campus explorers w kraju tysiąca bomb i miliona elefantów

Transkrypt

campus explorers w kraju tysiąca bomb i miliona elefantów
saba diee!
fot. Sławek Sławatecki/hybryda.pl
Gacek na drodze Five Dollars
for Each 7b+
CAMPUS EXPLORE
RS W KRAJU
TYSIĄCA BOMB I M
ILIONA
ELEFANTÓW
Tekst i zdjęcia: Jacek Kudłaty/Sigma Pro
Mateo na krótkim i sytym 7a+
w okolicy Vang Vieng
M
Laos w pigułce: mnisi i tuk-tuki
Radzieckie symbole wiecznie żywe
W Laosie wszystko ma wartość...
Najlepsze arbuzy przy drodze nr 13...
24 G Ó RY
RY
imo bajkowej scenerii opuszczamy połudzień Taja bez większego żalu.
Niestety, boom wspinaczkowo-backpakerski w ostatnich kilku latach
znacznie odmienił oblicze tego miejsca. W głębi duszy liczymy na dużo
większe atrakcje, bo cel jest przecież znacznie bardziej egzotyczny. Liczymy też na
przychylność niebios w zasadniczej części wyprawy do Laosu. Wydaje nam się ona
niezbędna, bo jak na razie do celu wciąż daleko, a perypetii nie brakuje.
Jeszcze w Warszawie okazało się, że nasze bilety do Kijowa, skąd lecimy do
Bangkoku, wystawione są na inną datę niż sądziliśmy, a w dodatku termin ten już
minął... Na szczęście znalazły się dla nas miejsca, a zmiana kosztowała nas jedyne 100 dolców na osobę. Wytłumaczyliśmy sobie, że taka amatorszczyzna już na
starcie przytrafić mogła się wyłącznie prawdziwym profesjonalistom. Tymczasem
pozostało 10 minut do odlotu. Pędzimy, by nadać nasze przepastne bety i znowu
amba... Nasz konkretny nadbagaż wyceniono na 50 PLN za każdy kilogram, a szpeju jest o tyle za dużo, że serce pęka, gdy tak łatwo odpływa miesiąc wypasionego
lajfu w Azji …
Za pozornie tani Aerofłot bekamy więc niemal jak za prywatny samolot. Jednak już na pokładzie pozbywamy się resztek lordowskich złudzeń: żarło jak w klasycznych rosyjskich liniach, o braku telewizora nie wypada mi wspominać, bo i tak
nie używam.
Finansowej padaki już na wstępie naszego tripa dopełniło popsucie się kamery,
która na skutek wszechobecnej wilgoci i niszczącego działania słonych oparów wód
Zatoki Andamańskiej odmówiła posłuszeństwa już w pierwszej części wyprawy.
Pod wyśmienitym pretekstem poszukiwania nowego sprzętu Bangkok zassał nas
więc na dłużej. Nie rwaliśmy bynajmniej z tego powodu włosów z głowy, a przymusowy kibel na Khaosan Road upływał miękko w atmosferze właściwej dla tego
miejsca. Kupiony w końcu wymarzony przez Sławka Soniaczek VX2100 owinęliśmy sterylnie folią bąbelkową i udaliśmy się do najbliższego buddyjskiego klasztoru, niejako w celu podbicia gwarancji na sprzęt, czyli po błogosławieństwo tutejszych mnichów. Z koralikami na nadgarstkach, zawiązanymi na good luck przez
tłuściutkiego, niczym nasi rodzimi, mnicha ruszyliśmy w dalszą podróż, ufając, że
buddyjskie talizmany zadziałają na naszej nowej drodze…
Laos przywitał nas totalnym zlepkiem kultur i pomieszaniem stylów. Potworna bieda i zacofanie robią wrażenie nawet, gdy porówna się ją do innych krajów
rejonu. Ten stan ekonomii, mający swoje źródła w komunistycznej izolacji kraju,
paradoksalnie sprzyja wyjątkowemu poszanowaniu tradycji i religii. A to, w połączeniu z typowym dla dzisiejszej Azji kapitalizmem, tworzy przedziwny melanż,
nie spotykany nigdzie indziej. Dodajmy do tego resztki francuskiej architektury
kolonialnej w miastach i apele z pieśniami narodowo-wyzwoleńczymi śpiewanymi
przez dzieci na szkolnych podwórkach (w cieniu palm i wciąganej na maszt nieaktualnej już radzieckiej flagi). Można pomyśleć, że znaleźliśmy się w świecie, którego nie ma.
W położonej przy granicy z Tajlandią uśpionej stolicy kraju Vientiane wyczyściliśmy niemal do cna jedyny w kraju bankomat i z reklamówkami niewiele wartych banknotów (1 USD = 11000 kip) ruszyliśmy na północ. Po kilku nieplanowanych przystankach, związanych z „drobnymi naprawami” busa, wiemy, że również
do rozkładów jazdy należy podchodzić z właściwą dla tych stron tolerancją. Naszym celem był potężny krasowy masyw w okolicy miasteczka Vang Vieng, gdzie
planowaliśmy skupić się na eksploracji skał, których według naszej widokówkowej
wiedzy miało być mnóstwo. Kilkusetmetrowe wapienne stożki tworzyły naprawdę
niezwykły krajobraz, jednak ściany w okolicy Vang Vieng okazały się być średnio
przydatne wspinaczkowo. Zarośnięte totalną dżunglą, która wdzierając się wszędzie, nie oszczędziła nawet pionowych i przewieszonych formacji. Mówiąc krótko: ściana jest, ale zieleni... Jedyne możliwości na nowe drogi, jakie wypatrzyliśmy,
znajdowały się we wnętrzach tych niezwykle malowniczych gór, a dokładnie mówiąc w jaskiniach… Tam, gdzie dżungli nie udało się jeszcze wedrzeć, a wapienne, lite formacje aż prosiły się o poprowadzenie dróg. We wnętrzach tych panowały idealne, w porównaniu z lądem, temperatury. Niestety, królowała tam również
nieznośna ciemność, która nas „szczurów lądowych” nie napawała optymizmem
i wolą walki.…
Ruszyliśmy więc na północ w poszukiwaniu kolejnych możliwości. Wycinek
z amerykańskiego „Rock&Ice” dawał nam nadzieję na znalezienie wspinu w okolicach Luang Prabang. Mieścina ta to historyczna stolica Laosu i prawdziwe serce
kraju. Jej czasy świetności przypadały na XIV wiek. Wtedy to właśnie do miasta do-
tarł podarunek Khmerskiego króla: ważąca 43 kilogramy, wysoka na 43 centymetry brązowa statuetka Buddy, zwana Pha Bang. Od jej nazwy – najbardziej czczonego posążku Buddy w Laosie – wzięło swą nazwę całe miasto. Od roku 1893 Laos
był kolonią francuską. To Francuzi, zanim zostali przegnani przez komunistyczną rewolucję w 1975 roku, nauczyli mieszkańców dosłownie wszystkiego.
Osnuta kiepską sławą droga nr 13, na której zaledwie dwa lata temu bandyci wywlekli z autobusu i uśmiercili ośmiu turystów, a trzy lata temu – dwunastu,
uchodzi za jedną z najniebezpieczniejszych w całej Azji. Poza kosmicznymi krajobrazami i najbiedniejszymi ludźmi świata nie napotkaliśmy jednak na niej nic
niepokojącego. Dotarliśmy do Luang Prabang – zwanego również Złotym Miastem – prawdziwej perły z listy UNESCO. Mieścina poraziła nas wręcz swoim
osobliwym klimatem, ponad 30 z 66 zachowanych do dziś buddyjskich świątyń
zamieszkiwanych jest przez kilkuset przepasanych na pomarańczowo mnichów.
Już na pierwszy rzut oka tutejsi mnisi różnią się od tych z Tajlandii, głównie za
sprawą swoich ascetycznych sylwetek.
Mimo wielu atrakcji miasteczka ruszyliśmy dalej, zostawiając je sobie na powspinowy deser. Naszym celem jest osada rybacka, położona 30 km dalej na północ, przy rozwidleniu wód Mekongu i Nam Pak Ou. Wiemy o dwustumetrowej
wapiennej ścianie, wyrastającej częściowo wprost z wody, z nią też wiążemy nasze wspinowe nadzieje. Wyprawa amerykańskich wspinaczy sprzed siedmiu lat,
pod wodzą Willa Haira i Dana Morrisa, eksplorowała jej lewą, wyrastającą z lądu
część, pozostawiając po sobie kilka dróg od 6a do 7c. Już wtedy mieszkańcy pobliskiej wioski piętrzyli przed ekipą trudności, a zielony pieniądz od sponsorów wyprawy, którym tubylcy zostali zepsuci, zniszczył relacje na tyle, że wszyscy kolejni
wspinacze napotykali tu na podobne żądania. Naiwnie sądziliśmy, że czasu i wody w Mekongu upłynęło już tyle, że może nam się jakoś uda.
Gdy tuk-tukiem dotarliśmy do wioski, dopadł nas tłum tubylców, wiążących z nami całkiem spore oczekiwania finansowe i żądających też pozwolenia
na przebywanie w wiosce i opłaty za wspinanie – w dolcach rzecz jasna. Na widok sprzętu foto i kamery wartość naszego pobytu i ewentualnego wspinu wzro-
Księżycowy krajobraz wokół Vang Vieng
Hmongowie to
najliczniejsze plemię
zamieszkujące
terytorium Laosu
Sławek na rozgrzewkowej 6B Phu Si Galore na Eagle Wall’u
Mateo na Mind the Ow 6c, Eagle Wall
Z abstrakcyjnym dokumentem w dłoni – jak sądziliśmy – pozwoleniem na
wspinanie, wydanym przez władze w miasteczku Luang Prabang, znów załadowaliśmy nasze bety do ciężarowej wersji tuk-tuka. Wierzyliśmy, że kolejne podejście do
wioski Ban Pak Ou będzie bardziej skuteczne od ostatniego. Tym razem po negocjacjach, które w naszym imieniu prowadził Inthy, szef jednego z pierwszych w Laosie biur organizujących egzotyczne wyprawy, mieliśmy zamieszkać w domu „głowy
wioski”. Zdawałoby się więc, że nasze kłopoty skończyły się i uda nam się nadrobić
czas, który minął w oczekiwaniu na bzdurny permit.
Rozbici namiotem (za jedyne 2 dolce na łeba...) na strychu chaty wodza wioski mieliśmy poczucie bezpieczeństwa i zażegnania konfliktu jednocześnie. Permit
chyba działał. Na pewno zaś działała moskitiera uzyskana z wnętrza namiotu Campusa, bowiem moskity, szczury, jaszczury i inni nieproszeni goście grasowali po całej chacie poza naszym przytulnym azylem. Kolejną wielką zaletą tego miejsca był
prąd, niezbędny do ładowania baterii w całej masie naszych cywilizacyjnych zdobyczy: od kamery po wiertarkę.
Przy pomocy tej samej ekipy bosonogich śmiałków, która 7 lat temu zaprowadziła wyprawę Amerykanów na szczyt, przedarliśmy się przez dżunglę na wierzchołek góry. Na pętelkach zwieszonych z ostrych wapiennych zębów założyliśmy z Mateuszem zjazd, by po przepince na spicie dodatkowo asekurowanym z wyglądającej
pewnie palemki zjechać kolejne 50 metrów niżej. Minęliśmy łatwy skalny teren, porośnięty najbardziej egzotycznymi gatunkami roślin, jakie można sobie wyobrazić,
strącając z nich na siebie stada czerwonych mrówek i jaszczurek.
Na krawędzi przewieszenia skała zmieniła nagle kolor, a pomarańczowy, idealny do wspinu wapień, rozpościerający się pod naszymi stopami rozbudził nasze nadzieje. Założyliśmy solidne stanowisko, sądząc, że gdzieś tutaj powinien być koniec
naszej drogi. Nie mieliśmy pojmy, że do podstawy ściany mamy co najmniej 100 metrów. Majtające się pod nami, na tle zielonej tafli wody końcówki lin pokazywały, jak
konkretny przewis sobie upatrzyliśmy. Jednocześnie kompletnie skracając perspektywę i odległość do tzw. gleby.
Typowa laotańska wioska
Dopiero z poziomu wody widać prawdziwe rozmiary ścian. Planowanie linii dróg przebiegało
wyjątkowo komfortowo, a miny i niewypały
przestały nam się śnić po nocach.
fot. Kasia Michalak
sła jeszcze bardziej, a bajer o nowych drogach działa wręcz przeciwnie niż byśmy się
tego spodziewali.
Udało się nam to ustalić przy pomocy Flindta, Australijczyka. Flindt, który, na
co dzień pracuje charytatywnie w ONZ-cie w Vientiane, miał właśnie urlop i przyłączył się do nas w poszukiwaniu wspinu i przygód. Pobyt w Laosie pozwolił mu dostatecznie poznać język i tutejsze zwyczaje.
W wiosce nikt nie mówił po angielsku, a rozmowa na migi, za pomocą których
nie raz już dawaliśmy sobie radę w przeróżnych zakątkach świata, tu jakoś wyjątkowo nie kleiła się. Usiłowaliśmy wytłumaczyć tubylcom, że przyjechaliśmy w celu
wytyczenia nowych dróg wspinaczkowych i jakie dla wioski wynikną z tego w przyszłości korzyści. Chcieliśmy też przekonać ich, że będziemy tu spali, jedli i wynajmowali od nich łódź: za pieniądze rzecz jasna. Odnieśliśmy jednak wrażenie, że dla
tych ludzi liczy się wyłącznie tu i teraz , a my jesteśmy po prostu kolejnymi białasami
do wygolenia. Trudno nie przyznać im racji: dziś jesteśmy, jutro wyjedziemy, a oni
pozostaną ze swoją biedą, niestety, wciąż jedną z największych na świecie.
I oto po dwóch tygodniach poszukiwań dotarliśmy pod ściany, które są na wyciągnięcie dłoni, niestety po drugiej stronie rzeki, przez którą nie jesteśmy w stanie
przeprawić się…Wściekli na Laos, jego komunę, kapitalizm i wszechobecną żądzę
pieniądza, musieliśmy wrócić do Luang Prabang, by kołować zezwolenie na wspin.
Czekając na wydanie tak abstrakcyjnego dokumentu, czasu jednak nie marnowaliśmy. Wynajęliśmy łódź i na lekko, jedynie ze sprzętem wspinaczkowym, udaliśmy
się direkt pod ścianę: w celu nielegalnego wspinu. Wyskoczyliśmy z łodzi już po
właściwej stronie rzeki i wtopiliśmy się w dżunglę dzielącą nas od czerwonych ścian
eksplorowanych przez Amerykanów i nazwanych Eagle Wall. Towarzyszyła nam nadzieja, że gangsta-wspin nie jest tu karany równie surowo jak np. posiadanie narkotyków, które i tak zresztą są wszędzie i choć dziś już nielegalne, to nadal stanowią
główne źródło dochodu mieszkańców.
Dla dzieciaków kąpiących się
w Mekongu jesteśmy niemałą
atrakcją
Chwila na złapanie kontaktu
na mostku w Vang Vieng
26
G Ó RY
fot. Kasia Michalak
Wreszcie powstała 35-metrowa wytrzymałościowa linia o trudności 7b+ i nazwie adekwatnej do naszej rzeczywistości Five dollars For Each. Droga prowadzi nieprawdopodobnymi formacjami w pobliżu zagadkowych malowideł, usytuowanych
około 25 metrów nad glebą, a w zasadzie taflą wody. O jej pierwsze przejście postarał się Sławek, zakładając, że autor malunków nie solował jej tu przed nami. Mieli-
Mateo podczas przystawki do
projektu 8b+
analizie przez starszyznę wraz z policjantem w mundurze i plastikowych klapkach,
głowa wioski uznała, że nie jest to właściwy dokument. Musimy więc znów jechać
do miasta i organizować nowe pozwolenie. Wkurzeni na maxa rozliczyliśmy się za
spanie i wrzuciliśmy cały bet do tego samego tuk-tuka, którym zawitaliśmy tu rano.
Kolejny dzień chylił się ku zachodowi, a nasze buły miękły coraz bardziej, niestety nie od wspinu, lecz od upałów i ciągłego przerzucania plecaków… To najgorętszy
miesiąc w roku, nawet w stosunku do upalnej Tajlandii czuliśmy spadek mocy o jakieś 50% , a kolejne zatrucia w ekipie – ponoć normalka dla białasów – tylko stan
ten pogłębiły. Do tego kompletne mleko na niebie, i chociaż nie było widać słońca,
to nie była to przeszkoda, aby wciąż utrzymywała się temperatura powyżej 45 stopni. Nie lepsze warunki panowały podczas uniemożliwiających sen 35-stopniowych
upałów w nocy. Pot zalewał nas nawet wtedy, gdy siedzieliśmy bez ruchu na pace jadącego tuk-tuka. W takich momentach kumaliśmy, dlaczego Jankes zabawiający się
tu w wojnę, dostali sromotnie w tyłek, mimo militarnej przewagi i zrzucenia na ten
maleńki kraj ponad 2 milionów ton bomb (w przeliczeniu na 5 milionów mieszkańców, najwięcej w historii ludzkości!).
W drodze powrotnej tuk-tukowiec, który w całej zawiłej atmosferze sprawiał
wrażenie, że nam sprzyja, nieco się rozkręcił i dał delikatnie do zrozumienia, że „głowa wioski” nas nie chciała, bo nie dawaliśmy się golić z kasy. Wróciliśmy więc do
punkt wyjścia, na brzeg Mekongu w Luang Prabang. Marzyliśmy o tym, by wreszcie
wspinanie zabrało nam choć tyle czasu, co kolejne dogadywanie się, gdzie chcemy
dopłynąć i targowanie o cenę za wynajęcie kolejnej łodzi…
Sławek na No Money, No Climb 8a
28
28 GGÓÓRRYY
śmy nadzieję, że będzie to preludium do naszej eksploracyjnej działalności. Po kolejnych kilku dniach
morderczej roboty w 45-stopniowym upale (na szczęście ściana przez większość dnia znajduje się w cieniu) mieliśmy gotowy kolejny projekt. Był nieco krótszy i rozwiązywał wyjątkowo logiczną formację: ryskę
skośnie biegnącą w 30-stopniowym przewieszeniu.
Sprawiała ona wrażenie najłatwiejszej formacji w tej
części ściany, więc przedłużyliśmy projekt o kolejne 20
metrów z założeniem, że będzie można spróbować całości w ciągu. Nie mieliśmy wątpliwości, że będzie to
megahardcor, zwłaszcza w tym klimacie.
Zajechani do zera postanowiliśmy zrobić resta.
Uzupełnienie żywności na targu w Luang i chłodny
LaoBeer wydawał się idealnym pretekstem do chwilowego wyrwania się z wioski, gdzie wszyscy razem
i każdy z osobna po kilka razy dziennie nagabywali nas o uiszczenie rozmaitych opłat „klimatycznych”.
Klimat w Pak Ou może i wyjątkowy, ale jakoś go nie
czuliśmy, z przyjemnością więc leczyliśmy skórę na
palcach w pobliskim miasteczku, gdzie można było
choć przez chwilę pozostać incognito.
Po powrocie okazało się, że nasz gospodarz z rodziną nie odwzajemnia naszego „Sabadiee” i szerokich powitalnych uśmiechów. Z grobową miną pokazał nam na migi, że permit jest już nieważny i nie
możemy dłużej tu zostać. Nasz mówiący kilka słów
po angielsku kierowca tuk-tuka jak na zawołanie wyjął kolejny papier zapełniony pismem robaczkowym
i opatrzony mnóstwem pieczęci. Po kilkugodzinnej
Wśród wielu zazwyczaj przykrych niespodzianek, które wciąż stawały nam na
przeszkodzie w realizowaniu wspinaczkowych celów, jedna okazała się wyjątkowo
dla nas atrakcyjna. W Luang Prabang zostaliśmy skutecznie uwięzieni na kilka dni
przez… nadejście Nowego Roku – 2549. Grunt zaczynał nam się palić pod nogami,
bo kilka ostatnich dni wyprawy mieliśmy bardzo szczegółowo zaplanowanych. Tymczasem z okazji największego lokalnego święta – (przypadającego na naszą Wielkanoc) buddyjskiego Nowego Roku, obchodzonego wyjątkowo uroczyście właśnie tutaj, nie mieliśmy żadnej szansy na wynajęcie łodzi i dotarcie pod nasze ściany, a z
racji braku kolejnego permitu, droga tuk-tukiem przez wioskę nie wchodziła w grę.
Czwartego dnia ciągłej fiesty, gdy przymusowy rest time wydłużał się w nieskończoność, zaczęliśmy mieć poważne obawy co do tego, czy uda nam się przejść
nasze projekty. Ospitowane i wyczyszczone linie dróg czekały na pierwsze przejścia
jedyne 30 kilometrów stąd. My tymczasem podążaliśmy w wielobarwnym korowodzie tancerzy, mnichów, transwestytów i najpiękniejszych dam za świętym posążkiem Buddy – Pha Bang. Całkiem pogodzeni z sytuacją wbiliśmy się w nurt świętowania i szał fotografowania.
Przez lata wspinaczek i podróży widziałem, jak mi się zdawało, wiele, jednak
kilkudniowa ceremonia nie miała sobie równych. Gdy więc wszystko wróciło do
normy i płynęliśmy wreszcie pod ściany, mijając wzdłuż Mekongu zdobne, piaskowe
stupy zbudowane na cześć Buddy, nostalgia ustępowała miejsca wspinowemu sprężowi. Mieliśmy niezłego farta – niebo zasnute ciemnymi chmurami i temperatura
koło 35 stopni, to jak na tę okolicę mega warunki do wspinu, tak więc dzisiaj albo
nigdy. Zasadniczą linię, 25-metrową ryskę o dziwnych ruchach, dla której zarezerwowaliśmy nazwę No money, no climb pierwszy przechodzi Gacek, wyceniając ją na
łatwe 8a. Za drugą przymiarką linia pada też pod szponem Matea, a potem Sławka.
Odetchnęliśmy z ulgą, to nasz ostatni dzień przed trzydniowym powrotem „na styk”.
O planie awaryjnym, czyli dwa dni więcej i powrót laotańskim samolotem do Bangkoku, woleliśmy nawet nie myśleć i to nie z przyczyn finansowych… Męczący, bo
wielokrotny wspin „pod film” po naszej nowej drodze wypadł na mnie. Jeszcze tylko
sesja foto i zostaliśmy bez mocy i skóry na palcach – załatwieni na cacy. Wszystko
odbywało się w szalonym tempie, bo gdzieś tam po cichu liczyliśmy na chwilę czasu
i przymiarkę do naszej najtrudniejszej linii – 45-metrowego megaprojektu, będącego przedłużeniem No money, no climb o kolejny wyciąg. Wszystko razem to morderczy ciąg narastających trudności, na pewno powyżej 8b. Zrobiliśmy go po przymiarce, roztkliwiając się nad pięknem linii i estetyką hardcorowych przechwytów. Wiemy
jedno, droga pozostanie wspaniałym prezentem dla naszych następców. Wyposażona w 20 wpinek z poznaczonymi magnezją chwytami byłaby definicją wytrzymałościowego wspinu i wizytówką każdego rejonu. Tym bardziej było nam żal, że znajduje się tak daleko, a nasz powrót jest już tak blisko. Po ciemku zjeżdżaliśmy wprost do
łodzi. Nasz boatman wkurzony wizją nocnego powrotu bez świateł, wśród skał po
Vat Xieng Thong wzniesiony w 1560 roku
To nie trening kulturystyczny, lecz przygotowania do obchodów Buddyjskiego Nowego
Roku. Mnisi pod Vat Saen w Luang Prabang.
Donośny gong oznajmia nadejście
największego święta, Luang Prabang
wyschniętym na maksa Mekongu, dostał na przebłaganie butki Evolva i to dokładnie w jego maleńkim azjatyckim rozmiarze, bo od Matea. 50-letni facet cieszył się jak
dzieciak, a my po tym, co wyczyniał, czekając na nas pod ścianami byliśmy przekonani, że nie raz jeszcze zrobi z nich użytek. Na brzegu w Luang Prabang, gdzie dobiliśmy po trzech godzinach, podyktował nam swój adres, na który obiecaliśmy wysłać
fotki i film: SUK BAN SIENG, Boat Driver Nr 121.
Sponsor główny:
Sponsorzy sprzętowi:

Podobne dokumenty