Ulica Jezuicka Był ten rodzaj rozczulającego smutno

Transkrypt

Ulica Jezuicka Był ten rodzaj rozczulającego smutno
Ulica Jezuicka
Był ten rodzaj rozczulającego smutno-brazylijskiego lata, kiedy słońce zachodzi w
każdym odcieniu pomarańczu. Pod nogami upiorna kostka a nad nimi nic, nic, nic więcej.
Sama szłam. Bo i po co byli mi ludzie. Jezuicka wiła się i kręciła konwulsyjnie, jak wariatka
krocząc uparcie ku sobie tylko znanemu kresowi. Dzieci biegały i czule dźgały się badylami,
z doniczek zwisały kwiaty. Wszystko to w nieładzie zdradzało pewien porządek. W środku
kamieniec i potulnych zagłębieniach bram – schody, kręte ścieżki donikąd. Dookoła te mury,
co niby takie nagie i troszkę pokaleczone. Taka właśnie skromność, naiwny romans zaułków i
ścian budził we mnie spokój. Odnieść można było wrażenie, że świat tu spał, albo choć
mruczał sobie kołysankę. Ludzie krzyczeli do siebie z okien, rozwieszali pastelowe pranie na
sznurkach, oglądali satelitarną telewizję, co ich dokądś zbliżała, wszystko to bez zbędnej
tandety. Niedaleko jeden maleńki teatr, gdzie widownia szeleści papierkami po jabłkowych
cukierkach. Mogłam tu zostać a czas by mi pęczniał i pęczniał jak wata cukrowa na patyku
pana sprzedawcy. Tylko te koty. One nie spały, nie miauczały. Chodziły gromadami, jeden
przy drugim. Koty w ciąży, zmaltretowane rude futerka im wypłowiały. Skakały na mury i
zanurzały się w śmietnikach. Nie miały opływowych kształtów z kreskówek, serduszka biły
im szybko. A może głodne. A może głodne te koty, pomyślałam i kupiłam im kocie jedzenie
w delikatesach z panią w żółtym kubraku za ladą. Otworzyłam im te puszeczki, te drobno
siekane warzywka i wołam. Ludzie przechodzą i patrzą, że wariatka, koty kocim jedzeniem
karmi i bałamuci. Przecież te koty nie zjedzą, jeść nie będą tych sztucznych barwników w
plastiki pozamykanych, to są prawdziwe koty z prawdziwej Jezuickiej ulicy, one umieją jeść
tylko zgniliznę i obierzyny. I rzeczywiście, siedzę, myślę, co ja tu robię, w tym świecie, w
tym mieście, co się zestarzało, w tych niebezpiecznych bramach, a słońce zachodzi. Pijana
idzie, coś krzyczy, krzyczeć jej się chce, zdejmuje buty i siada na ziemi, kocie jedzenie jej
podpływa pod same stopy. O czym ona krzyczy, pewnie, że jej zimno i źle tak siedzieć na
ziemi, to siedzi po co. Wstaje i idzie dalej, włosy koloru przetarty blond się mienią w tym
pomarańczu dookolnym. Kotki, wołam bezsensu, kotki chodźcie kotki kotki, nie głodne
jesteście? Nie chcę wam się jeść tego dobrobytu-przepychu? Bezsensu tu przyszłam, bezsensu
zupełnie siedzę. Nikt mojego gestu serca nie chce, nikt mojego pozłacania wewnętrznego nie
widzi. Zbieram się, żegnam ulicę Jezuicką, słońce i jego pomarańczowy długi odblask.
Podchodzi kotek, szary, zabiedzony, malutki. Patrzy na umoczone w stopach pijaczki
warzywka i krzywi się. No jedz, mówię, dobre warzywka, dobra kocia galaretka. Kot patrzy
na mnie zachwycony. Nie chce mu się jeść, przyszedł ze mną sobie pobyć. Siada koło mnie i
przednie łapki z rozkoszą wyciąga do przodu. Widać mu żebra i łopatki. Ale mu dobrze i
lekko na sercu tak ze mną siedzieć i siedzieć na ulicy Jezuickiej, żyć tu z całą świadomością.
Siedzieliśmy więc zamyśleni z kotkiem na tej przedziwnej Jezuickiej, a świat mógł się
kończyć, mógł chylić ku upadkowi, jak śliczna akrobatka z porcelanową cerą zawieszona na
linie w cyrku. A co to nam, gdy tak tu sobie siedzimy machając przednimi łapkami, jutro na
ulicy Jezuickiej też zaczyna się dzień.
Aleksandra Kalbarczyk

Podobne dokumenty