RA Kulik „Siewca Historii” (fragmenty)

Transkrypt

RA Kulik „Siewca Historii” (fragmenty)
R.A. Kulik
„Siewca Historii”
(fragmenty)
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
+ + +
(…)
W porze obiadowej przydrożną karczmę wypełniały
szczęk naczyń oraz wesołe głosy biesiadujących gości.
Siedzący przy jednym ze stołów potężnie zbudowany
brodacz głośno ziewnął zakrywając usta. Przeciągnął się,
aż mebel zatrzeszczał pod nim ostrzegawczo. Zajmująca
miejsce na krześle obok jasnowłosa kobieta uśmiechnęła się.
Była Sarwantką, o czym świadczyły rzędy drobnych bladobłękitnych tatuaży na jej obu skroniach oraz jedna linia
większych znaków biegnąca wzdłuż lewego policzka.
– Nie wyspałeś się, Viro? – zapytała. – Przecież leniuchowaliście niemal do południa!
– Ale zasnąć było nam dane dopiero w środku nocy –
obruszył się. Kobieta wykrzywiła usta.
– Kto by pomyślał, że na drogach teraz taki ruch, że
wszędzie brak miejsc... – rzuciła nieco sarkastycznie. Spoj-
rzała na siedzącego po jej prawej stronie, patrzącego w
okno mężczyznę o długich włosach, tak jasnych, że niemal
białych. – Na pewno nie nasz przywódca – stwierdziła, sięgając po swój kubek z mlekiem. Sąsiad obrócił głowę, spoglądając na nią jedynym bursztynowo–złotym okiem; drugi
oczodół zasłaniała mu skórzana opaska.
– Daruj sobie tę ironię, Lienna – mruknął ostrzegawczo.
– Od czasu do czasu chyba mogę sobie na nią pozwolić.
– Kobieta lekceważąco wzruszyła ramionami i wypiła kilka
łyków mleka. – W końcu uczę się od mistrza! – dodała, odstawiając naczynie. Wtedy podszedł do nich niewysoki,
ubrany w długi ciemnozielony habit młodzieniec o płowych
włosach związanych w krótki kucyk. Zarówno kobieta, jak i
brodacz podnieśli na niego pytające spojrzenia. Jednooki,
całkowicie zignorowawszy nieznajomego, znowu wbił wzrok
w widok za oknem.
– Chcę się do was przyłączyć – oświadczył obcy.
– Do nas? Po co? – zdumiał się Viro.
– Karczmarz przypadkiem wspomniał mi dokąd zmierzacie… Razem na trakcie bezpieczniej. – Wzruszył ramionami.
– Poza tym, może przydadzą wam się moje umiejętności...
– W czym się specjalizujesz? – zainteresowała się Lienna.
– Jestem magiem – odparł rzeczowo.
– Nie potrzebujemy kuglarza... przyłącz się do jakichś
cyrkowców! – rzucił kwaśno brodacz, machając lekceważąco
ręką.
– Mnie by tam ktoś nowy absolutnie nie przeszkadzał! –
stwierdziła pogodnie Lienna. – Z wami, nudziarzami, już
praktycznie nie ma o czym gadać! – Uśmiechnęła się do
nieznajomego. Mag niepewnie odwzajemnił uśmiech.
– Crux 1 ? – mruknął krótko, acz nieco niechętnie Viro.
Zapanowała pełna wyczekiwania cisza.
Jednooki nawet nie drgnął, wciąż skupiony na widoku za oknem, za to odezwał się miękko w przestrzeń:
– Co ty na to, Artu?
Wtedy z belki pod niskim sufitem zsunął się kilkunastoletni chłopak, zawisając głową w dół nad stołem. Rzucił
trawiasto–zielone spojrzenie zaskoczonemu kandydatowi na
towarzysza drogi.
– Ja uważam, że im więcej, tym weselej! – powiedział,
sięgając po jabłko ze stojącego na blacie koszyka. Viro
strzelił go palcami po dłoni. – No coooo??! – oburzył się
chłopak.
– Mięso jedz! – rozkazał, grożąc mu palcem. – Jeszcze
rośniesz.
Artu prychnął. Sięgnął do półmiska z ciepłymi kiełbasami,
urwał jedną i podciągnął się, siadając z powrotem na belce.
Zaczął ostentacyjnie jeść.
– Dokąd chciałbyś nam towarzyszyć, panie magu? – zainteresowała się rzeczowo Lienna.
1
Od autorki: tak się bohater przedstawił… i za nic nie chciał zmienić „miana”
na łatwiejsze do wymowy… V.V’ (Czyt. „kraks”)
– Do samego celu, do Allegor – odparł.
– Możliwe, że będziemy zbaczać z trasy... – brodacz zawiesił głos, zerkając na jednookiego.
– Nie przeszkadza mi to – odrzekł dziarsko młodzieniec.
– Może nawet często – dodał cicho Crux wciąż, nieprzerwanie patrząc w okno.
– Nie spieszy mi się – zapewnił szybko mag. – Obym
tylko dotarł w całości – dodał z trochę wymuszonym uśmiechem. Jednooki nie odpowiedział.
– Jak ci na imię? – zaciekawiła się kobieta.
– Rodan – odparł półgłosem.
– Jestem Lienna, to Viro, a ten ponury – małomówny to
przewodnik tej „wycieczki”, Crux – przedstawiła wszystkich.
Wtedy ciemnowłosy chłopak znowu zwiesił się z belki i tym
razem był szybszy od brodacza. Capnął z kosza jabłko, które niezwłocznie schował sobie za pazuchę kurty.
– To na deser! – powiedział triumfalnie marszczącemu
się do niego z dezaprobatą mężczyźnie.
– A to? Kto? – zapytał mag.
– To... nasza maskotka! – Viro zaśmiał się gromko i
energicznym ruchem zmierzwił zwisającemu dzieciakowi
włosy. Artu zmrużył oczy. Wywinął się i wylądował okutymi
butami na stole z takim impetem, że aż podskoczyły naczynia. Brodacz patrzył teraz w zielone, płonące wściekłością
oczy, a końcówka trzymanego przez chłopca sztyletu kłuła
go w grdykę.
– Nie traktuj mnie protekcjonalnie... – wyszeptał Artu.
– ...przy obcych? – zakpił Viro, jednak ani drgnął.
– Starczy popisów, Arlic! – powiedział jednooki wstając.
Postąpił krok i spojrzał z góry na maga. – Nie lubię czarów
– oświadczył sucho.
– Wcale nie muszę ich używać. – Młodzieniec zbladł i
pokręcił szybko głową, jednak Crux skupił się już na kimś
innym.
– Złaź! – polecił, łapiąc Artu pod ramię i podniósłszy go
jedną ręką zsadził ze stołu. Jednak ten w oka mgnieniu odwinął się, przetoczywszy plecami po przechylonym grzbiecie mężczyzny, zwinnie stanął na nogi na pobliskiej ławie.
Natomiast tam czekał już na niego idealnie wymierzony
cios. Crux wyprostował gwałtownie rękę, trafiając Arlica
otwartą dłonią w pierś. Siła uderzenia pchnęła chłopaka na
ścianę z myśliwskimi trofeami. Kilka poroży spadło razem z
Artu, osuwającym się z jękiem na podłogę. Obsługująca
gości młoda oberżystka coś krzyknęła w ich stronę, jednak
gwar klienteli ją zagłuszył.
– Zacznij mnie w końcu słuchać! – warknął jednooki, minąwszy powalonego i szybkim krokiem wyszedł z karczmy.
– Podaj ku temu choć jeden powód! – prychnął chłopak,
zrywając się błyskawicznie i biegnąc za nim.
– Jestem starszy – dobiegł niski głos Cruxa.
– Też mi argument! – żachnął się Arlic.
– Znowu zaczynają – westchnęła kobieta, wstając od stołu i zbierając z podłogi bagaże. – A jeszcze nie wyruszyliśmy – wywróciła oczami, niespiesznie podążając do drzwi.
Viro również podniósł się ze swojego miejsca, zarzucił duży
i wyglądający na ciężki podróżny wór na ramię. Mag pochwycił jego spojrzenie.
– Czyli jaka jest wasza odpowiedź? – zapytał z niepewnym wyczekiwaniem. Brodacz uniósł brwi.
– Crux nie powiedział „nie…” – Wzruszył ramionami i
skierował się do wyjścia.
+ + +
(…)
+ + +
Liru siedział nad brzegiem rzeki i patrzył na połyskującą w blasku księżyca wodę. Skrzyła się jak płynne
srebro, a wszystko wokół tonęło w mlecznej poświacie. Nagle chłopiec usłyszał szelest i obejrzał się. Ze zdumieniem
spostrzegł podchodzącego doń mężczyznę w kapturze. Nazar usiadł obok i spojrzał przed siebie:
– Strasznie długo zajmują te wasze rytuały... – westchnął,
patrząc nad wodę. – Atris powiedział, że potrwają do rana i
ruszymy dopiero po wschodzie słońca. Osobiście wolałbym
wyruszyć przed świtem... – Znowu westchnął. Jak się spo-
dziewał, odpowiedziała mu cisza mącona tylko chlupotem
wody i szmerami lasu. – Wiesz? – zagaił. – Wspaniale mi
się z tobą rozmawia! – Z tymi słowami położył się na trawie, podkładając sobie ręce pod głowę. Liru uśmiechnął się
w rozbawieniu. Przez kilka minut trwali w milczeniu. Mężczyzna patrzył w rozgwieżdżone niebo, na którym majaczyła
różowo–niebieska smuga, świadcząca o wysokim naładowaniu energetycznym, jakie pozostało po starciu magów. Później pewnie będzie padać, chyba, że wiatry rozwieją to cholerstwo. Nagle Nazar znowu się odezwał:
– Śluby milczenia, co? Milczysz, bo coś wiesz i nie
chcesz o tym mówić? – zapytał. Tak, jak poprzednio, nie
uzyskał odpowiedzi. – Tak jest łatwiej... – Spojrzał na
chłopca. Ten zwrócony był do niego profilem i obserwował
płynącą wodę. Wyglądał na nieco spiętego. Nazar na powrót podniósł się do siadu:
– Jako nowicjusz znasz chyba jakieś zaklęcia? – zmienił
temat. Liru zogniskował na nim spojrzenie i skinął głową. –
Pokażesz mi coś? – poprosił mężczyzna. Chłopak zawahał
się, a potem zaczął szperać po kieszeniach spodni pod podróżnym habitem. Wydobył błękitne krzesiwo – jak zauważył Nazar – magiczne. Przewodnik uśmiechnął się. Nie
miał pojęcia, czemu czarownicy musieli mieć wszystko niezwykłe. Począwszy od broni, a pewnie na mydle skończywszy. Nigdy też nie widział, jak takie cudo działa. „I chyba
nie zobaczę...”, dodał w myślach, widząc, jak chłopak bez-
skutecznie próbuje wywołać iskrę. To „magiczne cudeńko”
najwyraźniej musiało rozładować się pod wpływem fal Mocy w czasie walki, albo też zwyczajnie i po bożemu – zamoknąć. Widać – magiczne, czy nie – też się psuło. Chłopak
wyglądał na zmartwionego i zażenowanego sytuacją. Nazar
uśmiechnął się dobrotliwie, sięgnąwszy do własnej kieszeni.
– Spróbuj z moim – zaproponował, podając mu swoje
własne, zwyczajne krzesiwo. Liru uśmiechnął się z wdzięcznością. Szybko wykrzesał iskrę i... skrył ją w zamkniętej
dłoni. Nazar patrzył uważnie. Faktycznie – w dłoni chłopaka pełgał blado–żółty ognik. Nowicjusz uśmiechnął się szerzej. Otworzył dłoń, a iskra zapłonęła większym, błękitnym
światłem. Liru złączył obie dłonie, następnie rozsunął je, a
ogień podzielił się na kilka małych płomyków. Zaczęły
przepływać długim łańcuchem z jednej ręki chłopaka do
drugiej i z powrotem, a potem, gdy rozpostarł dłonie jeszcze
szerzej, płomienie zawirowały w kółko, kręcąc się dodatkowo każdy wokół własnej osi.
– Piękne! – wyszeptał Nazar. Nagle nowicjusz drgnął i
trzepnąwszy ręką rozgonił błękitne ogniki. Mężczyzna również dostrzegł zbliżającą się sylwetkę.
– Jarmarczne sztuczki! – prychnął starszy mag, podchodząc do nich. – Powinien się zająć nauką, a nie... Takie
bzdury! – skarcił go. Chłopak posmutniał. Zasępiony pochylił głowę.
– Nie bądź dla niego tak surowy, magu. – Wzruszył ramionami. Atris westchnął, jakby czymś nagle bardzo zasmucony.
– Powinniśmy już położyć się spać – zauważył cicho.
Nazar podniósł się z ziemi.
– Stanę na warcie – poinformował, energicznie odchodząc w ciemność. – Nigdy nie wiadomo, czy wasz „kastowo
zaniepokojony” przeciwnik nie wróci...
(…)
+ + +
W Piaszczystych Borach zmienili nieco kolejność w
korowodzie i ruszyli – jedno za drugim – nieutwardzoną
ścieżką.
– Naprawdę znowu musimy robić takie koło? – marudził
Arlic, wlokąc się noga za nogą, celowo wzniecając butami
kurz na trakcie.
– Nie jęcz, Artu! – zganił go Crux.
– Ale skoro Viro i TY macie akurat TAM coś do załatwienia to znaczy, że MY, czyli Lienna, ten mag i JA, moglibyśmy pójść prosto do miasta i tam zaczekać! – rzeczowo,
bo rzeczowo, ale wręcz w y w a r c z a ł chłopak.
– Jakoś nie mam ochoty się z tobą rozstawać – odrzekł
beznamiętnie mężczyzna.
– Ciekaw jestem, dlaczego?! – prychnął Arlic.
– Nie domyślasz się? – Crux uniósł kpiąco brwi.
– Twoja chuć mnie nie interesuje! – zawołał wzburzony
Artu.
– Od kiedy to? – burknął mężczyzna.
– Już raz mnie przeciągnąłeś przez katakumby – wymamrotał zirytowany. – Wiesz... Jakoś mam złe wspomnienia...
– To dziwne, bo podziemia ja akurat wspominam miło... –
odrzekł spokojnie Crux. Chłopak nabrał tchu, by coś odpyskować, jednak idąca przodem Lienna zatrzymała się nagle
i powiedziała krótkie:
– Stać!
Stanęli. Dobrze wiedzieli, że jak Sarwantka mówiła „stać!”,
to trzeba było STAĆ! Tu, w tej chwili. I ani drgnąć. I nieważne, że na przykład: „Stoję w kałuży…”, albo „Wdepnąłem w końskie łajno!” A mag nie wiedział. I bardzo szybko
się DOwiedział. I boleśnie.
+ + +
(…)
Arlic siedział na jednym z kamiennych nagrobków i o bserwował swoich towarzyszy. Viro i Lienna krótkimi łopatami
rozkopywali jeden z większych grobów. Crux klęczał przy już
otwartej sosnowej skrzyni i szperał w jej wnętrzu. Kaplicę zwiedzili szybko, bez większych zdobycznych rezultatów. K apłani,
wyprowadzając się stąd zabrali niemal wszystko. Za to ziemia, za
kaplicą i ogradzającym ją wysokim murem, była nieużywanym już
dziś cmentarzem „szczytnych” – cokolwiek to oznaczało w mniemaniu tej sekty. Zatem nosić musiała w sobie warte uwagi da wne skarby.
Chłopak uśmiechnął się pod nosem. Kiedy Crux wynajął
go po raz pierwszy do takiej roboty, on jeszcze uczył się w C echu Przewodników. Z racji przerwy semestralnej, Arlic włóczył
się bez celu – i wyłącznie w towarzystwie przeraźliwej wręcz
nudy – po karczmach, portach i jarmarkach w okolicznych mie jscowościach, aż napotkał dziwnego, jednookiego wojownika. Ów
barbarzyńca z wyglądu zaproponował mu wspólną „w ycieczkę”
po katakumbach pod miastem. Artu zgodził się, bo po pierwsze:
był głupi, po drugie: znudzony, a po trzecie: skusiły go oferow ane pieniądze. Czyli trzy grzechy główne: nie myślenie, marnowanie własnego czasu, chciwość. Taaaak... Crux za wsze rozbudzał w
nim najgorsze instynkty.
Arlic obejrzał w świetle krystalicznego lampionu kolejny
srebrny puchar i uznawszy go za wartościowy, wrzucił do pł óciennego worka. Miał w nim sporo podobnych zdobyczy. Nigdy
by nie przypuszczał, że w grobach mogą kryć się takie skarby. Z
drugiej strony… wszystkie te opowieści o śmierdzących rozkładem, jęczących potępieńczo żywych trupach wyłażących z naruszanych przez szabrowników trumien i zjadających intruzów ży w-
cem oraz sama atmosfera mauzoleum sprawiały, że czuł się nieswojo, a po karku biegały mu nieprzyjemne ciarki.
Zerknął na towarzyszącego mu mężczyznę. Crux z pe wnym wysiłkiem otworzył kolejny kamienny sarkofag i rozgarnąwszy przykryte całunem kości szperał w jego wnętrzu. Po chwili
wybrał jakieś dwa oprawne w srebro klejnoty i podszedł do n astępnej wielkiej trumny. W tej krypcie pochowano całą wielką
rodzinę. Było w czym... szabrować. Artu zajrzał do ogl ądanego
przez jednookiego grobu. Tak jak poprzednio – zostawił wyglądającą na kosztowną biżuterię, jakieś żałobne poematy, grawerowane zgodnie ze starym obyczajem – na srebrnych kartach...
To było sporo warte u kolekcjonerów antyków. Czyli a lbo Crux
był naprawdę bardzo wybredny... albo szukał czegoś naprawdę
bardzo konkretnego...
– Żonka porządnie wyposażyła tego tutaj w drogę na tamten
świat – stwierdził Arlic, odwiązując ze zmumifikowanych nadgarstków długie pogrzebowe naszyjniki ze srebrnych paciorków.
Jednooki podszedł i spojrzał na zeschniętego truposza.
– Nie miał żony – orzekł.
– Czemu tak uważasz? – zdumiał się, wrzucając biżuterię do
swojego worka.
– Bo wolał chłopa. – Wzruszywszy ramionami, podszedł do
kolejnego sarkofagu.
– A to skąd wiesz?! – zawołał jeszcze bardziej zdziwiony,
bacznie śledząc go wzrokiem. Mężczyzna podważył wieko stalowym prętem i zaparłszy się, odsunął ciężki kamienny blok.
– Bransoleta, którą mu przed chwilą zdjąłeś ma odpowiedni
grawerunek i pawie kryształy – uzasadnił, rozgrzebując całun.
Artu popatrzył na trzymaną ozdobę. Była zakurzona, lecz n aprawdę ładna, a po przetarciu o kaftan kamienie zaczęły mienić
się kolorami tęczy. Chłopak wzruszył ramionami i wrzucił bra nsoletę do worka.
– Głupio by mi było obnosić się z tym publicznie – mruknął
pod nosem. – Nawet po śmierci.
– A co? Czyżbyś też wolał? – Usta Cruxa rozciągnął złośliwy
uśmieszek.
– Nie twoja sprawa, bo i tak nie jesteś w moim typie! – fuknął
poirytowany chłopak.
– Czyli jednak! – Mężczyzna zaśmiał się cicho, opierając się
plecami o ustawiony na podwyższeniu sarkofag. – A jaki to typ?
– zapytał, wyraźnie zainteresowany.
– Na pewno nie taki, jak ty! – orzekł Arlic, splatając ręce na
torsie. Jednooki uśmiechnął się dziwnie. Rozpiął swój płaszcz,
potem koszulę, odsłaniając umięśniony tors, porośnięty króciutkim jasnym włosem.
– A co ci się we mnie nie podoba? – zawołał rozpościerając
ramiona.
– Wszystko! – Artu pokręcił energicznie głową, usilnie nie
dając po sobie poznać, że niespodziewane obnażenie się Cruxa
trochę zbiło go z tropu. Mężczyzna podszedł do niego. Arlic cofnął się, jednak po dwóch krokach napotkał plecami ścianę gr obowca. – Przestań! – warknął, gdy jednooki objął go w pół i
przesunął dłonią po plecach pod jego rozpiętą kurtą.
– A jak robię tak i tak? – wyszeptał wojownik.
– Przestań! – powtórzył, ale jego oddech dziwnie przyspieszył.
– Byłeś już z mężczyzną?
– Powiedziałem! Nie twój zasrany interes! – Wyrwał się z
uścisku i odszedł kilka kroków.
– Mój! Skoro będę cię chędożył, chcę wiedzieć, czy jestem
odkrywcą, czy naśladowcą – stwierdził spokojnie, obserwując
chłopaka z pobłażliwym rozbawieniem.
– Chyba kpisz! – Obrócił się, by nie spuszczać oka z mężczyzny, który znowu podszedł i naparł na niego ciałem.
– Przecież ci się podoba... – wyszeptał, muskając ustami jego
szyję. Arlic jęknął. Z tym się nie mógł nie zgodzić.
– T...tutaj?! – wykrztusił zszokowany. Na ustach Cruxa zamajaczył dziwny uśmiech.
– A co? – zagaił. – Myślisz, że on będzie miał coś przeciwko?
– Crux... – szepnął chłopak.
– Albo, że zechce się przyłączyć? – Zaśmiał się.
– Przestań... – poprosił półgłosem Arlic. Jednooki celowo otarł
się nieogolonym policzkiem o szyję chłopaka.
– Czemu? – wymruczał mu do ucha.
– Bo przecież obaj jesteśmy mężczyznami! – odparł rzeczowo,
ale też nieco oskarżycielsko.
– No... chyba sobie mocno schlebiasz, mój chłoptasiu! – zaśmiał się protekcjonalnie Crux, puszczając go i odchodząc kilka
kroków w głąb pomieszczenia. Artu zagryzł wargi.
Wojownik oparł się plecami o jakąś zdobioną freskami
kolumnę. Przechylił głowę w bok, a jego długie, w świetle lamp
niemal białe, włosy spłynęły mu po ramieniu.
– A co? Tutaj u was to... nielegalne? – zainteresował się tonem towarzyskiej pogawędki. Arlic popatrzył na niego w zdumieniu, szybko jednak odwrócił wzrok.
– Ni..e wiem – odparł. Crux uśmiechnął się dziwnie.
– Ach, nie wiesz... – pokiwał głową, odbił się energicznie od
kolumny i znowu podszedł do chłopaka. – Skoro nie wiesz... nie
popełnisz przestępstwa. Nie... świadomie... – pochylił się do szyi
Arlica i wyszeptał mu do ucha. – Stoi za tobą!
– Aaaa!!! – wrzasnął Artu i skoczył przed siebie, prosto w
ramiona Cruxa. Ten roztropnie objął go.
– Traktuję to jako zgodę na moją propozycję... – chciwie przesunął dłońmi po plecach chłopaka. Arlic obejrzał się niepewnie
przez ramię. Nikt za nim nie stał.
– Łgarz! – krzyknął, próbując odepchnąć od siebie mężczyznę.
– Spokojnie. Już sobie poszedł – odparł miękko.
– Kłamiesz! Wcale nic tam nie było! – zawołał chłopak, a jego
ton wskazywał, że wręcz o c z e k u j e potwierdzenia swojej
tezy. Bardzo oczekuje. Desperacko. Tu i teraz.
Crux też oczekiwał czegoś t u i t e r a z…
Posadził Arlica na pobliskim kamiennym sarkofagu i bez słowa
zaczął rozwiązywać jego spodnie.
– Co… robisz?! – zawołał zaniepokojony, gdy mężczyzna dodatkowo stanął pomiędzy jego rozsuniętymi kolanami, w pewnym
sensie uniemożliwiając mu ruch.
– Przez ubranie trochę trudno się dupczyć – odrzekł Crux,
wsuwając obie dłonie pod wyciągniętą na wie rzch koszulę chłopaka i wodząc nimi po jego bokach, plechach, brzuchu. Artu zadrżał. Dłonie mężczyzny były nieco szorstkie, jak to ręce wojo w-
nika – ale nie zniszczone, niczym u drwala, czy kowala, z mnóstwem pęcherzy i otarć. Jednooki często nosił ochronne rękawice,
więc jego dłonie były tylko przyjemnie chropowate, a zarazem
jakieś… niespotykanie ciepłe… i jakby… miłe… Być może dlatego,
że Crux chyba niemal instynktownie wiedział, gdzie i jak dotykać.
– Ni…eee… – wyszeptał Arlic, gdy silne ręce zatańczyły na
jego udach, coraz niżej zsuwając spodnie i wprawiając całe ciało
chłopaka w nieoczekiwany, a zarazem niezrozumiały dreszcz. –
…nie chcę…
– Chcesz – odparł jednooki, gwałtownym szarpnięciem wyciągając spod pośladków chłopaka jego rozpięte portki i sprawnie
oswabadzając go z jednej nogawki. – Widzisz? – mruknął, wsuwając palce w ciemne włosy łonowe, spomiędzy których wznosił
się sztywniejący członek. Artu jęknął, wzdrygając się, gdy ciepłe
palce mężczyzny delikatnie ujęły jego mosznę. Drugą ręką Crux
zaczął rozpinać własny pasek.
– Crux… – westchnął Arlic, przymknąwszy powieki, czując jak
dłoń jednookiego obejmuje jego członek i zaczyna pieścić. Ba rdzo zręcznie i bardzo intensywnie. Chłopak złapał gwałtownie
oddech, jakby chcąc coś powiedzieć, jednak z jego ust wydobyło
się tylko chrapliwe westchnienie. Zamknął oczy, a palce zacisnął
na brzegu sarkofagu. Jego biodra mimowolnie szarpnęły się w
rytm tego, jak dłoń Cruxa pocierała delikatną nabrzmiałą skórę,
teraz w dodatku już wilgotną od przeźroczystego nasienia zwiastującego niechybne…
Arlic nagle zadygotał i z głośnym westchnieniem, w kilku
silniejszych spazmach osiągnął rozkosz w dłoni mężczyzny. Crux
uśmiechnął się z zadowoleniem. Odczekał chwilę, aż spięty w
jego ramionach Artu nieco rozluźni się, łapiąc oddech, po czym
odsunął się odrobinę, lecz nie wypuścił go z objęcia. Jednooki
roztarł w palcach ciepłe soki chłopaka i wsunął dłoń pomiędzy
jego pośladki. Ostrożnie, śliskim palcem dotknął małego otworu,
a Arlic wzdrygnął się, gdy nagle wepchnął mu go głębiej. Chłopak jęknął głośno, gdy poczuł coś jeszcze… …naprężoną męskość
Cruxa – przez wciąż jeszcze zapięte spodnie – na swoim udzie. A
za chwilę miał ją i ujrzeć… Jednooki wycofał dłoń spomiędzy
pośladków. Artu przygryzł dolną wargę i w milczeni u patrzył, jak
mężczyzna niespiesznie rozpina swoje spodnie.
Włosy łonowe Cruxa również były niemal białe. Lśni ący
wilgotną purpurą gruby członek sterczał spomiędzy nich, drgając
ochoczo. Krótkie włoski, które mężczyzna miał na po dbrzuszu
ciągnęły się wąskim pasem w górę, znikając pod rozpiętą koszulą,
co zapewne dowodziło, że całe owłosienie ciała jednookiego
miało barwę gęsich piór. Jednak Artu nie miał czasu się nad tym
zastanowić, bo naraz mężczyzna podniósł go odrobinę, zadzier ając mu do góry pośladki.
I bez ostrzeżenia wszedł w niego.
Przeciskając się przez zwarty pierścień mięśni, wniknął w
ciepłe, obejmujące go ciasno wnętrze. Przez chwilę trwali w bezruchu, mimowolnie wstrzymując oddechy. Arlic spiął się i zacisnąwszy dłonie na połach płaszcza mężczyzny wykonał ruch,
jakby chciał jednookiego od siebie odepchnąć. Próbował nabrać
tchu i coś powiedzieć, jednak wtedy Crux poruszył się w nim w
przód i w tył, wywołując u chłopaka kolejny przejm ujący dreszcz
i wyduszając z jego płuc resztkę chrapliwego oddechu.
Biodra Arlica poruszyły się mimowolnie, przy kolejnym
pchnięciu wychodząc mężczyźnie naprzeciw, szybko, zachłannie.
Crux chyba miał rację… Artu c h c i a ł…
Robili to mocno, brutalnie, do utraty tchu, niemal do bólu.
Mięśnie paliły od raptownych, energicznych ruchów, do których
zmuszał ich obrany rytm.
Chłopak zacisnął zęby, aż do zdrętwienia szczęk, gdy gorąca fala rozkoszy targnęła nim raptownie. Nie krzyknął. Jeszcze
mocniej zacisnąwszy pięści na płaszczu Cruxa jęknął tylko ga rdłowo, nie podnosząc powiek i pochylając nisko głowę. Zadygotał kilka razy, osiągając spełnienie i znieruchomiał, a potem
opadł, rozluźniony przez otwarte usta łapiąc drżący oddech. Jednooki nadal poruszał się w nim, coraz gwałtowniej, zadając szy bkie, krótkie pchnięcia. Dłonie Arlica rozluźniły uścisk na ubraniu
mężczyzny i ręce opadły niemal bezwładnie, dla odmiany niepewnie chwytając palcami brzeg wieka kamiennej trumny. Z całego jego ciała nagle odeszły siły. Chwilami nie mógł złapać
tchu. Zachwiał się, jakby miał opaść na wznak na sarkofag, jednak Crux mocno obejmował go w pasie, drugą ręką przytrzymując
mu udo.
Nagle jednooki zadał mocne, głębokie pchnięcie i znieruchomiał, pochylając głowę. Artu jęknął przeciągle, czując, jak w
kilku drgnięciach mężczyzna wypełnia go gorącym nasieniem.
Podniósł wolno powieki, lecz nie popatrzył na kochanka, dysząc
płytko z wysiłku i spełnienia.
Crux odsunął się powoli i pozapinał spodnie oraz pas,
niespiesznie doprowadzając się do porządku. Też nie potrafił
jeszcze do końca wyrównać oddechu.
Pozbawiony spodni Artu zeskoczył z sarkofagu, chociaż
sformułowanie „zsunął się, ledwo ustając na miękkich nogach”
byłoby odpowiedniejsze. Co jakiś czas nadal ukradkowo łapał
gwałtowniejszy oddech, ale poza tym drobnym szczegółem nie
dał jednak po sobie poznać, jak bardzo jest wyczerpany i…
– Zadowolony? – mruknął złośliwie Crux, obserwując z pół uśmieszkiem chwiejącego się przy trumnie chłopaka.
– Przecież mówiłem, że NIE CHCĘ! – warknął Arlic, ubierając
się pospiesznie.
– Ale krótko i bez przekonania – orzekł jednooki, kończąc z awiązywać koszulę. Artu westchnął głośno, choć trochę dając w
ten sposób upust złości.
Tak... Crux zdecydowanie budził w nim niskie instynkty...
+ + +
(…)
– Proszę, zostawcie panowie! – Drzemiącego na słomie
Arlica otrzeźwił przestraszony głos woźnicy. Usiadł szybko
i rozejrzał się bacznie. Zatrzymali się gdzieś w środku lasu.
Przed nimi stał potężnie zbudowany półnagi rudowłosy
mężczyzna, a po bokach traktu jeszcze dwóch. Jeden śniady,
średniej postury, memłający w ustach wykałaczkę i z racji
nieco lepszego ubioru wyglądający na przywódcę tego napadu, drugi niższy, z kozią bródką i w skórzanym bezrękawniku. Artu popatrzył na woźnicę. Mężczyzna był bliski
paniki.
Gdyby wóz był zaprzężony w konia, albo chociaż
muła, furman mógłby zaryzykować ucieczki i próbować stratować napastników. Niestety tutejsze woły osiągały maksymalnie prędkość szybko maszerującego człowieka. Mogły
wprawdzie przeciągać gigantyczne ciężary i pracować niemal bez odpoczynku, jednak w „ściganiu się”, odpadały w
przedbiegach nawet ze średnio wysportowanym ślimakiem.
Pozostawało zatrzymać się, wysłuchać żądań, a następnie
w miarę możliwości próbować pertraktować.
Pot spływał woźnicy po skroni, kiedy się tłumaczył:
– Panie drogi! Gdzieżbym miał pieniądze! – zawołał
zdesperowany. – Skąd?! Ja biedny człowiek jestem!
– Dobra, dobra! Handlujesz kurakami, to i oiro wieziesz z
powrotem do domu – skwitował bandyta, obracając językiem trzymaną w ustach wykałaczkę. – Dawaj! – zażądał
ostro i zniżywszy głos dodał: – Jeśli ci życie miłe...
– Czyżby tobie przestało być? – zaciekawił się uprzejmym tonem Artu. Woźnica popatrzył z przestrachem na
chłopaka. Jego spojrzenie wyraźnie mówiło, że Arlic ma się
nie wtrącać, bo sytuacja nie należy do rodzaju tych, w które
mieszać się powinien przygodnie spotkany chuderlawy
szczeniak.
– A to co za wyszczekany smark? – warknął najpotężniejszy z napastników.
Arlic już bez słowa zeskoczył z wozu i leniwym gestem obu rąk sięgnął do swoich bioder.
Gdy obozowali chował je troskliwie do futerału. W
podróży – trzymał przy sobie, w wąskich pochewkach naszytych na pasku, tuż obok sztyletów i szeregu cienkich
noży do rzucania.
Chłopak wykonał miękki ruch nadgarstkami. Wtedy
przywódca rabusiów zaśmiał się krótko.
– Co to? – zapytał, widząc co chłopak trzyma w każdej z
lekko uniesionych rąk. – Masz zamiar nas ogolić?
Dwóch pozostałych napastników wybuchło radosnym rechotem.
– Bardzo chętnie – odrzekł łagodnie Artu. – Przed, czy
po śmierci? – zainteresował się, nie zmieniając tonu i spojrzał z ostentacyjnym upodobaniem na jeden z dwóch podłużnych kawałków słońca, które ściskał w każdej z dłoni.
Obrócił lekko rękę. Światło dnia liznęło cienkie niemal jak
włos ostrze o perłowej rękojeści. I chyba się skaleczyło... bo
blask jakby nagle pociemniał.
Brzytwy zrobiono ze srebra... albo czegoś, co je bardzo przypominało. I były kurewsko ostre. I Arlic je kochał!
Na bokach ostrzy miały wyryte jakieś wzory i jakby... sym-
bole, jednak do tej pory żaden z pytanych płatnerzy czy
zbrojmistrzów nie potrafił mu wyjaśnić, co one mogą oznaczać. Zazwyczaj sugerowali pójście do jakichś magów, czarowników, Shaków, czy runinów tudzież – to podpowiadali z
nader wymownym uśmieszkiem – do najbliższego golibrody...
Wprawdzie do tego ostatniego odsyłali go tylko wtedy, gdy
był sam. W obecności Cruxa ludziom jakoś znikało poczucie
humoru.
Tym razem jednookiego przy Artu nie było, toteż
dobry nastrój dopisywał napastnikom. „Do czasu...”, pomyślał Arlic.
– Nie błaznuj, dzieciaku! – zgromił go niższy z rabusiów,
podchodząc do niego. Chłopak nie poruszył się, za to bandyta zmierzył go po raz kolejny kpiącym spojrzeniem. –
Chcemy tylko pieniędzy – oświadczył, wyciągając rękę w
kierunku ramienia woźnicy, zapewne zamierzając ściągnąć z
kozła struchlałego ze strachu człowieka. – Wtedy nikomu
nie stanie się krzywda – zapewnił.
Jeśli ktoś myślał, że Arlic będzie jakoś specjalnie
przygotowywać się do ataku, to zazwyczaj boleśnie się mylił. Bo to właśnie w szczególności odróżniało go od Cruxa.
Jednooki często w swoisty dla siebie sposób „ostrzegał” potencjalną ofiarę przed własnym natarciem. Właściwie było to trochę bez sensu, jako że między momentem, w
którym Crux uznawał powód swojego ataku za istotny a
samym atakiem była naprawdę bardzo krótka chwila. Niemniej – robił to. Ostrzegał spojrzeniem, postawą, gestem,
tembrem głosu, czy nawet cichym iście zwierzęcym warknięciem, od którego Arlicowi zawsze jeżyły się włoski na
karku, a które wyraźnie mówiło, że wojownik został wprost
sprowokowany i tylko od kolejnego, możliwie prędkiego,
ruchu potencjalnego przeciwnika zależy, czy owa prowokacja będzie brzemienna w skutkach.
Artu natomiast... po prostu reagował. Uderzał w
najmniej spodziewanym momencie w miejsce, którego odsłonięcia przeciwnik nawet nie zdawał sobie sprawy. Lub
uświadamiał to sobie za późno. Najczęściej już krwawiąc. I
krzycząc.
Mężczyzna wrzasnął, unosząc rękę przed oczy. Gęsta ciemna krew ściekała mu po obnażonym przedramieniu.
Cięcie było proste, czyste i głębokie. Widać było rozdzielone ścięgna i biel kości. Rabuś przypatrzył się ranie z wyrazem szoku na twarzy. Najpierw chciał chwycić nadgarstek i
zatamować krwotok, wściekłość jednak przeważyła nad rozumem. Spojrzał nienawistnie na Arlica.
– Ty mały...! – warknął, łapiąc chłopaka za kołnierz.
Przyciągnął go w momencie, gdy Artu machnął drugą ręką,
tym razem w górę. Mężczyzna znieruchomiał. Zwolnił
uchwyt, jakby z niedowierzaniem łapiąc się za grdykę, teraz
rozciętą pionowo – od jabłka Adama do podbródka. Krew
popłynęła mu między palcami. Zacharczał, chcąc coś powiedzieć i pochylił się, robiąc chwiejnie dwa kroki. Gdy
padał na kolana Arlic doskoczył i nonszalanckim gestem
przeciągnął brzytwą z lewej strony jego szyi dopełniając
dzieła. Podniósł zielone spojrzenie na dwójkę pozostałych
opryszków. Stali oniemiali, lecz ich szok trwał krótko.
– Dobra! – syknął przywódca grupki, wypluwając wykałaczkę. Artu czekał. Kawałki słońca w jego rękach teraz
lśniły szkarłatem. Mężczyzna energicznie podszedł do Arlica, który nie zrobił nic, żeby go powstrzymać. – Starczy
tego! – warknął, łapiąc chłopaka za oba nadgarstki i podnosząc do góry.
Był silny… i dużo wyższy. Arlic zawisł na wyciągniętych w górę rękach kilkadziesiąt nejli nad ziemią.
– Jak można walczyć czymś takim?! – prychnął wściekle,
bandyta przyglądając się okrwawionej brzytwie.
– Umiałbym cię zabić nawet tępą łyżką – stwierdził sucho chłopak, wciąż wisząc niemal bezwładnie.
– Ciekawa sztuczka – mruknął oschle.
– Bardzo – przytaknął bez emocji Artu. – Mógłbyś się
nauczyć. Ale do tego trzeba być mniej tępym od rzeczonej
łyżki! – syknął i gwałtownym spięciem mięśni wyprowadził
jeden, celny, obunożny kopniak w krocze wielkoluda. Jeśli
wszystko miał takie wielkie, ból też musiał być niemały,
jako że z głuchym stęknięciem puścił Arlica i sam opadł na
kolana, jęcząc cicho.
Chłopak popatrzył z lubością na stalowe okucia
swoich wiecznie ubabranych błotem butów. Je też uwielbiał.
Nie tylko z racji wygody. Obszedł wciąż nieruchomo klęczącego bandytę. Skrzyżował mu przed grdyką obie brzytwy i gdy tamten już się spinał, by jakoś jednak zareagować, kopnął kolanem w plecy. Ciął mocno i głęboko, czując
jak pod lśniącym ostrzem ulega skóra, mięśnie i chrząstka,
a ciepła krew tryska mu na palce w akompaniamencie gulgotu mordowanego. Mężczyzna szarpnął się raz, próbował
chwycić Arlica za ręce, lecz w końcu charknął tylko głośno,
zadygotał i nagle zwiotczał, padając na twarz w piach.
Wtedy Artu kątem oka dostrzegł trzeciego z bandytów.
Chłopak poderwał się i cofnął dwa kroki na strategicznie
bezpieczną odległość. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami.
Napastnik wyraźnie stracił uprzednią pewność. Patrzył na Arlica w taki sposób, w jaki patrzy się na podejrzane o wściekliznę zwierzę. Nieufnie… z próbą ocenienia
jego zamiarów. Bo takowe, nawet najmniejsze i pozornie
niegroźne może w rezultacie okazać się śmiertelnie niebezpieczne. Wystarczy podejść za blisko lub ze złej strony.
– W jaja kopią tylko baby! – warknął, jednak nie zbliżył
się nawet. W dłoni zważył szeroki nóż o piłowatym ostrzu.
– Albo dzieci – zgodził się Artu, skinąwszy głową. – Do
której kategorii mnie zaklasyfikujesz? – Uśmiechnął się
krzywo. – Często musiałeś im dawać ku temu powód? –
zagaił drwiąco.
– Pyskaty jesteś! – Popatrzył na zwłoki towarzyszy i
znowu jakby... zawahał się. Albo próbował opracować jakiś
plan.
– Ty za to pewnie krasomówstwem nie grzeszysz? – zapytał rozbawiony. – Zresztą nieważne. Umarli i tak głosu
nie mają.
– Mały łajdak z ciebie! Może i jestem rabusiem, ale nawet tacy, jak my gardzą...
– Ty będziesz miał swoją pogardę i obolałą kuśkę –
przerwał mu beznamiętnie Arlic. – A ja zwycięstwo i satysfakcję. Niezły układ, co?
– Ty pętaku! – Zaszarżował, zamachując się nożem, lecz
Artu zrobił unik i spróbował kopnąć napastnika. Ten spodziewając się takiego zagrania chwycił chłopaka za nogę i
pociągnął. Nie zdążył pożałować. Arlic jakby wręcz na takie posunięcie liczył. Wykorzystał impet, jaki nadał mu
mężczyzna i obróciwszy w palcach brzytwę ciął płasko i na
odlew. Faktycznie nieogolona grdyka siknęła szkarłatem
prosto w twarz chłopaka. Zmrużył oczy, odskoczył zwinnie.
Spojrzał na gulgoczącego konającego na trakcie bandytę.
No to już nikt nigdy nie ogoli tego żartownisia.
– Wszyscy? – upewnił się Artu, rozglądając się bacznie
wokół. Woźnica patrzył na niego z rozdziawionymi ustami i
grozą wymalowaną na twarzy. Oceniwszy sytuację, chłopak
wprawnie wytarł ostrza w oba mankiety koszuli, zamknął
brzytwy, następnie zręcznym ruchem schował je do pochew
na pasku. Rękawem kurtki energicznie starł posokę z twarzy. Jak on cholernie nie cierpiał, gdy go zakrwawiali! Chyba łatwiej zmyć gówno niż krew! Z westchnieniem wrócił do
wozu. – No to ruszajmy! – powiedział, zręcznie wskoczywszy na „swoją” stertkę czystej słomy. – Trochę mi spieszno...
– T..tak – zgodził się mężczyzna nawet nie oglądając się
na niego i machinalnie trzepnął wodzami.
+ + +
(…)
Powóz powoli toczył się brukowaną ulicą. Tym razem Sinne siedział we wnętrzu sam, toteż – tym razem
przez nikogo niestrofowany – odsłonił z okienek woale,
wpuszczając trochę więcej światła, zapachów i hałasu. Obserwował ludzi tłoczących się na ulicach, śpieszących do
własnych spraw. Lubił na nich patrzeć. Byli tacy… zwyczajni.
Młody mag powrócił myślami do rytuałów… do miłego zaskoczenia, że zdało więcej niż trzech chętnych, a zarazem jeden z kandydatów bardzo go zaintrygował. Nie tylko
swoim szczerym zawierzeniem, że nikogo nie zamierzają
zabić… a co najwyżej nastraszyć. „Był bardzo przystojny…”,
pomyślał Sinne.
Nagle chłopak drgnął, gdy dostrzegł stojącą przy
fontannie grupkę. Największą uwagę przyciągał wysoki,
dobrze zbudowany mężczyzna o niemal białych włosach.
Obok niego stał drobny, wykrzykujący coś chłopak. Sinne
przyjrzał się tej dwójce uważniej. Następnie uniósł rękę i
opuścił zasłonę.
– Zastanawiające – szepnął pod nosem. „I z potencjałem…”, dodał w myślach. Sięgnął do plecionego sznurka i
pociągnął dwa razy, aż usłyszał dźwięk małego dzwoneczka
umieszczonego z przodu powozu, za plecami stangreta. –
Wracamy! – polecił głośno Sinne.
+ + +
(…)
Ostatnie, pomarańczowe promienie słońca połyskiwały na powierzchni wolno płynącej rzeki.
Arlic przepłynął kawałek i zatrzymawszy się w głębokiej niemal do jego piersi wodzie, sięgnął do zawieszonego na szyi płóciennego, luźno tkanego woreczka z mydłem.
– Czemu ty kąpiesz się tak daleko? – zaciekawił się stojący na brzegu Crux nacierając dokładnie twarz gęstą zielonkawą oliwą z małej buteleczki z ciemnego szkła.
– Im dalej od ciebie, tym lepiej dla mnie! – burknął chłopak, namydlając sobie mokre włosy.
– Kto ci to powiedział? – prychnął mężczyzna i wyciągnąwszy z futerału długą srebrną brzytwę, zaczął się golić.
Ostrze miękko ślizgało się po natłuszczonej skórze.
– JA! – oświadczył dobitnie chłopak.
– I uwierzyłeś? – parsknął, wprawnie goląc drugi policzek.
– Tak! A w ogóle kto ci pozwolił ruszać moją broń? –
wykrzyknął Artu, widząc co mężczyzna robi. Crux popatrzył
na trzymaną w ręce pięknie wykonaną brzytwę z perłową
rękojeścią.
– Znaleźliśmy je, zdaje się, r a z e m – przypomniał.
Artu zanurkował, spłukując mydliny z włosów.
– Ale to ja nauczyłem się nimi walczyć! – odkrzyknął
hardo, wynurzywszy się.
– Szatkując przy okazji pięć par porządnych skórzanych
rękawiczek, w tym dwie moje – zauważył z przekąsem Crux,
czyszcząc dokładnie i troskliwie brzytwę o płócienny ręcznik, następnie schował ją do skórzanego futerału, układając
obok jej identycznej „siostry”. Tu mężczyzna miał rację –
Arlic nauczył się nimi posługiwać metodą błędów i... generalnie błędów. Ale efekt wart był samozaparcia.
– Zawsze mi powtarzałeś, że nauka wymaga poświęcenia
– zawołał Artu, odpływając kawałek od brzegu. – Szczególnie wtedy... – złapał oddech – ...gdy obijałeś mi kości!
– Lepiej, żebym ja ci je obił, niż przeciwnik połamał –
napomknął rzeczowo i zerknął na płynącego. – Jeszcze krok
dalej i się utopisz – zauważył głośno Crux, wycierając natłuszczoną twarz ręcznikiem.
– No i co?! – prychnął zadziornie chłopak.
– No i taki fakt niewątpliwie sprawi mi pewną różnicę –
powiedział wolno. – Tobie zresztą raczej też...
– Umiem pływać!
– To rzeka, nie sadzawka! – przypomniał złośliwie jednooki, siadając na przybrzeżnym kamieniu.
W końcu Arlic wyszedł z wody i otrząsnąwszy się,
założył na mokre ciało świeżą koszulę. Większość koszul,
które posiadał była na niego za duża. Zazwyczaj musiał
podwijać rękawy i upychać nadmiar materiału w spodniach.
Ta również sięgała mu dalej, niż do pół uda, więc zasłaniała najdyskretniejsze miejsca. Chłopak wyciągnął z zawiniątka pasek, a z pochwy na nim wydobył nóż i zaczął czyścić sobie paznokcie z resztek… zwierzęcia. Westchnął ciężko. Tyle się w wodzie taplał i nic nie pomogło. Przez tydzień się z tego nie domyje...
– Ej! – krzyknął Artu, gdy poczuł, jak jednooki chwyta go
za przedramię i wytrąciwszy z ręki nóż, zmusza chłopaka do
położenia się na trawie.
– Miejmy to z głowy – zaproponował Crux rzeczowo. –
Opłuczesz się i wciąż będziesz czysty... – przedstawił sprawę merytorycznie.
– Oszalałeś! Wszędzie będę miał piach! – obruszył się
chłopak, próbując wydostać się spod niego.
– Jedzenie gotowe – dobiegł od strony obozowiska gromki glos Viro. Artu wykorzystał chwilowe rozproszenie uwagi
Cruxa i zwinnie wyślizgnął się spod mężczyzny. Dosłownie
w biegu chwyciwszy resztę swoich leżących na trawie
ubrań, pokazał jednookiemu język, a potem co sił pognał w
kierunku obozu.
– Jeszcze do mnie przyjdziesz – mruknął Crux, uśmiechając się kącikiem ust i wstając podniósł porzucony nóż.
+ + +