Studnia Zagubionych Aniołów

Transkrypt

Studnia Zagubionych Aniołów
Artur Laisen
Studnia Zagubionych Aniołów
1
Fragment 1 - Egene
Gdzie zatem powinienem rozpocząć? Jaką scenę przywołać teraz przed
twoje oczy, nieznajomy? Jaki sens nadać mojemu egene − prologowi przed
prologiem? Bo przecież w tej opowieści zbiegło się kilka historii, z których
każda miała swój własny początek (i jak się wydawało, także zakończenie). A
każda z nich również składała się z kolejnych, osobnych wątków, które znów −
choćby umownie − zaczęły się w jakimś określonym czasie i miejscu.
Tak oto natrafiamy na paradoks fraktala, płatka śniegu. Choć wydaje się
taki maleńki, gdy usiłujemy uważnie ogarnąć umysłem jego kształt,
prześledzić wszystkie linie, nagle okazuje się, iż w istocie ciągnie się w
nieskończoność. My również moglibyśmy teraz wyruszyć w naiwną wyprawę w
poszukiwaniu mitycznego początku, który ciągle wymykałby się nam w
ostatniej chwili, aż wreszcie dotarlibyśmy do narodzin samego czasu. Być może
należałoby rozsądnie uznać, że początki i zakończenia w ogóle nie istnieją, ale
obaj dobrze wiemy, iż żadna dobra opowieść nie może się bez nich obejść. Tym
właśnie przecież opowieści różnią się od życia: początki i zakończenia nadają
im sens, którego nie odnajdziemy pośród codzienności. Dają kojącą iluzję
porządku, nawet jeśli w głębi duszy zdajemy sobie sprawę, że wszystkim rządzi
chaos.
Od czego więc rozpocznę? Od Jeźdźców Świetlistych Rydwanów, u samego
zarania Athane zmagających się z grozą, której nie potrafilibyśmy zrozumieć
ani nazwać? A może od opowieści o nierozstrzygniętym pojedynku dwojga
potężnych czarodziei z zupełnie innego świata, który, choć oni sami już dawno
odeszli, trwał nadal, toczył się, przekraczając granice czasu, przestrzeni, życia,
śmierci a nawet samej realności? A może…
Nie, daleki słuchaczu. Moim egene, moim początkiem przed początkiem
stanie się inna scena, bynajmniej nie odleglejsza w czasie od wszystkich tych,
które moglibyśmy sobie teraz wyobrazić i, paradoksalnie, sama w sobie
stanowiąca epilog pewnej bardzo długiej opowieści. Scena, która, jak mówią
2
legendy, rozegrała się na dalekich krańcach Świata Błękitu, pośród lodowych
przestrzeni.
Być może widziałeś „Upadek Mrocznej Gwiazdy”, słynny obraz mistrza
Nuriego? Oryginał wisi w Zielonej Sali pałacu chosry w Lśniącym T’araf, ale
niezliczone kopie krążą po całym królestwie i poza nim.
Złocisty rydwan Bohatera szybuje ponad śnieżnymi polami, ponad krą,
ponad
rozrzuconymi
wszędzie
truchłami
przerażających
potworów,
przyzwanych przez uciekającego w panice wroga. Za plecami Jeźdźca burzowe
chmury rozchodzą się, ukazując błękit nieba − znak, że demon utracił swą moc.
Bohater, odziany w świetlistą zbroję, wysoko wznosi włócznię. Nieco pod nim,
drugi rydwan, czarny jak smoła, pikuje w dół, ciągnąc za sobą ciemną smugę.
Złowroga kościotrupia postać w płaszczu, który zdaje się pochłaniać światło,
otwiera usta do ostatniego krzyku…
Wielu podziwiało ten obraz, wielu czerpało z niego natchnienie. Jeśli i ty się
do nich zaliczasz, nie czytaj dalej, gdyż moja wizja może wzbudzić w tobie
konsternację, a nawet niesmak. Ja bowiem, na przekór mędrcom i artystom,
zupełnie inaczej wyobrażam sobie to, co zaszło przed wiekami na dalekiej
północy Athane:
Instynkt podpowiedział mu, że zbliża się już do celu. Leciał na wysokości
około stu stóp, trochę wyżej bowiem brunatny pył gęstniał i nawet on nie był
w stanie sięgnąć którymkolwiek ze zmysłów dalej niż na odległość rzutu
włócznią. Odczucie to nie było przyjemne, ale równocześnie w jakiś sposób
przynosiło pociechę; dla jego wroga bariera ta musiała być o wiele bardziej
dotkliwa.
Szybował w swym złocistym alay ponad lodową pustynią, na której
rozegrała się ostatnia bitwa, ponad rozbitymi kawałami kry. Na niektórych
wciąż jeszcze leżały krwawiące truchła bestii, którym udało się dotrzeć aż
tutaj, choć większość zsunęła się już do wody i opadła na zimne dno oceanu.
Tylko najpotężniejsze i najbardziej wytrzymałe dotrwały aż do samego
3
końca pogoni. Długi na setki mil szlak usiany był zwłokami rozmaitych istot,
śnieg splamiony krwią we wszystkich kolorach tęczy.
Ludzie przepadli już na samym początku, nim w ogóle doszło do
jakiegokolwiek starcia, wyeliminowani przez zimno i wycieńczenie – na
szczęście oni i tak stanowili najmniej wartościowy, a zarazem najłatwiejszy
do odtworzenia element. Po prawdzie zabójczego tempa, jakie narzucił
uciekający wróg, nie wytrzymało również wiele znacznie silniejszych
stworzeń. Potem doszły jeszcze zasadzki, niespodziewane burze śnieżne, lód
rozstępujący się znienacka pod stopami maszerujących, potężne wieloryby
wywracające krę i niezmordowane watahy wilków, rozszarpujące w
błyskawicznych atakach rozciągnięte kohorty.
W pościg ruszyła cała armia, zagarniając północ szeroką falangą,
odcinając wrogowi wszelkie możliwe drogi ucieczki, gnając jego śladem poza
koło polarne niemal aż do samego bieguna. Nie można było uczynić inaczej,
nie można było pozwolić uciekinierowi się wymknąć.
Lecz, niestety, miało to pewną dotkliwą konsekwencję – jego własne
kohorty praktycznie przestały istnieć. Niechętnie zaakceptował fakt, że teraz
nie będzie już komu ścigać ocalałych sług i sojuszników wroga. W
najgorszych nawet koszmarach nie przeczuwał, że pogoń potrwa aż tak
długo i będzie go kosztować całą armię, którą z takim mozołem
skompletował na nowo po klęsce poniesionej na stepach Shar-Shegi. Jednak
nawet gdyby to przewidział, nie cofnąłby rozkazów – była to cena, którą
należało zapłacić. Być może stworzenie kolejnej, podobnej armii zajmie
stulecia. Lecz teraz miał już czas, mógł czekać. Cierpliwość zawsze była jego
cnotą.
Wyczulone do granic możliwości zmysły nie rejestrowały już żadnych
śladów walki. Pięć hag-am, wszystkie, które z wielkim trudem udało mu się
skonstruować, powinny już dokończyć dzieła. Trzymał je w rezerwie,
czekając, aż pogoń i niedobitki armii osłabią wroga.
Alay delikatnie opadł w dół i osiadł na wielkiej krze. Ostrożnie zeskoczył z
4
pojazdu i ruszył do przodu, podpierając się włócznią. Kierował się w stronę,
gdzie pył gęstniał, utrzymywany nad wrogiem przez jego tymczasowych
sojuszników.
Przez jedno mgnienie poczuł ukłucie niepokoju. A co jeśli w decydującym
momencie Kemanah wycofa się, postanawiając nieco wyrównać szanse w
potencjalnym pojedynku, licząc na to, że on i wróg dogodnie unicestwią się
nawzajem i za jednym zamachem pozbędzie się obojga rywali? Sięgnął ku
górze – powietrze było martwe i nieruchome, i nic nie zapowiadało, by
cokolwiek mogło się zmienić. Nie, Kemanah powinna dotrzymać słowa – w
końcu nienawidziła wroga bardziej nawet niż on sam. Podobnie jak on, nie
podjęłaby też najdrobniejszego nawet ryzyka. Nie w tej sprawie. Nie, dopóki
inwazja ostatecznie się nie zakończyła. Z pewnością rozumiała, że aby
walczyć o władzę nad światem, najpierw należało go ocalić.
Przeskoczył na kolejną krę. Pył jeszcze bardziej zgęstniał. Kemanah
należycie wywiązała się ze swojej części zadania, podtrzymując chmurę swą
mocą, koncentrując ją szczególnie mocno w bezpośredniej bliskości wroga.
Nawet on sam nie był w stanie przebić się teraz zmysłami na odległość
większą niż trzydzieści kroków.
Minął rozciągnięte na śniegu, wypatroszone ciało najeżonego kolcami
stwora, który może i
wyglądał złowrogo, ale nie był chyba specjalnie
efektywny. Sam już nie pamiętał, po co i przy jakiej właściwie okazji go
stworzył. Kolejny kształt, zamknięty w krysztale lodu, daremnie straszący
paszczą z czterema rzędami kłów. Skrzywił się z niesmakiem – nie dość, że
monstra były szpetne, to na dodatek nie wypełniły swego zadania. Gdy
pościg się rozpoczął, nie przypuszczał, iż będzie musiał się uciekać do
pomocy hag-am. Nawet dla niego nie było to do końca bezpieczne.
Właśnie! Hag-am! Uświadomił sobie, że nie wyczuwa ich ryku. Bestie
powinny przecież właśnie w tej chwili, z pyskami zanurzonymi w Wyższym
Planie, rozszarpywać metafizyczne pozostałości ofiary. Wyczułby echa ich
uczty, nawet jeśli w swym żarłocznym szale całe wylazłyby poza materialną
5
rzeczywistość.
Mocniej ścisnął włócznię i ostrożnie ominął do połowy zagrzebane w
śniegu zwłoki kolejnego monstrum.
I wtedy wreszcie ją zobaczył. Leżała jakieś dwadzieścia kroków dalej,
oparta plecami o nieruchome ciało ostatniego z towarzyszy, wielkiego
białego wilka.
W nozdrzach poczuł odległy, zanikający smród Wydrążonej Ekliptyki. Tyle
tylko zostało po bestiach. Aż oniemiał ze zdumienia, choć jakiś czas temu
poprzysiągł sobie, że tamta niczym go już nie zaskoczy. Zdołała wymazać
pięć hag-am! Nawet w tym stanie, tu i teraz, niemal pozbawiona mocy, u
samego kresu swej drogi. Wymazała je wszystkie. I gdzieś w głębi duszy
rozbrzmiewało natrętne pytanie – czy on sam też, w razie potrzeby,
potrafiłby jeszcze uczynić coś takiego?
Na wszelki wypadek uniósł wyżej włócznię i sięgnął zmysłami przed
siebie…
Otworzyła oczy – obserwował, jak próbuje skupić na nim spojrzenie. Na
planie fizycznym wyraźnie widział krew wyciekającą z ośmiu większych i
dziesiątek mniejszych ran, jej własną krew, przemieszaną z posoką wilka i
innych stworzeń. Ale jego wzrok odsłonił też tę głębszą, prawdziwszą
rzeczywistość – rozpadające się Struktury, rozproszone Światło, wyciekającą
Esencję, gromady zdezorientowanych fotonów i elektronów; zanikającą en,
tracącą powoli kontrolę nad morzem nieskończonych kwantowych
możliwości. Odetchnął i opuścił ostrze. Tu nie czaiła się już żadna zasadzka.
Jeszcze nigdy istota jego własnego rodzaju nie wydała mu się tak
śmiertelna. Na przekór samemu sobie poczuł krótkie ukłucie żalu,
wspomnienie zamierzchłych czasów, gdy żegnał towarzyszy pokonanych
przez Ekliptykę.
− Ach, to ty… − szepnęła tamta z wysiłkiem. W jej głosie nie wyczuł
gniewu ani wrogości, jedynie nutę rozczarowania. Spojrzał pytająco. −
Śniłam piękny sen. – Uśmiechnęła się, niewątpliwie zdając sobie sprawę z
6
ironii tych słów. – Sen, jaki pozostawiłam na koniec dla samej siebie.
Sądziłam, że uda mi się w nim roztopić, nim nadejdzie kres. Ale ty na powrót
przywołałeś mnie do tu i teraz.
− Czas snów się skończył – powiedział, również bez gniewu, po prostu
stwierdzając fakt. – Teraz zapewne Władczyni Sedam odzyska swe
dziedzictwo. Mam tylko nadzieję, że będzie pamiętać, komu to zawdzięcza.
Czas snów się skończył – powtórzył, jakby chciał utwierdzić w tym
przekonaniu siebie samego.
− Och, nie byłabym tego taka pewna. – Jej wzrok na krótkie mgnienie
zalśnił dawnym antracytem. − Nie ufaj snom – są takie, które powrócą,
choćbyś przez wieki spychał je w otchłań podświadomości. Staną
niespodziewanie w holu twego domostwa i mrużąc oczy, sprężą się do skoku.
Zesztywniał i na powrót mocniej ścisnął włócznię. Ubranie przeciwniczki
było całe w strzępach, z osławionego płaszcza ostały się jedynie skrawki.
Zbroja niemal w całości się rozproszyła. Prawa rękę miała odrzuconą pod
nienaturalnym kątem w bok, lewą zaciskała na futrze martwego wilka. Na
śniegu obok leżały dwa strzaskane powietrzne ostrza – wiedział, że w razie
potrzeby posługiwała się nimi z niemal równą wprawą co egril. Lecz to
właśnie falująca włócznia stanowiła jej ulubioną broń. W tym jednym byli
akurat do siebie podobni. Jego obecna broń również została stworzona ze
szkieletu egril, zmodyfikowanej w odpowiedni sposób, tak by mogła
posłużyć nowym celom.
Czemu więc to nie z egril w dłoni tamta stoczyła swą ostatnią bitwę?
Czemu nie poszybowała na spotkanie przeznaczenia w swym czarnym alay?
Nawet jeśli żadna z tych rzeczy nie mogła jej ostatecznie ocalić, dzięki nim
zyskałaby przecież kilka bezcennych chwil więcej. Czemu więc nie wzięła ich
ze sobą? Dla kogo je zostawiła?
Być może popadał w paranoję, ale nie wytrwałby tak długo na swym
samotnym posterunku, gdyby na czas nie potrafił dostrzec wszystkich
pułapek, jakie niestrudzenie zastawiała na niego rzeczywistość, przewidzieć
7
ruchów każdego z przeciwników, niszczyć w zarodku wszelkie możliwe
spiski. Przypomniał sobie pogłoski, jakie rok wcześniej dotarły od jednego
ze szpiegów. I był jeszcze ten samotny wojownik, który z wyzywającym
uśmiechem stanął na jego drodze, gdy na samym początku ostatniej
kampanii niemal z zaskoczenia wzięli szturmem bastion wyrastający na
środku przeklętej Shar-Shegi. Tamten musiał przecież zdawać sobie sprawę,
że w walce z nim nie ma żadnych szans. Choć śmiertelnie zraniony, nie
przepuścił ich, zagrodził przejście do wnętrza twierdzy, czekając, aż
nadejdzie odsiecz. Pożegnał go wciąż tym samym wyzywającym śmiechem i
drwinami…
Pamiętał też zajadłość, z jaką powracająca armia północy odrzuciła jego
ariergardę. Lecz to nie ona ich prowadziła. Dlaczego nie wzięła udziału w
tamtej bitwie? Już wtedy przygotowywała się do realizacji swego
straszliwego przedsięwzięcia? A może… Powoli się uspokajał. Nie, przecież
nawet ona nie byłaby zdolna do takiego szaleństwa.
Tamta jakby w ogóle nie zwróciła uwagi na jego rozterkę. Delikatnie
pogładziła dłonią zlepione krwią futro wilka.
− Tamra – wyjaśniła z czułością w głosie. – Przywódczyni Wschodniego
Stada. Nie chciała zostawić mnie samej…
Popatrzył na nią, nie rozumiejąc. A potem wreszcie poczuł zapowiedź
nadchodzącej ulgi.
− To koniec – oznajmił z mocą, jakby wypowiadał zaklęcie.
Uniosła wzrok ku niebu, już nawet nie próbując toczyć kolejnej, daremnej
walki z pyłem, odcinającym ją od źródła mocy.
− Prawie mi się udało – szepnęła, tym razem z wyraźnym żalem. −
Wszystko było już przygotowane. Gdybym tylko miała nieco więcej czasu…
– Wojna się skończyła – powtórzył. − Wreszcie nastanie pokój.
Tamta nieomal zakrztusiła się własną krwią w upiornej parodii śmiechu.
− Kto jak kto, ale ty akurat powinieneś dobrze wiedzieć, że wojna nigdy się
nie kończy.
8
Jej słowa rozeszły się z nieprzyjemnym dysonansem, mącącym harmonię,
jaka zaczynała już powoli obejmować zarówno jego, jak i całe to miejsce.
Skrzywił się gniewnie.
− Nie umarłaś jeszcze do końca, może zdołam ocalić jakieś fragmenty.
Potem stworzę przy ich pomocy kolejne hybrydy. Wiesz, że gdybym się
postarał, byłbym w stanie to uczynić.
− Jeśli postąpisz choć krok w moją stronę, zniknę w czasie krótszym niż
jedno bicie serca. A przecież oboje chcemy jeszcze przez chwilę
kontynuować tę rozmowę. – Uśmiechnęła się figlarnie.
− Ja? – Był coraz bardziej zirytowany tym, że nawet teraz nie przestawała
go wprawiać w konfuzję. Jej uśmiech wydawał się taki lekki, niewymuszony.
Jakim sposobem była w stanie zdobyć się na wesołość, wiedząc, że jej
historia i cały jej świat za chwilę nieodwołalnie zniknie? Jej losy układały się
w długą opowieść, pod pewnymi względami, co musiał sprawiedliwie
przyznać, bardziej nawet złożoną niż jego własna. Niemal widział, jak przed
gasnącymi oczami przewija się nieskończony korowód miejsc i przestrzeni,
porażek i zwycięstw, przyjaciół i wrogów, dziwnych istot, które napotkała na
swej drodze. Była to, doprawdy, pielgrzymka na miarę jej szaleństwa. Lecz
teraz wszystko dobiegało kresu – jej wieczny bunt, wędrówka, inwazja, jakiej
dokonała na Athane, i wreszcie cała opowieść. Czy naprawdę nie miała
innego wyboru? On przecież też kiedyś umierał, lecz znalazł sposób, aby
ocalić swój świat, ocalić swoją opowieść. By nie pozwolić przyszłości
zniknąć.
− Ja? – powtórzył. − Czemu miałbym…
− Ponieważ kiedy zgasnę, drogami tego świata nie będzie już kroczyć
żadna istota podobna w swej naturze do ciebie samego. Nie będzie już
nikogo, kto choć w części zdołałby cię zrozumieć. Nikogo, z kim mógłbyś
naprawdę porozmawiać. Staniesz się jeszcze bardziej samotny. Niemal mi cię
żal.
To prawda, skonstatował, to prawda. Gdzieś na samym dnie głębokiej
9
studni, w jaką zmieniła się przez te wszystkie eony jego świadomość,
rozbłysł tamten stary smutek, o którym dawno zdołał już zapomnieć, i
powoli, z mozołem zaczął się wznosić ku brzegowi.
− To prawda – powtórzył miękko na głos. – Gdybyś tylko zechciała mnie
zrozumieć. Gdybyś posłuchała moich wezwań. To nie musiało się tak
skończyć. Razem moglibyśmy… − urwał, dostrzegając ślad drwiny na jej
ustach. Smutek z powrotem opadł na dno studni.
− A ty? − pozwolił, by ton jego głosu stwardniał. – Skoro w gruncie rzeczy
nadal nie chcesz mnie słuchać… Czemu ty pragniesz kontynuować tę
rozmowę?
− To przez powietrze… − wyjaśniła beztrosko. − Pomimo pyłu jest takie
zimne i lekkie. Takie orzeźwiające. Trudno mi się z nim rozstać.
Zastygł w bezruchu, na nowo obudziła się w nim czujność. Czyżby tamta
grała na czas? Wciąż na coś czekała? Ale przecież już nic…
Ona pierwsza wyczuła narastającą turbulencję.
− An-sin! – zawołała radośnie, niczym mała dziewczynka, która właśnie
otrzymała niespodziewany prezent. – Jednak powrócił!
Odwrócił się, wyrzucając zmysły daleko przed siebie. Rzeczywiście!
Północny wiatr najwyraźniej okrążył cały świat, gubiąc po drodze
ścigających, i niezauważony powrócił na pole bitwy. Poczuł niepokój – jeśli…
Ale nie, chmurę pyłu wspierała teraz nie tylko sama Kemanah, ale i
połączona solidarnie wola wszystkich Mocy Ziemi. An-sin mógł jedynie w
bezsilnej rozpaczy szarpać jej brzegi…
Nagle zdał sobie sprawę, że właśnie popełnił śmiertelny błąd, na samym
końcu dał się jednak nabrać jak dziecko. Przezwyciężając panikę,
błyskawicznie przeszedł w t-eh, na powrót obracając się ku wrogowi i
unosząc włócznię; jednocześnie cofnął czas o ten jeden dozwolony kwant,
który mógł przynieść mu ocalenie, zdjęty lękiem, że to jednak nie wystarczy.
Świat wokół rozmazał się w płynnej nieokreśloności…
… i na powrót zamarł w bezruchu.
10
Powstrzymał włócznię i wyszedł z t-eh.
Nikt już nie opierał się o zwłoki białej wilczycy. W miejscu, gdzie jeszcze
przed chwilą leżała jego przeciwniczka, widniał już tylko krwawy ślad.
Powietrze rezonowało gasnącym echem rozpadu Struktur.
Podszedł bliżej, wciąż nie potrafiąc uwierzyć świadectwu zmysłów. Ale tu
nie mogło być żadnej pułapki, żadnego oszustwa. Tamta odeszła na zawsze.
Jeśli nawet zostały po niej jakieś okruchy, to po kres czasu skazane będą na
krążenie pod niebem tej ziemi, odcięte od Przetworzy barierą Płaszcza. Tak,
z pewnością nie był to pogrzeb, o jakim mogła marzyć.
Odłożył włócznię, uklęknął i przeciągnął dłonią w powietrzu, w miejscu
gdzie przed chwilą leżała, analizując ślady Rozpadu, upewniając się po raz
drugi, dziesiąty, setny… Jego wzrok prześlizgnął się po sylwetce wilka.
Tamra, przywódczyni Wschodniego Stada, spoglądała na niego wyzywająco
lekko przymrużonymi oczami. Nie było w nich bólu ani wściekłości,
emanujących od rozsianych dookoła martwych monstrów, z których wiele
zresztą nosiło na sobie ślady wilczych kłów; jedynie jakaś pradawna
zwierzęca mądrość, ostentacyjnie wymykająca się władzy Kemanah. Cóż, nie
była to już jego sprawa, niech Moce Ziemi same mszczą się za doznaną
zdradę na wilkach, wielorybach czy też na kim tam jeszcze zechcą. Dla niego
liczyło się jedynie to, że po raz kolejny udało mu się ocalić świat, że znów
zyskał szansę, aby zbudować prawdziwy pokój, taki, o jakim od początku
marzył.
Powstał z kolan, podniósł włócznię i krótką wibracją sem oczyścił się z
cząsteczek brudu, krwi i śniegu. Spokojnie potoczył wzrokiem wokół,
wreszcie całkowicie poddając się poczuciu ulgi.
− To koniec – obwieścił, wysyłając swe słowa do najdalszych zakątków
ziemi. – Inwazja zakończyła się klęską. Najeźdźca został unicestwiony.
Zwyciężyłem. To naprawdę koniec.
Lekkim krokiem ruszył ku pozostawionemu na krze alay. Chmura pyłu
zaczęła powoli się rozpraszać, porzucona przez podtrzymującą ją dotąd moc.
11
Być może już wkrótce świat zacznie odzyskiwać swój dawny kształt.
Trzeba go będzie jedynie uleczyć z pamięci o tym, co zaszło.
Gdzieś w oddali narastało żałobne wycie północnego wiatru.
Wojna dobiegła kresu.
12
Fragment 2 – Opowieść Astronoma
Nie pożądam towarzystwa ludzi, choć zajmują mnie ich historie − oni sami
poza ramą opowieści wcześniej czy później przestają być interesujący. Niestety,
nie sposób całkiem się od nich odgrodzić, o czym przekonałem się tamtej cichej
nocy, gdy przed stopniami prowadzącymi na wyższe poziomy mojej wieży
stanęło czterech mężczyzn.
Nie jest dla mnie tajemnicą, że ludzie nie kierują się w gruncie rzeczy
żadnymi wytłumaczalnymi motywami, stąd też zazwyczaj nie zaskakują
mnie nawet najdziwaczniejsze z ich postępków. Jednak tym razem zdziwiłem
się, widząc tych czterech, stojących spokojnie obok siebie. Wiedziałem, rzecz
jasna, co mogło ich połączyć - istniała tylko jedna taka rzecz. Ja zaś, choć nie
jestem prawdziwym astronomem, obserwuję czasem gwiazdy i potrafię
wysnuwać oczywiste wnioski. Nie miałem jednak pojęcia, czemu postanowili
przyjść z tym akurat do mnie.
− Czemu nachodzicie mnie bez zapowiedzi o tak późnej porze? −
zapytałem. − Czyż nie wiecie, że nie interesują mnie wasze błahe ziemskie
sprawy?
Czcigodny Malakiasz otworzył usta, ale to młody Sarot odezwał się
pierwszy.
− Uważaj, abyś nie przesadził, Istharionie. Pozwolono ci objąć w
posiadanie to miejsce i zapewne były ku temu ważne powody − tutaj w jego
głosie pojawiło się zamierzone wahanie − lecz nie zapominaj, komu to
zawdzięczasz. Tak jak my wszyscy jesteś sługą króla i Hamanu − zająknął się
nieco, widząc gniewne spojrzenie manilskiego ambasadora, lecz nie cofnął
swych słów. − Oraz Stwórcy − dodał wyzywająco na przekór złym błyskom w
oczach tamtego.
Spojrzałem na niego z ironicznym uśmiechem. Wszyscy młodzi adepci
magii i astrologii z zazdrością spoglądają na moją wieżę, myśląc o cudach,
jakich dokonaliby, gdyby jej wnętrze stanęło przed nimi otworem. Rzadko
13
jednak z własnej woli decydują się przyjść tutaj ponownie, gdy w końcu
pozwalam ją im obejrzeć. Tak samo zachowywał się Malakiasz, gdy
odwiedził mnie po raz pierwszy czterdzieści lat wcześniej. To, czym się
zajmuję, nie jest w stanie w niczym dopomóc takim jak oni.
Wreszcie Sarot spuścił wzrok, zmieszany. Prawdopodobnie zaczynał
żałować, że już na wstępie uczynił nieodgadnionego Isthariona swym
śmiertelnym wrogiem, i to w dodatku mając za plecami manilskiego
ambasadora. Oczywiście mylił się − nie byłby w stanie zrobić nic, by zmienić
moją obojętność względem niego. Cóż, jestem przekonany, że w każdym z
możliwych światów ambitni młodzi magowie potrafią sądzić innych
wyłącznie podług siebie.
Malakiasz uśmiechnął się pod nosem − jest nieco mniejszym głupcem niż
większość
śmiertelników.
Rami
patrzył
na
mnie
z
gniewnym
wyczekiwaniem. Oczy Talleda były nieprzeniknione i po raz kolejny zdałem
sobie sprawę, że królewski hazzi budzi we mnie niepokój − on jeden spośród
wszystkich ludzi.
Wyrwałem się z zamyślenia.
− A więc, skoro nie mogę się was pozbyć, dostojni goście, zechciejcie
towarzyszyć mi na najwyższy taras, gdzie skosztujecie wina z Faraki i
wyjaśnicie mi, jaki jest cel tej niespodziewanej wizyty.
Sarot chciał coś jeszcze powiedzieć, ale Malakiasz uprzejmie skinął
głową, spoglądając na młodszego kolegę z rozbawieniem.
Poprowadziłem ich środkowymi schodami, choć najkrótsza droga
prowadziła poprzez zachodnie, obramowujące wieżę od zewnątrz; ja jednak
pragnąłem pokazać Sarotowi Lustro i poddać go próbie, o której
niewątpliwie marzył. Nie sądźcie, iż powodowała mną złośliwość - po prostu
wolałem, by jak najszybciej pozbył się pewnych złudzeń i w przyszłości zajął
się realizacją własnych niedorzecznych planów, nie zakłócając już więcej
mego spokoju.
Wspinaliśmy się spiralnymi stopniami wzdłuż szklanych ścian,
14
rozświetlonych delikatnym pomarańczowym blaskiem. W mojej wieży,
niezależnie od pory dnia, ze ścian nieprzerwanie sączy się ta sama łagodna
poświata. Oprócz Malakiasza wszyscy byli tu po raz pierwszy, ale to właśnie
Rami nie mógł powstrzymać się przed zwróceniem uwagi na to zjawisko.
− Nie wiem, ambasadorze, skąd bierze się ten blask − wyjaśniłem
uprzejmie, patrząc, jak z niedowierzaniem gładzi dłonią wypolerowaną
powierzchnię. − Być może kryształy filtrują i magazynują światło, aby
później uwalniać je stopniowo, w tej właśnie postaci pozwalając mu
przenikać do środka. Być może promienie słońca przebywają bardzo długą
drogę poprzez szklany labirynt, nim z powrotem wydostaną się na zewnątrz.
Kto wie, co znajduje się tam naprawdę?
Rami cofnął rękę, wystraszony.
− Być może − kontynuowałem − światło, które rozjaśnia wnętrze wieży,
nie pochodzi od naszego słońca, lecz przybywa z innego czasu i przestrzeni.
Być
może
−
zwróciłem
się
teraz
do
młodego
maga,
wyraźnie
zafascynowanego moją przemową − gdybyś wystarczająco długo medytował,
Sarocie, zdołałbyś ujrzeć jego źródło, zobaczyłbyś, jak wyglądało nasze
słońce przed tysiącami lat, gdy na świecie wciąż jeszcze przebywali Jeźdźcy
Światła. Może to właśnie oni zaklęli w krysztale nieskażony blask
pierwotnego świata?
Sarot stał zasłuchany, na śmierć zapomniawszy o swojej niechęci do
mnie. Jego oczy coraz bardziej jaśniały fascynacją. Jeszcze chwila i
rzeczywiście pozostałby tutaj, z czołem przyciśniętym do ściany, porzucając
wszelkie ambitne plany. Rami gładko przełknął "Jeźdźców Światła", nawet
się przy nich rytualnie nie skrzywiwszy, i patrzył przed siebie z wyraźnym
niepokojem.
− Przecież ty sam nigdy nie wierzyłeś w istnienie Stwórcy ani Jeźdźców
Złocistych Rydwanów. Żartujesz z nas, mistrzu Istharionie. − Spokojny głos
Talleda sprawił, że czar prysnął.
− Być może. Nie sądzę jednak, by którykolwiek z was był w stanie
15
wymyślić mądrzejszą teorię, wyjaśniającą to zjawisko, a mojej przyjemnie
się słucha, nieprawdaż, Sarocie? O, jesteśmy już na właściwym poziomie. −
Wskazałem nieregularny otwór w gładkiej powierzchni szybu. − Wyżej jest
tylko jedna kondygnacja, na której znajduje się Teleskop.
Przepuściłem Sarota, Ramiego i Talleda − młody mag i manilski
ambasador spoglądali na mnie (i na siebie nawzajem) z wściekłością, hazzi
lekko się uśmiechał.
− Powiedz mi, Istharionie − zapytał Malakiasz, oglądając się po raz
ostatni za siebie − czy nigdy nie próbowałeś zbadać, skąd naprawdę
pochodzi to światło? Nigdy cię to nie intrygowało?
− Drogi Malakiaszu − objąłem go ramieniem, delikatnie prowadząc w
ślad za pozostałymi. − Czy nigdy nie intrygowało cię, że po każdej nocy
następuje dzień, świat otacza Płaszcz, trawa jest zielona, zaś dobre ferańskie
wino smakuje jak krew?
Skręciliśmy w prawo, w murowany korytarz, który wkomponowano z
wielkim trudem, tak jak wszystkie inne dodatkowe elementy, w pierwotną,
starożytną konstrukcję wieży. Widziałem, jak Rami odetchnął z ulgą na
widok pochodni, palących się u sklepienia.
Po pięćdziesięciu krokach korytarz się rozwidlał. Droga w lewo
prowadziła w ciepły mrok wiosennej nocy, na taras. Droga w prawo w zimną,
odstręczającą ciemność krętego tunelu. Idący na przedzie Sarot skierował się
w lewo, ale ja zatrzymałem go, kładąc dłoń na ramieniu.
− Poczekaj, magu. Chcę ci coś pokazać.
Sarot wzdrygnął się pod moim dotknięciem, z trudem skrywając
niepokój, który dostrzegłem także w oczach Malakiasza. Rami obojętnie
wzruszył ramionami, oblicze Talleda znów było nieprzeniknione.
− Zaczekajcie na nas na tarasie − poprosiłem. − Służący podadzą wam
wino.
Popchnąłem przed siebie młodego maga, unikając spojrzenia Malakiasza,
w którym tym razem zawarte było ostrzeżenie.
16
Wkroczyliśmy w ciemność.
− Wiesz, dokąd cię prowadzę?
Nie widziałem w mroku jego twarzy, ale usłyszałem, jak wciąga głęboko
powietrze.
− Tak, tak, nie mylisz się − odpowiedziałem za niego − Chcę pokazać ci
rzecz, którą wy, magowie, nazywacie Lustrem Prawdy, Zwierciadłem
Przeznaczenia i tak dalej. Zaraz się przekonasz, ile warte są te wszystkie
niedorzeczne nazwy.
− Czemu? − W głosie mego gościa wyczułem zmieszanie.
− Przecież chciałeś zobaczyć to miejsce. Wszyscy tego chcecie. Wcześniej
czy później powróciłbyś tutaj, używając siły lub podstępu. A ja wolę już mieć
to za sobą.
Wyciągnąłem rękę przed siebie, tak by wyczuć kolejny zakręt korytarza.
− Czy nie zabłądzimy? − zapytał Sarot. W jego tonie nie było już teraz
niechęci − z oponenta, któremu można rzucić wyzwanie, niespodziewanie
stałem się przewodnikiem po całkiem nieznanej mu sferze.
− Nie, tutaj nie ma żadnych rozgałęzień, zaś korytarz wcale nie jest długi.
A ciemność... Ciemność jest potrzebna, sam zaraz się o tym przekonasz.
Rzadko tam zaglądam, dla mnie również, rzecz jasna, nie jest to
przyjemnym doświadczeniem, ale nawet gdybym codziennie odwiedzał to
miejsce, widok Lustra zawsze zaskakiwałby mnie tak samo jak za pierwszym
razem.
Nie potrafię Ci tego opisać − jest tylko Lustro i ciemność. Bądź też raczej
samo tylko Lustro. Reszta należy do ciemności, dopóki nie pojawi się odbita
w zwierciadle.
Tak było i teraz − ja, Sarot i cały Wszechświat nie istnieliśmy. Byliśmy
częścią ciemności, czymś mniej niż próżnią. Istniało tylko Lustro.
− Podejdź bliżej − zachęciłem maga szeptem. − Nic nie zobaczysz, jeśli
nie podejdziesz bliżej.
Z mroku nie dobiegł żaden dźwięk, ale wiedziałem, że się waha.
17
− Co jest dalej? − zapytał po chwili.
− Kolejne zwierciadło. Cała galeria. Wiadomo, że kończy się po
przeciwnej stronie wieży. Tamto lustro wygląda całkiem zwyczajnie i
oczywiście nie można wejść do środka. Kto wie, być może da się wyjść. O ile
mi wiadomo, nikomu się to do tej pory nie udało. Natomiast to przejście
działa w obie strony. Można zawrócić. Przynajmniej do pewnego momentu.
− A ty, Istharionie... Próbowałeś?
− Nie. Od razu się cofnąłem. Po cóż miałbym iść dalej? Lustra nie
pokazałyby mi niczego, czego sam bym o sobie nie wiedział. Doskonale
wiem, iż jestem tylko grą własnych złudzeń i nie muszę ginąć, by się o tym
przekonywać.
Znów nabrał powietrza.
− Nie jesteśmy złudzeniami. Zostaliśmy stworzeni na podobieństwo
Najwyższego.
− W istocie? Być może, ale w niczym nie poprawia to twoich szans.
Przekonaj się, czy zdołasz stawić czoła lustrom. Ale nie zapędzaj się zbyt
daleko. Nie sądzę, żebyś mógł znieść to, czego się o sobie dowiesz. To będzie
śmierć Sarota, tego, którego, jak ci się wydaje, znasz tak dobrze. Jesteśmy
tylko jedną z wielu masek nicości. Pamiętaj o tym. Jeśli coś ci się stanie,
Malakiasz i pozostali będą mieli do mnie pretensje, bo najwyraźniej jesteś im
do czegoś potrzebny, skoro cię tu przyprowadzili.
− Podobno ten, kto przejdzie, otrzyma niezwykłą moc...
− Tak twierdzi pospólstwo. Nawet gdyby tobie się udało, nie
przypuszczam, byś w ten sposób cokolwiek zyskał, utracisz natomiast
złudzenia co do własnej osoby. Nie należysz do ludzi, którzy potrafiliby żyć
bez nich. Sam zadecyduj, czy warto ryzykować.
Sarot westchnął i ruszył w stronę Lustra.
* * *
18
− Oszczędźcie mi, proszę, dalszych komplementów co do jakości mojego
wina. Gdyby nie było doskonałe, nigdy bym go wam nie podał. Powiedzcie w
końcu, o najczcigodniejsi z mędrców, co naprawdę was do mnie sprowadza.
Postanowiłem nie ułatwiać im sprawy wyjawianiem swoich domysłów.
Zawsze interesuje mnie nie tylko treść, ale i forma opowieści. Okoliczności
narzucają treść, ale formę w pewnym stopniu możemy kształtować sami.
Porozumieli się szybko spojrzeniami − astrolog, hazzi i ambasador. Sarot
siedział na swoim miejscu zapatrzony w kielich. Zgodnie z moimi
przypuszczeniami, po bardzo krótkiej chwili przerażony wypadł z Lustra i
musiałem przytrzymać go siłą, by nie rozbił sobie głowy o ścianę korytarza.
Usiłowałem wyczytać coś z jego oblicza, ale na to było jeszcze za wcześnie.
Wciąż był zbyt wstrząśnięty. Przeczuwałem jednak, iż prawdopodobnie
będzie mnie od tej pory nienawidził. Nie przeszkadzało mi to, byleby tylko
unikał Wieży.
Malakiasz wskazał palcem przymocowaną do balustrady tarasu lunetę.
− Wiem, że umiesz z tego korzystać. Tym razem nie naciągniesz mnie na
opowieść. Musiałeś domyślić się, że chodzi nam o Mroczną Gwiazdę. Ona
powraca, Istharionie.
Bez wątpienia, gdy królewski astrolog wypowiadał te słowa, nie powiało
grozą. Noc łagodnie otulała miasto ciepłym oddechem. Wszędzie wokół
panowała cisza, a ja umiem wyczuwać nastrój chwili i wiedziałem, że jest to
cisza odpoczynku, nie zaś cisza przed burzą. Być może już wtedy powinna mi
była przyjść do głowy zaskakująca myśl, która jednak pojawiła się znacznie
później − o wiele za późno, by mogło to mieć jakiekolwiek znaczenie.
Wówczas pomyślałem jedynie, iż nie ma nic bardziej złudnego niźli nastrój
chwili.
Popatrzyłem na niebo, na gwiazdozbiór Jeźdźca.
− Nie ma pewności, że to właśnie ona. Jest wiele podobnych obiektów.
Malakiasz roześmiał się skrzekliwie.
− Sam w to nie wierzysz, Istharionie. To nie jest zwykła kometa.
19
Zachowuje się inaczej. Wszystkie przepowiednie i obliczenia się zgadzają.
− Jeśli nawet − zauważyłem − to wcale nie musi z tego cokolwiek
wynikać. Czemuż mielibyśmy się bać przybysza z Zewnętrznej Przestrzeni?
Chroni nas przecież to, co potocznie nazywają Płaszczem Ziemi.
− Słońce to życie, gwiazdy to śmierć − szorstkie słowa Ramiego rozdarły
spokojną noc. Jego naznaczona długą blizną twarz zastygła na moment w
ponurą maskę. − Nie wierzysz w legendy sprzed stuleci, Istharionie?
Będziesz im zaprzeczał nawet wtedy, gdy przyniosą ci zagładę?
Westchnąłem i pokręciłem głową.
− Jakie legendy? Osobiście znam przynajmniej dwadzieścia różnych
wersji historii o Wojnie Mrocznej Gwiazdy. Nawet wy, Manilowie, macie
przynajmniej pięć i, o ile mi wiadomo, są ze sobą w wielu punktach
sprzeczne.
− Ale − zauważył Malakiasz − wszystkie opowiadają o inwazji spoza
naszego świata...
− I o Mocach Ziemi, które stawiły jej opór − dodał z naciskiem Rami.
− Nawet jeśli tak właśnie było, czemu sądzicie, iż może się to powtórzyć?
Jeśli istotnie coś się wydarzyło, było to dawno temu. Według większości
znanych legend demon został unicestwiony. Zaś kometa mogła być tylko
symbolem, przypadkowym zwiastunem rzeczywistych wypadków...
− Widziałeś stepy Shar-Shegi? − Manil zaśmiał się nieprzyjemnie. − Ja je
widziałem. I bałbym się zbliżyć ponownie nawet na sto mil do tego miejsca.
Ziemia nosi ślady katastrofy, która nie powinna się była zdarzyć. A jednak
kiedyś Płaszcz Ziemi został rozerwany. A jeśli raz tak się stało, może i drugi.
Demon został pokonany, zgoda. Nie gawędzilibyśmy sobie tutaj dziś przy
winie, gdyby stało się inaczej. Ale nie ma żadnej pewności, że nie pojawi się
na nowo, gdy powróci źródło jego mocy.
− Studiowałem pilnie u boku Malakiasza. − Ton głosu Sarota był
nieoczekiwanie zimny i spokojny. Pomyślałem, że go nie doceniłem. −
Wszystko wskazuje na to, że Noc znów może rzucić wyzwanie. Obowiązkiem
20
nałożonym nam przez Stwórcę jest temu zapobiec. Dzień musi zwyciężyć.
Podniósł na mnie wzrok. W jego oczach rozbłysła siła i upór. Zaszła w
nim wyraźna zmiana, która wzbudziła mój niepokój.
Roześmiałem się ironicznie.
− I dlatego przybyłeś tu do mnie pod osłoną nocy, a nie w blasku dnia,
który tak kochasz? Dla towarzystwa zaś przyprowadziłeś ze sobą − bez
obrazy, dostojny Rami − jednego z Manilów, który z pewnością nie podziela
twoich poglądów w kwestii obowiązków nałożonych nam przez Stwórcę?
Uśmiechnąłem się w duchu, widząc, że w jego spojrzeniu nie ma ani
śladu wahania − zupełnie jakby próba z Lustrem zakończyła się
zwycięstwem, a nie porażką.
− To szczególna sytuacja i wymaga szczególnych środków.
− Malakiaszu? − Obróciłem się w stronę starego astrologa.
Ten, dla odmiany, był pełen wątpliwości.
− Nie możemy wiedzieć na pewno, iż Stwórca rzeczywiście istnieje –
powiedział, starannie dobierając słowa, tak, by nie obrazić za bardzo nikogo
z obecnych, co, trzeba przyznać, było zadaniem raczej karkołomnym. −
Możemy jednak mieć nadzieję, iż rzeczywiście tak jest i że, wbrew
twierdzeniom niektórych, nie zapomniał całkiem o naszym świecie.
Większość z nas tutaj zebranych wierzy, że walka sił światła z siłami
ciemności, jakkolwiek byśmy je rozumieli, nadal trwa. Wydaje się, że przed
nami wszystkimi stanęło teraz nowe zadanie...
Patrzyłem na nich w zamyśleniu i przez głowę przebiegł mi stary
aforyzm, przypisywany mistrzowi
Ih'ramowi −
„bądź czujny, gdy
wypowiadane są wojny, lecz stokroć czujniejszy, gdy zawierane są sojusze”.
Wiele dni później przypomniałem sobie tamtą chwilę i tamte słowa.
− A ty, dostojny Talledzie − zwróciłem się do hazziego. − Czy wiesz, że to
właśnie twoja obecność zaskakuje mnie tutaj najbardziej? Tobie obca jest
przecież religia Ramiego, nie podzielasz też wiary Malakiasza i Sarota. Tak,
oczywiście, wszyscy znamy twą mądrość i szlachetność − dlatego właśnie
21
zostałeś hazzim na dworze naszego władcy. Podobno zawsze kierujesz się
racjami rozumu i wierzysz jedynie w to, czego można dotknąć. Czemu więc
tak się przejąłeś starożytnymi legendami i przepowiedniami astrologów?
− Legendy i przepowiednie nie interesują mnie dla nich samych − odparł
bez zająknięcia − o ile nie są odbiciem prawdziwych zdarzeń, a sądzę, że tak
właśnie jest w tym przypadku. Zagrożenie, które nadchodzi, jest jak
najbardziej realne. Co więcej, dokładnie wiemy, na czym polega. Czyżbyś
zapomniał, mędrcze, o Północnym Bastionie? To nie legenda, to
rzeczywistość. To miejsce już od setek lat pozostaje wyzwaniem. Nikt z nas
nie jest w stanie się do niego dostać. To widomy znak ingerencji obcego
świata w nasz własny.
− Wyjawcie mi więc − rozłożyłem bezradnie ramiona − na czym
właściwie polega groźba i jak postanowiliście jej przeciwdziałać. Nade
wszystko zaś − czemu przyszliście z tym akurat do mnie...
Cała czwórka porozumiała się wzrokiem, po czym znów przemówił
Malakiasz.
− Północny Bastion. Jeśli demon istotnie powróci, nie możemy dopuścić,
by źródło jego mocy spokojnie na niego czekało. Musimy je unieszkodliwić
zanim to nastąpi.
− Najpierw musielibyście się tam dostać − zauważyłem uprzejmie. − A
jak stwierdził właśnie dostojny Talled, spokoju fortecy nie jest w stanie
naruszyć żadna z istot naszego świata. Z pewnością lepiej ode mnie znacie
relacje rozmaitych magów, mędrców i podróżników, którzy na przestrzeni
wieków próbowali tego dokonać. Te z nich, które opowiadają o rozmaitych
cudach i okropnościach, bywają niekiedy nawet interesujące, lecz są również
straszliwie niekonsekwentne. Inne z kolei są tak suche, rzeczowe i nudne, że,
podejrzewam, zbliżają się do rzeczywistości. Tak czy inaczej, nawet jeśli
Północny Bastion istnieje, to nikomu nie udało się jak dotąd do niego wejść.
Śmiem przypuszczać, że tak już pozostanie. „Nikt spośród nas, zrodzonych
pod niebem tej ziemi…”, że zacytuję, jeśli się nie mylę, mistrza Kesaia.
22
− Północny Bastion istnieje – odparł cicho Talled. – I jego twórczyni
dobrze zabezpieczyła go przed intruzami, tak by wkroczyć do niego mogła
jedynie ona sama… lub jej spadkobiercy. A ona była…
− Demonem przybyłym z zewnątrz – warknął Sarot, wyraźnie już
zniecierpliwiony – i zabezpieczyła swą siedzibę przed nami, mieszkańcami
tego świata. I tu właśnie znajduje się furtka! Możemy przechytrzyć demona!
Czy naprawdę nie widzisz, do czego zmierzamy, Istharionie?
− Widzę doskonale – westchnąłem ciężko – tym bardziej więc nie
zamierzam niczego wam ułatwiać.
Malakiasz i Rami uśmiechnęli się nieznacznie, hazzi zaś uniósł
uspokajająco rękę.
− Wierzymy, że istnieje sposób, aby otworzyć bramy Północnego
Bastionu. Potrzebujemy przybysza z zewnątrz, tak jak przybyszem z
zewnątrz była Mroczna Gwiazda. Kogoś, czyj wzrok przeniknie iluzję, wobec
której nasz jest całkiem bezsilny. I tutaj pojawiasz się ty, Astronomie. Tylko
ty jeden bowiem jesteś w stanie…
− Otworzyć przejście pomiędzy światami – dokończyłem z rezygnacją.
− Zrobisz to? – spytał Malakiasz. – Otworzysz tunel i pomożesz nam
sprowadzić odpowiednią osobę?
Przez chwilę milczałem. Zapytasz, daleki słuchaczu, czy ogarnęły mnie
wątpliwości? O tak, z pewnością plan moich gości zawierał w sobie liczne
luki i niedopowiedzenia… Lecz czy nie tak właśnie jest w prawdziwym
życiu? Wszak słuszne decyzje stają się takimi jedynie w wyniku
nieodgadnionych kaprysów losu, nie zaś z powodu swej rzekomej słuszności.
Tak czy inaczej ci, którzy tak jak ja snują opowieści, nie powinni oceniać
zamierzeń tych, którzy – powodowani odwagą czy też naiwnością − zmagają
się z życiem.
− Istharionie… − powtórzył Malakiasz.
Każdy przywilej ma swą cenę i tylko głupiec sądzi, iż uda mu się uniknąć
zapłacenia jej… w taki czy inny sposób.
23
− Dobrze – rzekłem – umożliwię wam zrobienie tego, co zamierzacie
uczynić. Nie mnie jednak oceniać sens waszego przedsięwzięcia.
Malakiasz odetchnął z ulgą, na twarz Sarota powróciła arogancja.
Zamyślony Rami bił się z myślami, zaś spojrzenie Talleda jak zwykle było
nieprzeniknione.
Ciekawi cię, o nieznajomy, czy już wtedy snułem podejrzenia? Czy
choćby przez mgnienie oka przeczułem istnienie straszliwej prawdy, skrytej
w pajęczynie słów? O, nieznajomy! Jak pisał mistrz Ih’ram, każde pytanie
zawiera w sobie odpowiedź.
Lecz któż z nas potrafi na czas zadać właściwe pytanie?
24
Fragment 3 - Ciemne ziarna
Biegł długą, ciemną doliną. Śnieg skrzypiał mu pod stopami. Było
przeraźliwie zimno, lecz jego własne serce emanowało jeszcze większym
chłodem. Czy to szkielety wieżowców majaczyły w oddali? Czy też może
okaleczone zbocza gór? Spalone kikuty drzew? Daleko przed sobą dostrzegł
polanę, na której środku pojawił się znajomy, niewyraźny kształt...
Szedł pogrążoną w mroku klatką schodową. Przyjęcie nagle zniknęło.
Świat wokół stał się cichy i martwy. Czy to naprawdę jemu wydawało się
kiedyś, że lubi samotność i ciszę? Gdzie podziały się roześmiane twarze
przyjaciół? Oddałby teraz wszystko, by choć przez moment ujrzeć oblicza
swych wrogów. Czemu znalazł się zupełnie sam w tym ciemnym,
przerażającym miejscu? Chciał krzyczeć, biec, nawet umrzeć, byle tylko uciec
od tego strachu.
Wyszedł z klatki schodowej na zewnątrz, choć wiedział, co będzie tam na
niego czekało. Było nieuchronne – jak zawsze w tym śnie. Śnił o tym już
dziesiątki razy.
Zamiast na podwórku przed swoim blokiem, znalazł się w samym środku
pogrążonego w ciemności lasu. W panice odwrócił się, rozpaczliwie pragnąc
wrócić do bezpiecznego mieszkania lub w jakiekolwiek inne miejsce, ukryć się
pośród
gwaru
rozmów,
pośród
hałasu
warszawskiej
ulicy,
pośród
monotonnego buczenia telewizora. Ale do tamtego świata nie było już
powrotu; zewsząd otaczały go nagie pnie potężnych drzew.
Daleko przed sobą dostrzegł polanę. Jak zahipnotyzowany ruszył w jej
kierunku, nie będąc w stanie przeciwstawić się tajemniczej sile, która go tam
wzywała. Polana była coraz bliżej. Na jej środku pojawił się niewyraźny kształt
− dom ciemności, siedlisko upiorów, chata wiedźmy?
− Nie − zawołał ze szlochem. − Nie chcę tam iść! Nie chcę! Pragnę się
obudzić!
I obudził się z krzykiem, tak jak dziesiątki razy wcześniej.
25
* * *
Zza zakrętu niespodziewanie wypadła furgonetka i Joanna ostro
szarpnęła kierownicą. Zaklęła pod nosem, gdy jej wiekowe seicento o mało
nie wylądowało na poboczu.
− Aaaaaa! Aśka! – zawyła przerażona Kinga. – Wolniej… Przecież to tylko
godzina drogi. Nie musimy się tak spieszyć.
− Wcale się nie spieszymy − burknęła Joanna, ale nieco zwolniła, bardziej
zresztą w trosce o silnik, który właśnie znowu zaczął rzęzić, niż o
samopoczucie kuzynki. – Poza tym to tamten kretyn wjechał mi na pas…
−
Dlaczego
zawsze
musisz
tak
pędzić?
–
mruknęła
nieusatysfakcjonowana. – Zwłaszcza wtedy, kiedy cię coś wkurzy...
Kinga,
− Dzięki temu łatwiej jest odreagować. Wiesz, że prowadzenie
samochodu mnie uspokaja.
− Ale nie tych, którzy z tobą jadą. Kłopoty w pracy? Znowu chcą cię
wyrzucić z redakcji?
− Nie − westchnęła Joanna. – Nie tym razem. Ale za to chyba jednak nie
znajdzie się dla mnie miejsce na liście wyborczej. Kumple Karkoszki pożalili
się prezesowi, że tyle jest przecież przypadków nepotyzmu wśród naszych
przeciwników politycznych, a ja akurat uwzięłam się na tego biedaka… No i
tak go ponoć urobili, że zamiast pogonić kota Karkoszce, postanowił umyć
ręce.
− No i co? − spytała Kinga bez większego entuzjazmu, jako że nigdy
zbytnio jej nie pasjonowały dziennikarsko-polityczne uwikłania kuzynki.
− No i jadę spędzić weekend z tobą i z twoim bratem. Muszę odpocząć od
Warszawki.
− Sama widzisz − skomentowała Kinga z niejaką satysfakcją. − Mówiłam
ci, że ta cała polityka to brudna sprawa i że nie ma co się w to ładować. Nie
jestem też przekonana, że to najlepsze zajęcie dla kobiety. Zajęłabyś się lepiej
26
swoim życiem osobistym. Co się stało z tym twoim kolegą, Pawłem?
Wydawało mi się, że w pewnym momencie był bardzo zainteresowany…
Czemu tak nagle zniknął?
− Taa… − wydęła wargi Joanna. – Zainteresowany to on był chyba
głównie pogłębieniem swego narodowo-katolickiego image’u. Gdzieś tam
biedaczyna uroił sobie, że stanowię odpowiednią kandydatkę na żonę.
Zmienił zdanie, jak zaproponowałam wspólne wyjście na koncert zespołu
psychodelicznego. Tak więc szczęśliwie uratowałam go przed popełnieniem
życiowego błędu.
− No nie wiem, czy słusznie postąpiłaś – odparła Kinga, jakby lekko
zgorszona. – Z pewnością Paweł miał wiele zalet, był kimś, na kim można się
oprzeć…
− Cóż – uśmiechnęła się szelmowsko Joanna. – Jak chcesz, mogę ci dać
telefon do niego. Może jeszcze zdążysz się załapać.
− Ale ja wiem − ciągnęła niezrażona Kinga, udając, że nie dosłyszała
ostatniego zdania. − Czekasz na jakiegoś rycerza, księcia z bajki. Którym na
dodatek chciałabyś rządzić. Nie wiem, jak to się ma do twojego rzekomego
przywiązania do tradycyjnych wartości − dodała oskarżycielsko. Od jakiegoś
czasu, po cyklicznych romansach z Raja Yogą, Świadkami Jehowy oraz Hare
Kryszną, Kinga przeżywała gwałtowny powrót do rodzimej religii i
konsekwentnie starała się być jak najbardziej ortodoksyjna.
Joanna parsknęła śmiechem.
− To nie ma nic wspólnego z tradycyjnymi wartościami. Których
wyznawanie nie polega zresztą na biadoleniu o nich przez dwadzieścia
cztery godziny na dobę. A już zwłaszcza faceci epatujący nimi na każdej
randce nudzą mnie śmiertelnie.
Kinga wciągnęła powietrze i zamilkła, urażona. Joanna poczuła
umiarkowane wyrzuty sumienia − wiele rozmów z kuzynką kończyło się w
podobny sposób. Żeby nieco ułagodzić Kingę, zmieniła „trójkę” na ulubioną
(od niedawna) stację kuzynki. Przez chwilę wsłuchiwała się w natchniony
27
głos spikera, kontemplując ogrom swego poświęcenia, po czym dla
odwrócenia uwagi skoncentrowała się na tym, co działo się na szosie.
Jeszcze bardziej zwolniła. Oczywiście, wbrew komentarzom Kingi,
zawsze jeździła bezpiecznie, ale teraz była zmęczona i rozdrażniona. Co
gorsza, piętnastoletni wóz najwyraźniej również przejął się jej nastrojem.
Chciałaś mieć alfa romeo, to trzeba było, kurde, wybrać inną strategię
życiową. Sama jesteś sobie winna, pomyślała melancholijnie, patrząc, jak
samochód jej marzeń i snów – czerwona gulietta − wyprzedza seicento i
znika za kolejnym zakrętem.
− Pamiętaj, żebym zatankowała na następnej stacji − powiedziała na
głos, bardziej dla przypomnienia samej sobie niż do kuzynki.
Wjechały do lasu. Dzień był upalny, ale wpadający przez uchylone szyby
wiatr przyjemnie orzeźwiał. Kinga słuchała radia, Joanna spoglądała na
szosę.
Nagle poczuła czyjąś obecność. Choć w polu widzenia na pozór nic się
nie zmieniło - droga i drzewa pozostały tą samą drogą i tymi samymi
drzewami, to jednak gdzieś w głębi, jak gdyby w jakiejś innej, równoległej
przestrzeni, zamajaczyły zarysy kształtów.
− Tam! − Usłyszała cichy okrzyk Kingi. Podążyła śladem jej spojrzenia,
lecz znów dojrzała tylko niewyraźne kontury, bardziej zresztą w myślach niż
w rozgrzanym powietrzu nad asfaltem.
− On się zbliża! − zawołała kuzynka tonem, którego Joanna nie słyszała u
niej od czasu, gdy tamta doznała objawienia podczas medytacji
transcendentalnej.
Na wszelki wypadek nacisnęła hamulec − cokolwiek miało się wydarzyć,
nie chciała, by odbywało się podczas jazdy. Poczuła, jak przeszywa ją prąd.
Tajemnicze kontury rozjarzyły się i zgasły, i przez moment przestała widzieć
cokolwiek. Potem wydało jej się, że słyszy narastający, dudniący hałas. Przed
oczyma wyobraźni − ale tylko tam − stanął jej dziwny, czteroramienny
kształt, wirujący ponad maską samochodu. Czuła, jak dotyka jej czyjeś
28
spojrzenie - nie było to już neutralne wrażenie obecności, tak jak jeszcze
przed chwilą, lecz spojrzenie wroga, nieosobowa agresja. Kątem oka
spostrzegła, że Kinga drży, skulona na swoim fotelu.
Zacisnęła mocno powieki, ale to niczego nie zmieniło − coś nadal
wgryzało się w jej duszę. Teraz z kolei poczuła irytację − jej racjonalny umysł
zbuntował się przeciwko całemu zajściu.
− No, spadaj – wycedziła przez zęby. Przemogła lęk, uniosła głowę i
wyszła naprzeciw atakującemu ją spojrzeniu. Zupełnie nieoczekiwanie,
tamto cofnęło się i rozmyło, zniknęło gdzieś w oddali, przedtem jednak
dokładnie zapamiętując każdy szczegół jej twarzy, każdy splot myśli, jakby
pragnąc wchłonąć całą jej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Drżącą ręką przekręciła kluczyk w stacyjce.
− Czułaś to? − wyszeptała Kinga.
− Złudzenie − mruknęła bez przekonania.
− Więc też to czułaś. To było coś złego. Bardzo złego. Ale przedtem...
Widziałaś te obrazy?
− Nic nie widziałam − odburknęła zirytowana.
− Rozmazane ludzkie sylwetki − ciągnęła kuzynka. − Jedna z nich ruszyła
w moją stronę. Bił od niej blask. Podeszła bliżej i zobaczyłam, że to po prostu
młody mężczyzna, tylko tak jakoś dziwacznie ubrany. Patrzył prosto na mnie
i uśmiechał się... Chciałam wyjść mu naprzeciw. Ale wtedy nagle krzyknął
przestraszony, i wszystko zniknęło. A jeszcze później pojawił się ten
wirujący kształt. Myślę, że najpierw zobaczyłam anioła, a następnie złego
ducha...
− To niemożliwe - stwierdziła ponuro Joanna. − Ja niczego nie widziałam.
− Ale przecież też coś czułaś?
Joanna nie odpowiedziała, koncentrując się na prowadzeniu.
Resztę drogi przejechały w milczeniu.
Silnik wysiadł dwieście metrów przed domem kuzynostwa i samochód
trzeba było podholować.
29
* * *
Gdyby myśli miały kształt, ta przypominałaby czteroramienną martwą
rozgwiazdę, wirującą powoli wokół własnej osi. Gdyby potrafiły wydawać
dźwięk, ta napełniałaby powietrze głuchym, modulowanym warkotem.
Gdyby zajmowały miejsce, ta przez chwilę tkwiłaby zawieszona wysoko
ponad światem.
Gdyby to, co działo się obok rzeczywistości zdarzeń i kształtów,
spróbować opisać właśnie poprzez zdarzenia i kształty, opis taki mógłby
wyglądać następująco: przez długi, długi moment czteroramienny kształt
wisiał ponad Ziemią, sondując ludzkie serca i linie wydarzeń, cofając się w
przeszłość i wybiegając do przodu, starając się zapamiętać ujrzane w
migawkach twarze. Potem oderwały się od niego cztery cienie i zaczęły
swobodnie opadać ku powierzchni planety. On sam zaś wzniósł się jeszcze
wyżej, do sfer, gdzie żaden opis nie miałby już sensu, i przyczaił się, czekając
na właściwy moment, aby powrócić.
* * *
Pierwszy z mężczyzn siedział nad butelką wódki. Był bardzo młody i
higienicznie ostrzyżony na łyso. Miał na sobie spodnie od dresu i
podkoszulek, który odsłaniał imponującą muskulaturę ramion. Chłopak
nazywał się Janek Ciemniaga, ale kumple przez szacunek dla jego
umiejętności kickbokserskich uhonorowali go ksywą Kopyto.
Kopyto otępiałym wzrokiem wpatrywał się w szafkę RTV, gdzie
znajdował się milczący telewizor i odtwarzacz Sony. Usłyszał szuranie
kroków w przedpokoju − matka stanęła pod drzwiami i rzuciła swoje zwykłe
"janekcotytamrobisz". Potem zajrzała, by sprawdzić, czy jest w środku,
mruknęła coś i wyszła, zdziwiona jego spokojnym zachowaniem. Dobrze,
30
kurwa, że chociaż nie truła mu już o tej pierdolonej maturze. Przecież nawet
w telewizji mówili, że prawie wszyscy w liceach profilowanych oblali, więc
co się go czepia?
Nieważne. Miał teraz co innego na głowie. Był zaniepokojony. Szczerze
powiedziawszy, to nawet się trochę bał. Wczoraj, gdy dorwali w parku
tamtego starucha, wszystko było w porządku, ale dziś... Nie, nie byli pijani,
najbardziej właśnie kręciło ich, że zrobili to zupełnie na trzeźwo. Potem
nawet nie zabrali mu portfela − taką mieli fantazję... Kiedy wrócił do domu,
czuł się naprawdę świetnie.
Tamten przeżył, choć wylądował w szpitalu. Niby nie było czym się
przejmować, ale... Ani Pajo, ani Ściema nie przyszli dzisiaj z obiecanym
pornolem.
Bał się. Bał się dzwonka do drzwi i telefonu, ale też i czegoś jeszcze.
Siedział skulony w fotelu, spoglądając na pociemniały ekran.
Nagle coś się stało. Nie, stało się dużo wcześniej, ale on zauważył to
dopiero teraz. Cały czas się zmieniało, w oszałamiającym tempie, jak na
filmie z Van Dammem.
To coś, co się zmieniało, zabierało jego strach, więc wyszedł temu
naprzeciw. „Wpuść mnie”, powiedziało, „a już nigdy nie będziesz się bał.
Będziesz robił co chcesz i nikt ci nie podskoczy”. „Dobra”, odparł, bo co niby
miał powiedzieć. Może w pierwszej chwili poczuł się trochę nieswojo, ale
zaraz potem ten Kopyto, który mógł się czuć nieswojo, pozostał już tylko na
powierzchni, a w głębi wygodnie usadowił się ten drugi, nowy, w pewnym
sensie nadal oczywiście będący tym starym, ale jednocześnie także i czymś
więcej.
O tak, wiele się zmieniło. Czuł siłę. Te wszystkie lata w szkole... Bez
sensu. Teraz po raz pierwszy naprawdę wiedział, co ma robić. Wierzył, że
cokolwiek zrobi, pozostanie bezkarny. Tak obiecało mu to coś więcej. Jego
umysł był zbyt zmącony, by widzieć wszystko wyraźnie, ale wiedział już, że
czeka go ważna robota.
31
I chuj z maturą.
* * *
Drugi mężczyzna nerwowo kręcił się po pokoju hotelowym. Kilka lat
starszy, elegancki, z włosami obficie pokrytymi żelem, stanowił całkowite
wizualne przeciwieństwo Kopyta. Nazywał się Maciej Okoń. On również był
w rozterce. Jego problemy były jednak bardziej skomplikowanej, finansowoprofesjonalnej
natury,
a
dotyczyły
dalszej
kariery
w
charakterze
regionalnego przedstawiciela międzynarodowego koncernu tytoniowego.
Wszystko przez tę nieszczęsną defraudację! Jeżeli tak to w ogóle nazwać.
Po prostu pożyczył sobie trochę pieniędzy firmy. Cholera, nigdy wcześniej
nie trzymał w rękach takiej kasy, no i nic dziwnego, że troszkę go poniosło.
Koncern też tu zawinił – mogli mu przecież dać lepszą brykę. Renault
kangoo! Aż wstyd zaparkować przed klubem takim furakiem! O wyrywaniu
lasek już nie wspominając.
No, dobra, bez paniki. Jakoś z tego wybrnie, byle tylko poprawić bieżące
wyniki. Namówić cholernego Leskiego, żeby wreszcie podpisał kontrakt.
Co, niestety, okazało się wcale nie takie proste. Zupełnie jakby młody
biznesmen wyczuł, że Okoniowi się spieszy i celowo grał na zwłokę. Z
wczorajszego spotkania znowu nic nie wyszło. Dlatego właśnie Okoń,
zamiast balować w stolicy, przyjechał za Leskim aż do tej dziury. Po trzech
rozmowach telefonicznych tamten łaskawie obiecał w końcu, że następnego
dnia znajdzie dla niego trochę czasu. Może jeszcze uda się wszystko
zatuszować, zanim kapną się w centrali.
Znów stanął przed lustrem. Zdziwiony zmarszczył brwi. Nieoczekiwanie
zdenerwowanie ustąpiło. Nie był typem marzyciela, z całą pewnością też
nigdy nie zdarzyło mu się śnić na jawie, ale teraz oto niespodziewanie
przeżył coś w rodzaju wizji. Stał w osłupieniu, wpatrując się w pojawiające
się w powietrzu obrazy. Może przez moment od niechcenia kontemplował
32
fakt, że jest w tym coś dziwnego, może jego praktyczny umysł z początku
podpowiadał mu, że takie wizje zazwyczaj są domeną jedynie poetów i
narkomanów, lecz praktyczność zawsze pierwsza pierzcha w zetknięciu z
pokusą, tak więc postąpił krok do przodu, potem zaś kolejny i jeszcze jeden...
Stał w samym środku wirujących obrazów, obietnic bogactwa i potęgi.
Jak urzeczony wchłaniał upojną szybkość sportowych bryk, klubowy zgiełk i
słodką woń perfum najdroższych dziwek świata. Tak, oczywiście, wciąż
jeszcze był w stanie się wycofać, ale dlaczego miałby to robić? W jednej
krótkiej chwili dostał wszystko, o czym kiedykolwiek mógłby zamarzyć,
więcej niż mogła mu dać rzeczywistość, w jakiej od dawna żył jego umysł.
Więc pozostał pośród świateł i zgiełku.
Ten, który stał teraz przed lustrem, a który w jakiś sposób nadal był
mężczyzną z pokoju hotelowego, uśmiechnął się z zadowoleniem. W
przeciwieństwie do Kopyta, on ogarniał swym umysłem prawie wszystko.
Czuł, że nie jest sam. Zdawał sobie sprawę z istnienia swego partnera w ciele
Kopyta i oczekiwał pojawienia się kolejnych sojuszników. Wiedział też, że to,
czemu służył, choć w stanie uśpienia, nadal wisiało nad światem, leniwie
oceniając jego poczynania. Pieczołowicie powtarzał w myśli ciągi wydarzeń,
które mu przekazano, i starał się je przełożyć na język działań, jakie będzie
musiał podjąć, by zadowolić tego, przez którego został wybrany.
* * *
Trzeci mężczyzna nazywał się Jacek Roszmak i znajdował się w swojej
pracowni. Był znacznie starszy od dwóch poprzednich i raczej dziwacznie
ubrany. Miał na sobie żółtą, powłóczystą szatę, zakupioną w sklepie
indyjskim w Warszawie, białe luźne spodnie od kimona, naszyjnik z wielkich
czerwonych koralików oraz kirgiski kalpak, który pasował do całości jak
pięść do nosa. Dla znawcy tematu nie wyglądałoby to zbyt przekonująco, ale
jak na prowincjonalne gusta jego klientów w zupełności wystarczało.
33
Siedział w kucki nad otwartą księgą, pośród kręgu niesamowitych
rysunków, krztusząc się kadzidlanym dymem. On również nie był w
najlepszym nastroju. Przez wiele lat zgłębiał tajniki czarnej magii, czytał
zakazane, z trudem zdobyte księgi, uczestniczył w ekskluzywnych seansach i
spotkaniach. Raz zafundował sobie nawet podróż na Jamajkę i do Brazylii za
pieniądze, które uzbierał ze swej praktyki, by poznać sekrety czarowników
voodoo i spirytystów.
Niestety, choć był świadkiem licznych manifestacji nadnaturalnej potęgi i
miał zaszczyt spotkać wielu prawdziwych mistrzów, jemu samemu nie dane
było osiągnąć nic, co zaspokoiłoby ciągle rosnące ambicje.
Teraz siedział więc samotnie na specjalnie przystosowanym do
tajemnych ceremonii strychu, wdychając dym, i z niechęcią myślał o
kolejnym dniu spotkań ze swymi naiwnymi klientami.
Wtem coś się zmieniło. Poczuł drgnięcie - niewidzialne uderzenie mocy.
Potem następne, o wiele silniejsze. Silniejsze niż wszystkie te, których
doznawał w obecności najsławniejszych szamanów. Przed oczami wyobraźni
zamajaczył mu niewyraźny, ciemny, pulsujący mocą kształt. Z radością rzucił
się w jego kierunku, chcąc przejąć jego siłę.
Wszystko na pozór znów wydawało się takie samo. Świece zgasły.
Starszy mężczyzna siedział na pogrążonym w ciemności strychu, lecz teraz
już widział wszystko wyraźnie. Ta część, która ciągle była dawnym
Roszmakiem, z trudem hamowała pełen satysfakcji chichot. Natomiast ta,
która przybyła z zewnątrz, czujnie rozglądała się wokół, pragnąc
przewidzieć dalszy rozwój wypadków. Po krótkiej chwili obie zlały się ze
sobą w niemal doskonałą jedność.
Zwyciężył, pozbył się ludzkich ograniczeń. Został wybrany, choć
jednocześnie sam przecież był tym, który wisząc ponad światem wybierał.
Teraz, kiedy był jednością, znaczenie miała już tylko posiadana przez niego
moc - o wiele potężniejsza od tej, jaką szczycili się czarownicy voodoo,
szamani i spirytyści. Wiedział, że jego część − ciemne, pulsujące w sercu
34
ziarno − przybyła z zewnątrz, spoza świata, w którym do tej pory
przebywało jego ciało. Był z tego dumny. Przeczuwał, że wkrótce będzie
musiał wykonać pewne zadanie, ale teraz pragnął jedynie napawać się swoją
nową potęgą.
* * *
Ostatni, czwarty z mężczyzn, siedział na werandzie podmiejskiego
domku, lekko kołysząc się w fotelu na biegunach, ze szklanką piwa w ręce.
Obok leżały trzy puste butelki. Zawsze mówił, że ma zbyt słabą głowę, by
zostać alkoholikiem. W przypadku lekkiej chandry korzystał więc jedynie z
piwa. Teoretycznie miał mniejsze od trzech pozostałych mężczyzn powody
do życiowego niezadowolenia. Co ciekawe, większość znajomych uważała go
za człowieka sukcesu i nigdy nie przypisałaby mu skłonności do melancholii.
Z pewnością nie posądziliby go o nią ludzie, którzy znali go na płaszczyźnie
zawodowej. Następnego dnia miał jednak obchodzić swoje trzydzieste urodziny,
a przy tego typu okazjach zazwyczaj czuł się fatalnie.
Właśnie zapadła noc, a on siedział na ganku i umiarkowanie zaprawiał
się alkoholem, użalając nad sobą i starając zapełnić swoją wyobraźnię
odpowiednią ilością halucynacji, które odegnałyby czającą się zewsząd
pustkę. Od czasu do czasu wstawał, przeciągał się i robił kilka leniwych
ruchów, by przypadkiem nie zapaść w drzemkę. Bał się, że kiedy zaśnie,
znowu dopadną go jakieś koszmary, w szczególności zaś stały punkt
programu, czyli nieśmiertelna chata na środku leśnej polany. Nie, tym razem
od snów zdecydowanie wolał alkoholowe halucynacje na jawie.
Wtem coś się zmieniło − jeden z tworów wyobraźni przesłonił pozostałe.
Mężczyzna skrzywił się − prawdę powiedziawszy wolałby, żeby w jego
umyśle pojawiło się coś na kształt eterycznej blondynki, nie zaś pulsująca,
ciemna rzecz o nieokreślonych konturach.
W następnej chwili zamrugał i zerwał się z miejsca, upuszczając butelkę
35
na podłogę werandy. Ciemna rzecz stawała się coraz bardziej realna,
wyciągała szpony ku jego sercu. W uszach czuł nieznośne i jednocześnie
rozkoszne pulsowanie. „Chodź do mnie”, mówił kształt, „a już nigdy nie
zaznasz pustki”.
Mężczyzna znał smak pokus, przez całe swoje życie szukał ich, walczył z
nimi, ulegał im bądź też pokonywał z uporem godnym lepszej sprawy, teraz
jednak zrozumiał, że ta pokusa jest silniejsza od wszystkich innych.
Ciemne ziarno przesłoniło już niemal cały świat. „Spójrz”, szeptało,
„tylko ja jestem realne, wybierz mnie. Oprócz mnie jest tylko pustka, tylko
niepewność, a ty przecież tak się jej boisz... Ciebie też tak naprawdę wcale
nie ma, czemu więc miałoby ci zależeć?”
Mężczyzna zamachał gwałtownie rękami, zerwał się z fotela i skoczył w
ciemność ogrodu. Jedna część jego umysłu chciała odpowiedzieć na
wezwanie i w ten sposób uchronić się przed nicością, ale druga, nagle
przebudzona z letargu, uporczywie pragnęła samotności, czystej i
niezmąconej, niezakłócanej ani przez ludzi, ani przez pulsujące ciemne
kształty.
Ale tamto było wszędzie, opanowało już niemal każdy zakamarek jego
serca, wysysało oddech i pochłaniało wzrok. Przyspieszył, wciąż jeszcze
słuchając głosu rozkazującej mu pędzić przed siebie samotności, licząc na to,
że podmuch wiatru strząśnie intruza z serca.
Minął sąsiedni dom i wypadł na pole, kierując się w stronę czarnej ściany
lasu. Alkohol powoli wyparowywał z umysłu, ale jednocześnie zaczynało go
ogarniać zmęczenie. Z westchnieniem ulgi padł na trawę, nie mając już sił, by
walczyć. Obły kształt zapulsował z radością, przeczuwając zbliżające się
zwycięstwo.
Wzrok mężczyzny padł na gwiazdy. Zimnym, bezlitosnym światłem
dumnie dawały świadectwo swojej samotności. Ciemne ziarno jakby
zawahało się, cofnęło macki, sprawdzając coś z niepokojem. Przypominało w
tym momencie wojskowy patrol, który w pogoni za bezbronnym
36
uciekinierem nieoczekiwanie stanął twarzą w twarz z czołem potężnej armii,
której zupełnie nie spodziewał się zastać akurat w tym miejscu. Mężczyzna
ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że wyczuwa emitowaną przez tamto coś
niepewność. Ponownie spojrzał w górę − nie na gwiazdy, lecz jeszcze głębiej,
w czarną otchłań.
Nagle wydało mu się, że spada, a wraz z nim spada ciemne ziarno. Czuł
jego narastającą panikę − usiłowało uciec. Lecz nie mogło, teraz tak samo
bezradne jak on. Lecieli razem przez wypełnioną okruchami zimnej materii
przestrzeń, z daleka mijając planety i gwiazdy. Było coraz zimniej − tak
zimno, jak może być tylko w kosmicznej próżni. Zachłysnął się chłodem,
pozwalając, by krew zamarzła mu w żyłach. Ciemne ziarno zaskrzeczało
gwałtownie, odrywane od jego serca jakąś potężną siłą. Potem, wrzeszcząc w
agonii, rozpadło się na miliony okruchów i przepadło. Czerń roześmiała się z
triumfem.
Szybował wprost na wędrujący poprzez czarne przestworza kawałek
lodu. A może to on sam był kawałkiem lodu, od wieków pogrążonym we
śnie? Miał wrażenie, że w przezroczystej tafli niczym w lustrze dostrzega
czyjąś twarz, twarz tak bardzo podobną do...
Ocknął się, lekko zziębnięty, i niemrawo wstał z pokrytej rosą trawy.
Musiałem chyba zasnąć, pomyślał. Popatrzył na rozgwieżdżone niebo −
wyglądało całkiem normalnie i wcale nie zamierzało go nigdzie wciągać. Od
wschodu jakby zaczęło się zasnuwać. Wokół nie czuł również ani śladu
pulsującego ziarna − sama myśl o czymś takim wydała mu się w tej chwili
absurdalna.
Sam widzisz, kretynie, skarcił się z niesmakiem. Inni, żeby zaznać
halucynacji, potrzebują przynajmniej trawki, a tobie wystarczą trzy piwka.
Westchnął i apatycznie powlókł się do domu.
37