświadczam postrzegając królika” lub, bardziej
szczegółowo, „siedzącego królika”, „biegnącego królika”. Każdy z tak opisanych bodźców może być motywem do uznania odpowiedniego zdania obserwacyjnego. Ale opisując je zakładamy wszak, że postrzegamy przedmioty.
Czy można przyjąć, że postrzegamy przedmioty również wtedy, kiedy nie
dysponujemy ich imionami bądź nazwami gatunkowymi? Czy jest to możliwe,
zanim przyswoiliśmy sobie odpowiednie akcesoria gramatyczne, o których mówi Quine? Czy nie dysponując nazwą postrzeganego przedmiotu możemy mieć
poczucie, że jest to taki sam lub ten sam przedmiot, co postrzegany wcześniej? I
9
wreszcie, czy istnieją jakieś świadectwa behawioralne tego, iż ktoś postrzega
dany przedmiot nie znając jego nazwy? Odpowiedzi na powyższe pytania wydają się kluczowe dla rozstrzygnięcia zagadnienia, czy nasze słowa odnoszą się do
przedmiotów, ponieważ odpowiedzi twierdzące pozwalają uznać ostensję za
skuteczną metodę nadawania im nazw.
Jak wiadomo, Quine metodę ostensji odrzuca. Jego zdaniem, nie da się
empirycznie rozstrzygnąć, czy wskazujemy królika, jego fazę czasową, „kosmiczne dopełnienie” lub „królikowatość”. Ale jednocześnie przyznaje, że proces reifikacji, czyli kształtowania się naszego mówienia-o-przedmiotach (co
można rozumieć, jako uzyskiwania przekonania, że mówimy o przedmiotach
lub, po prostu, jako opanowywanie pewnych form gramatycznych) rozpoczyna
się zawsze od „reifikacji ciał” czyli przedmiotów fizycznych: bryłowatych,
zwartych, kontrastujących z otoczeniem, względnie trwałych. Czy nie dlatego,
że właśnie takie przedmioty postrzegamy, a pewnymi spośród nich potrafimy
— co nie jest bez znaczenia — manipulować?
Kiedy wskazujemy postrzegany przedmiot i wypowiadamy słowo „królik” lub „biały” mamy do czynienia z zalążkową formą predykacji, która następnie przybiera formę zdań: „To jest królik”, „To jest białe”, a zdania takie wraz
ze zdaniami w rodzaju „To jest większe od tego” reprezentują podstawowe
struktury gramatyczne wspólne wszystkim ludzkim językom. Są to zdania, w
których orzekamy coś o czymś. Stąd, kiedy zachodzi obawa o nieporozumienie,
pytamy: „O czym ty mówisz?”, a gdy już wiemy o czym, „Co chciałeś o tym
powiedzieć?”. Problem, o czym mowa, jest łatwo i w zasadzie definitywnie rozstrzygany, gdy dotyczy przedmiotu aktualnie postrzeganego, który można wskazać. Są to przypadki, kiedy odniesienie nazw i zaimków budzi najmniejsze wątpliwości. Można domniemywać, że gdyby nie owe proste przypadki, idea odniesienia przedmiotowego w ogóle by się nie pojawiła i pytalibyśmy wyłącznie
„Dlaczego tak sądzisz?”. Innymi słowy, interesowałyby nas wyłącznie warunki
uznawania i odrzucania zdań, a dowolną gramatykę generującą ogół zdań danego języka należałoby uznać za adekwatną. Powszechność predykacji, czyli
struktur orzekających coś o czymś, nie dałaby się niczym wyjaśnić.
Jednakże predykacja jest nie tylko zjawiskiem powszechnym, lecz również uniwersalnym — ogarnia cały język we wszystkich jego zastosowaniach,
zwłaszcza poznawczych. Zdania takie jak „Czasoprzestrzeń jest czterowymiarowa”, „π jest liczbą niewymierną”, „Demokracja jest lepsza niż tyrania” mają
tę samą formę gramatyczną, co zdania o przedmiotach obserwowalnych. Natomiast pytanie o odniesienie podmiotów tych zdań odsyła do pytań o odniesienie
przedmiotowe innych wyrażeń, a ciąg takich pytań nie ma naturalnego kresu.
Dlatego odniesienie przedmiotowe większości terminów, jakimi się posługujemy jest w dużym stopniu rozmyte. Dlaczego zatem mielibyśmy zakładać, że
słowa którymi się posługujemy, zwłaszcza w dyskursie poznawczym, mają odniesienie jednoznaczne?
10
Sądzę, że stoi za tym klasyczna idea prawdy, w myśl której powiedzieć
coś prawdziwie lub fałszywie to powiedzieć coś o czymś. Gdzie nie ma ustalonego odniesienia, tam pojęcie prawdy nie ma zastosowania. Dlatego pojęcie
prawdy najmniej budzi zastrzeżeń, gdy stosujemy je do zdań o przedmiotach,
które możemy spostrzegać i nadawać im nazwy metodą ostensji. Kiedy odniesienie słów do przedmiotów staje się trudno uchwytne lub mniej istotne, jak w
tzw. czystej matematyce, pojęcie prawdy staje się problematyczne. Dlatego matematycy rzadko stawiają pytanie o prawdziwość aksjomatów, zazwyczaj chcą
tylko wiedzieć, co z nich logicznie wynika. Natomiast pytanie o prawdziwość
zdań matematycznych pojawia się, gdy występują one w kontekście zdań zaczerpniętych z nauk empirycznych. Nie widzimy wówczas powodu, aby pewnym zdaniom przypisywać prawdę (lub fałsz), a innym jej odmawiać, ponieważ
nie wiemy gdzie należałoby przeprowadzić granicę między nimi. Mamy zatem
skłonność, aby wszystkie zdania uczestniczące w dyskursie poznawczym traktować jako prawdziwe bądź fałszywe, to zaś oznacza, że wszelkim występującym w nich terminom uznanym za deskryptywne przypisujemy odniesienie
przedmiotowe. Jednakże zaliczając poszczególne terminy do deskryptywnych
nie pytamy, czy one do czegoś się odnoszą, lecz kierujemy się analogią gramatyczną przyrównując je do tych, o których jesteśmy przekonani, że rzeczywiście
odnoszą się do przedmiotów. W ten oto sposób dochodzimy do wniosku, że z
naszym językiem, lub jego obszernym fragmentem związany jest pewien jego
model, w którym reprezentowane są denotacje wszystkich terminów deskryptywnych. Model ten zazwyczaj określa się mianem modelu właściwego języka
lub jego modelu zamierzonego.
Jest oczywiste, że nasza empiryczna wiedza o języku formułowana w kategoriach pragmatycznych nie uprawnia nas do wiązania z danym językiem
określonego modelu, ani nawet jakiejś klasy modeli izomorficznych. Teza o istnieniu modelu właściwego języka jest zatem założeniem arbitralnym, a nawet
kontrfaktycznym. Czym zatem można ją usprawiedliwić?
Otóż po pierwsze, nadaje ona sens powszechnej praktyce polegającej na
tym, że posługujemy się tzw. absolutnym pojęciem prawdy. Zapytani, czy jakieś
zdanie sformułowane w naszym języku jest prawdziwe, nie reagujemy pytaniem
„A w jakim modelu?” Po prostu zakładamy milcząco, że w jego modelu właściwym. Po drugie, założenie to pozwala dowieźć, że zbiór zdań prawdziwych
naszego języka ma własności przysługujące zbiorom zdań prawdziwych w jakimś modelu: jest zbiorem niesprzecznym, zupełnym i zamkniętym ze względu
na wynikanie logiczne. Są to własności, na których opierają się wskazówki heurystyczne sterujące naszym „dążeniem do prawdy”: unikaj sprzeczności, staraj
się odpowiedzieć na każde pytanie, uznawaj konsekwencje logiczne zdań uznanych. (Być może są to dyrektywy banalne, ale jak inaczej można by je usprawiedliwić?)
Nasuwa się pytanie, cóż jeszcze wiemy o zbiorze zdań prawdziwych naszego języka? Jest oczywiste, że zbiór ten nie jest nam dany efektywnie, ponie11
waż nie dysponujemy żadnym uniwersalnym i niezawodnym kryterium prawdy.
Zbiór ten raczej mozolnie odkrywamy stawiając hipotezy, konfrontując je z doświadczeniem zmysłowym i korygując jego zawartość przez usuwanie pojawiających się sprzeczności. Ponieważ wszystkie te procedury polegają na uznawaniu i odrzucaniu zdań, pewni filozofowie skłonni są zastąpić klasyczne pojęcie
prawdy odwołujące się do referencji pojęciem racjonalnej akceptowalności polegającej na skutecznym przewidywaniu przyszłych pobudzeń naszych receptorów zmysłowych. Pojęcie odniesienia przedmiotowego należałoby wówczas
wykreślić z filozoficznego słownika. Ale jak wówczas wyjaśnimy fakt, że ciągle
rozprawiamy o przedmiotach, zamiast o pobudzeniach receptorów, które wszak
również uważamy za przedmioty?
1
J. Locke, Rozważania dotyczące rozumu ludzkiego, PWN, Warszawa 1955, t. II, s. 14.
Tamże, s. 16.
3
J. St. Mill, System logki dedukcyjnej i indukcyjnej, PWN, Warszawa 1962, t. I. s. 39.
4
W rozprawie „Sprache und Sinn” opunblikowanej w „Erkenntnis” IV, 1934; Przekład polski w: K
Ajdukiewicz, Język i poznanie, PWN, Warszawa 1960, t. I.
5
W. V,. Quine, Theories and Things, Harvard University Press, Cambridge Mass. 1981, s. 2.
6
Tamże.
7
W. V. Quine, Z punktu widzenia logiki, ALETHEIA, Warszawa 2000, (tłum. B. Stanosz), s. 41
8
Patrz W. V. Quine, Filozofia logiki, ALETHEIA, Warszawa 2002, (tłum. B. Stanosz), s. 27, oraz Na
tropach prawdy, Wydawnictwo SPACJA, Warszawa 1997, (tłum. B. Stanosz), s.127 i nast.
9
W. V. Quine, Ontological Relativity and Other Essays, Columbia University Press, New York 1969,
s. 48 i nast.
2
12

Podobne dokumenty