Krzysztof Stefanowski
Transkrypt
Krzysztof Stefanowski
BITWA WŚRÓD WYDM Krystian Stefanowski Ostatnie dni były pełne niezwykłych wiadomości. Po pierwsze, po świecie rozniosła się pogłoska o wielkim skarbie, który – prawdopodobnie – zazdrośnie ukrywali Nieumarli, chroniąc swoimi uschłymi, kościanymi szponami dostępu do niego. Po drugie – dowiedziano się, że armie Jaszczuroludzi, zwykle tkwiące w swoich twierdzach daleko od piasków i gorąca, opuściły swoje państwo i ruszyły na zachód, by zdobyć tereny Płaczącej Pustyni *, gdzie – według plotek – miałyby znajdować się owe bogactwa. Właśnie w tej chwili wojska Jaszczuroludzi, z generałem Waranem na czele, wędrowały przez rozległe, piaszczyste pustkowia. Niczego nie było widać na horyzoncie; jedynie w górze, na jasnobłękitnym niebie, świeciło oślepiające słońce. Żołnierze maszerowali równym krokiem, nie narzekając, ale gdyby tylko mogli, zamarudziliby trochę i napili się zimnej wody. Problem w tym, że na tej pustyni nie było nawet najmniejszej oazy. - Szybciej! Szybciej! – darł się generał, idąc z przodu i smagając swoim batem najbliższych żołnierzy. Ci krzywili się z bólu, ale nie śmieli nic powiedzieć; za bardzo się go bali. – Pamiętajcie: szukamy Wschodzącego Słońca, świątynnej piramidy boga słońca Marduka! Wojska przyspieszyły. Słońce piekło ich boleśnie w plecy, po wydłużonych, zielonych pyskach spływał pot. Garbili się pod ciężarem swej żelaznej broni, podobnej do szerokiego, wydłużonego pogrzebacza z zakrzywionym u góry ostrzem, zwanej telusami. Mogły minąć godziny, dni, miesiące… Jaszczuroludziom zdawało się, że wędrują przez tę pustynię dłużej, niż było to zaplanowane. Jednak kiedy zdawało się, że już tak dalej nie pociągną, na horyzoncie pojawił się obiekt o trójkątnym kształcie i rozpoznali w nim Wschodzące Słońce. - Naprzód! Biegiem! – wrzasnął generał Waran i jego armie pobiegły równym tempem do powoli zbliżającej się piramidy. Kiedy byli już na miejscu, zauważyli, że w rzeczywistości świątynia jest jeszcze potężniejsza, niż słyszeli to z opowiadań. - Gdzie jest wejście? – zapytał któryś z żołnierzy. - Nie widzicie, gamonie? – warknął Waran. – Tutaj! Wskazał na ciemny otwór w pochyłej ścianie świątyni, prowadzący do jej wnętrza. Na twarzach Jaszczuroludzi przemknął lekki odcień strachu. Generał nie zauważył jednak tego; podszedł bliżej wejścia i wetknął głowę do środka. - Przydałaby się pochodnia… Wzięliście może jakieś szczapy drewna? – zawołał do nich. Nie zdążyli mu odpowiedzieć. W jednej chwili generał odszedł parę kroków od wejścia, a już w następnej ciemna głębia pochłonęła go, łapiąc czarnymi łapami strachu za jego barki i wciągając do środka. Żołnierze poruszyli się, ale zachowali zimną krew. Strata Warana wstrząsnęła nimi, ale pamiętali jego rozkazy: „Macie walczyć o skarb, nie o samych siebie!”. Nagle ziemia wokół piramidy rozstąpiła się, a w szczeliny zaczął wsypywać się piasek. Z czeluści wyszły szkielety w czarnych zbrojach i hełmach; w swoich kościanych rękach trzymały ostre, lśniące w blasku słońca miecze. Za nimi wypełzły roje skorpionów i skarabeuszy, wyleciały wstrętne ptaszyska, zwane padlinożercami. Zza piramidy wyłoniły się * Nazwa przypomina wydarzenia sprzed wielu lat, kiedy na owych pustkowiach zginęły armie wielkich królów, zamordowanych przez Hordy Chaosu. Dusze poległych jęczały i włóczyły się po pustyni, dopóki nie przybył Wielki Kapłan Rahaal i nie wskrzesił ich do potęgi Nieumarłych. ogniste rydwany, lizane przez czarne płomienie. Nad nimi górowały giganty, wymachujące olbrzymimi maczugami. Ten widok sprawił, że do zimnokrwistych serc Jaszczuroludzi wkradł się strach. Poczuli jeszcze większe przerażenie, gdy ujrzeli kościanych magów, trzymających uniesione wysoko w górze swoje magiczne kije. Nieumarli mieli przewagę, i to znacznie większą, niż Jaszczuroludzie. - Occido sui*! – syknął w obcym języku przywódca Nieumarłych. Jego wojska ruszyły na armie Jaszczuroludzi. Zaczęła się walka. W pierwszy szereg wojsk byłego generała Warana uderzyły szkielety. Trafiały swoimi mieczami w telusy Jaszczuroludzi, wśród pustkowi roznosił się brzęk żelastwa, krzyki i wrzaski odbijały się echem od ścian Wschodzącego Słońca. Giganty zajęły się prawym skrzydłem. Wybiły ponad połowę żołnierzy, miażdżąc ich swoimi maczugami i wciskając ich ciała w piach. Ogniste rydwany wściekle atakowały tylne oddziały, spopielając je czarnymi płomieniami. Roje skorpionów i skarabeuszy krążyły między nogami żołnierzy i kąsały ich raz za razem w stopy. Jaszczuroludzie całkiem stracili głowy – w nie dosłownym tego słowa znaczeniu. Wrogie wojska wybiły im prawie całą armię, została ich zaledwie garstka. Nie mieli szans, żeby poradzić sobie z tak licznymi oddziałami Nieumarłych. Słowa generała Warana już się nie liczyły; ważne było, żeby uciekać. Nie mieli innego wyjścia. Nie udało im się jednak. Giganci, widząc wycofującą się dwudziestkę Jaszczuroludzi, przydeptali ich swoimi wielkimi stopami, a ziemia pochłonęła ich ciała. Armie Nieumarłych wygrały, skarb nie został im odebrany. Ziemia ponownie rozstąpiła się i do szczeliny wpełzły skorpiony, skarabeusze i szkielety; za piramidą zniknęły rydwany i giganty, a oddział magów zniknął we wnętrzu świątyni. Po bitwie nie został ani jeden ślad. Ciała wszystkich Jaszczuroludzi zniknęły w piaskowych wydmach, a ich broń została zabrana przez szkielety. Było słonecznie aż do końca dnia. Dopiero wtedy na horyzoncie ukazała się krwawa łuna podczas zachodu słońca, symbolizując w ten sposób ilość krwi, przelanej dzisiejszego dnia, i ostrzegając kolejnych śmiałków do przejęcia bogactw Nieumarłych. Bowiem wszyscy przecież wiemy, że każdy władca, który próbuje siłą i przemocą odebrać coś innym – czy są to obce terytoria, czy też cenne skarby – prędzej czy później polegnie, bo nie zna wielkości wroga, przeciw któremu walczy. * Occido sui (łac.) – czyt. okczido słi; oznacza: Zabić ich.