hania bania

Transkrypt

hania bania
HANIA BANIA
Hanna Bakuła
*** darmowy fragment ***
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.
Spis treści
Redakcja
Śniadanie
Wigilia
Polecamy
O Wydawcy
Redakcja
Projekt okładki, kolaże i rysunki: Hanna Bakuła
Redakcja: Iwona Kwiecińska-Kałuża
Redakcja techniczna: Beata Rukat
Redakcja techniczna wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Irma Iwaszko
© by Hanna Bakuła
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2007, 2010
ISBN 978-83-7495-885-1
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2010
Wydanie I
Babci i Mamusi
Dziękuję Ani i Wojtkowi Wachmillerom
Śniadanie
Gdy Hania Bania weszła do kuchni, otwierając białe lakierowane drzwi, poczuła nienawistny zapach kożucha na mleku. Dobiegał z zachlapanego aluminiowego rondelka z
czarnymi uszkami. Mleko jak zwykle było wykipione na żeliwną płytę kuchni węglowej i śmierdziało spaloną na amen krową.
Była to kuchnia przedwojenna, z białych kafli, z których jeden pękł na skos. Blat okalał niewysoki murek przykryty szkłem; na nim leżały zapałki i ogarek świecy na wszelki
wypadek. Koło rondelka skwierczała złowrogo wielka stara patelnia pełna domowego rosołowego makaronu produkcji Babci, która właśnie odsmażała go na maśle.
Jak co rano Hanię Banię przeszły ciarki na myśl o tym, że będzie musiała zjeść cały makaron i wypić całe mleko z wielkiego, wyszczerbionego, pękatego kubka z
namalowaną różową różyczką. Babcia ucałowała Hanię Banię jak zawsze, malutka, ale groźna, gdyby Hani przyszło do głowy nie zjeść tego, co nieuchronnie odgrzewała.
Była dziewiąta rano. Przez duże okno kuchni właził poranek. Na podwórku smętnie kiwały się krzak jaśminu i stara śliwa w warzywnym ogródku. Śnieg wyparował,
pozostawiając brudne szarobiałe wysepki na trawniku. Okno było podwójne. Pomiędzy szybami leżała biała wata, którą było uszczelnione.
Poranek był lodowaty w przeciwieństwie do mleka i makaronu, który Babcia, pogwizdując coś przedwojennego, postawiła na ceracie w brązowe i białe kwadraty,
przetartej na rogach wielkiego jadalnego stołu z szufladą pośrodku. Były w niej różne ciekawe rzeczy. Śrubki, wiertarka ręczna z cieniutkim wiertłem, suwmiarka do mierzenia
małych dziurek, motek drutu, kłębek sznurka, piłka do metalu. Pachniało pięknie żelazem. Niestety nie było to do zabawy. Makaron i mleko też nie, choć do jedzenia się nie
nadawały ze względu na to, że były piekielnie gorące. Babcia Hani posiadała bowiem niezwykłą umiejętność podgrzewania wszystkiego do hutniczych temperatur. Dlatego też
zwykle w rodzinie rozpoczynało się konsumpcję posiłku minimum pół godziny po podaniu. Dziś było podobnie, dlatego Babcia, nie tracąc czasu, sięgnęła po wielki brązowy
grzebień i rozpoczęła czesanie długich, jasnych, gęstych włosów, którymi porośnięta była, chwała Bogu, tylko głowa Hani Bani.
Z przyzwyczajenia Hania wyrywała się, lekko sycząc na wszelki wypadek, gdy grzebień wyrąbywał prosty przedziałek pośrodku fryzury. Po chwili ostrego bólu był gotowy
i Babcia mogła energicznie zabrać się do plecenia dwóch identycznych warkoczy, których końce okręciła gumką recepturką i podwinęła jak precelki. Wystarczyło zawiązać
dwie kraciaste, taftowe kokardki i już Hania Bania była gotowa. Babcia patrzyła z zadowoleniem na swoją solidnie zbudowaną wnusię.
Było na co. Hania poliki miała różowe, czarne oczy i garbaty duży nos. Uszy zresztą też duże, choć przylegające. Dla rodziny była normalnej wielkości, dla innych podobno
duża, choć nie tłusta, a raczej – jak mówiła ciocia Amelia – trochę zbyt nabita. Hania, patrząc z kolei na Babcię stojącą naprzeciwko w lnianym fartuchu z dużą kieszenią,
zauważyła, że jest od niej trochę wyższa, choć ma dopiero niecałe sześć lat. Babcia w ogóle była drobna, oczy miała szare, włosy kasztanowe spięte w kitkę, stópki maleńkie,
a w ustach przeważnie cygarniczkę z papierosem, którą na chwilę wyjęła, żeby sobie trochę pogwizdać.
– Siadaj, Haniu – poprosiła grzecznie i mocno pchnęła ją na przedwojenne, kremowo lakierowane krzesło z okrągłą poduszką na siedzeniu. Sama przycupnęła obok i
zaciągnęła się w milczeniu resztką papierosa. Nad stołem uniósł się śmierdzący błękitny dymek. Hania Bania w tym czasie rozważała możliwości ucieczki, kopiąc stary kuferek
stojący pod stołem. Patrzyła w ścianę nie widzącym wzrokiem, gdy nagle w jej usta wpadł widelec z nakręconym zwitkiem makaronu. Zostawił makaron i uciekł. Tuż za nim
do ust przylgnął kubek z tłuściutkim mlekiem z pianką i fragmentem twardego żółtego kożucha. Hania Bania połknęła to świństwo odruchowo i czknęła demonstracyjnie.
Babcia, nie zwracając na to najmniejszej uwagi, nawijała następną porcję. Tym razem przypaloną. Tego było za wiele. Hania Bania postanowiła zrobić bułę, czyli upchnąć
makaron w policzki, a potem wypluć, gdy tylko nadarzy się okazja. Za następnym razem się udało. Makaron wypełniał powoli najpierw usta, a potem całą głowę. Babcia była
w ósmym niebie. Z dumą patrzyła szarymi oczami na ukochaną wnusię, która z trudem łapała oddech. Głowa Hani Bani stawała się coraz większa i większa, jak bania w
kukiełkowym teatrze. Widelec latał do i od głębokiego talerza, aż makaron się skończył.
– Teraz powiedz „dziękuję” – powiedziała Babcia.
Doskonale wychowana Hania powiedziała „dziękuję”, jak ją poproszono. Przy „dzię...” wyskoczył makaron spod górnej wargi. Przy „... kuję” zaczęła wyskakiwać cała
reszta. Część na Babcię, część na stół, pozostałość na nowiutki sweterek z paczki amerykańskiej przyniesionej przez domokrążną panią Mulisową. Sweterek był z granatowej
wełenki. Pod szyją miał białe paski, a zapinany był na dwa rzędy guziczków, też granatowych. Niedawno kupiła go Hani Mamusia z myślą o nadchodzącym, wyśnionym przez
Hanię, pierwszym roku szkolnym. Hania znalazła go niedawno podczas swoich codziennych szperań w rzeczach dorosłych na dnie pięknie pachnącej ziołami, zwanymi bagno,
szafy i wyżebrała natychmiastowe noszenie.
W tym momencie nie było to najważniejsze. Gdyby nie powiedziała „dzię...”, a potem „... kuję”, może udało by się wyrzucić makaron do wielkiej doniczki, w której rósł
fikus. Wystarczyło go podnieść do góry, wypluć bułę z makaronu i postawić z powrotem. W doniczce było już sporo jedzenia, ale kwiat jeszcze się mieścił, kiedy Hania,
wypluwając co trzeba, przyklepywała ziemię. Dziś się nie udało. Babcia, kopcąc jak szalona, wycierała Hanię, siebie i ceratę na stole. Nie było to łatwe. Makaron żył własnym
życiem. Piął się po ścianach jak bluszcz, owinął bojler z gorącą wodą, podsmażał się indywidualnie na gorącej blasze kuchni, wydając niewyobrażalny smród. Powoli okręcał
nogi Babci jak straszliwe, niewolnicze pęta. Babcia ze ścierką stawała się podobna do makaronowej mumii. Hania Bania walczyła ze zwojami makaronu, który również ją
chciał uwięzić i nakarmić na własny rachunek. Nie wiadomo też, jakim cudem cholerny makaron wydostał się do ogrodu, gdzie niczym chochoł okręcał nieporadny, łysy i
brzydki zimą krzew jaśminu. Hania wraz z Babcią nie różniły się niczym od grupy Laokoona, usiłując wygrać w nierównej walce z porządnymi przysmażonymi paskami. Po
stronie makaronu stanęła również porcja przygotowanych na deser kanapek z kiełbasą, położoną na grubej warstwie masła, starannie pokrywającej duże pajdy wczorajszego
białego chleba kupionego przez panią Stefę w spółdzielni. Fruwały po kuchni niczym pikujące samoloty, usiłując wepchnąć się w usta Hani i Babci, bo wszystko się im
pokręciło. Kiedy jaśmin był już owinięty, makaron wziął się za śliwę rosnącą obok. Z garnuszka z czarnymi uszkami na płytę kuchni wylewały się litry bulgocącego mleka,
śmierdząc jak najęte.
Wtedy Hania Bania obudziła się. Leżała, dygocąc z przerażenia, gdy do pokoju weszła Babcia, otwierając białe lakierowane drzwi. Hania poczuła nienawistny zapach
kożucha na mleku. Dobiegał z zachlapanego aluminiowego rondelka z czarnymi uszkami.
Wigilia
Śnieg padał od rana wielkimi płatkami. Błękitne, grube naleśniki zwisały z dachów i drewnianych parkanów, ciemniejąc w zmierzchu, bo dochodziła czwarta po południu.
Niebo pomału stawało się granatowe i gładkie, niby witrażowa szyba. Dom pachniał jak słownik zapachów salonowych i kuchennych. Pasta do podłóg, płyn do szyb na bazie
denaturatu, wosk do mebli, popiół z papierosów Babci, używany do czyszczenia sreber, lawenda sącząca swój zwodniczy zapach z komód pootwieranych, żeby wyjąć obrusy
i serwetki, mieszały się z setką kuchennych nutek.
Hani Bani od wąchania wyraźnie urósł nos, poruszał się w swoim rytmie, wchodząc w każdy kąt. Żałowała, że nie może być jednocześnie we wszystkich miejscach. Póki co
w sypialni Dziadków układała na łóżkach białe ściereczki, żeby podsuszyć ciasto na domowy makaron, który później kłębił się jak włosy renesansowego anioła czy topielicy.
Hania miała z makaronem na pieńku od lat, bo jadła go co dzień rano. Z niewiadomych powodów kochająca ją, jakoby, Babcia nie chciała słyszeć o zmianie menu i twierdziła,
że makaron jest zdrowy i nietuczący, tak jak miód, dżemy i cukier. Tu Babcia przesadzała, Hania bowiem nieprzypadkowo nazywana była Banią i nawet Mamusia tak do niej
mówiła przez zapomnienie, okraszając to nieśmiałym przepraszającym uśmiechem.
Zmrok zapadał szybko, więc Hania Bania zapaliła lampę poniemiecką ze skórzanym abażurem malowanym w kwiaty. Dziadek miał swoje zdanie co do pochodzenia skóry,
ale wszyscy na niego krzyczeli, a Hania nie wiedziała, o co chodzi.
Pasta pachniała równie prześlicznie jak krochmalone ściereczki. Hania Bania pociągała swoim mięsistym, garbatym noskiem z rozkoszą. Z kuchni dobiegały zapachy
duszonych na pasztet mięs, suszonych grzybów, owoców, wanilii, araku i mocnej, parzonej w przedwojennym dzbanku kawy, którą z przerwami na papierosa piła Babcia z
kubka w sasanki.
Dziadek poszedł załatwiać ważne sprawy, czyli do swojego kumpla dyrektora szkoły na dereniówkę, Mama nie wróciła jeszcze z pracy, a Tatuś był na ćwiczeniach
wojskowych i istniała szansa, że długo nie wróci.
Babcia z papierosem w fifce dyrygowała jednoosobową orkiestrą, składającą się ze Stefy – podstarzałej córki pułku, służącej w rodzinie od wojny.
Stefa była wielkim wąsatym żołnierzem z bajki Andersena o krzesiwie. Mówiła basem, dłonie miała jak bochny, nogi jak kolumny kościoła, porośnięte gęstym,
chrzęszczącym włosem, i potrafiła w godzinę znieść kubłami tonę węgla do piwnicy. Dla niepoznaki nosiła wielką nieforemną suknię z falbanką i idealnie wyprasowany fartuch
w biało-granatowe paski oraz kolczyki z imitacją szafirów. Włosy spinała w koczek wielkości pastylki od bólu głowy i miała dobre serce, choć mówiła do Hani: „panienko
Baniu”, bez „Haniu”.
Hania Bania wróciła do kuchni, zwędziła z brytfanny tylny plaster pieczonego boczku i rozglądając się ciekawie, wprawnie połknęła cały. Pycha, oblizała serdelkowate
paluszki. Stefa właśnie mocowała wielką przedpotopową maszynkę do mięsa na kuchennym blacie. Hania bardzo chciała pokręcić, ale trudno było wygryźć Dziadka, który
robił to, odkąd pamiętała, z Babcią wkładającą wielkie kawałki wołowiny, wieprzowiny, pieczonego boczku, kury, cielęciny i wątróbki. Kręciło się trzy razy, wychodziło pięć
kilo pasztetu. Hania zjadała co najmniej połowę. Nie było pewne, czy Dziadek po powrocie nie pójdzie od razu spać, ale należało poczekać, bo a nuż pokręci.
Ze ściany kołchoźnik ryczał Chopina. Melodia całkiem jej się podobała, bo przywykła do muzyki klasycznej. Poza nią nadawano ludową graną przez Feliksa
Dzierżanowskiego, na strasznie dudniących instrumentach, od której bolały ją zęby, ale krótko, bo Dziadek od razu wyłączał radio. Jeszcze bardziej nienawidził orkiestry
mandolinistów Edwarda Ciukszy, za którą Hania Bania zdecydowanie przepadała i czekała tylko na odpowiedni moment, żeby poprosić o mandolinę. Wyobrażała sobie siebie
na ławce w ogrodzie wydobywającą cudowne dźwięki malutką plastikową kosteczką. Na drzewach zamarłe z zachwytu ptaki, w drzwiach werandy Babcia i Mamusia
ocierające łzy. Podobną scenę widziała w radzieckim filmie o wojnie, który skończył się źle, bo mandolinistka zginęła od bomby, na miejscu. Hania Bania myślała o tym,
marząc o zwędzeniu odrobiny pieczonego schabu, który jednak stał za blisko dorosłych.
Pod sufitem paliła się piękna, secesyjna, miodowa lampa w kształcie tulipana. Pod żeliwnym blatem kaflowej kuchni szalał pomarańczowy płomień. Wielkie garnki z
pięcioma mięsami ścigały się w zapachy. Tak z pewnością było w raju. Paląc jak szalona, Babcia wbijała trzydzieści ciemnych żółtek do wielkiej kamionkowej misy. Białka
wprawnie lądowały w innej. Hania Bania wiedziała, że zanosi się na drożdżowe ciasto, najlepsze na surowo.
– Babciu, co pomóc?
– W czym? – powiedziała Babcia, purystka językowa, w zwojach błękitnego dymu. – Wyrzuć skorupki i przekręć makaron na ściereczkach, poza tym nie podjadaj i włóż
fartuszek, albo idź się pobaw, do Wigilii jeszcze trzy dni.
Co prawda, to prawda, ale wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik właśnie tyle wcześniej.
Hania zaplanowała wizytę w kuchni nocą, na spokojnie. Ciasto już wyrośnie, pasztet ostygnie, będzie można przekąsić. Na deser owoce z kompotu i kawałek szynki, którą
właśnie Stefa wstawiała do pieca. Szkoda, że upieką makowiec dopiero jutro, i oby nie zamknęli kuchni, pomyślała przestraszona, ale przecież jest wejście przez piwnicę,
rozjaśniła się jak pełnia, bo kluczyk miała pod szafą i to od dawna.
*
Rozległ się straszliwy rumor, to krzesło spadło z fotela stojącego na stoliku dostawionym do bieliźniarki. Stolik złamał nóżkę. Łuup! – Hania Bania wylądowała boleśnie na
przetartym perskim dywanie. Istniała możliwość, że jest za ciężka. Nie była to przyjemna myśl, więc odgoniła ją jak mola.
Od kilku dni rewidowała dom w poszukiwaniu prezentów. Nic. Mogli wynieść do cioci rezydentki, która mieszkała na piętrze, ale małpy! W poprzednich latach zawsze
znajdowała kryjówkę, choć dom był ogromny, pełen zakamarków.
Na szczęście od roku umiała pisać i mogła bezpośrednio poprosić Mikołaja o parę drobiazgów. Babcia obiecała pośredniczyć, choć czasami Mikołaj był głuchy i dawał
zupełnie coś innego. W tym roku była nadzieja na komplet z listy. Długo wahała się pomiędzy koniem na biegunach a kolejką, taką jak w Pałacu Kultury. Wybrała konia
obitego futrem, bo można się huśtać godzinami, oglądając obrazki w książkach. Chciała jeszcze lalkę naguska, co zamyka oczy, widziała taką w kiosku, przezabawnego
pajaca z plastikową buzią wypchanego trocinami, nowego chińczyka, bierki, łyżwy śniegulki, sanki bez oparcia, skarbonkę, narty, kożuch zakopiański, skórzany tornister,
farby plakatowe w słoikach i psa. W ostateczności mógł być kot, ale biały. Jeżeli gdzieś go schowali, mógł się udusić, a Wigilia dopiero jutro.
Hania zsunęła grube wełniane rajstopy i zauważyła, że kolano trzeba opatrzyć, ale jak wytłumaczyć kontuzję Stefie? Napluła na papier toaletowy i przykleiła do rany.
Złamaną nóżkę stolika wstawiła idealnie na miejsce i szukała dalej.
Swoje prezenty dla dorosłych starannie ukryła w komórce na łopaty. Były to głównie obrazki i wyklejanki z dedykacjami, oprawione w bibułkowe ramki. Dla Mamy zrobiła
fajne perfumy z pudru Babci, który stał na toaletce w pudełku z napisem Chanel, i wódki Dziadka. Po dłuższym potrząsaniu prawie nie było grudek. Wyszła spora butelka.
Mama będzie zachwycona. Dla Taty – wojskowego – miała sporą łuskę po niewypale znalezioną w lesie. Przywiozła ją w wózku dla lalek i umyła pod ogrodową pompą,
jeszcze jesienią, i nie mogła się doczekać, kiedy Tato oszaleje z radości, bo była imponująca.
*
Obudziła się i zerknęła na wielkie filcowe kapcie z haftowanym kwiatkiem. W pokoju było jeszcze szaro i zimno, bo piec wygasł. Hani Bani posiniała kufa, a też poliki,
które wystawały spod pierzyny. Pachniało choinką, którą po południu ubierze z dorosłymi. Była wielka i szeroka. Dziadek przywiózł ją spętaną na bagażniku roweru wczoraj
wieczorem. Po przecięciu sznurka choinka osiągnęła średnicę koła parowca i zajmowała cały pokój. Po drodze Dziadek spotkał przyjaciół i wpadli na nalewkę do
proboszcza. Awantura, którą tradycyjnie zrobiła Babcia, trwała do północy, ale Hania usnęła w połowie, bo prawie nic nie mogła zrozumieć, choć podsłuchiwała przez
przystawioną do ściany cenną szklankę z NRD.
Wstanie było niebezpieczne, bo zimno odcinało stopę wysuwającą się spod balonowatej, kaczej pierzynki, chluby Babci. Szary świt walczył ze śniegową bielą.
Wielki budzik z napisem Omega pokazywał dziewiątą. Stefa nakładała węgiel z drewnianej paki, stojącej w kuchni, do kubła, wydając charakterystyczne dla domowych
poranków szuranie. Był to dźwięk przyjazny, znaczący, że Babcia zaraz po nagrzaniu się pieca w jej sypialni sobie zapali.
Dzień Wigilii był niezwykły od pierwszej sekundy, choć nie wydarzyło się nic szczególnego. Hania Bania zerknęła z satysfakcją na stary fotel, z którego zwisała aksamitna
pąsowa sukienka z białym koronkowym kołnierzykiem, uszyta przez ciocię krawcową na ten wieczór. Sukienka wyglądała jak pokaźna kapa na konia toreadora, bo Hania
znowu urosła i prawdę mówiąc, utyła, miała bowiem mnóstwo kochających cioć częstujących ją ciastem i krówkami. Ciociami nazywała wszystkie sąsiadki i koleżanki Mamy.
Niektóre ciocie były prawdziwe, ale starała się ich nie faworyzować.
Desperacko wyskoczyła z ciepłego łóżka. Zimny wąż oplótł jej nogi i szyję. Wpełzł pod flanelową długą koszulkę nocną i wgramolił się na siny nos. Popędziła do ciepłej
kuchni, którą Stefa rozpalała od rana, żeby nagrzać bojler z wodą na kąpiel.
Kuchnia wyglądała jak delikatesy w Warszawie. Przykryte pergaminem ciasta z lukrem i pomarańczową skórką, którą można niepostrzeżenie oddłubać i połknąć, pasztety
do góry nogami na drewnianych deskach, wielka szynka w żeliwnej brytfannie. Miski z pierogami przykryte płaskim talerzem. Waza z kompotem z suszu i wielki pachnący
śliwkami garnek bigosu prawie czarnego od czerwonego wina, który gotował się od tygodnia. Trochę go ubyło, bo Hania Bania chętnie sprawdzała nocą, czy jest dobry. Ryby
w galarecie stały na podłodze w spiżarni i nie było jak ich napocząć, a szkoda.
Usiadła przy stole, na którym w ogóle nie było miejsca, i zwędziła zimnego pieroga z kapustą. Te z mięsem też pyszne, więc zjadła dwa. Właśnie kombinowała, jak uskubać
kawałek szynki bez naruszania skórki, kiedy Stefa postawiła przed nią wielki talerz z trzema pajdami czerstwego chleba z masłem i dżemem domowej roboty. Kanapki były
wielkości kajaków na rzece Rządzy, których zazdrościła posiadaczom, choć nie nalegała na przejażdżkę. Miała przeczucie, że się nie zmieści w poprzek.
Obok talerza z hukiem wylądował kubek mleka z grubym kożuchem w kolorze żółtego sera.
Hania najpierw zlizała dżem, potem masło. Stefa odwrócona tyłem kroiła jarzyny z rosołu na sałatkę. Łyse kromki wyglądały żałośnie, ale Hania obgryzła flakowate skórki.
Chleb postanowiła jak zwykle schować do kieszeni szlafroczka z koca. Mars na pewno zje, o ile wygrzebie się ze swojej wielkiej budy z wejściem zasłoniętym szmatą.
Co robić w Wigilię rano? Na sanki było za zimno. Termometr za oknem o mało nie pękł z dumy. Było, jak co roku, minus dwadzieścia.
W tej sytuacji przyjazd pociągiem podmiejskim cioci Lidki z wujkiem Stachem stał pod znakiem zapytania, co martwiło Hanię Banię, bo zawsze zabawnie kłócili się przy
stole. Ciocia wybiegała na mróz w samej bluzce, a za nią cała rodzina. W tym czasie Hania upychała po kieszeniach cukierki z miski pod okrągłym lustrem. O ile nie przyjadą,
wpadnie tylko ciocia Amelia, siostra Dziadka. Co to za Wigilia w sześć osób plus Stefa, która też siadała na chwilkę? Hania martwiła się, że dostanie za mało prezentów. I tak
chodziło jej głównie o kożuch, który widziała na wystawie u kuśnierza.
Brązowy jak kasztan, haftowany w szlaczki, obszyty barankiem, a do tego czapka. Napisała w tej sprawie list do Mikołaja i narysowała kożuch, żeby się nie pomylił, a
Babcia obiecała ją poprzeć.
Były to czasy wątpliwości. Mikołaj, który wpadł w zeszłym roku, podobny był z butów do męża cioci Joli. Poza tym ewidentnie był pijany, a święci podobno nie piją, choć
śpiewają. Mikołaj sprzed dwóch lat miał głos wujka Stacha, który podczas rozdawania prezentów wyszedł pogadać z psem.
O! Hania Bania zapomniała przejrzeć teksty kolęd. Rok ich nie widziała. Założyła specjalny zeszyt, w którym miała zapisane słowa. Przy każdej wklejała zdjęcie aktorki
wycięte z pisma „Film”, które czytała Mamusia. Zeszyt leżał w skrytce za szafką nocną, choć nie było w nim nic do ukrycia, ale Hania usłyszała kiedyś, że kobiety mają swoje
tajemnice, i też postanowiła mieć.
Mama jeszcze była w pracy, Tata i Dziadek zdejmowali z półek w spiżarni wielkie pudła z przedwojennymi zabawkami i świecidełkami. Oprócz nich co roku Hania z
Mamą robiły nowe, a do tego parę metrów łańcucha z kolorowego papieru, na którego widok Babcia wzdychała głośno, tak się jej podobał.
Zabawki były też piękne. Pajace z głowami z wydmuszek, baletnice z kartonu i kolorowej krepiny. Ptaki z marszczonymi skrzydłami i popisowa szopka Hani w pudełku po
butach. Stała zawsze pod choinką i wszystkim bardzo się podobała. Szczególnie co rok udoskonalana figurka klęczącej Hani Bani – pasterza z wzniesionymi do góry rękami.
Postacie i zwierzęta były z plasteliny, reszta – malowany papier. Dziadek nietaktownie zapominał się zachwycić, choć wyrzeźbiła go z ładną owcą na ramieniu, tuż koło Babci –
aniołka z aureolą z drutu.
Tatuś był czarnym trzechkrólem i stał wraz z wujkiem Stachem i ciocią Amelią, dzierżącą kadzidło, czyli papierosa Babci. Całość oświetlała przeświecająca z tyłu przez
błękitną bibułkę domowa latarka.
Babcia weszła do kuchni kompletnie ubrana i uczesana. Z fifki wystawała końcówka papierosa. Przytuliła Hanię, obiecała spacer, jak się ociepli, wzięła kawę i poszła do
siebie, bo było za wcześnie na gwałtowne ruchy, jak mawiała.
Kołchoźnik nad kuchennym murkiem wytrąbił południe, potem kroki poszły na drugą stronę wieży w Krakowie – dawnej stolicy Polski. Hania jak zwykle się wzruszyła, bo
znała straszną historię hejnału. Jak musiał cierpieć trębacz ze strzałą w szyi. W tej chwili nienawidziła sprawcy i postanowiła, że nigdy za Tatara nie wyjdzie, co ją trochę
uspokoiło.
W pokoju pocieplało, śnieg za oknem pozłociło słońce, a Hania kombinowała, gdzie też oni schowali prezenty. Ciocie i wujek przyniosą swoje, ale gdzie książka od
Dziadka? Gdzie zabawna, coroczna maskotka od Babci, gdzie jakaś cudna gra od Mamy, gdzie nic od Tatusia? No i co z tym kożuchem? Jest wielki i byle gdzie się nie da
upchnąć. Może Mikołaj ma go z tyłu w saniach? Konia, wiedziała, już nie dostanie, był za duży, żeby go nie znalazła. W końcu szukała od tygodni i obserwowała dorosłych
wchodzących do domu. Szkoda, chętnie by się pobujała. Desperacko otworzyła tapczan. Nic, stare walizki i teka z wielkimi reprodukcjami Matejki, których nie wolno było
ruszać. Postanowiła odwiedzić leżącą jeszcze choinkę. Nagle na parapecie w salonie zobaczyła miskę z uszkami do barszczu. Nadziane grzybami, malutkie, bezradne tuliły się
do siebie, trzeba sprawdzić, czy się nie pozlepiały. Nie, wcale. Smakowały delikatnie pieprzem i cebulką. Nie wypada jeść palcami, ale nie było wyjścia. Hania dosunęła sobie
fotel i zajadała, patrząc na urywające się nagle ślady ptaka na śniegu. Powoli zmieniała jej się mina i wyraz szczęścia upodobnił ją do putta Rafaela z Kaplicy Sykstyńskiej.
Nagle wszedł Tatuś z zielonym stojakiem do choinki i nożem, za nim Dziadek, i zabrali choinkę do salonu.
Od momentu jej ustawienia zaczynały się święta. Czas prezentów i posiłków co dwie godziny, rodzinnych zabawnych wizyt u stryjecznych braci i dobrego humoru Dziadka i
Tatusia po kolejnym toaście.
Poszła po pudła z zabawkami: małe jabłuszka, do powieszenia obok podłużnych, zawiniętych w sreberko cukierków. Niezbyt smacznych, bo już po dwudziestym krochmal,
z którego były zrobione, powodował mdłości.
Teraz należało poczekać na Mamę ubraną w krótkie futerko z bobra, botki na słoninie, w czapkę z moherowej, zielonej, wyczesanej wełny z Anglii, i cienkie pończochy na
sinych nogach.
Mama była piękna i wszyscy dziwili się, skąd się wzięła na świecie Hania Bania, bo Tatuś też był bardzo przystojny. Kiedyś, drzemiąc na werandzie, podsłuchała rozmowę
Babci i Mamy na ten temat. Babcia z uśmiechem sugerowała zamianę noworodka w szpitalu. A śmiech był dlatego, że Hania urodziła się w domu.
Tego dnia tylko Hania jako dziecko dostała coś do jedzenia. Dorośli pościli cały dzień, żeby zrobić sobie miejsce na morderczą kolację i następne popijane raphacholinem
dni. Od podawania lekarstwa była dumna Hania Bania.
Babcia, widząc choinkę, gwizdnęła przeciągle i nalała sobie koniaku Biełyj Aist. Pomagał bardzo na niskie rodzinne ciśnienie i był bardzo dobry, choć trochę szczypał Hanię
w język, nie to co Ararat.
Nagle z tupotem pojawiła się w przedpokoju ośnieżona Mama z intrygującymi paczkami, które babcia wyniosła do swojej szafy. Cholera! Hania strzeliła melancholijnie
gumką od spodni. Paczki nie były kożuchem ani kolejką, najbardziej nie były koniem. To czym?
Można już było otwierać pudła z zabawkami i przywiązywać nitki do jabłek. Tatuś przymocował choinkę do okna, żeby nie runęła, i na czubek nadział cudny stary szpic.
Mama w zielonej sukience z paczki amerykańskiej podawała ozdoby i odchodziła zerkać, co i jak. Hania obsługiwała niższe gałęzie, wyjadając krochmalowe cukierki i
umierając ze szczęścia, choć ją już mdliło, a dzień najkrótszy dłużył się najdłużej.
Wreszcie śnieg zaczął błękitnieć, a po nim przybiegli ze stacji skostniali ciocia z wujkiem, niosąc mnóstwo paczek. Dołożono je do tych, które aniołek położył wcześniej,
kiedy Hania Bania pucowała sztućce ze Stefą.
Wszyscy poszli się ubierać, a Stefa zmienić fartuch i włożyć swoją czarną suknię, uszytą już do trumny, i to przed laty. W sprawie pochówku ufała tylko sobie i lubiła
opowiadać o swoim pięknym pogrzebie.
Hania przy fotelu mocowała się z pąsową kreacją. Czyżby aż tak utyła? Sukienka nie dawała się wcisnąć, choć Hania zdjęła podkoszulek i flanelowy pasek do pończoch.
Była w rozpaczy, ale od czego są mamusie i babcie? Okazało się, że sukienka nie wchodzi z powodu nierozpiętego suwaka, i nagle Hania stała się infantką z obrazu
Velázqueza, ale wyglądała ładniej, bo głowę miała jeszcze większą niż dziewczynka w albumie Dziadka.
Weszła do salonu pachnącego jabłkami. Choinka przechodziła samą siebie i była elegantsza niż ta na Nowym Świecie. Mama w bluzce z krawatką i ceramicznych klipsach.
Panowie w czarnych garniturach, nawet Tatuś bez munduru. Ciocia i wujek przytuleni chwilowo. Ciotka rezydentka w sznurze prawdziwych, jakoby, pereł na czarnej
ascetycznej sukni, a Babcia w granatowej garsonce, idealnie pasowała do aksamitnej Hani Bani.
Stół, zajmujący pół pokoju, uginał się pod staropolskimi dwunastoma daniami, o ile wliczyło się ciasta i kompot. Trzeba przejść przez śledzie w oleju, w śmietanie i
rolmopsy, a potem raj. Karp na trzy sposoby, pierogi z kapustą i grzybami, przyrumienione na oleju placuszki z grzybami suszonymi, barszcz z resztką uszek, bo Hania jednak
lojalnie nie zjadła wszystkich, grzybowa z łazankami i desery, na czele z ulubionym polukrowanym makowcem.
Do zapachów jedzenia i choinki dołączył zapach świec, które właśnie zapalił Dziadek. Babcia stanęła przy stole z opłatkiem, a Hania Bania, dziękując Bogu, że oparła się
pokusie i nie zjadła go w nocy do końca, rozmyślała, czy największa paczka jest na pewno dla niej.
*
Tatuś, wujek i Dziadek poszli na pasterkę, zabierając na wszelki wypadek piersiówki, bo mróz pomalował śnieg na granatowo i drzewa trzeszczały jak w ognisku. Ten
desperacki krok niewiele miał wspólnego z pobożnością. Więcej z towarzyskim aspektem zagadnienia.
Babcia, Mama i ciocie gadały w kuchni, Stefa zmywała w wielkim przedwojennym zlewie z żeliwa, a zapomniana Hania cicho wyszła z łóżka, pomknęła do salonu i stojąc w
stertach papierków, przyglądała się szczątkom pogruchotanego konia na biegunach. Łeb zwisał smętnie, wszystkie nogi złamały się w identycznym miejscu, obok leżały
pęknięte w kilku miejscach bieguny.
Dobrze, że nie przymierzali tornistra – pomyślała, a łzy płynęły po jej globusowatych polikach. Przypomniała sobie wszystkie tragedie tego wieczoru. Wrzask Babci, kiedy
zobaczyła, z czego zrobione są perfumy dla Mamusi, i furię Tatusia, kiedy wypakował łuskę od bomby, choć była idealna na wazon do biura w jednostce. Nareszcie mógł na
Hanię Banię pokrzyczeć i nikt mu nie przeszkadzał, a nawet pomagali. Hania zdumiona takim afrontem odmówiła zjedzenia kompotu z suszu, na który i tak nie miała już
miejsca. Konia, okazało się, zapominalski Mikołaj podał Tatusiowi w ostatniej chwili, już po wręczeniu prezentów.
I dobrze zrobił, bo Hania była smutna niby Niobe. Ze spuszczonym na kwintę nosem otwierała podawane przez Mikołaja paczki, w których nie było nic ciekawego poza
pajacem i tornistrem, ale z tektury, i kredkami zamiast farb.
A za to dziergane szaliki, książka Tomek na tropach Yeti, podobno fajna, a nawet lepsza od Winnetou – najpiękniejszej powieści na świecie, granatowy dres, rajtuzy z
gumą na dole, do zakładania pod obcas, szlafrok w kratkę, jeszcze grubszy od poprzedniego – rozpacz.
Mikołaj był kretynem albo analfabetą. Koń uratował sytuację. Brązowy, pokryty prawdziwym futrem, z grzywą, czerwoną uzdą i skórzanym siodłem odwinięty z papieru
przypomniał Hani ulubione baśnie o Szeherezadzie, co chyba nie chciała Niemca albo coś.
Babcia podsadziła Hanię i oto pierwszy huśt. Stęknęły pod ciężarem bieguny, zagruchotała podłoga, Hania z twarzą natchnionego Amora bujała się nieprzytomna ze
szczęścia, a wszyscy patrzyli z satysfakcją, nawet ciocia i wujek przerwali na chwilę kłótnię.
Wtedy Tatuś i Dziadek, po wychyleniu kolejnego koniaku armeńskiego, postanowili się też pobujać. Zdetronizowana Hania Bania patrzyła, jak siadają jeden za drugim, jak
koń staje się coraz niższy i z hukiem opada na kawałki biegunów. To nie był sen. Koń, koń i po koniu wymarzonym.
I trzynaście dań nie zdołałoby poprawić nastroju Hani, która posmutniała, bo pąsowa suknia zaczęła wpijać się po bokach, znak, że trzeba wyhamować z deserem.
To był koniec jej życia, była pewna, i śpiewała kolędy bez przekonania, choć dorośli mieli coraz lepsze humory.
Patrzyła na szczątki i starała pocieszyć się tornistrem, choćby tekturowym. Wróciła do pokoju. Leżał pod kołdrą i spał. Zapaliła lampę. Książka o jakimś tam Yeti wydała
jej się głupia, a imię Tomek paskudne, bo jej ukochany nazywał się Wojtek.
*** koniec darmowego fragmentu ***
Zapraszamy do zakupu
pełnej wersji
Polecamy
W roku 2010 ukazały się książki Hanny Bakuły:
O Wydawcy
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
00-590 Warszawa
ul. Marszałkowska 8
tel. 22 6297624, 22 6296524
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: 22 6286360, 22 6293201
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Konwersja do formatu EPUB: MAGRAF s.c., Bydgoszcz
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.