czyli CampuS Explorers w Laosie

Transkrypt

czyli CampuS Explorers w Laosie
22
EXTREMIUM 5/2006(22)
SABADIEE
czyli
CampuS Explorers
w Laosie
EKSPEDYCJA
23
24
EXTREMIUM 5/2006(22)
EKSPEDYCJA
Laos wita nas totalnym zlepkiem kultur i pomieszaniem
stylów. Bieda i zacofanie, uderza już na wstępie nawet w
stosunku do innych krajów rejonu. Stan ten wynikający z
czasów komunistycznej izolacji kraju, paradoksalnie sprzyjał
wyjątkowemu poszanowaniu tradycji i religii. Dodajmy do
tego resztki francuskiej architektury kolonialnej w miastach
i apele z pieśniami narodowo-wyzwoleńczymi śpiewanymi
przez dzieci na szkolnych podwórkach (w cieniu palm i
wciąganej na maszt nieistniejącej już rosyjskiej flagi) i można
pomyśleć , że znaleźliśmy się w świecie którego nie ma.
A jednak, Sabadiee – witajcie w Laosie!
W
położonej przy granicy z Tajlandią uśpionej stolicy
kraju Vientiane wyczyściliśmy niemal do cna jedyny
w kraju bankomat i z reklamówkami niewiele
wartych banknotów ruszyliśmy na północ (1 USD=1000
kip). Po kilku nieplanowanych przystankach związanych
z „drobnymi naprawami” busa wiemy już, że do rozkładów
jazdy należy podchodzić z właściwą dla tych stron tolerancją.
Planowaliśmy dotrzeć do potężnego krasowego masywu w
okolicy miasteczka Vang Vieng i tam skupić się na eksploracji
skał, których według naszej „widokówkowej” wiedzy miało
być mnóstwo. Kilkusetmetrowe wapienne stożki tworzyły
naprawdę niezwykły krajobraz, jednakże ściany w okolicy Vang
Vieng okazały się być nieprzydatne wspinaczkowo. Zarośnięte
totalną dżunglą, która wdzierając się wszędzie nie oszczędziła
nawet pionowych i przewieszonych formacji. Mówiąc krótko
ściana jest, ale zieleni... Jedyne możliwości na nowe drogi jakie
wypatrzyliśmy, znajdowały się we wnętrzach tych niezwykle
malowniczych gór, a dokładnie mówiąc w jaskiniach…Tam
dżungli nie udało się jeszcze wedrzeć, a wapienne, lite
formacje, aż prosiły się o poprowadzenie dróg. Jak na złość
we wnętrzach tych panowały idealne, w porównaniu z lądem,
temperatury. Niestety również nieznośna ciemność, która nas
„szczurów lądowych” nie napawała optymizmem i wolą walki.
Ruszamy więc na północ w kierunku Luang Prabang
osnutą kiepską sławą drogą numer 13.
To na niej zaledwie dwa lata temu bandyci wywlekli z autobusu
i uśmiercili ośmioro turystów, a trzy lata temu dwanaścioro.
Do dziś uchodzi ona za jedną z najniebezpieczniejszych w
całej Azji. Poza kosmicznymi krajobrazami i najbiedniejszymi
ludźmi świata nie napotykamy jednak nic niepokojącego.
Docieramy do Luang Prabang - zwanego również Złotym
Miastem - prawdziwej perły z listy UNESCO. Mieścina
poraża nas wręcz swoim osobliwym klimatem - ponad 30
z sześćdziesięciu sześciu zachowanych do dziś buddyjskich
świątyń zamieszkiwanych jest przez kilkuset przepasanych
na pomarańczowo mnichów. Tutejsi mnisi już na pierwszy
rzut oka różnią się od tych z Tajlandii, głównie za sprawą
skromności i swoich ascetycznych sylwetek. W powietrzu
unosi się wręcz aura natchnienia.
Luang Prabang to historyczna stolica Laosu i prawdziwe
serce kraju. Czasy jej świetności przypadały na XIV wiek. Wtedy
to właśnie do miasta dotarł podarunek Khmerskiego króla ważąca 43 kilogramy, wysoka na 43 cm brązowa statuetka
Buddy, zwana Pha Bang. Od jej nazwy - najbardziej czczonego
posążku Buddy w Laosie - wzięło swą nazwę całe miasto.
Od roku 1893 Laos był kolonią francuską. To Francuzi, zanim
zostali przegnani przez komunistyczną rewolucję w 1975 roku,
nauczyli mieszkańców niemalże wszystkiego.
Mimo wielu atrakcji miasteczka podążamy dalej, zostawiając
je sobie na powspinowy deser. Naszym celem jest osada
rybacka położona 30 km dalej na północ, przy rozwidleniu wód
Mekongu i Nam Pak Ou. Wiemy o dwustumetrowej wapiennej
ścianie wyrastającej częściowo wprost z wody – to z nią wiąże
się nasza wspinowa nadzieja.
Gdy tuk-tukiem docieramy do wioski, dopada nas tłum
tubylców wiążących z nami całkiem spore oczekiwania...
finansowe niestety. Żądają też pozwolenia na przebywanie w
wiosce i opłaty za wspinanie - w dolcach rzecz jasna. Na widok
sprzętu foto i kamery wartość naszego pobytu i ewentualnego
wspinu rośnie jeszcze bardziej, a gadka o nowych drogach,
które chcemy otworzyć, działa wręcz przeciwnie, niż byśmy
się tego spodziewali.
Udaje się nam to ustalić przy pomocy Flindta - Australijczyka,
który przyłączył się do nas w poszukiwaniu wspinu i przygód.
Flindt jest na urlopie, na co dzień pracuje charytatywnie w ONZcie w Vientiane. Zdążył więc poznać język i tutejsze zwyczaje.
W wiosce nikt nie mówi po angielsku, a rozmowa na
migi, przy pomocy której nie raz już dawaliśmy sobie radę
w przeróżnych zakątkach świata, tu jakoś wyjątkowo się
nie klei. Usiłujemy tłumaczyć tubylcom, że przyjechaliśmy
w celu wytyczenia nowych dróg wspinaczkowych i jakie w
przyszłości wynikną z tego korzyści dla wioski. Staramy się
też ich przekonać, że będziemy tu spali, jedli i wynajmowali od
nich łódź - za pieniądze rzecz jasna. Mimo wydatnej pomocy ze
25
26
EXTREMIUM 5/2006(22)
EKSPEDYCJA
strony Flindta wciąż odnosimy wrażenie, że dla tych ludzi liczy
się wyłącznie tu i teraz , a my jesteśmy po prostu kolejnymi
białasami do oskubania. Trudno nie przyznać im racji, dziś
jesteśmy, jutro wyjedziemy, a oni pozostaną ze swoją biedą,
niestety wciąż jedną z największych na świecie.
I oto po dwóch tygodniach poszukiwań dotarliśmy pod
ściany, które są już na wyciągnięcie dłoni... po drugiej stronie
rzeki, przez którą nie jesteśmy się w stanie przeprawić.
Wściekli na Laos, jego komunę, kapitalizm i wszechobecną
żądzę pieniądza, wracamy do Luang Prabang by kołować
zezwolenie na wspin. Czekając na wydanie tak abstrakcyjnego
dokumentu czasu jednak nie marnujemy. Wynajmujemy łódź
i na lekko, jedynie ze sprzętem wspinaczkowym udajemy się
– nielegalnie - prosto pod ścianę. Wyskakujemy z łodzi już po
właściwej stronie rzeki i wtapiamy się w dżunglę dzielącą nas
od czerwonych ścian zwanych Eagle Wall. Mamy nadzieję,
że nielegalny wspin nie jest tu karany równie surowo jak np.
posiadanie narkotyków, które i tak zresztą są wszędzie i choć
dziś nielegalne, to nadal stanowią główne źródło dochodu
mieszkańców Laosu.
Z abstrakcyjnym dokumentem w dłoni - jak sądzimy
pozwoleniem na wspinanie - wydanym przez władze w
miasteczku Luang Prabang znów upychamy nasze bety do
ciężarowej wersji Tuk-Tuka. Wierzymy, że kolejne podejście
do wioski Ban Pak Ou przyniesie lepsze skutki od ostatniego.
Tym razem po negocjacjach, które w naszym imieniu prowadzi
Inthy - szef jednego z pierwszych w Laosie biur organizujących
egzotyczne wyprawy, mamy zamieszkać w domu „głowy
wioski”. Zdawałoby się więc, że skończą się nasze kłopoty
i uda nam się nadrobić czas, który minął w oczekiwaniu na
bzdurny papierek.
Po rozbiciu (za „jedyne” 2 dolce od łba) namiotu na strychu
chaty wodza wioski zyskujemy poczucie bezpieczeństwa i
zażegnania konfliktu jednocześnie. Pozwolenie chyba działa,
a moskitiera uzyskana z wnętrza namiotu Campusa działa na
pewno, bowiem komary, szczury, jaszczury i inni nieproszeni
goście grasowali w całej chacie poza naszym przytulnym
azylem. Kolejna wielka zaleta tego miejsca, to prąd niezbędny
do ładowania baterii w całej masie naszych cywilizacyjnych
zdobyczy od kamery po wiertarkę.
Przy pomocy tej samej ekipy bosonogich śmiałków, która
7 lat temu zaprowadziła na szczyt wyprawę Amerykanów,
przedzieramy się przez dżunglę na wierzchołek. Na pętelkach
zwieszonych z ostrych wapiennych zębów zakładamy z
Mateuszem zjazd by po przepince na spicie dodatkowo
asekurowanym z wyglądającej pewnie palemki zjechać
kolejne 50 metrów niżej. Mijamy łatwy skalny teren porośnięty
najbardziej egzotycznymi gatunkami roślin jakie można sobie
wyobrazić, strącając z nich na siebie stada czerwonych
mrówek i... jaszczurek.
Na krawędzi przewieszenia skała zmienia nagle kolor, a
pomarańczowy idealny do wspinu wapień, rozpościerający
się pod naszymi stopami rozbudza nasze nadzieje. Zakładamy
solidne stanowisko sądząc, że gdzieś tutaj powinien być
koniec naszej drogi. Nie mieliśmy pojęcia, że do podstawy
ściany mamy co najmniej kolejne 100 metrów. Majtające się
pod nami na tle zielonej tafli wody końcówki lin pokazywały
jak konkretny przewis sobie upatrzyliśmy.
Wreszcie
powstaje
trzydziestopięciometrowa
wytrzymałościowa linia o trudności 7b+ i nazwie adekwatnej
do naszej rzeczywistości tutaj „Five dollars for each”. Droga
prowadzi nieprawdopodobnymi formacjami w pobliżu
zagadkowych malowideł usytuowanych jakieś 25 metrów
nad glebą, a w zasadzie taflą wody. O jej pierwsze przejście
postarał się Sławek, zakładając, że autor naskalnych malunków
nie solował jej tu przed nami. Mamy nadzieję, że będzie to
preludium do naszej eksploracyjnej działalności. Po kolejnych
kilku dniach morderczej roboty w 45-stopniowym upale (na
szczęście ściana przez większość dnia znajduje się w cieniu),
mamy gotowy kolejny projekt. Jest nieco krótszy i rozwiązuje
wyjątkowo logiczną formację, ryskę skośnie biegnącą w
30-stopniowym przewieszeniu. Sprawia ona wrażenie
27
28
EXTREMIUM 5/2006(22)
EKSPEDYCJA
Strefa w Kołomnie znana jest z największej ilości Mistrzów Świata na
jednym hektarze nieba. Jeśli nie chce się wpaść w dożywotni kompleks
mniejszości, nie należy się tam spotkanych Rosjan pytać, ile mają skoków
– „on jeszczo małody, u niewo tolka tri tysiacze priżkow!” – to popularna
odpowiedź.
najłatwiejszej formacji w tej części ściany, więc przedłużamy
projekt o kolejne 20 metrów z założeniem, że będzie można
spróbować całości w ciągu. Nie mamy wątpliwości, będzie to
mega hardcore, zwłaszcza w tym klimacie.
Zajechani do zera postanowiliśmy odpocząć. Uzupełnienie
żywności na targu w Luang i chłodne LaoBeer wydawały się
idealnym pretekstem do chwilowego wyrwania się z wioski,
gdzie wszyscy razem i każdy z osobna po kilka razy dziennie
nagabywali nas o uiszczenie rozmaitych opłat „klimatycznych”.
Klimat w Pak Ou, może i był wyjątkowy, ale jakoś go nie
czuliśmy, z przyjemnością więc leczyliśmy skórę na palcach
w pobliskim miasteczku, gdzie można było choć przez chwilę
pozostać incognito.
Po powrocie okazuje się, że nasz gospodarz z rodziną nie
odwzajemniają naszego „Sabadiee” i szerokich powitalnych
uśmiechów. Z grobową miną pokazują nam na migi, że nasze
pozwolenie jest już nieważne i nie możemy dłużej tu zostać.
Nasz mówiący kilka słów po angielsku kierowca Tuk-Tuka
jak na zawołanie wyjmuje kolejny papier zapełniony pismem
robaczkowym i opatrzony mnóstwem pieczęci. Po kilkugodzinnej
analizie starszyzna wraz z policjantem w plastikowych klapkach,
uznaje, że nie jest to właściwy dokument. Musimy więc znów
jechać do miasta i organizować nowe pozwolenie. Wkurzeni
na maxa rozliczamy się za spanie i wrzucamy wszystkie nasze
rzeczy do tego samego Tuk -Tuka, w którym zawitaliśmy tu
rano. Kolejny dzień chyli się ku zachodowi, a nasze buły miękną
coraz bardziej, niestety nie od wspinu lecz od upałów i ciągłego
przerzucania plecaków. Mamy najgorętszy miesiąc w roku,
nawet w stosunku do upalnej Tajlandii czujemy spadek mocy
o jakieś 50% , a kolejne zatrucia w ekipie - ponoć normalka
dla białasów - tylko stan ten pogłębiają. Do tego kompletne
mleko na niebie, słońca nie widać, co nie przeszkadza, by
temperatura powyżej 45 stopni wciąż się utrzymywała zaś 35stopniowy upał w nocy nie pozwalał na sen. Pot zalewa nas
nawet, gdy siedzimy bez ruchu na pace jadącego tuk-tuka. W
takich momentach rozumiemy dlaczego Yankesi zabawiający
się tu w wojnę dostali sromotnie w tyłek, mimo militarnej
29
30
EXTREMIUM 5/2006(22)
przewagi i zrzucenia na ten maleńki kraj ponad 2 milionów ton
bomb (w przeliczeniu na 5 milionów mieszkańców, najwięcej
w historii ludzkości!).
Wracamy więc do punktu wyjścia, na brzeg Mekongu
w Luang Prabang. Marzymy o tym, by wreszcie wspinanie
zabrało nam choćby tyle czasu co kolejne dogadywanie się,
gdzie chcemy dopłynąć i targowanie o cenę za wynajęcie
kolejnej łodzi…
Wśród wielu zazwyczaj przykrych niespodzianek, które wciąż
stawały nam na przeszkodzie w realizowaniu wspinaczkowych
celów, jedna okazała się wyjątkowo atrakcyjna. W Luang Prabang
zostaliśmy skutecznie uwięzieni na kilka dni przez... nadejście
Nowego Roku - 2549. Grunt zaczął nam się palić pod nogami,
bo kilka ostatnich dni wyprawy mieliśmy bardzo szczegółowo
zaplanowanych. Tymczasem z okazji największego lokalnego
święta, przypadającego na naszą Wielkanoc Buddyjskiego
Nowego Roku obchodzonego wyjątkowo uroczyście właśnie
tutaj, nie mieliśmy żadnej szansy na wynajęcie łodzi i dotarcie
pod nasze ściany, a z racji braku kolejnego pozwolenia przejazd
tuk-tukiem przez wioskę nie wchodził w grę.
Czwartego dnia ciągłej fiesty, gdy przymusowy rest day
wydłużał się w nieskonczoność, zaczęliśmy mieć poważne
obawy co do tego, czy uda nam się przejść nasze projekty.
Ospitowane i wyczyszczone linie dróg czekały na pierwsze
przejścia jedyne 30 km stąd. My tymczasem podążaliśmy w
wielobarwnym korowodzie tancerzy, mnichów, transwestytów
i najpiękniejszych dam za świętym posążkiem Buddy - Pha
Bang. Całkiem pogodzeni z sytuacją wbiliśmy się tym samym
w nurt świętowania i szał fotografowania.
Przez lata wspinaczek i podróży widziałem, jak mi się
zdawało wiele, jednak kilkudniowa ceremonia nie miała sobie
równych.
W końcu wszystko wróciło do normy i oto płynęliśmy
wreszcie pod ściany, mijając wzdłuż Mekongu zdobne, piaskowe
stupy zbudowane na cześć Buddy. Nostalgia ustępuje miejsca
wspinowemu sprężeniu. Mamy niezłego farta, niebo zasnute
EKSPEDYCJA
ciemnymi chmurami i temperatura koło 35 stopni, to jak na
tę okolicę super warunki do wspinu. Więc dzisiaj albo nigdy.
Zasadniczą linię, dwudziestopięciometrową ryskę o dziwnych
ruchach, dla której zarezerwowaliśmy nazwę ”No money,
no climb” pierwszy przechodzi Gacek, wyceniając ją na 8A.
Za drugą przymiarką linia pada też pod szponem Matea, a
potem Sławka. Oddychamy z ulgą - to nasz ostatni dzień przed
trzydniowym powrotem „na styk”. O planie awaryjnym - dwóch
dniach więcej i powrocie laotańskim samolotem do Bangkoku
- woleliśmy nawet nie myśleć i to nie z przyczyn finansowych.
Męczący, bo wielokrotny wspin „pod film” po naszej nowej
drodze przypada na mnie, jeszcze tylko sesja foto i jesteśmy
bez mocy i skóry na palcach - załatwieni na cacy. Wszystko
odbywa się w szalonym tempie, bo gdzieś tam po cichu
liczymy na chwilę czasu i przymiarkę do naszej najtrudniejszej
lini – 45-metrowego megaprojektu będącego przedłużeniem
„No money, no climb” o kolejny wyciąg. Wszystko razem to
morderczy ciąg narastających trudności, na pewno powyżej
8B. Robimy po przymiarce roztkliwiając się nad pięknem linii i
estetyką hardcore’owych przechwytów. Wiemy jedno, droga
pozostanie wspaniałym prezentem dla naszych następców.
Wyposażona w 20 wpinek z poznaczonymi magnezją
chwytami byłaby definicją wytrzymałościowego wspinu i
wizytówką każdego rejonu. Tym bardziej nam żal, że znajduje
się tak daleko, a nasz powrót jest już tak blisko. Po ciemku
zjeżdżamy wprost do łodzi. Nasz boatman wkurzony wizją
nocnego powrotu bez świateł wśród skał po wyschniętym na
maxa Mekongu, dostaje na przebłaganie wspinaczkowe buty
Evolve i to dokładnie w jego maleńkim azjatyckim rozmiarze.
Pięćdziesięcioletni facet cieszy się jak dzieciak, a my po
tym co wyczyniał czekając na nas pod ścianami, jesteśmy
przekonani, że nie raz jeszcze zrobi z nich użytek. Na brzegu w
Luang Prabang, gdzie dobijamy po trzech godzinach, dyktuje
nam swój adres na, który obiecujemy wysłać fotki i film: SUK
BAN SIENG, Boat Driver Nr 121.
Strefa w Kołomnie znana jest z
największej ilości Mistrzów Świata
na jednym hektarze nieba. Jeśli
nie chce się wpaść w dożywotni
kompleks mniejszości, nie należy
się tam spotkanych Rosjan
pytać, ile mają skoków – „on
jeszczo małody, u niewo tolka tri
tysiacze priżkow!” – to popularna
odpowiedź.
31