Z Australii subiektywnie cz. I Magazyn OFF_ROAD.PL 07
Transkrypt
Z Australii subiektywnie cz. I Magazyn OFF_ROAD.PL 07
PRZYGODA ON-ROAD – 10% OFF-ROAD – 90% Outback Challenge Z Australii subiektywnie AUTOR: Michał Ginter / Arek Witczak,ZDJĘCIA: Jarek „Jerry” Kornacki, Arek Witczak, Michał Ginter Byłem na Outback Challenge z Witczakiem. Prawdę mówiąc, nie wiem jak to się stało, bo wybierałem się tam z Traskiem – ale też było fajnie. Pomysł urodził się bardzo dawno, bo w październiku 2007 po mojej wizycie w centrali ARB w Melbourne. Przygotowania nabrały rozpędu w lutym, bo wiedzieliśmy, że w marcu trzeba będzie wstawić samochód do kontenera i go wysłać. Klasyfikacja imprezy odbywa się w dwóch klasach: Trophy i Challenge. Pierwsza ma znaczne ograniczenia w modyfikacjach pojadów (choć ograniczenie średnicy opon do 35” jest raczej dowcipem z perspektywy polskich imprez), druga ma dosyć dużą dowolność jeżeli chodzi o zmiany (opony max. 37”). Wspólne w wymogach jest to, że pojazdy startujące muszą 52 pochodzić od pojazdów sprzedawanych na rynku australijskim (lub na rynkach światowych w przypadku uczestników zagranicznych), przeróbki nie mogą uniemożliwić ich rozpoznanie, a zmiany nadwozia nie mogą przekroczyć 50% powierzchni bocznej. Zdecydowaliśmy się zgłosić samochód w klasie Trophy. Po zeszłorocznym sukcesie na DreznoWrocław, gdzie zajęliśmy 5. miejsce, dla Traska oczywistym było, że jedziemy naszym Suzuki Jimny. Od tamtej imprezy nie zmieniło się w samochodzie zbyt wiele. Doszły fotele kubełkowe, klatka, ksenony i stelaż na dachu. Silnik pozostał seryjny, czyli 1,3. 7/2008 Na początku marca zawieźliśmy samochód z osprzętem do portu w Gdyni, gdzie został zapakowany do kontenera. Zadowoleni z siebie, że wszystko zostało wykonane w terminie, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nasze nerwy będą wystawione na bardzo poważną próbę. Następnego dnia portowcy rozpoczęli strajk i cały terminal kontenerowy zamarł. Do 57 dni, które potrzeba, aby kontener z Gdyni dopłynął do Sydney, dodaliśmy 14 na wszelki wypadek. Los chciał, że zapas został zużyty już na samym początku. Jeszcze dwa dni strajku i moglibyśmy pojechać z powrotem do Gdyni i zabrać samochód do domu. 5 maja wsiedliśmy z Arkiem Witczakiem w samochód i wyjechaliśmy z Trójmiasta w kierunku lotniska Tegel w Berlinie. Nie z Traskiem, jak było przez cały czas planowane, bo syn Tomka się rozchorował na tyle poważnie, że jego udział stał się niemożliwy. Nie będę się wdawał w szczegóły wątku o potwornym nadbagażu, który składał się w przeważającej części z różnych części zamiennych do naszego samochodu. Szczęśliwie dotarliśmy do Sydney. O dziwo i wbrew naszym obawom celnicy nie przyczepili się do naszego nietypowego bagażu. Na miejscu, przy wsparciu sklepu i warsztatu ARB w Sydney, przez kilka dni dokonaliśmy przeglądu i udoskonalenia mojego Land Cruisera 75, który miał być „holownikiem” lawety z Jimnykiem. Po tygodniu, po dotarciu na miejsce Jarka Kornackiego (kierowcę wozu wsparcia), z pustą lawetą ruszyliśmy do Melbourne, gdzie lada dzień miał przypłynąć statek. Dzięki wsparciu organizatorów i jednego z zawodników – Chrisa Hummera, udało się błyskawicznie wydostać kontener z portu. Słynny ze swej skrupulatności Australijski Urząd Do Spraw Kwarantanny zażądał dodatkowego mycia pojazdu, co kosztowało nas kolejny dzień straty. W piątek, 16 maja usłyszeliśmy ostateczny werdykt – samochód może wjechać na teren Australii bez ryzyka dla tutejszej fauny i flory. Dwa dni później odczuliśmy boleśnie skutki skutecznego czyszczenia samochodu przez Australijczyków – malutka dziura w chłodnicy w towarzystwie setek pozaginanych lamelek. Już w trakcie imprezy usłyszeliśmy pocieszenie od Anglików, którzy przywozili swego Defendera przez port w Sydney. Im kazano odwijać taśmę izolacyjną z wiązki elektrycznej w poszukiwaniu grudek ziemi... Natychmiast się ucieszyliśmy, że nam zniszczyli tylko chłodnicę! Popo łudniu w yrusz yliśmy do położonego 870 km na północ Broken Hill. Dotarliśmy tam w środku nocy i zdążyliśmy jeszcze położyć się na kilka godzinek. Baza imprezy zorganizowana była na terenie toru wyścigów konnych z zabawnym elementem prysz- niców wstawionych do pustych boksów, z których nie zdjęto nawet tabliczek z imionami koni. O poranku rozpakowaliśmy sprzęt i pognaliśmy pojazd na odbiór techniczny. Przebiegł on w iście australijskim stylu: „No worries! No dramas! ” Klatka była elementem, na którym organizatorzy najbardziej się skupili. Ponieważ reszta pojazdu wyglądała jak oryginalna, więc sprawdzenie jej nie zajęło zbyt wiele czasu. Podczas gdy pozostałe samochody brały udział w paradzie w centrum miasta, my leczyliśmy rany wynikłe z transportu i czyszczenia pojazdu. Wymieniliśmy sprężyny i amortyzatory na nowe. Zainstalowaliśmy również CB radio (do łączności z samochodem „wsparcia technicznego” – trupikiem, jak spolszczyliśmy nazwę Troop Carrier, używaną do określania długiej wersji siedemdziesiątki) i radio UHF (wymagane regulaminem imprezy – jako kontakt z uczestnikami i organizatorami imprezy). Wieczorem wszystkie samochody udały się na miejsce zbiórki do pierwszego OS-u. Była to trasa około dwukilometrowej długości, wytyczona w korycie wyschniętej rzeki. Na brzegach panowała atmosfera piknikowa. Widzowie i organizatorzy palili ogniska lub oddawali się narodowemu zajęciu – grilowaniu. Było kilka dość ciasnych zakrętów, których wielu uczestników nie było w stanie pokonać bez manewrowania. To oraz bardzo wąski przejazd między dwoma pniami dało naszemu po- 7/2008 53 jazdowi odrobinę rekompensaty w konfrontacji z silnikami o pojemności średnio czterolitrowej i przeważnie o ośmiu cylindrach. Pierwszy samochód wystartował o 20:00, co w przypadku australijskiej zimy, która się właśnie zaczynała i słońca, które zachodziło po osiemnastej, oznaczało odcinek nocny. Podczas oglądania innych uczestników naszą uwagę przykuły ilości i gabaryty reflektorów montowanych na wozach. Arek, jako wyznawca ksenonowej religii, wypatrzył Patrola, który ksenonów miał 16! Do momentu, kiedy drugiego wieczora wyruszyliśmy kolumną w australijską noc na miejsce kolejnych OS-ów, traktowaliśmy tę ilość „punktów świetlnych” jako jakiś rodzaj lansu z kraju na końcu świata. Aż jadąc za jednym z wozów zobaczyliśmy jak wygląda „naświetlenie” drogi, a przede wszystkim pobocza, tymi światłami. Co jakiś czas odbierane w radiu komunikaty od pilota kolumny o leżących na drodze rozjechanych cielakach lub kangurach tylko pogłębiły wrażenie, jak istotna jest widoczność w tym dzikim kraju. 54 OS był jednym z tych wymarzonych dla naszego wozu. Komentujący kolejne startujące pojazdy spiker wspomniał, że nie tylko jesteśmy najmniejszym samochodem, ale mamy najmniejszy silnik! Natychmiast nagrodzone zostało to gromkimi brawami. Przejazd odbył się wzorowo, a dla Arka, jeżdżącego na co dzień Patrolem, był szansą zapoznania się z obsługą Jimnyka w warunkach bojowych. Uplasowaliśmy się na miejscu 27 na 48 startujących. Kilka samochodów nawet nie ukończyło tego OS w czasie! Na noc zjechaliśmy wszyscy na teren hipodromu. W niedzielny poranek zostaliśmy podzieleni na 4 grupy po 12 samochodów i udaliśmy się na miejsce drugiego i trzeciego OS-u, który zorganizowany został z myślą o mieszkańcach Broken Hill na terenie żwirowni. Była to wariacja wyścigu równoległego dwóch samochodów po dwóch różnych trasach. Odcinki były sztucznie uformowane, przez w ykopanie rowów, usypanie pryzm z głazów, jednego basenu, po którym następną przeszkodą 7/2008 była wkopana częściowo w ziemię cysterna o dwumetrowej średnicy. 20 m za cysterną stała koparka, która pełniła rolę kotwicy do przeciągania samochodów przez nią. To ta beczka była naszym gwoździem do trumny. Za pierwszym przejazdem upalił się przewód zasilający wyciągarkę, a za drugim poddały się oba przeguby. Za każdy OS dostaliśmy po 20 punktów (na 100 za pierwszy czas) za wystartowanie, ale bez ukończenia. Anglicy rozpalili ogień na swojej wyciągarce, a kolesie z Melbourne podczas zbyt dynamicznego wyjazdu z basenu położyli samochód na boku... Jest to dobry moment na opisanie różnicy w podejściu do spraw obsługi wyciągarki na zawodach w Polsce i Australii. Ja jako pilot miałem poważny stres, żeby w ferworze walki pamiętać o wszystkich obostrzeniach. Nie wolno dotykać, przechodzić nad lub pod napiętą liną. Wszystkie czynności muszą być wykonywane w skórzanych rękawiczkach, a na linie musi znajdować się „amortyzator”, który ma zabezpieczać w razie pęknięcia liny. W kabinie nie mo- że znajdować się nic twardego, co nie jest zamocowane (pomarzyć można o rzuconej na podłogę linie z hakiem lub szekli). Przewody naprawiliśmy między OS-ami, za co naliczono nam 100 punktów kary za pomoc z zewnątrz. Po zakończeniu pokazówki dla mieszkańców grupy rozjechały się gwiaździście się w rejony swoich OS-ów. Nam na początek przypadła miejscowość Denian – jednym słowem: wydmy. Zgodnie z australijskimi standardami dojazd był krótki, bo tuż za miasto. 180km. Dostaliśmy 20 minut na rozbicie namiotów i szybką kolację. Trasa wytyczona była na przełaj dwudziestometrowej wysokości wydm i polegała na przejechaniu dwóch pętli. Ponieważ mieliśmy napęd tylko na tył, zabrakło nam zdobycia ostatniej górki, by zamknąć pętlę. 20 punktów wpadło do koszyka. Przeguby wymieniliśmy po OS-ie. Skończyliśmy po czwartej. Poniedziałek zaczął się od wyścigu równoległego. Odcinek liczył około 5km. Zaczynał się na niewielkich wydmach, przechodzących stopniowo w step i ku mecie ponownie wjeżdżało się w wydmy. Odbyło się losowanie par i jazda! Nam w parze przypadł Kym Bolton – jeden z faworytów imprezy, więc już na drugiej hopie nas wyprzedził. Drugi OS tego dnia był powtórką nocnego OS-u (wydmy), tylko zamiast dwóch krótkich okrążeń było jedno przedłużone. Ponownie odbyło się losowanie kolejności startu – Arek wyciągnął ostatnie miejsce. Naprawdę cieszyliśmy się na tę trasę, bo przecież odzyskaliśmy napęd na przód, a wieczorem niewiele zabrakło, by ją przejechać. Nikt nie przypuszczał, co nas czeka na tym OS-ie. Sama trasa przebiegała stosunkowo mało efektownie (po nocnym odcinku i 10 samochodach tego dnia powstały wielkie koleiny). Musieliśmy miejscami wyjeżdżać z torów na dziewiczy piach, by nabierać prędkości. Zaliczyliśmy jeden słupek. Już pod koniec trasy dojechaliśmy do hopy na wysokiej wydmie. Była oznaczona znakiem niebezpieczeństwa, ale nie zrobił on na nas wielkiego wrażenia, bo przecież wczoraj ją pokonaliśmy bez szczególnych wrażeń... tylko że wczoraj mieliśmy napęd na jedną oś... Arek jako pierwszy wykrzyknął wiązankę niecenzuralnych słów, potem było uderzenie przednim zderzakiem w czerwony piach, ale do mnie dotarło, co się dzieje dopiero, gdy było drugie uderzenie i przednia szyba ozdobiła się pajęczyną. Przez tył przelecieliśmy stosunkowo łagodnie, dopiero spotkanie przedniego mostu z ziemią było solidnym walnięciem. Przez powstałe w nadwoziu szpary sypał się piasek, gaśnice wypadły z mocowań. Ponieważ walnęliśmy „front flipa” w wersji 360 stopni, więc samochód stał ponownie „na czterech łapach”. Wrzasnąłem do zakręconego Arka: „Gazu! Jedynka i jedziemy!” Silnik jeszcze chodził, więc Arek wrzucił bieg i pojechaliśmy. Na mecie czekał na nas tłum wiwatujący z zachwytu. Fikoł to mała miki, ale to, że nawet się nie zatrzymaliśmy, tylko dalej darliśmy do mety – to zrobiło wrażenie! OS ukończyliśmy z zadowalającym wynikiem, ale okazało się, że nie zaoszczędziliśmy czasu na toczeniu się. Po przednim zderzaku nie było śladu zajścia. O dziwo, przeżyła antena UHF zamontowana na nim. Dach wyglądał już gorzej. Cudem ocalały reflektory na dachu, bo stelaż nie wyglądał już na nowy. Kotwica zamontowana na tylnych drzwiach wkomponowała się w nadwozie. Bardzo „posmutniała” geometria przedniego mostu. Klatka przysiadła. Główny sędzia tych OS-ów powiedział, że może nas dopuścić do ostatnich dwóch OSów tego dnia, ale potem będziemy musieli zmienić szybę i przedstawić klatkę do szczegółowego przeglądu w warsztacie w Broken Hill. Wysłaliśmy Jarka Trupikiem do Broken Hill po lawetę. W międzyczasie rozpoczął się kolejny OS – podjazd pod górę z piachu (sprawdzian z posługiwania się kotwicą). Arek walczył z mieszanką potłuczeń i zranionego ego. Bolała go klatka piersiowa, obojczyki i kręgosłup. W tych okolicznościach rozpocząłem negocjacje z sędziami, jakie opcje startu do OS-u wchodzą w rachubę. Bez Arka nasz start stał pod znakiem zapytania. Tuż przed startem Arek zdecydował się, że poprowadzi na OS-ie. Dostaliśmy kolejne 20 punktów za start, ale nie ukończyliśmy OS w czasie. Czwarty tego dnia OS polegał na odnalezieniu w ciągu 45 minut największej ilości punktów opisanych koordynatami GPS. Odbywał się na typowym australijskim stepie porośniętym krzaczkami i pociętym korytami wyschniętych potoków. Walcząc z coraz poważniej cieknącą chłodnicą, wygiętym przednim mostem i kręgosłupem Arka w tempie awaryjnym zaliczyliśmy 5 punktów. Wynik słaby, ale pocieszał fakt, że niektórzy przekombinowali i nie zdążyli powrócić w limicie czasu otrzymując 0 punktów. Na tym zakończyła się rywalizacja w tym dniu. Powróciliśmy do obozu. Wszyscy oprócz nas spakowali namioty i ruszyli do odległego o 150 km Viewmont – kolejnej lokalizacji OSów. My czekaliśmy na powrót Jarka, który pojawił się przed północą. W międzyczasie dojechała grupa „A” z Viewmont i opowiedziała, z jakimi ilościami wody i błota musieli dziś walczyć. Ciąg dalszy w numerze 8/2008. 7/2008 55