Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA

Transkrypt

Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment
Z języka niemieckiego przełożył
Dariusz Guzik
Mianem Cudu z Brunszwiku określa się
serię anonimowych datków pieniężnych,
przekazywanych w Brunszwiku, począwszy
od listopada 2011 roku, placówkom społecznym
i charytatywnym oraz osobom, które w sposób
niezawiniony popadły w tarapaty.
Rozdział pierwszy
Manuel
I
naczej wyobrażałem sobie mojego syna. Unosiłem
czasem wzrok znad monitora, udając, że o czymś
rozmyślam. W istocie obserwowałem jednak Manu­
ela – patrzyłem, jak się zachowuje przez nikogo nie­
obserwowany. Nie wyglądał wtedy na zbyt pewnego
siebie. Szczerze mówiąc, uznałem za bezczelność, że
miał na imię Manuel, bezczelność wobec niego i wo­
bec mnie. Dlaczego nie zapytano mnie o zdanie?
Na Manuela bym się nie zgodził, nie pozwoliłbym
na nadanie mu takiego imienia. Co zaś do osoby…
no cóż, zrządzenie losu. A los był wobec mnie zawsze
odrobinę nazbyt wymagający. Okay, gdyby choć trzy­
mał się ode mnie z daleka. Gdzie tam, mój los za­
wsze mnie w końcu dopadał, mówiąc „dzień dobry”.
W tym wypadku pod postacią czternastoletniego
syna.
***
7
Dziesiąty dzień z Manuelem u mego boku przebiegał
w sposób mało spektakularny, jak niemal wszystkie
poniedziałki tego roku. Wtorki właściwie też. W śro­
dy często brałem wolne, reszta zaś tygodnia mijała
niejako automatycznie. Znaczenie owego poniedział­
ku uświadomiłem sobie zresztą dopiero znacznie póź­
niej, żywię przy tym głęboki szacunek dla mojej czter­
dziestotrzyletniej, drażliwie przez alkohol stroskanej
pamięci, że potrafiła zgromadzić aż takie mnóstwo
obrazów i dźwięków, pochodzących głównie od mo­
jego syna, siedzącego ze mną w biurze i odrabiającego
lekcje, a przynajmniej udającego, że to robi.
– I co? Radzisz sobie jakoś? – zapytałem.
– Czemu miałbym sobie nie radzić?
Być może wszyscy dojrzewający czternastolatko­
wie z meszkiem nad górną wargą i głosem o barwie
oscylującej pomiędzy niezgrabnie używanymi skrzyp­
cami a zaniedbanym kontrabasem są równie nieprzy­
chylni, nie mam pojęcia, mnie w każdym razie grało
to na nerwach.
– Nie chcę wiedzieć, dlaczego miałbyś sobie nie
radzić, chcę się dowiedzieć, czy sobie radzisz, czy nie
– odparłem.
– A kto twierdzi, że chcesz wiedzieć, dlaczego
miałbym sobie nie radzić?
Zrobił to, ponieważ doskonale wiedział, że
z całą pewnością nie dam się wciągnąć w tę otępia­
jącą dyskusję i na tym zakończy się nasza rozmowa.
8
Manuel mnie zwyczajnie nie znosił, oto problem na­
szych świeżych wciąż kontaktów. Tłumaczyłem tym
również wszelkie mętne, puste i ziewnie znudzone
spojrzenia, jakimi już drugi tydzień mnie obdarzał.
Odzwierciedlały wyłącznie to, co sam widział: mnie.
Gdyby wiedział, że jestem jego ojcem, pewnie równie
mocno by mnie nie lubił, lecz może byłby dla mnie
łaskawszy.
Nie, nie wiedział. Szczerze mówiąc, sam wiedzia­
łem o tym dopiero od paru tygodni.
Alice
Wczesnym latem zadzwoniła do mnie Alice, ubole­
wając, że straciliśmy z sobą kontakt. Zapytała, czy
może spotkalibyśmy się ponownie, ma mi tyle do
opowiedzenia. Prawdę mówiąc, na Alice już nie liczy­
łem. Tanja, Kathi, Brigitte, może Corinna, tak, ewen­
tualnie nawet Sonja – ale nie Alice. Nigdy bym też
nie pomyślał, że mogłaby w tym wcieleniu poczuć żal
z powodu braku kontaktu ze mną, po tym, jak sama
odeszła. No cóż, jak bardzo można się mylić co do
ludzi, a już z pewnością co do kobiet. W tej materii
wykazywałem wrodzony poniekąd talent.
– Tak, jasne, spotkajmy się, chętnie. Gdzie? – za­
pytałem.
9
– Najlepiej u mnie.
Najlepiej u mnie. Słowa te nawet mnie urzekły.
Jeśli mężczyźni, słysząc coś takiego, zdołają nie my­
śleć w pewnym określonym kierunku, i to z począt­
kiem lata, kiedy z nikim nie są akurat związani, to
szczerze winszuję. Ja w każdym razie nie zdołałem. By
przetrwać jakoś trzy dni dzielące mnie od spotkania,
wygrzebałem stare fotografie Alice z naszego weeken­
du w Hamburgu, i miałem nadzieję, że nie przytyła
więcej niż pół kilo na rok. Na siedem i pół kilograma
mógłbym jeszcze przystać.
Był to zresztą nasz jedyny wspólnie spędzony
weekend, gdyż w tamtym czasie wciąż jeszcze byłem
żonaty z Gudrun, Gudrun zaś była wówczas w siód­
mym mniej więcej miesiącu ciąży z Florentiną. Alice,
ku memu ubolewaniu, jakimś sposobem nakłoniła
mnie do zwierzeń w drodze powrotnej samolotem
z Hamburga, kiedy bowiem odczuwam strach, je­
stem, że tak powiem, niczym otwarta księga. A latać
samolotem bardzo się boję. Nikomu nie mogę wziąć
za złe, jeśli teraz uzna, że był, albo nawet i nadal jest,
okropny ze mnie skurwiel, nie zawsze jednak wszyst­
ko jest takie, na jakie wygląda, nawet jeśli cholernie
wyraźnie tak to wygląda. Wróćmy jednak do spotka­
nia z Alice.
Kiedy stanąłem w progu, wystarczyło mi parę se­
kund, by sobie uświadomić, że zupełnie niepotrzeb­
nie się ogoliłem. Nie muszę silić się teraz na wielkie
10
słowa, by opisać, jak fantastycznie człowiek może wy­
glądać po upływie piętnastu lat i jak mu z tym do
twarzy, jeśli tylko szedł prosto swoją ścieżką, w przy­
padku Alice nie miało to już bowiem dla mnie żadne­
go znaczenia, gdyż to ja nie miałem dla niej żadnego
znaczenia. Ukończyła studia medyczne i pracowała
dla jakichś lekarzy bez granic, o tyle wszakże ograni­
czonych, że realizują oni wyłącznie projekty w Afry­
ce. Alice szykowała się właśnie do wyjazdu do So­
malii, gdzie począwszy od września, miała przez pół
roku organizować nową bazę. I czym prędzej musia­
ła o tym wszystkim opowiedzieć akurat mnie, czło­
wiekowi, którego piętnaście lat wcześniej posłała po
weekendowej przygodzie do diabła. Nie wiedziałem
tylko dlaczego.
– Jak tam, Geri, co porabiasz?
Pytanie w dwójnasób obraźliwe. Geri oznaczało
bowiem, że w jej oczach wciąż jeszcze nie dorosłem
do imienia Gerold. Co porabiasz zabrzmiało zaś zu­
pełnie tak, jakby nie spodziewała się po mnie niczego
więcej, jak tylko jakiegoś bezcelowego przygodnego zajęcia. Przypuszczalnie było to po mnie widać.
– Nadal jestem dziennikarzem, ale nie pracuję
już w „Przeglądzie”, lecz w znacznie skromniejszej…
ehm… bezpłatnej gazecie, na pewno jej nie znasz.
Opiekuję się rubryką spraw społecznych.
– Sprawy społeczne? To wspaniale.
– Tak, wspaniale.
11
– A gdzie się mieści wasza redakcja?
– Przy Neustiftgasse.
– I masz tam własne biuro?
Nie uważałem, by moje życie było akurat nad­
zwyczaj spektakularne, niemniej uznałem, że zasłu­
żyłem na nieco bardziej szczegółową analizę tematu
Piętnaście lat z życia Gerolda Plasska.
– Owszem, mam niewielkie pomieszczenie biu­
rowe.
Mocno przesadziłem, zarówno z owym „pomiesz­
czeniem”, jak i z „biurowym”, jedynie przymiotnik
„niewielkie” odpowiadał prawdzie.
– To świetnie – przyznała.
Następnie trochę kluczyła, aż wreszcie opowie­
działa mi o swoim wspaniałym dziecku, które sama
wychowała. Był to chłopiec. Całkiem już wyrośnięty.
Miał czternaście lat. Był wzorowym uczniem, chodził
do gimnazjum, miał tam bardzo, bardzo, bardzo wie­
lu, ba, całe mnóstwo przyjaciół, którzy zadbali o to,
by mocno zapuścił korzenie, praktycznie nie potra­
fił ruszyć się z miejsca. Pół roku w Somalii to było
dla niego wręcz nie do pomyślenia. Musiał pozostać
w Wiedniu. Mógł zamieszkać u jej siostry Julii, miał
zapewnioną opiekę, z wyjątkiem…
– Masz czternastoletniego syna?
– Tak.
– A ja mam piętnastoletnią córkę.
– Tak, wiem, potrafię liczyć – odparła, albo raczej
12
prychnęła, jak Leslie, syjamska kotka mojej byłej
żony, gdy się do niej zanadto zbliżyć.
Jej chłopiec miał więc zapewnioną opiekę – ciąg­
nęła przesadnie miłym tonem – z wyjątkiem popo­
łudni pomiędzy, jeśli można tak powiedzieć, szkołą
a Julią. Jej siostra Julia była mianowicie trenerką tańca,
a może fitnessu, albo obu tych rzeczy naraz, popołu­
dniami udzielała u siebie w domu lekcji gimnastyki
przy muzyce. I tu, co ciekawe, Alice pomyślała o mnie,
a konkretnie o mnie i moim pomieszczeniu biurowym.
– Manuel mógłby odrabiać tam lekcje – oznaj­
miła.
Manuel? O nie, tego nie mógłby robić. To nie
wchodziło w rachubę. Wykluczone. Szef na to nie
pozwoli. A nawet gdyby pozwolił, już ja bym mu nie
pozwolił na wydanie takiego pozwolenia. Ja i czterna­
stoletni chłopak imieniem Manuel, którego nie zna­
łem i wcale nie chciałem poznać, razem w tej ponurej
komórce, to po prostu wykluczone. Już sama myśl
o tym, że można by o tym pomyśleć, była wprost nie
do pomyślenia.
– Masz przecież setki przyjaciół, czemu zwracasz
się z tym akurat do mnie? – zapytałem.
– Pomyślałam sobie, że ty i Manuel… zwyczajnie
do siebie pasujecie.
– Ja i nieznajomy czternastolatek? Czy możesz
mi podać choć jeden powód, dla którego do siebie
pasujemy?
13
– Jeden?
– Tak, jeden jedyny.
– Bo jesteś ojcem Manuela.
– Co takiego?
– Bo jesteś ojcem Manuela.
– Powiedz to jeszcze raz.
– Bo to TY jesteś ojcem Manuela.
Istotnie, powód nie lada. Na dźwięk tych słów
popadłem w jeden z owych głębokich traumatycz­
nych stanów kryzysowych, o których mawiają, że do­
znaje się wówczas swego rodzaju szoku i w odruchu
samoobrony odpycha od siebie fakty. Gdy w końcu
nie sposób się ich już pozbyć, one zaczynają pochła­
niać nasze komórki mózgowe odpowiedzialne za
katastrofy. (Te na szczęście były w moim przypadku
w ciągłej gotowości). Przesiedziałem u Alice kilka go­
dzin, wypiliśmy po szklaneczce koniaku – to znaczy
skończyło się na szklaneczce i połowie butelki, choć
Alice za koniakiem nie przepadała.
Siedziała na brzegu sofy wyprostowana jak świeca
i wyjaśniała mi szczegółowo, dlaczego uznała za słusz­
ne, by przez czternaście lat przemilczeć przede mną ist­
nienie mojego syna. Równie dobrze można to jednak
wyrazić jednym zdaniem: zarówno ona, jak i Manuel
pod każdym możliwym względem nie spodziewali się
po mnie jako ojcu niczego, ewentualnie pod żadnym
względem czegokolwiek. Poczułem jednocześnie iry­
tację i smutek. Irytację dlatego, że takich słów nowo
14
upieczonemu ojcu można by oszczędzić. Smutek zaś
dlatego, że była to prawdopodobnie prawda.
Tym razem czegoś się jednak po mnie spodzie­
wali, zwyczajnie nie potrafiłem powiedzieć „nie”.
Chodziło zresztą ledwie o dwie, trzy godziny w ciągu
dnia, i to przez śmieszne dwadzieścia tygodni. Sam
zaś byłem po trosze zaciekawiony postacią własnego
syna.
– Czy on wie, że jestem jego ojcem?
– Jeszcze nie.
– Wolałbym…
– Tak też pomyślałam.
Synowi opowiedziała już o „dobrym znajomym
z dawnych lat”.
– Doskonale.
Zdumiewający podarek
Czekał mnie zatem dziesiąty dzień zajęć z Manuelem,
moja zaś ciekawość własnego syna została już dosta­
tecznie zaspokojona. Nie potrafiłem sobie wyobrazić,
że obaj zdołamy tu z sobą wytrzymać jeszcze dni,
tygodnie, może nawet miesiące. Kiedy spoglądałem
w jego twarz, naprawdę nie mogłem sobie wyobra­
zić, że i on mógł to sobie wyobrazić. Najgorsze, że
zwyczajnie nie był gotów ze mną rozmawiać w godny
15
człowieka sposób, nieważne, jaki temat konwersacji
bym wybrał.
– Beatlesi czy Stonesi? – zapytałem na przykład.
To przecież wymarzone pytanie dla czternastolatka!
Wystarczyłoby mi jedno słowo, a niezwłocznie wy­
starałbym się dla niego o popowy album półwiecza.
– Co masz na myśli, mówiąc Beatlesi czy Stonesi?
– odparł.
– Jaka muzyka podoba ci się bardziej, Beatlesów
czy Rolling Stonesów? – Za tę długaśną wersję, która
zabrzmiała, jakby choremu na alzheimera wyjaśniało
się dowcip, gardziłem samym sobą.
– Muszę odpowiadać? – upokarzał mnie coraz
bardziej.
– Nie, nie musisz odpowiadać, po prostu byłem
ciekaw.
– No dobra, oba nieszczególnie mi się podobają.
– Jaka w takim razie muzyka szczególnie ci się
podoba? – drążyłem.
– To zależy. – Iskierka nadziei.
– Od czego?
– Zależy od tego, jaką akurat grają muzykę.
– O tak, w zasadzie to… zawsze od tego zależy –
przyznałem. Tym samym temat został wyczerpany. Ja
zaś poprzysiągłem sobie, że już nigdy więcej nie ode­
zwę się do niego słowem. A jeśli nadal będzie tak mną
pogardzał, zapakuję go hermetycznie i wyślę pocztą
lotniczą do mamy, do Somalii.
16
Wtedy nastąpiło jednak coś niezwykłego, co na
długo miało odmienić mój dzień. Norbert Kunz, mój
szef, wezwał mnie do swego biura. Chodziło o napi­
sany przeze mnie artykuł z czwartkowego wydania
„Dnia po Dniu”. W tym miejscu muszę jednak na
chwilę przystanąć, by uzasadnić moją rację bytu oraz
przybliżyć zakres moich obowiązków w redakcji bez­
płatnej gazetki „Dzień po Dniu”, wydawanej przez
koncern hurtowniczy Plus.
Po moim odejściu z „Przeglądu” – no dobra, ra­
czej stamtąd wyleciałem, niż odszedłem – Norbert
Kunz ściągnął mnie do „Dnia po Dniu”. Zawsze
wysoce sobie cenił moją pracę dziennikarską, poza
tym jego ojciec i tatko mojej byłej żony Gudrun byli
bliskimi przyjaciółmi, a do tego grali razem w golfa.
Powiadają, że więzy krwi są nierozerwalne, lecz nawet
krew nie wiąże tak mocno jak gra w golfa.
Najchętniej podjąłbym pracę w dziale kultural­
nym, lecz, po pierwsze, takowy nie istniał, „Dzień po
Dniu” był bowiem pismem na wskroś bezkulturowym
dla na wskroś bezkulturowej publiczności, po drugie
zaś, nie miałem wyboru. Zostałem przydzielony do
barwnych doniesień dnia i opiekowałem się rubryką
listów od czytelników. Jeśli się zastanawiacie, co w ta­
kim dziale jest do roboty, powinniście się przyjrzeć,
do czego są zdolni czytelnicy „Dnia po Dniu”. Trzecia
grupa moich obowiązków to sprawy społeczne. Powta­
rzałem tak zawsze, kiedy ktoś mnie pytał, czym się
17
zajmuję i o czym piszę. Po prostu brzmiało to bar­
dziej społecznie, a przede wszystkim kunsztownie, niż
było w rzeczywistości. Pomijając bowiem podmorskie
trzęsienie ziemi z dziesiątkami tysięcy ofiar – wśród
nich poproszę jednak przynajmniej o pięciu Austria­
ków – okropny „Dzień po Dniu” był nie dość okrop­
nie najeżony okropnościami, by opublikować w nim,
dajmy na to, reklamę altanowych grzejników. Pro­
blem działu spraw społecznych sprowadzał się do tego,
że nikt nie zamieszczał w nim ogłoszeń stanowiących
źródło dochodu. Z cierpienia biednych i słabych nikt
bowiem nie potrafi czerpać zysku, nawet ci wyzyski­
wacze z koncernu Plus. To dlatego tematy społeczne
pakowano w trzywersowe haiku i upychano pomię­
dzy barwnymi doniesieniami dnia.
Tym bardziej byłem zaskoczony, gdy Norbert
Kunz wezwał mnie do siebie, by zagadnąć o tak krót­
ką notatkę. W czwartkowym wydaniu gazety, jako że
brakowało mi jakiegokolwiek barwnego doniesienia,
wspomniałem o przepełnionym schronisku dla bez­
domnych w Wiedniu-Floridsdorfie, któremu obcięto
subwencję, wskutek czego administratorzy, pełniący
swe obowiązki honorowo, będą zmuszeni odesłać
połowę bezdomnych z powrotem na ulicę. Norbert
Kunz zakreślił tę notatkę pomarańczowym flama­
strem fluorescencyjnym, a teraz stukał po niej palcem,
co nie wróżyło nic dobrego. Spodziewałem się, że po
raz kolejny będzie chciał mi zwrócić uwagę na to, że
18
coś takiego nam nie przystoi, że jesteśmy przedsię­
biorstwem kierującym się względami ekonomiczny­
mi i dobrze by było trzymać się z dala od społecznego
marginesu, który ma swoje gazety wydawane przez
Caritas, Czerwony Krzyż, Armię Zbawienia, „Gruft”
i czort wie kogo jeszcze. Stało się jednak inaczej.
– Czy praca sprawia jeszcze panu czasem przy­
jemność, panie Plassek? – zapytał. Kunz nie był aku­
rat człowiekiem dobrodusznym, dbającym o swoich
współpracowników, czy przynajmniej zaprzątającym
sobie głowę ich dobrym samopoczuciem, nie był też
jednak cynikiem, zwyczajnie brakowało mu po temu
poczucia humoru.
– Szczerze mówiąc, nie pracuję tu dla przyjem­
ności – odparłem.
– Ja również.
– Uspokoił mnie pan.
– Zdarzają się jednak chwile, kiedy człowiek na­
gle sobie uświadamia, po co to robi – oznajmił.
– Ach tak, czyżby?
– Owszem, taką chwilę właśnie przeżyłem.
– Bardzo mnie to cieszy. Kiedy sam taką chwilę
przeżyję, zgłoszę się do pana. Być może jednak będzie
pan już na emeryturze. Wówczas zgłoszę się do pań­
skiego następcy. – Jeśli któryś z nas był cynikiem, to
z pewnością ja.
Na twarzy Kunza pojawił się wymuszony uśmiech.
Następnie oznajmił, że przed chwilą zadzwonił do
19
niego kierownik schroniska dla bezdomnych we Flo­
ridsdorfie, tak przejęty i rozradowany, że wprost nie
mógł wydusić z siebie słowa. Zdarzył się bowiem cud.
– Otrzymał pocztą grubą kopertę. Od anonimo­
wego nadawcy. Wewnątrz były pieniądze. Gotówka.
Mnóstwo gotówki. Niech pan zgadnie ile.
– Nie mam pojęcia. – Nie byłem w tej kwestii
ekspertem. Nikt jeszcze nie przysłał mi nigdy żad­
nych pieniędzy, ani anonimowo, ani nieanonimowo.
– Dziesięć tysięcy euro.
– Wow. – Musiałem aż przełknąć. To pięć mie­
sięcznych pensji, przynajmniej moich.
– Dzięki temu mogą wyposażyć drugie pomiesz­
czenie w łóżka i zimą nie wyrzucą ani jednego bez­
domnego na bruk – wyjaśnił Kunz.
– To świetnie, to naprawdę świetnie – przyzna­
łem. I rzeczywiście tak myślałem. Dobre nowiny
potrafiły mnie wzruszyć. Prawdopodobnie dlatego,
że tak rzadko się pojawiały. Pozytywne wiadomości,
jakie nam zazwyczaj sprzedawano, a my, dziennika­
rze, żwawo je rozpowszechnialiśmy, to była głównie
reklama, z pomocą której ktoś się bogacił kosztem
innych, nic więcej.
– Ale dlaczego zadzwonił akurat do pana? – za­
pytałem. Wtedy mój naczelny wpadł w euforię; rzad­
ko go widywano w takim nastroju.
– W kopercie od anonimowego ofiarodawcy
znajdował się drobny wycinek prasowy. Nic więcej,
20
tylko pieniądze i dołączony fragment gazety. Niech
pan teraz zgadnie, o jaki wycinek chodzi.
Znowu to zgadywanie, byłem w tym kiepski.
Norbert Kunz postanowił mi jednak pomóc, stuka­
jąc palcem w zaznaczony jaskrawopomarańczowym
kolorem artykuł, w moje czwartkowe barwne doniesienie.
– Zgadza się, panie Plassek. Nasza drobna notat­
ka prasowa najwyraźniej kogoś skłoniła do sponta­
nicznego przekazania dziesięciu tysięcy euro na bez­
domnych. Czyż to nie czyste szaleństwo?
– Tak, istne szaleństwo – przyznałem. Choć ściśle
biorąc, nie była to nasza drobna notatka prasowa, lecz
moja, ale niech będzie. Gdybym przypuszczał, że do­
niesienie to może być dla kogoś warte dziesięć tysię­
cy euro, byłbym je w każdym razie zredagował nieco
bardziej życzliwie.
– Oczywiście historię tę bierzemy teraz ostro na
warsztat – oznajmił Kunz.
– Co ma pan na myśli, mówiąc ostro na warsztat?
Spojrzał na mnie jak na idiotę, któremu trzeba
wyjaśniać reguły brukowego dziennikarstwa.
– Główny artykuł, pierwsza strona. Tytuł: „Dzień
po Dniu” ratuje schronisko dla bezdomnych. Podtytuł:
Wielkoduszna darowizna od naszych czytelników umożliwia stworzenie nowych miejsc dla najbiedniejszych
z biednych. Albo coś w tym stylu. Do tego faksymile
naszego doniesienia. I cztery, pięć, sześć stron foto­
21
graficznego reportażu o schronisku dla bezdomnych.
Wywiad z przeszczęśliwym kierownikiem. Rozmowy
z bezdomnymi. Jak się upada na bruk? Jak to jest żyć
na ulicy? Studium środowiskowe. Grafika o nowych,
finansowanych przez nas miejscach noclegowych…
– Przecież nie są przez nas finansowane – odwa­
żyłem się sprzeciwić Napoleonowi w samym środku
jego wizji zwycięskiej bitwy.
– Pośrednio są, panie Plassek, pośrednio.
– Jak pan sądzi, kiedy powinienem zacząć wy­
wiady i reportaż…?
– Nie pan, panie Plassek, zajmie się tym koleżan­
ka Rambuschek. O wszystkim została już powiado­
miona, będzie na miejscu…
– Ale czemu akurat Sophie Rambuschek z działu
gospodarczego? Sprawy społeczne to przecież moja
działka, czy może źle coś zrozumiałem? – Teraz sam
wykazałem niezwykłą jak na mnie irytację.
– Tak, tak, oczywiście, panie Plassek, ale pana
potrzebujemy tu, w redakcji.
No tak, jasne, były przecież jeszcze listy od czy­
telników i barwne doniesienia dnia. Uśmiechnąłem
się. Zrozumiał, co miałem na myśli. Na szczęście nie
przykładałem do tego wszystkiego wielkiej wagi. Ta
Rambuschek była młoda i wygłodniała, karierę miała
jeszcze przed sobą. Ja nigdy wygłodniały nie byłem,
co najwyżej spragniony. Nigdy też nie zrobiłem karie­
ry, przynajmniej miałem to już za sobą.
22

Podobne dokumenty