Opowieści Stańczyka

Transkrypt

Opowieści Stańczyka
Opowiesci
Stanczyka
Jakub Kotara
Kraków 2014
I miejsce
w Konkursie Literackim
Autorem tekstu jest Jakub Kotara, uczeń klasy IV
ze Szkoły Podstawowej nr 162 w Krakowie.
W
XVI wieku na dworze króla Zygmunta I Starego i jego małżonki,
królowej Bony, a potem ich syna króla Zygmunta II Augusta,
mieszkało wiele wybitnych osobistości. Opowiem wam o niezwykłych wydarzeniach towarzyszących dworskiemu życiu. Mam nadzieję, że zechcecie posłuchać opowieści Stańczyka – nadwornego błazna, którego zadanie
polegało na zabawianiu dworu i pary królewskiej.
Nie byłem zwyczajnym żartownisiem. Powiadano, że wyróżniałem się
nieprzeciętną inteligencją, dowcipem, znajomością spraw politycznych
i odwagą w głoszeniu swoich opinii. Znano również mój cięty język.
W dosadny, ale i żartobliwy sposób potrafiłem powiedzieć kilka słów gorzkiej prawdy, na uwadze jednak zawsze miałem dobro kraju.
1
B
ył rok 1533, kiedy to król Zygmunt Stary otrzymał w prezencie
ogromnego niedźwiedzia z Litwy. Przywieziono go w skrzyni. Cały
dwór wraz z królem i królową udali się do Niepołomic, w których urządzono wielkie łowy. Towarzyszyłem im również ja i zastanawiałem się cóż jest
zabawnego w polowaniu na wcześniej złapanego i uwięzionego zwierza.
Śmiałem się z dworzan i wszystkich uzbrojonych po zęby uczestników,
którzy już uważali się za bohaterów, choć biedne zwierzę nadal siedziało
w skrzyni.
Patrzę na tych, pożal się Boże, śmiałków i oczom nie wierzę. Jak to się
puszą, jak przechwalają.
– Ho, ho! A to się niedźwiedź wystraszy, kiedy takie groźne miny zobaczy – powiedziałem. – A może już i skórę niedźwiedzia sobie między
siebie rozdzieliliście.
– A ty nie szykujesz się do polowania ? – krzyknął jeden ze śmiałków. –
Pewnie tchórz cię obleciał.
– Nie wiem, kto jest większym tchórzem! Ten, który walki w bezsensownej sprawie unika, czy ten, który błaznuje i udaje bohatera, aby się
królowi przypodobać.
Nie w smak dworzanom były moje słowa. Większość z nich często nadskakiwała naszemu władcy.
Wkrótce rozpoczęły się łowy. Wypuszczono niedźwiedzia i liczną gromadę szczujących go psów. Rozjuszone zwierze poraniło około stu zwierząt.
Przyglądałem się całemu zamieszaniu i nagle stanąłem przerażony. Niedźwiedź ruszył w kierunku konia, na którym siedziała ciężarna królową. Już
wcześniej przyszło mi na myśl, że królowa chyba postradała rozum, przyłączając się w takim stanie do wyprawy. Polska potrzebuje następcy tronu.
Swoje kaprysy powinna odłożyć na później.
– Jaśnie Pani powinna się otaczać maleńkimi, milutkimi zwierzątkami,
a nie biegać za dzikim wściekłym zwierzęciem. Gdzież jest król, który
potrafi zadbać o bezpieczeństwo swojego potomka, a tym samym przyszłość ojczyzny. Króla nam odważnego potrzeba, co się nie tylko swoim
wrogom, ale i żonie postawić potrafi – zawołałem.
2
Machnął tylko Jaśnie Pan na mnie swą królewską dłonią, jakby opędzał
się od natrętnej muchy. Choć raz mógłby posłuchać czyjegoś rozumu, jak
o własnym zapomniał.
Mówiłem tak, ponieważ wiedziałem, że królowa kochała łowy i potrafiła postawić na swoim. Nie podobało mi się, że król uległ prośbom żony,
zamiast postępować rozsądnie. Niedźwiedź zaatakował i stało się to czego
się obawiałem.
Wystraszony koń zrzucił królową i wkrótce poroniła. Sam musiałem
ratować się przed zwierzęciem, przez co stałem się obiektem śmiechu.
Rozzłoszczony całą sytuacją śmiało powiedziałem:
– Największym głupcem nie jest ten, który życie ucieczką ratuje,
ale ten, który mając niebezpiecznego zwierza w klatce wypuszcza go,
aby bestia jemu i jego bliskim krzywdę uczyniła.
Jednak moją głowę zajmowały nie tylko ważne, państwowe sprawy.
Kochałem psocić i miałem do tego prawdziwy talent.
P
ewnego zimowego poranka, a był to piękny śnieżny dzień, wstałem we wspaniałym humorze i wielką ochotą do żartów. Z ognikami
w oczach, ubrałem się szybko w swój czerwony strój, założyłem na głowę
czapkę z dzwoneczkami i wyszedłem na dwór.
Już od kilku dni planowałem zakpić z kochliwości dwórek królowej Bony.
Śmieszyło mnie ich zachowanie. Za każdym razem, kiedy spotykały na
dworze jakiegoś muzykanta, przymilały się, chichotały i trzepotały zalotnie rzęsami. Czasem nawet udawały omdlenie, tylko po to, aby zwrócić na
siebie jego uwagę. Nie raz droczyłem się z dziewczętami i wyśmiewałem
ich zachowanie, one jednak twierdziły, że to wszystko z miłości do muzyki.
Długo zastanawiałem się, jaki dowcip dotrze do młodych panienek, a przy
okazji ubawi króla Zygmunta i wytworną królową Bonę. W końcu nadszedł
ten dzień.
– A to im psikusa sprawię. Przestaną dziewczątka wywracać oczkami na
widok grajków – pomyślałem.
Udałem się do wielkiej, bogato zdobionej komnaty, pełnej dworzan,
paziów i dwórek.
3
Odważnie, gromkim głosem ogłosiłem:
– Dziś rano odkryłem w sobie muzyczny talent. Wiem, jak drogie panny
kochają muzykę i wspaniałomyślnie dziś dla was zagram.
– Przecież ty nawet na fujarce nie zagrasz! – krzyknęła jedna z dwórek
królowej.
– Wieczorem dam wam pokaz mojego kunsztu muzycznego – odpowiedziałem, zadzierając wysoko brodę, aby dać do zrozumienia jak bardzo
jestem pewny swego.
– Życzymy ci powodzenia – odpowiedziała zarozumiale. – Wszyscy
będziemy na twoim występie.
Wykręciłem się na pięcie i wyszedłem, pozostawiając chichoczące się
młódki.
W południe, kiedy przechadzałem się po mieście, zobaczyłem przystojnego muzykanta, którego nie raz widywałem na dworze wśród dwórek.
– Czy zechciałbyś wziąć udział w pewnym dziwnym przedstawieniu? –
zapytałem. – Zapłacę ci za to dukata.
Opowiedziałem mu na ucho mój plan, a ten uśmiechnął się i odparł
tajemniczo:
– Ależ oczywiście, gra na lutni to dla mnie czysta przyjemność.
Kiedy nadszedł czas mego przedstawienia, dwór z parą królewską
na czele zasiadł naprzeciwko zielonej kotary z grubego sukna. Wszyscy
chcieli zobaczyć mój niezwykły talent. Powitałem publiczność dworskim
ukłonem, wziąłem lutnię do ręki i zacząłem delikatnie uderzać palcami
o struny instrumentu. Grałem piękną hiszpańską melodię. Król słuchał
bardzo uważnie, ponieważ od początku węszył jakiś podstęp. Znał dobrze
swego nadwornego błazna. Na początku wszyscy słuchali z zadziwieniem.
Jednak po pewnym czasie, jedna dwórka zaczęła ziewać, inne zaś wprawdzie słuchały, bojąc się podpaść królowej, ale bez większego zaangażowania. Królowa Bona także była wsłuchana w piękną melodię. Po skończonym utworze, para królewska zaczęła klaskać, a dwórki i dworzanie poszli
w ślad za nimi. Oklaski dwórek jednak nie były tak gorące, jak w przypadku
innych muzykantów. Złożyłem głęboki ukłon. Podszedłem z tajemniczym
uśmieszkiem do kotary i szarpnąłem ją z całej siły. Gdy zasłona opadła,
4
odsłoniła muzykanta, który grał zamiast mnie ową melodię. Dziewczęta
głęboko westchnęły na widok artysty, a król wybuchł gromkim śmiechem.
– A to taki z ciebie talent, niecnoto - zawołał.
– Chciałem jedynie zadowolić gusta muzyczne naszych pięknych
pań – odpowiedziałem z przekąsem.
– Ach! Jak on pięknie grał! – krzyknęły dwórki, z pewnością nie myśląc
o mnie.
– Coś mi się wydaje, że to nie muzyka wam się tak podoba, tylko ten kto
gra – wesoło krzyknąłem.
Dwórki nie wiedziały, co powiedzieć. Król Zygmunt i jego żona
głośno się zaśmiali, a ja byłem wielce usatysfakcjonowany rezultatem mojego dowcipu.
I
nnym razem, wybrałem się na nasz miejski plac. Było tam gwarno.
Pomiędzy niezliczoną ilością kolorowych kramów przechadzali się
ludzie różnych stanów. Mieszkańcy Krakowa i okolic oglądali oferowane
przez kupców towary. Ludzie uśmiechali się na widok królewskiego trefnisia.
Spacery w miejscu tak barwnym jak nasz krakowski Rynek zawsze nastrajają mnie pogodnie. Ile tu wesołego gwaru, ile śmiechu. Pomyślałem,
że i ja mógłbym podarować tym ludziom trochę radości. Szczypta dobrej
zabawy nikomu nie zaszkodzi. Skoro mogę bawić króla, mogę też zabawić
ten jakże kolorowy tłum. Nagle przyszedł mi do głowy rewelacyjny pomysł
i donośnie oświadczyłem:
– Nauczyłem się panować nad śniegiem! Dziś oto pomyślałem „Niech
sypnie nieco” i proszę, biały puch z nieba leci.
Wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem.
– Jeszcze czego! Nikt nie potrafi wpływać na pogodę – krzyknęła jedna
z mieszczek.
– Wszystkim niedowiarkom, jutro w południe udowodnię, że śnieg
będzie tak się przemieszczał, jak ja mu nakażę. Zobaczycie moje zdolności! – odpowiedziałem pewnym głosem.
W drodze powrotnej na placu targowym zobaczyłem trójkę dzieci. Śmiało podszedłem w ich stronę. Początkowo malcy się mnie bali, lecz po
5
chwili zaczęli się śmiać z mojego stroju. No cóż, zdaję sobie sprawę, że jest
dość cudaczny, ale jednocześnie wyjątkowy, tak jak osoba, która go nosi.
Uwierzcie, że nic nie sprawia większej przyjemności, jak podziw dla samego siebie. Puszczam do Was oko, dając do zrozumienia, że tej wypowiedzi
nie trzeba brać na poważnie. Wracając do sprawy, zapytałem dzieci:
– Czy chcielibyście dostać bakalie za małą przysługę?
– O jaką przysługę chodzi? – zapytały zdziwione.
Przedstawiłem im moją sprawę na ucho, a one z nieskrywanym entuzjazmem zgodziły się pomóc.
Następnego dnia, pewnym krokiem wyruszyłem na miejsce zgromadzenia gawiedzi. Na mój widok gapie rozstąpili się, a ja podskoczyłem, zadzwoniłem wesoło dzwoneczkami i nisko się ukłoniłem.
– Ha, witam szanowne panie i szanownych panów – powiedziałem
dwornie.
– No pokaż, co potrafisz – ktoś zawołał.
– Dziś jestem królem śniegu. Kiedy klasnę jeden raz, śnieżna kula
wyleci z mojej prawej strony, kiedy klasnę dwa razy, śnieżka poszybuje
z mej lewej strony, jeśli klasnę trzy razy, to kula wyleci zza moich pleców,
lecz kiedy zatupię trzy razy wylecą wszystkie naraz.
– Jesteśmy gotowi – zawołali ludzie ze śmiechem, ponieważ nikt tak
naprawdę nie wierzył w moje słowa.
Wkrótce zacząłem klaskać i tupać nogami, a dworzanie z niedowierzaniem patrzyli na ten niezwykły pokaz. Wszyscy prosili, abym go powtórzył.
Zgodziłem się i klasnąłem jeden raz, a kula śniegowa wyleciała z mojej
prawej strony. Następnie klasnąłem trzy razy, a śnieżka wyleciała zza moich pleców. Kiedy tupnąłem trzy razy, wyleciały trzy kule: z lewej strony,
z prawej strony i z tyłu. Szybko okazało się, że jedna ze śnieżek trafiła
w grubego kupca. Wszyscy pękali ze śmiechu i bili brawo.
Ktoś krzyknął:
– Wspaniały występ! Jesteś prawdziwym królem śniegu.
Wielka radość dla mnie, kiedy widzę tylu uśmiechniętych ludzi.
6
Wieść o śnieżnej zabawie jaką zgotowałem ludziom dotarła do króla
Zygmunta. Ten zaś mnie wezwał i zapytał, jakim to uczyniłem sposobem.
Odparłem z lekko szyderczym uśmiechem:
– Cóż, rządzić krajem, kiedy się jest mądrym i sprytnym władcą,
nie jest trudno. Mądrości Jaśnie Panu może i nie brakuje, ale sprytu to
król powinien się uczyć od własnego błazna. Bakalijkami Stańczyk zjednał
sobie współpracowników. Król zaś musi znaleźć większe środki na skuteczne rządy – powiedziałem nieco zgryźliwie.
Wiedziałem bowiem, że król potrzebuje wielu sprzymierzeńców, ale nie
zawsze potrafi sobie ich pozyskać.
7