Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
Transkrypt
Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment Z języka niemieckiego przełożył Dariusz Guzik Mianem Cudu z Brunszwiku określa się serię anonimowych datków pieniężnych, przekazywanych w Brunszwiku, począwszy od listopada 2011 roku, placówkom społecznym i charytatywnym oraz osobom, które w sposób niezawiniony popadły w tarapaty. Rozdział pierwszy Manuel I naczej wyobrażałem sobie mojego syna. Unosiłem czasem wzrok znad monitora, udając, że o czymś rozmyślam. W istocie obserwowałem jednak Manu ela – patrzyłem, jak się zachowuje przez nikogo nie obserwowany. Nie wyglądał wtedy na zbyt pewnego siebie. Szczerze mówiąc, uznałem za bezczelność, że miał na imię Manuel, bezczelność wobec niego i wo bec mnie. Dlaczego nie zapytano mnie o zdanie? Na Manuela bym się nie zgodził, nie pozwoliłbym na nadanie mu takiego imienia. Co zaś do osoby… no cóż, zrządzenie losu. A los był wobec mnie zawsze odrobinę nazbyt wymagający. Okay, gdyby choć trzy mał się ode mnie z daleka. Gdzie tam, mój los za wsze mnie w końcu dopadał, mówiąc „dzień dobry”. W tym wypadku pod postacią czternastoletniego syna. *** 7 Dziesiąty dzień z Manuelem u mego boku przebiegał w sposób mało spektakularny, jak niemal wszystkie poniedziałki tego roku. Wtorki właściwie też. W śro dy często brałem wolne, reszta zaś tygodnia mijała niejako automatycznie. Znaczenie owego poniedział ku uświadomiłem sobie zresztą dopiero znacznie póź niej, żywię przy tym głęboki szacunek dla mojej czter dziestotrzyletniej, drażliwie przez alkohol stroskanej pamięci, że potrafiła zgromadzić aż takie mnóstwo obrazów i dźwięków, pochodzących głównie od mo jego syna, siedzącego ze mną w biurze i odrabiającego lekcje, a przynajmniej udającego, że to robi. – I co? Radzisz sobie jakoś? – zapytałem. – Czemu miałbym sobie nie radzić? Być może wszyscy dojrzewający czternastolatko wie z meszkiem nad górną wargą i głosem o barwie oscylującej pomiędzy niezgrabnie używanymi skrzyp cami a zaniedbanym kontrabasem są równie nieprzy chylni, nie mam pojęcia, mnie w każdym razie grało to na nerwach. – Nie chcę wiedzieć, dlaczego miałbyś sobie nie radzić, chcę się dowiedzieć, czy sobie radzisz, czy nie – odparłem. – A kto twierdzi, że chcesz wiedzieć, dlaczego miałbym sobie nie radzić? Zrobił to, ponieważ doskonale wiedział, że z całą pewnością nie dam się wciągnąć w tę otępia jącą dyskusję i na tym zakończy się nasza rozmowa. 8 Manuel mnie zwyczajnie nie znosił, oto problem na szych świeżych wciąż kontaktów. Tłumaczyłem tym również wszelkie mętne, puste i ziewnie znudzone spojrzenia, jakimi już drugi tydzień mnie obdarzał. Odzwierciedlały wyłącznie to, co sam widział: mnie. Gdyby wiedział, że jestem jego ojcem, pewnie równie mocno by mnie nie lubił, lecz może byłby dla mnie łaskawszy. Nie, nie wiedział. Szczerze mówiąc, sam wiedzia łem o tym dopiero od paru tygodni. Alice Wczesnym latem zadzwoniła do mnie Alice, ubole wając, że straciliśmy z sobą kontakt. Zapytała, czy może spotkalibyśmy się ponownie, ma mi tyle do opowiedzenia. Prawdę mówiąc, na Alice już nie liczy łem. Tanja, Kathi, Brigitte, może Corinna, tak, ewen tualnie nawet Sonja – ale nie Alice. Nigdy bym też nie pomyślał, że mogłaby w tym wcieleniu poczuć żal z powodu braku kontaktu ze mną, po tym, jak sama odeszła. No cóż, jak bardzo można się mylić co do ludzi, a już z pewnością co do kobiet. W tej materii wykazywałem wrodzony poniekąd talent. – Tak, jasne, spotkajmy się, chętnie. Gdzie? – za pytałem. 9 – Najlepiej u mnie. Najlepiej u mnie. Słowa te nawet mnie urzekły. Jeśli mężczyźni, słysząc coś takiego, zdołają nie my śleć w pewnym określonym kierunku, i to z począt kiem lata, kiedy z nikim nie są akurat związani, to szczerze winszuję. Ja w każdym razie nie zdołałem. By przetrwać jakoś trzy dni dzielące mnie od spotkania, wygrzebałem stare fotografie Alice z naszego weeken du w Hamburgu, i miałem nadzieję, że nie przytyła więcej niż pół kilo na rok. Na siedem i pół kilograma mógłbym jeszcze przystać. Był to zresztą nasz jedyny wspólnie spędzony weekend, gdyż w tamtym czasie wciąż jeszcze byłem żonaty z Gudrun, Gudrun zaś była wówczas w siód mym mniej więcej miesiącu ciąży z Florentiną. Alice, ku memu ubolewaniu, jakimś sposobem nakłoniła mnie do zwierzeń w drodze powrotnej samolotem z Hamburga, kiedy bowiem odczuwam strach, je stem, że tak powiem, niczym otwarta księga. A latać samolotem bardzo się boję. Nikomu nie mogę wziąć za złe, jeśli teraz uzna, że był, albo nawet i nadal jest, okropny ze mnie skurwiel, nie zawsze jednak wszyst ko jest takie, na jakie wygląda, nawet jeśli cholernie wyraźnie tak to wygląda. Wróćmy jednak do spotka nia z Alice. Kiedy stanąłem w progu, wystarczyło mi parę se kund, by sobie uświadomić, że zupełnie niepotrzeb nie się ogoliłem. Nie muszę silić się teraz na wielkie 10 słowa, by opisać, jak fantastycznie człowiek może wy glądać po upływie piętnastu lat i jak mu z tym do twarzy, jeśli tylko szedł prosto swoją ścieżką, w przy padku Alice nie miało to już bowiem dla mnie żadne go znaczenia, gdyż to ja nie miałem dla niej żadnego znaczenia. Ukończyła studia medyczne i pracowała dla jakichś lekarzy bez granic, o tyle wszakże ograni czonych, że realizują oni wyłącznie projekty w Afry ce. Alice szykowała się właśnie do wyjazdu do So malii, gdzie począwszy od września, miała przez pół roku organizować nową bazę. I czym prędzej musia ła o tym wszystkim opowiedzieć akurat mnie, czło wiekowi, którego piętnaście lat wcześniej posłała po weekendowej przygodzie do diabła. Nie wiedziałem tylko dlaczego. – Jak tam, Geri, co porabiasz? Pytanie w dwójnasób obraźliwe. Geri oznaczało bowiem, że w jej oczach wciąż jeszcze nie dorosłem do imienia Gerold. Co porabiasz zabrzmiało zaś zu pełnie tak, jakby nie spodziewała się po mnie niczego więcej, jak tylko jakiegoś bezcelowego przygodnego zajęcia. Przypuszczalnie było to po mnie widać. – Nadal jestem dziennikarzem, ale nie pracuję już w „Przeglądzie”, lecz w znacznie skromniejszej… ehm… bezpłatnej gazecie, na pewno jej nie znasz. Opiekuję się rubryką spraw społecznych. – Sprawy społeczne? To wspaniale. – Tak, wspaniale. 11 – A gdzie się mieści wasza redakcja? – Przy Neustiftgasse. – I masz tam własne biuro? Nie uważałem, by moje życie było akurat nad zwyczaj spektakularne, niemniej uznałem, że zasłu żyłem na nieco bardziej szczegółową analizę tematu Piętnaście lat z życia Gerolda Plasska. – Owszem, mam niewielkie pomieszczenie biu rowe. Mocno przesadziłem, zarówno z owym „pomiesz czeniem”, jak i z „biurowym”, jedynie przymiotnik „niewielkie” odpowiadał prawdzie. – To świetnie – przyznała. Następnie trochę kluczyła, aż wreszcie opowie działa mi o swoim wspaniałym dziecku, które sama wychowała. Był to chłopiec. Całkiem już wyrośnięty. Miał czternaście lat. Był wzorowym uczniem, chodził do gimnazjum, miał tam bardzo, bardzo, bardzo wie lu, ba, całe mnóstwo przyjaciół, którzy zadbali o to, by mocno zapuścił korzenie, praktycznie nie potra fił ruszyć się z miejsca. Pół roku w Somalii to było dla niego wręcz nie do pomyślenia. Musiał pozostać w Wiedniu. Mógł zamieszkać u jej siostry Julii, miał zapewnioną opiekę, z wyjątkiem… – Masz czternastoletniego syna? – Tak. – A ja mam piętnastoletnią córkę. – Tak, wiem, potrafię liczyć – odparła, albo raczej 12 prychnęła, jak Leslie, syjamska kotka mojej byłej żony, gdy się do niej zanadto zbliżyć. Jej chłopiec miał więc zapewnioną opiekę – ciąg nęła przesadnie miłym tonem – z wyjątkiem popo łudni pomiędzy, jeśli można tak powiedzieć, szkołą a Julią. Jej siostra Julia była mianowicie trenerką tańca, a może fitnessu, albo obu tych rzeczy naraz, popołu dniami udzielała u siebie w domu lekcji gimnastyki przy muzyce. I tu, co ciekawe, Alice pomyślała o mnie, a konkretnie o mnie i moim pomieszczeniu biurowym. – Manuel mógłby odrabiać tam lekcje – oznaj miła. Manuel? O nie, tego nie mógłby robić. To nie wchodziło w rachubę. Wykluczone. Szef na to nie pozwoli. A nawet gdyby pozwolił, już ja bym mu nie pozwolił na wydanie takiego pozwolenia. Ja i czterna stoletni chłopak imieniem Manuel, którego nie zna łem i wcale nie chciałem poznać, razem w tej ponurej komórce, to po prostu wykluczone. Już sama myśl o tym, że można by o tym pomyśleć, była wprost nie do pomyślenia. – Masz przecież setki przyjaciół, czemu zwracasz się z tym akurat do mnie? – zapytałem. – Pomyślałam sobie, że ty i Manuel… zwyczajnie do siebie pasujecie. – Ja i nieznajomy czternastolatek? Czy możesz mi podać choć jeden powód, dla którego do siebie pasujemy? 13 – Jeden? – Tak, jeden jedyny. – Bo jesteś ojcem Manuela. – Co takiego? – Bo jesteś ojcem Manuela. – Powiedz to jeszcze raz. – Bo to TY jesteś ojcem Manuela. Istotnie, powód nie lada. Na dźwięk tych słów popadłem w jeden z owych głębokich traumatycz nych stanów kryzysowych, o których mawiają, że do znaje się wówczas swego rodzaju szoku i w odruchu samoobrony odpycha od siebie fakty. Gdy w końcu nie sposób się ich już pozbyć, one zaczynają pochła niać nasze komórki mózgowe odpowiedzialne za katastrofy. (Te na szczęście były w moim przypadku w ciągłej gotowości). Przesiedziałem u Alice kilka go dzin, wypiliśmy po szklaneczce koniaku – to znaczy skończyło się na szklaneczce i połowie butelki, choć Alice za koniakiem nie przepadała. Siedziała na brzegu sofy wyprostowana jak świeca i wyjaśniała mi szczegółowo, dlaczego uznała za słusz ne, by przez czternaście lat przemilczeć przede mną ist nienie mojego syna. Równie dobrze można to jednak wyrazić jednym zdaniem: zarówno ona, jak i Manuel pod każdym możliwym względem nie spodziewali się po mnie jako ojcu niczego, ewentualnie pod żadnym względem czegokolwiek. Poczułem jednocześnie iry tację i smutek. Irytację dlatego, że takich słów nowo 14 upieczonemu ojcu można by oszczędzić. Smutek zaś dlatego, że była to prawdopodobnie prawda. Tym razem czegoś się jednak po mnie spodzie wali, zwyczajnie nie potrafiłem powiedzieć „nie”. Chodziło zresztą ledwie o dwie, trzy godziny w ciągu dnia, i to przez śmieszne dwadzieścia tygodni. Sam zaś byłem po trosze zaciekawiony postacią własnego syna. – Czy on wie, że jestem jego ojcem? – Jeszcze nie. – Wolałbym… – Tak też pomyślałam. Synowi opowiedziała już o „dobrym znajomym z dawnych lat”. – Doskonale. Zdumiewający podarek Czekał mnie zatem dziesiąty dzień zajęć z Manuelem, moja zaś ciekawość własnego syna została już dosta tecznie zaspokojona. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że obaj zdołamy tu z sobą wytrzymać jeszcze dni, tygodnie, może nawet miesiące. Kiedy spoglądałem w jego twarz, naprawdę nie mogłem sobie wyobra zić, że i on mógł to sobie wyobrazić. Najgorsze, że zwyczajnie nie był gotów ze mną rozmawiać w godny 15 człowieka sposób, nieważne, jaki temat konwersacji bym wybrał. – Beatlesi czy Stonesi? – zapytałem na przykład. To przecież wymarzone pytanie dla czternastolatka! Wystarczyłoby mi jedno słowo, a niezwłocznie wy starałbym się dla niego o popowy album półwiecza. – Co masz na myśli, mówiąc Beatlesi czy Stonesi? – odparł. – Jaka muzyka podoba ci się bardziej, Beatlesów czy Rolling Stonesów? – Za tę długaśną wersję, która zabrzmiała, jakby choremu na alzheimera wyjaśniało się dowcip, gardziłem samym sobą. – Muszę odpowiadać? – upokarzał mnie coraz bardziej. – Nie, nie musisz odpowiadać, po prostu byłem ciekaw. – No dobra, oba nieszczególnie mi się podobają. – Jaka w takim razie muzyka szczególnie ci się podoba? – drążyłem. – To zależy. – Iskierka nadziei. – Od czego? – Zależy od tego, jaką akurat grają muzykę. – O tak, w zasadzie to… zawsze od tego zależy – przyznałem. Tym samym temat został wyczerpany. Ja zaś poprzysiągłem sobie, że już nigdy więcej nie ode zwę się do niego słowem. A jeśli nadal będzie tak mną pogardzał, zapakuję go hermetycznie i wyślę pocztą lotniczą do mamy, do Somalii. 16 Wtedy nastąpiło jednak coś niezwykłego, co na długo miało odmienić mój dzień. Norbert Kunz, mój szef, wezwał mnie do swego biura. Chodziło o napi sany przeze mnie artykuł z czwartkowego wydania „Dnia po Dniu”. W tym miejscu muszę jednak na chwilę przystanąć, by uzasadnić moją rację bytu oraz przybliżyć zakres moich obowiązków w redakcji bez płatnej gazetki „Dzień po Dniu”, wydawanej przez koncern hurtowniczy Plus. Po moim odejściu z „Przeglądu” – no dobra, ra czej stamtąd wyleciałem, niż odszedłem – Norbert Kunz ściągnął mnie do „Dnia po Dniu”. Zawsze wysoce sobie cenił moją pracę dziennikarską, poza tym jego ojciec i tatko mojej byłej żony Gudrun byli bliskimi przyjaciółmi, a do tego grali razem w golfa. Powiadają, że więzy krwi są nierozerwalne, lecz nawet krew nie wiąże tak mocno jak gra w golfa. Najchętniej podjąłbym pracę w dziale kultural nym, lecz, po pierwsze, takowy nie istniał, „Dzień po Dniu” był bowiem pismem na wskroś bezkulturowym dla na wskroś bezkulturowej publiczności, po drugie zaś, nie miałem wyboru. Zostałem przydzielony do barwnych doniesień dnia i opiekowałem się rubryką listów od czytelników. Jeśli się zastanawiacie, co w ta kim dziale jest do roboty, powinniście się przyjrzeć, do czego są zdolni czytelnicy „Dnia po Dniu”. Trzecia grupa moich obowiązków to sprawy społeczne. Powta rzałem tak zawsze, kiedy ktoś mnie pytał, czym się 17 zajmuję i o czym piszę. Po prostu brzmiało to bar dziej społecznie, a przede wszystkim kunsztownie, niż było w rzeczywistości. Pomijając bowiem podmorskie trzęsienie ziemi z dziesiątkami tysięcy ofiar – wśród nich poproszę jednak przynajmniej o pięciu Austria ków – okropny „Dzień po Dniu” był nie dość okrop nie najeżony okropnościami, by opublikować w nim, dajmy na to, reklamę altanowych grzejników. Pro blem działu spraw społecznych sprowadzał się do tego, że nikt nie zamieszczał w nim ogłoszeń stanowiących źródło dochodu. Z cierpienia biednych i słabych nikt bowiem nie potrafi czerpać zysku, nawet ci wyzyski wacze z koncernu Plus. To dlatego tematy społeczne pakowano w trzywersowe haiku i upychano pomię dzy barwnymi doniesieniami dnia. Tym bardziej byłem zaskoczony, gdy Norbert Kunz wezwał mnie do siebie, by zagadnąć o tak krót ką notatkę. W czwartkowym wydaniu gazety, jako że brakowało mi jakiegokolwiek barwnego doniesienia, wspomniałem o przepełnionym schronisku dla bez domnych w Wiedniu-Floridsdorfie, któremu obcięto subwencję, wskutek czego administratorzy, pełniący swe obowiązki honorowo, będą zmuszeni odesłać połowę bezdomnych z powrotem na ulicę. Norbert Kunz zakreślił tę notatkę pomarańczowym flama strem fluorescencyjnym, a teraz stukał po niej palcem, co nie wróżyło nic dobrego. Spodziewałem się, że po raz kolejny będzie chciał mi zwrócić uwagę na to, że 18 coś takiego nam nie przystoi, że jesteśmy przedsię biorstwem kierującym się względami ekonomiczny mi i dobrze by było trzymać się z dala od społecznego marginesu, który ma swoje gazety wydawane przez Caritas, Czerwony Krzyż, Armię Zbawienia, „Gruft” i czort wie kogo jeszcze. Stało się jednak inaczej. – Czy praca sprawia jeszcze panu czasem przy jemność, panie Plassek? – zapytał. Kunz nie był aku rat człowiekiem dobrodusznym, dbającym o swoich współpracowników, czy przynajmniej zaprzątającym sobie głowę ich dobrym samopoczuciem, nie był też jednak cynikiem, zwyczajnie brakowało mu po temu poczucia humoru. – Szczerze mówiąc, nie pracuję tu dla przyjem ności – odparłem. – Ja również. – Uspokoił mnie pan. – Zdarzają się jednak chwile, kiedy człowiek na gle sobie uświadamia, po co to robi – oznajmił. – Ach tak, czyżby? – Owszem, taką chwilę właśnie przeżyłem. – Bardzo mnie to cieszy. Kiedy sam taką chwilę przeżyję, zgłoszę się do pana. Być może jednak będzie pan już na emeryturze. Wówczas zgłoszę się do pań skiego następcy. – Jeśli któryś z nas był cynikiem, to z pewnością ja. Na twarzy Kunza pojawił się wymuszony uśmiech. Następnie oznajmił, że przed chwilą zadzwonił do 19 niego kierownik schroniska dla bezdomnych we Flo ridsdorfie, tak przejęty i rozradowany, że wprost nie mógł wydusić z siebie słowa. Zdarzył się bowiem cud. – Otrzymał pocztą grubą kopertę. Od anonimo wego nadawcy. Wewnątrz były pieniądze. Gotówka. Mnóstwo gotówki. Niech pan zgadnie ile. – Nie mam pojęcia. – Nie byłem w tej kwestii ekspertem. Nikt jeszcze nie przysłał mi nigdy żad nych pieniędzy, ani anonimowo, ani nieanonimowo. – Dziesięć tysięcy euro. – Wow. – Musiałem aż przełknąć. To pięć mie sięcznych pensji, przynajmniej moich. – Dzięki temu mogą wyposażyć drugie pomiesz czenie w łóżka i zimą nie wyrzucą ani jednego bez domnego na bruk – wyjaśnił Kunz. – To świetnie, to naprawdę świetnie – przyzna łem. I rzeczywiście tak myślałem. Dobre nowiny potrafiły mnie wzruszyć. Prawdopodobnie dlatego, że tak rzadko się pojawiały. Pozytywne wiadomości, jakie nam zazwyczaj sprzedawano, a my, dziennika rze, żwawo je rozpowszechnialiśmy, to była głównie reklama, z pomocą której ktoś się bogacił kosztem innych, nic więcej. – Ale dlaczego zadzwonił akurat do pana? – za pytałem. Wtedy mój naczelny wpadł w euforię; rzad ko go widywano w takim nastroju. – W kopercie od anonimowego ofiarodawcy znajdował się drobny wycinek prasowy. Nic więcej, 20 tylko pieniądze i dołączony fragment gazety. Niech pan teraz zgadnie, o jaki wycinek chodzi. Znowu to zgadywanie, byłem w tym kiepski. Norbert Kunz postanowił mi jednak pomóc, stuka jąc palcem w zaznaczony jaskrawopomarańczowym kolorem artykuł, w moje czwartkowe barwne doniesienie. – Zgadza się, panie Plassek. Nasza drobna notat ka prasowa najwyraźniej kogoś skłoniła do sponta nicznego przekazania dziesięciu tysięcy euro na bez domnych. Czyż to nie czyste szaleństwo? – Tak, istne szaleństwo – przyznałem. Choć ściśle biorąc, nie była to nasza drobna notatka prasowa, lecz moja, ale niech będzie. Gdybym przypuszczał, że do niesienie to może być dla kogoś warte dziesięć tysię cy euro, byłbym je w każdym razie zredagował nieco bardziej życzliwie. – Oczywiście historię tę bierzemy teraz ostro na warsztat – oznajmił Kunz. – Co ma pan na myśli, mówiąc ostro na warsztat? Spojrzał na mnie jak na idiotę, któremu trzeba wyjaśniać reguły brukowego dziennikarstwa. – Główny artykuł, pierwsza strona. Tytuł: „Dzień po Dniu” ratuje schronisko dla bezdomnych. Podtytuł: Wielkoduszna darowizna od naszych czytelników umożliwia stworzenie nowych miejsc dla najbiedniejszych z biednych. Albo coś w tym stylu. Do tego faksymile naszego doniesienia. I cztery, pięć, sześć stron foto 21 graficznego reportażu o schronisku dla bezdomnych. Wywiad z przeszczęśliwym kierownikiem. Rozmowy z bezdomnymi. Jak się upada na bruk? Jak to jest żyć na ulicy? Studium środowiskowe. Grafika o nowych, finansowanych przez nas miejscach noclegowych… – Przecież nie są przez nas finansowane – odwa żyłem się sprzeciwić Napoleonowi w samym środku jego wizji zwycięskiej bitwy. – Pośrednio są, panie Plassek, pośrednio. – Jak pan sądzi, kiedy powinienem zacząć wy wiady i reportaż…? – Nie pan, panie Plassek, zajmie się tym koleżan ka Rambuschek. O wszystkim została już powiado miona, będzie na miejscu… – Ale czemu akurat Sophie Rambuschek z działu gospodarczego? Sprawy społeczne to przecież moja działka, czy może źle coś zrozumiałem? – Teraz sam wykazałem niezwykłą jak na mnie irytację. – Tak, tak, oczywiście, panie Plassek, ale pana potrzebujemy tu, w redakcji. No tak, jasne, były przecież jeszcze listy od czy telników i barwne doniesienia dnia. Uśmiechnąłem się. Zrozumiał, co miałem na myśli. Na szczęście nie przykładałem do tego wszystkiego wielkiej wagi. Ta Rambuschek była młoda i wygłodniała, karierę miała jeszcze przed sobą. Ja nigdy wygłodniały nie byłem, co najwyżej spragniony. Nigdy też nie zrobiłem karie ry, przynajmniej miałem to już za sobą. 22