Rysopis wiecznego buntownika

Transkrypt

Rysopis wiecznego buntownika
RYSOPIS WIECZNEGO BUNTOWNIKA
Janusz Wróblewski
„Polityka” 2008, nr 37
Jerzy Skolimowski to drugi po Romanie Polańskim polski reżyser, który został
przyjęty na Zachodzie z entuzjazmem, odniósł sukces, a później jego kariera legła w
gruzach. Genialny, egotyczny, nieustępliwy i osamotniony. Po 17 latach milczenia
nakręcił film, który właśnie wchodzi na nasze ekrany.
Międzynarodowa krytyka go uwielbiała. O jego filmy biły się najlepsze festiwale na
świecie. Niemal wszystkie gdzieś nagradzano. W 1967 r. wygrał konkurs w Berlinie
nowofalowym dramatem „Start” nakręconym w Belgii. W 1982 r. w Cannes dostał nagrodę za
scenariusz do „Fuchy” (w Ameryce uznano ten film za jeden z dziesięciu najlepszych w
dekadzie). W 1985 r. wyjechał z Wenecji z Nagrodą Specjalną Jury za „Latarniowca”. Mimo
to, gdy namawiano go do ekranizacji „Zwycięstwa” Conrada i „Pod wulkanem” Lowry’ego
(jego ulubionych powieści) oraz „Nie-boskiej komedii” Krasińskiego, w ostatniej chwili zawsze
te projekty odwoływano. Proponowano mu za to komercyjne historie, które – o dziwo – robił.
Dziś o wielu z nich chciałby zapomnieć.
W latach 60., kiedy rozpoczynał karierę, nazywano go polskim Antonionim. W podobny
sposób co twórca „Zaćmienia” Skolimowski opisywał niemoc, niedojrzałość, ucieczkę przed
odpowiedzialnością nadwrażliwców odczuwających życie jako miałkie i nijakie. Świadomie
nieporządna, autorska stylistyka była wielkim odkryciem, wręcz szokiem. Nie tylko na gruncie
polskim. W podobny sposób odbierano twórczość Jeana Luca Godarda we Francji, Miloša
Formana w Czechosłowacji, Johna Cassavetesa w USA. Nowa fala młodych reżyserów
porozumiewała się z widownią na innej częstotliwości: szyfrem, do którego potrzeby był
klucz. Nie występowali w ich filmach gwiazdy, nie szanowali znanych konwencji, chcieli być
blisko rzeczywistości, jak w dokumencie, a zarazem silnie eksponowali poezję, kreację,
mieszaninę fikcji z autobiografizmem.
Filmy Skolimowskiego z tamtego okresu, jak proza Dygata, Iredyńskiego, a później
Głowackiego i poezja Wojaczka, stały się pokoleniowymi manifestami. Portretami
buntowników z ponadprzeciętną inteligencją przy infantylnie rozwiniętej osobowości.
Analizowały postawy uciekających od stabilizacji ludzi ogarniętych obsesją materialnego
podboju, której nie sposób zrealizować inaczej jak poprzez drobne kombinacje, niby
handlowe układy, a wreszcie szantaż. Ci ludzie doceniali poświęcenie i ofiarę pokolenia
Kolumbów, ale dla nich liczył się stan posiadania. „Rysopis”, „Walkower”, „Bariera”, „Ręce do
góry” nie mówiły o romantyzmie wyrzuconych na margines idealistów, tylko wręcz przeciwnie
– o deficycie idealizmu u powojennego pokolenia (Cztery pierwsze filmy Skolimowskiego
wydaje właśnie na DVD Wydawnictwo Telewizji Kino Polska).
Skolimowski chciał pozostać indywidualistą nawet w Ameryce. Uległ presji, lecz nigdy
nie sprzedał się za wielkie pieniądze. Ostatnio wolał w odosobnieniu pisać teksty do szuflady
i malować, niż zrezygnować z artystycznej wolności z trudem zdobytej.
Spowiedź artysty
Po 17 latach milczenia, w tajemnicy przed wszystkimi nakręcił poetycki dramat „Cztery
noce z Anną”. Intymna opowieść o samotności upośledzonego człowieka nieumiejącego
wyrażać emocji. Premiera odbyła się w Cannes, film przyjęto dobrze, został zaproszony na
kilkadziesiąt festiwali, m. in. do Toronto, Tokio, Sydney, Mar Del Plata.
To zakamuflowana spowiedź 70-letniego artysty. A pod względem formalnym
niemalże dzieło muzealne. Jakby dopiero co odkryte w filmotecznych archiwach. Czarnobiałe kadry bez jakiejkolwiek identyfikacji w czasie, minimalistyczne aktorstwo, gorzka,
surrealistyczna metafora – przywołują ducha lat 60. Wtedy to nowofalowa, egzystencjalnosymboliczna estetyka przemawiała najmocniej. Paradoksalnie, powrót do niej się sprawdził.
Tak jak Andrzej Leszczyc z „Rysopisu” i „Walkowera”, bohater „Czterech nocy z Anną” chce
nadać swemu życiu sens. Ale nie umie. Ucieka przed samym sobą, błądzi, odpycha od
siebie dojrzałość. Popełnia błędy. Ponieważ jest nieśmiały i zakompleksiony, zakrada się
przez okno i podgląda kobietę, w której się zakochał. I zostaje oskarżony o gwałt.
Skolimowski: – To nie są moje doświadczenia. Ale coś musi we mnie takiego być, że
potrafię się zidentyfikować z tym nieszczęśnikiem. Mimo wszystko coś mnie z nim łączy.
Miałem bardzo trudne dzieciństwo i to, że zajmuję się wciąż outsiderami, którzy boją się
świata, ma tam swoje korzenie. A może chodzi o jakiś uniwersalizm postaw ludzkich? Sam
nie wiem.
W czasie II wojny światowej Skolimowscy mieszkali przy ul. Ogrodowej w Łodzi,
niedaleko getta. Mieli powielacz ukrywany pod materacem. W maleńkiej spiżarni za
kredensem przechowywali Żydówkę z dwójką małych dzieci. Gestapo wielokrotnie robiło u
nich rewizję. Rodzice prawie nie wypuszczali syna jedynaka z domu. Nie chodził do szkoły
ani do dzieci na podwórko, żeby się, broń Boże, nie wygadał przed innymi. Zresztą ciągle
chorował. Trzykrotne zapalenie opon mózgowych. Gorączki 41-stopniowe. Miał halucynacje,
szmery w sercu. Był zagrożony gruźlicą. Jąkał się.
Matka nie poświęciła mu jednak swego życia. Kiedy Niemcy aresztowali jego ojca i
wywieźli do Majdanka, ona całymi dniami koczowała przy drutach. Starała się przemycać
mężowi grypsy, żywność. Pod koniec wojny w domu bywała coraz rzadziej. Nauczycielka,
mocno zaangażowana w konspirację, była typem działaczki. Po wyzwoleniu Warszawy z
entuzjazmem włączyła się w uruchamianie pierwszych placówek szkolnictwa. W nagrodę
została attaché kulturalnym w Czechosłowacji. Żeby ratować syna i pozbyć się zarazem
kłopotu, oddała 8-letniego Skolimowskiego do prewentorium w Otwocku. Potem wysłała go
na pół roku do sanatorium w Szwajcarii. Przy okazji musiała sfałszować jego akt urodzenia,
postarzyć go na dwa lata, bo na obóz zabierano tylko dzieci od dziesiątego roku życia. To był
dla niego wstrząs. Znów samotność, izolacja, brak zrozumienia i czułości. Fizycznie odżył,
ale wewnętrznie potwornie cierpiał. Wiele lat później, kiedy schorowana matka potrzebowała
jego pomocy, nie potrafił się nią zająć ani do niej zbliżyć: – Zawiodła mnie i takie tego były
konsekwencje.
Matka wpoiła mu kult do ojca, który w czasie okupacji był dowódcą oddziału ZWZ.
Zginął zagazowany w obozie. To on był uosobieniem prawości, szlachetności, odwagi w
rodzinie, co wpędzało Jerzego stale w kompleksy. Nie mogąc ojcu w niczym dorównać,
buntował się. Po powrocie ze Szwajcarii i krótkim gimnazjalnym epizodzie w czeskiej Pradze,
wychowywała go ulica. Zdarzyło mu się wiele wybryków sprzecznych z prawem i
moralnością. Ale to była reakcja obronna. Musiał sobie udowodnić, że też jest coś wart.
Poeta na ringu
Jego obsesją stało się przezwyciężanie własnej słabości. Jako wątły młody człowiek
(waży wtedy 65 kg przy wzroście 176 cm) zgłosił się do klubu sportowego Sparta w
Warszawie. Rozegrał 16 bokserskich walk, z czego 9 wygrał, a jedną zremisował. Każdy z
tych pojedynków był gwałtem na psychice. Mimo to nigdy, nawet przed silniejszym
przeciwnikiem, się nie poddał, a przeciwnie – nauczył się maskować, wykorzystywać swoją
inteligencję, stosować sztuczki.
Nie został przyjęty na Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Jeszcze tego samego
dnia zdawał na historię sztuki. Dostał się, ale został skreślony ze względu na złe
pochodzenie społeczne. Ponieważ miał bardzo dobre oceny, skierowano go na wydział
pokrewny: historię kultury materialnej, który łączy etnografię i archeologię. Nie palił się
zbytnio do odkurzania ceramiki łużyckiej w Biskupinie, wiec po drugim roku wybrał
specjalizację etnograficzną. Dobrnął nawet do końca studiów, pisząc pracę magisterską
„Więźba dachów kurpiowskich”.
Pisywał wiersze, wydał dwa tomiki poezji, został w wieku 19 lat najmłodszym
członkiem Związku Literatów Polskich. Z lekka surrealistyczne, egzystencjalne w nastroju
utwory Skolimowskiego przypominały w klimacie twórczość Bursy. Cześć na zasadzie
dowcipu została wykorzystana w formie sloganów reklamowych jego wczesnych filmach.
Jak znany wiersz o geście wyrażającym coś zdecydowanego, lecz zamieniającym się w
błahostkę: „Człowiek na dworcu/który mówi/nie wiem po co tu przyszedłem/aż po wielu
latach/albo po czymś takim/jak młodość albo miłość/z rękę na gardle/chce wszystko
naprawić/i poprawia krawat”. Podobno zachwycał się nim Kieślowski.
Doceniając niekonwencjonalną wyobraźnię dobrze zapowiadającego się poety, w
1958 r. wysłano go do Domu Pracy Twórczej w Oborach, żeby skończył nową książkę. Tam
natknął się na Andrzeja Wajdę, który pisał z Jerzym Andrzejewskim scenariusz filmu o
młodzieży. Ponieważ był jedynym młodym człowiekiem w okolicy, dali mu tekst do
konsultacji. W swoim stylu bezczelnie odpowiedział, że to bzdura. Zapytali, co by zmienił.
Więc przez noc napisał dwadzieścia stron. Tak powstał scenariusz „Niewinnych czarodziei” i
zaczęła się jego przygoda z kinem. Potem zagrał w tym filmie małą rólkę boksera. Przy
okazji otrzymał mistrzowską lekcję reżyserii. Zdjęcia były kręcone w Hali Mirowskiej. Tadeusz
Łomnicki autentycznie rozbił mu łuk brwiowy. Dziś Skolimowski wspomina: – Pamiętam, że
jak Tadzio zadał mi ten cios i trysnęła krew, usłyszałem szept Wajdy: Wytrzymaj Jerzy,
wytrzymaj.
Skolimowski w lot pojął, że sztuka wymaga ofiary, że cel uświęca środki, co dla
poety-boksera nie było aż tak trudne do zaakceptowania. A może nawet pokrywało się z jego
życiowym doświadczeniem. I tej zasady wiernie się już trzymał. Był pierwszym studentem
reżyserii w łódzkiej szkole filmowej, który z etiud realizowanych na kolejnych latach studiów
zmontował swój pełnometrażowy, awangardowy debiut „Rysopis”. W chaotycznie skleconym
filmie, którym zachwycił się później papież francuskiej nowej fali Jean Luc Godard, wystąpili
jego przyjaciele, ówczesna narzeczona Elżbieta Czyżewska, koledzy z STS i Bim-Bom, a
także sam Skolimowski. Zagrał Andrzeja Leszczyca, młodzieńca przerywającego studia na
wydziale ichtiologii, starającego się nadać swemu życiu sens poprzez absurdalny,
autodestrukcyjny gest pójścia do wojska. Jego dalsze losy, jako błąkającego się od miasta
do miasta sportowca spieniężającego bokserskie trofea, przedstawił w „Walkowerze”. Istotne
jednak było to, że nie musiał wtedy nikomu za nic płacić, bo wszyscy pracowali dla niego za
darmo. W imię sztuki.
W 1967 r. nakręcił „Ręce do góry”, film, który zadecydował o jego dalszych losach
życiowych. Komunistycznej władzy nie spodobała się wymowa dzieła bijącego w pokolenie
ZMP. Skolimowski pokazał spustoszenia, jakich w umysłach i w postawach młodych ludzi
dokonał stalinizm. Jak idealizm i przyjaźń zastąpiono cynizmem, dorobkiewiczostwem,
pieniędzmi. „Ręce do góry” powędrowały na półkę, wcześniej jednak odbyła się pamiętna
rozmowa reżysera z Zenonem Kliszką, człowiekiem numer dwa w kraju. Na desperackie
słowa szantażu, że jeśli cenzura nie odblokuje mu filmu, to on nie będzie już więcej kręcił w
Polsce, usłyszał „szerokiej drogi”. Nazajutrz poproszono go, by odebrał paszport, a on
honorowo słowa dotrzymał.
Więcej wrogów niż przyjaciół
Skolimowski nigdy nie miał wielu przyjaciół (przyznaje się tylko do 43-letniej przyjaźni
z Jackiem Nicholsonem i Andrzejem Wajdą), a w miarę upływu lat ich liczba tylko topniała.
Przeciwników zawsze miał wielu. Najbardziej zaszkodzili mu zachodni producenci, którzy byli
przerażeni jego improwizacjami, kaprysami, skłonnościami do podejmowania ryzyka.
Pierwszy hollywoodzki projekt Skolimowskiego nazywał się „Przygody Gerarda” i
opowiadał historię napoleońskiego huzara bawidamka. Nakręcił go w 1970 r. dzięki protekcji
Romana Polańskiego, który lubił filmy Skolimowskiego i wiele mu zawdzięczał (scenariusz
do „Noża w wodzie” pisali razem). Po nowofalowych, pół-amatorskich wyczynach w Polsce
wejście z marszu w gigantyczną międzynarodową koprodukcję oznaczało artystyczne
samobójstwo. Amerykańscy producenci z United Artists szybko się zorientowali, z kim mają
do czynienia. Po kilku dniach zdjęć, po alarmujących raportach z montażowni, przylecieli
helikopterem na plan. Blady strach padł na wszystkich. Wstawiła się za nim Claudia
Cardinale. I to go uratowało.
Potem z gwiazdami układało mu się rozmaicie. Podczas kręcenia komedii „Król,
dama, walet” na podstawie prozy Nabokova Gina Lollobrigida urządzała histeryczne sceny i
ciągle wszystkich sobą absorbowała. Przy „Latarniowcu” dochodziło do dantejskich scen z
Klausem Marią Brandauerem. Realizując „Wiosenne wody” nie mógł dojść do ładu z
Nastassią Kinsky.
Nauczył się szanować budżet i pracować w zachodnim stylu z aktorami dopiero przy
filmie „Na samym dnie”, poetyckim melodramacie o miłości nastolatka do starszej kobiety.
Problemy jednak nie zniknęły. Nawet wtedy, gdy postanowił wziąć ster w swoje ręce i został
producentem. Wielokrotnie zastawiał domy i zapożyczał się, by nie stracić kontroli nad tym
co robi. Wymarzony czteropiętrowy dom w dzielnicy Kensington w Londynie, który kupił w
1979 r., poświęcił pięć lat później dla realizacji filmu „Sukces jest najlepszą zemstą”. Musiał
go sprzedać, żeby spłacić długi bankowi. Wcześniej jednak posesję wyremontowali mu za
marne grosze sprowadzeni z PRL czterej robotnicy, a historię z tym związaną opowiedział w
filmie „Fucha”.
Następny film w ojczyźnie, „Ferdydurke” nakręcił dopiero po obaleniu komuny, w
1991 r. Ale też nie poszło gładko. – To była klęska. Na ogół wszystko mi do tej pory
wychodziło. Z wyjątkiem tej nieszczęsnej historii z „Rękoma do góry”, która przekręciła moje
życie. A tu nagle okazało się, że marnuję swój talent. Robię coś, w co od początku nie
wierzę. Gombrowicza po angielsku. Postanowiłem zrobić sobie przerwę, wycofać się,
odbudować się jako artysta – mówi. Trwało to 17 lat.
Reżyser na płótnie
Skolimowski zawsze chciał być malarzem. Rysować i nie mieć do czynienia z ludźmi
– to było jego największe marzenie. Ale udało mu się je zrealizować dopiero w pełni sił
twórczych, gdy miał 53 lata. Dopiero wtedy zaczął na dobre malować na drewnie i aby
uniknąć wszelkich ograniczeń – na płótnie. Zainspirowała go japońska kaligrafia, sanskryt,
orientalna symbolika. Po okresie eksperymentów z konceptualizmem zainteresował się
malarstwem figuratywnym. Znany stał się jego cykl monumentalnych czarno-białych
autoportretów z przepaską na czole, jeden zakupiło greckie Muzeum Narodowe. Cztery inne
wiszą w domu Jacka Nicholsona.
Początkowo traktowano jego pasję jak fanaberię filmowca, który został wyatutowany.
Rodzaj kompensacji za ciszę, jaka towarzyszyła jego ostatnim filmom. On jednak naprawdę
spełnił się w tej dziedzinie, odniósł spory sukces potwierdzony kilkoma nagrodami, m.in. w
Los Angeles i Wenecji. Uważa, że wkrótce być może będzie się o nim mówiło „malarz, który
od czasu do czasu kręci filmy”.
Dziś Skolimowski mieszka w domu letniskowym pod Pasymiem na Mazurach. I tam
się czuje najlepiej – z dala od świata i ludzi. Od czasu do czasu grywa jako aktor, co pozwala
mu podreperować finanse i po rozwodzie (żona nie wytrzymywała plotek o jego romansach)
wieść całkiem dostatni żywot. Zagrał w kilkunastu międzynarodowych przedsięwzięciach,
m.in. epizodzik w „Marsjanie atakują” Tima Burtona (zbzikowanego kosmitę władającego
wszystkimi językami świata, oficera KGB w „Białych nocach” Taylora Hackforda, a ostatnio
rosyjskiego mafioso w „Eastern Promises” Davida Kronenberga.
Obecnie występuje w 13-odcinkowym polskim serialu „Naznaczony”, kręconym przez
młodych reżyserów (m.in. Kasię Adamik) dla TVN. Chwali się, że otrzymuje najwyższą gażę
aktorską w Polsce, co pozwala mu nie denerwować się na planie. Zgodził się wystąpić tylko
dlatego, że zaciekawiła go konwencja, którą nazywa metafizyczną. Gra strasznego drania,
potwora, który staje się przyczyną wszelkich kłopotów w filmie. Czyli, można powiedzieć, jest
w swoim żywiole.
Janusz Wróblewski