Budowanie domu

Transkrypt

Budowanie domu
My tylko nazwać nie umiemy czasem
Naszej Ojczyzny ukłonem do ziemi
Tadeusz Nowak „Ojczyzna”
Budowanie domu
Bałem się tego. A czego się bać? - Na moje obawy wzruszali ramionami i dziwili się ci,
którzy już swoje domy wybudowali.
- Na nowym placu, to tylko budować. Gdyby ci przyszło na zasiedziałym miejscu, gdzie
ciasno i jeszcze starego domu kawał urwać, to jest dopiero kłopot. Gdzie spać? W lecie
jeszcze pół biedy, a w zimie? O, to jest kłopot. Niejeden chciałby dom budować, a placu nie
ma, pieniędzy nie ma. Co się bać! Budować! Syna masz, tylko dom wybudować i drzewo
posadzić. Do roboty!
Tak zachęcany nabierałem animuszu, planowałem, mierzyłem siły na zamiary, ale ciągle
zachodziłem w głowę, czy sobie poradzę. Przecież budowanie domu, to nie takie byle co.
Martwiłem się czy znajdę wokół siebie ludzi życzliwych, którzy mi pomogą, podpowiedzą,
doradzą? A murarze czy będą solidni i terminowi? Za bardzo wtedy ufałem ludziom,
wierzyłem im, można mnie było łatwo oszukać.
Był koniec 1988 roku. W urzędzie gminnym przebrnąłem przez te wszystkie formalności.
Miałem już plan i zezwolenie na budowę.
Ciężko było zgromadzić potrzebny materiał. Przedsiębiorstwa, fabryki, huty, cegielnie
produkowały, robota szła na trzy zmiany, a ciągle brakowało. Władza mówiła, że to przez
strajki, ale nikt im nie wierzył. Jakość materiałów pozostawiała wiele do życzenia. Wielu
chciało je jednak mieć, więc załatwiali. Trzeba było nieraz przepłacić, dać w łapę, a najlepiej
kupić z drugiej ręki. Drożej, ale na miejsce przywieźli, nawet fakturę dali.
- Nie ma handlu w socjalizmie, jest zaopatrzenie, a to wielka różnica – powiedział do
mnie prywatny transportowiec, który przywiózł mi osiem ton cementu. – Tylko w Mościcach
worków foliowych sobie załatw i cement przełóż, bo ci przez zimę skamienieje – doradził.
Myślałem, jak dostać asygnatę na inne materiały budowlane. Wszystko na zlecenia i
przydziały. Przypomniałem sobie, jak namawiałem znajomą, by nie szła do głosowania w
roku 1985, bo PRON to nowy wybieg komuchów. Odrzekła, że pójść musi, bowiem złożyła
w Urzędzie Gminy podanie o przydział płaskownika na ogrodzenie, a działacz partyjny
obiecał sprawę popchnąć. Kwitnie załatwianie i korupcja. Ludzie radzą sobie, jak mogą.
Każda dobroczynność ma swoją cenę. Każdy każdemu coś załatwia. To norma. Znajomości,
protekcja. I ja też po znajomości kupiłem stal zbrojeniową.
- Masz asygnatę na dwie tony stali. W środę jedź! Tylko wczas rano! – upominał mnie
znajomy teścia.
1
Pojechałem do geesu w Radłowie. Ładowałem dwunastometrowe pręty między kłonice
rozciągniętego wozu. Chłopi chodzili ze spuszczonymi nosami, markotni i zawistni, bo sami
chcieli kupić choćby pół tony na strop na chlewie. Chów świń i bydła rzeźnego popłacał. Nie
dość, że mieli zapłacone za dostawę żywca, to jeszcze dostawali talony na dobra wszelakie.
Kupowali chłopi lodówki, meble, dywany, telewizory, a miastowi widzieli je tylko na
wystawie. Tak władza ludowa wprowadzała w czyn znane hasło od stuleci „dziel i rządź”.
Zapłaciłem, a jednak czułem się trochę niezręcznie. Usprawiedliwiałem się sam przed sobą,
że przecież nie ukradłem. Ale czy nie jestem kombinatorem? Tyle razy w telewizji
pokazywali różne przypadki załatwiania towarów, gromadzenia na zapas i sprzedawania po
zawyżonej cenie, że czułem się jak ten napiętnowany spekulant. Tak system socjalistyczny
próbował rozwiązać problemy, które sam stwarzał. To jego sens istnienia i jeszcze z ludzi
czynił współwinnych.
Otrząsnąłem się z takich myśli. Nie można było inaczej. Na mieszkanie musiałbym
czekać piętnaście lat. Czekam teraz tylko na wiosnę 89 roku. Zacznę budować dom. Czekam i
boję się, czy będzie sprzyjająca pogoda. Zacznie lać w maju, to jak rowy pod fundamenty
wykopię?
„Cóż wart jest maj bez deszczu?” - powiedział kiedyś Jakub Bojko. Majowym deszczem
chłopi się cieszą, bo trawy rosną. Wolałbym, żeby ten maj był raczej suchy. Taką mam
naturę, że przewiduję wszystko co najgorsze, czarne scenariusze w głowie układam.
Oswajam się z takimi myślami i szukam wyjścia z takich sytuacji. To otuchy innym nie
dodaje, ale ja jestem na najgorsze gotowy. Nie zaskakuje mnie nieszczęście.
Ugadałem już murarzy. Dwóch fachowców. Murują, szalują schody i stropy, wiążą
zbrojenie i są przy wylewaniu betonu. Fachowe oko na każdym etapie budowy, to ważne.
Tylko lubią wypić. Musi być codziennie pół litra wódki i obiad. W sklepie wódka na kartki,
ale w Peweksie można kupić za 80 centów butelkę. Kupiłem w zimie dwie skrzynki
żytniówki. Z obiadami większy problem, bo mięso dalej reglamentowane. Jak wyżywić
jeszcze dwóch murarzy i dwóch pomocników? Mam rodzinę na wsi, może dadzą mi swoje
kartki na mięso. Chłop się sam wyżywi. Na wsi z żywnością zawsze lżej.
Zima była niezbyt śnieżna, więc te mizerne łachy śniegu szybko stopniały i wsiąkły w
ziemie. Święta wielkanocne przeszły, słońce suszyło. Zamówiony geodeta wytyczył mi węgły
domu. Mam materiał. Cement, pryzmę żwiru, stertę desek z prywatnego tartaku z Ochotnicy
Dolnej, zbrojeniową stal, dwie skrzynki wódki, prostopadłościany pustaków i cegły, szopę i
sławojkę w rogu działki.
Zaczynam zmieniać swoje życie. Jeszcze nie wiem, na ile zmieni się świat wokół mnie.
Już od jesieni 1988 roku, kiedy wróciłem z USA, widać było, że pęka lodowa kra. Coś się w
kraju zmieni. Musi się zmienić. Za dużo straconych szans, za dużo w ludziach inicjatywy,
której spożytkować nie mogą. Musi przyjść nowe.
Koniec XX wieku był szczęśliwy dla Świata Zachodu. Spotkało się w jednym czasie kilku
wielkich ludzi, którzy mieli charyzmę i połączył ich wspólny cel.
Nie stałem na Placu Zwycięstwa w Warszawie w czerwcu 1979 roku, kiedy był tam Jan
Paweł II. Zostałem w domu. Zwoziliśmy siano z podleśnej łąki. Czerwcowe popołudniowe
słońce grzało przyjemnie, a lekki wiaterek przywiewał zapach igliwia. Przerzucałem siano, a
myślami trwałem przy naszym papieżu u stup wielkiego ołtarza z krzyżem jak maszt.
Wieczorem usłyszałem w telewizji te znamienne słowa Ojca Świętego „ Niech zstąpi Duch
Twój! I odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”. Tak przemawiał do nas apostoł nadziei. Wtedy
2
poczułem narodową jedność, wspólnotę. Przeszedł mnie dreszcz i już wiedziałem, że te słowa
zaowocują czynem. Niepowtarzalny mistycyzm słów.
A w sklepach puste półki. Prawie wszystko reglamentowane. Rzucali jakieś małe ilości
towarów do sklepów i od rana ustawiali się ludzie w tasiemcowych kolejkach. Ale jest
wreszcie ktoś, kto się o nasz los upominał. To budziło nadzieję, dodawało otuchy.
A Duch wieje, kędy chce i dał odwagę, i dał siłę prostemu robotnikowi ze stoczni
gdańskiej Lechowi Wałęsie. Były strajki i podpisanie 21 robotniczych postulatów. Trwał
karnawał „Solidarności”. I choć było wiele napięć, wzajemnych oskarżeń, jakoś raźniej
ludzie patrzeli w przyszłość. Oddychali wolnością. Karnawał skończył się 13 grudnia 1981
roku.
W tę pamiętną niedzielę rano przybiegła do nas moja teściowa.
- Widzisz, co narobiłeś. Jeździłeś na te wiece, manifestacje, marsze jakieś, to masz.
Doigrałeś się - mówiła z pretensjami.
- Ale co się stało? – spytałem zaspany.
- A telewizor se włącz. Wojna!
- Co, mama, jaka wojna?
Rozpłakała się i potruchtała do swojego domu.
W telewizji gen. Jaruzelski skryty za czarnymi okularami sztywno deklamował uchwałę
Rady Państwa, która ogłosiła stan wojenny i powołała WRON. Już nie było nic innego w
telewizji, tylko komunikaty i poważna muzyka, i spiker w wojskowym mundurze.
Internowano tysiące działaczy Solidarności. Strajki, które wybuchły w kilkudziesięciu
zakładach pracy były ostro i bezwzględnie tłumione. Najbardziej tragicznie skończył się
strajk górników w KWK „Wujek” w Katowicach. Oddział ZOMO spacyfikował kopalnię,
zabijając 9 górników
Nic tak nie boli jak zawiedzione nadzieje i bezradność. Miałem wtedy 25 lat i w tej
bezradnej złości ciekły mi łzy i zaciskałem pięści. Gdyby każde przekleństwo ważyło gram,
autorzy stanu wojennego padliby pod ich ciężarem.
Później, po tym zimowym szoku znowu były demonstracje, tłumy na ulicach, zomowcy
idący żółwiem, okryci tarczami jak rzymskie kohorty, armatki wodne, ucieczki, pałowanie,
dym łzawiący, ofiary i kłamliwe słowa komentarza w dziennikach telewizyjnych. Docierało
to do mnie w tym jednostronnym telewizyjnym czy radiowym przekazie, ale świadczyło o
jednym, że jest sprzeciw. Informowały o tym ulotki i gazetki drukowane w podziemiu,
rozprowadzane wśród zaufanych ludzi. W zakładzie pracy kilkukrotnie zorganizowaliśmy
zbiórki pieniężne na pomoc rodzinom internowanych i aresztowanych działaczy Solidarności.
Ktoś w nocy wywiesił na wysokim kominie fabrycznym transparent z napisem „Solidarność
żyje i walczy”. Gdy przyszliśmy rano do pracy, czytaliśmy to hasło z satysfakcją, bo kilku
partyjniaków i ubowców chodziło wokół komina w zasępieniu, aż dopiero sprowadzony
taternik zdjął ów transparent.
Takie akcje dodawały otuchy, budziły ducha. A maj zakwitł dla mnie wielką radością i
późna wiosna roku 1982 buchnęła wiatrem w moje żagle, bo urodził mi się syn. Byłem
dumny i szczęśliwy, i żadne już restrykcje i uciążliwości życia w stanie wojennym nie były
mi straszne. Jeszcze teraz śmiejemy się, żartując, że Seweryn jest dzieckiem wojny.
Stan wojenny zniesiono 22 lipca 1983 roku, była przy tym częściowa amnestia. A na
jesieni trochę radości i nowej nadziei, że świat nie zapomniał, bo Lech Wałęsa otrzymał w
październiku 1983 roku Pokojową Nagrodę Nobla. Mimo, że był już zwolniony z
internowania, nie pojechał do Oslo po odbiór nagrody. Obawiał się, że władze PRL-u, nie
wpuszczą go z powrotem do kraju. W jego imieniu nagrodę odebrała jego żona Danuta.
3
Dopiero rok później z okazji 40-lecia PRL ogłoszono amnestię dla wszystkich więźniów
politycznych. To tylko pozory, nadal chciano zamordować ludzkie marzenia, każdy przejaw
wolności. Były nadal aresztowania i wyroki, i polityczne morderstwa. Stan wojenny
kosztował życie kilkudziesięciu osób. Jeszcze jak dziś mam w pamięci tamten
październikowy dzień 1984 roku, atmosferę oczekiwania i przygnębienia, i widzę tamę na
Wiśle we Włocławku i nurków, którzy wyciągają skrępowane ciało ks. Jerzego Popiełuszki
kapelana Solidarności.
W roku 1986 wyjechałem do USA. Nie na darmo w dawnych czasach Amerykę
nazywano Nowym Światem. Dla mnie wszystko było tam nowe, choć spodziewane. I gdy już
do zachodniej Europy ten Świat się zestarzał, dla Polski lat komunizmu, Polski budowanej z
pustaków hasiowych, Polski ciągłej niemożności, braków i wreszcie Polski „jakoś to będzie”
Ameryka to marzenie. Tam wystarczy tylko chcieć.
Pracowałem i tęskniłem. Chyba nie mógłbym tam zostać na stałe. Widziałem bogactwo,
rozwój i wolnych szczęśliwych ludzi, a jednak chciałem wrócić. Nostalgia idealizuje. Taką
mam naturę, że złe zapominam. Wróciłem. Po odprawie w otoczeniu rodziny przeszedłem z
walizkami do wyjścia. Za drzwiami rozglądałem się wokoło, jakbym chciał zobaczyć
wieżowce ze szkła i aluminium odbijające słońce. Było pusto. Rosły jakieś smutne drzewa, a
na szarym wygryzionym betonie parkingu stały samochody jak z demobilu. Nie pamiętam
radości mojej żony i synka z mojego powrotu. Zbyt przygnębiające wrażenie zrobiła na mnie
tamta Polska. Nie wiem, czy wtedy żałowałem. Pamiętam tylko, że miałem wrażenie, że coś
się za mną zawarło. Jeżeli sam podejmuję decyzję, jakże mam żałować? Wróciłem, by tu
budować swój dom.
Chyliło się imperium zła ku upadkowi za sprawą odważnej polityki prezydenta USA
Ronalda Reagana. Odeszli w nicość sowieccy strażnicy doktryny światowej rewolucji
proletariatu. Już śpiewka „stary niedźwiedź mocno śpi, jak się zbudzi, to nas zje” nie budziła
grozy, tylko uśmiech pożałowania. Chwiał się kolos na glinianych nogach. Pierestrojka i
głasnost – powiedział Michaił Gorbaczow ostatni pierwszy sekretarz KC KPZR i tak zasłużył
sobie na Pokojową Nagrodę Nobla. Tych czterech mężów zmieniło świat.
W Polsce będą rozmowy Okrągłego Stołu. Już zamówiono mebel w stolarni w
Henrykowie. Stolarze tamtejsi śpieszą się, by zdążyć. Już montują wielki mebel o średnicy 7
metrów w wielkiej sali pałacu w Jabłonnie, ale ustawiają go na nogach od stołu
przeznaczonego na obrady przedstawicieli państw Układu Warszawskiego. Źle się to kojarzy.
Zaczęli obradować. Siedzieli skupieni ci wszyscy, których znałem z telewizyjnych relacji
z plenów, zjazdów, obrad rządu i z pierwszych stron gazet. Naprzeciw ci, którzy jeszcze
niedawno siedzieli w więzieniach. Dwa światy szukały kompromisu, a hierarchowie kościoła
błogosławili, bo przecież zgoda buduje.
Ale i w tym czasie były strajki i protesty robotnicze. Lech Wałęsa nawoływał do spokoju,
mówił, że teraz jest czas na rozmowy, strajki tylko przeszkadzają. Musi dojść do
porozumienia. Ja nie bardzo wierzyłem, że dojdzie do jakiś uzgodnień. Myślałem, że to tylko
kosmetyczne pudrowanie politycznej rzeczywistości. Że to tylko po długiej podróży przez
pustynię orzeźwienie i nabranie sił w cieniu oazy, a potem znowu piach. Poluzowanie, ot taka
polska odpowiedź na przebudowę i jawność Gorbaczowa. Patrzyłem na te obrazy w telewizji
bez entuzjazmu, nie obiecywałem sobie żadnej zmiany. Pogadają, a wszystko pójdzie swoim
torem, jak zwykle. Byłem nieufny, nie chciałem kolejnego zawodu. Co innego miałem w
głowie. Zamierzałem przecież budować dom.
W Imię Boże.
Wykopy pod fundamenty poszły sprawnie.
4
- Fundament najważniejszy. Ławy szerokie, dobrze w ziemi osadzone muszą być – tak do
mnie ojciec mówił. – Zbrojenie dać na spodzie, by fundament nie pękał pod ciężarem domu i
górę fundamentu też zbrojeniem związać. Cementu nie żałować.
Wiązałem belki zbrojenia. Od rana kręciła się betoniarka. Po południu beton już wypełnił
rowy fundamentu. W kolejnym dniu cieśla z dwoma pomocnikami szalował ławy
fundamentu nad ziemią. Nosiłem dechy, obrzynałem je na wymiar, wbijałem pale. I znowu
od następnego ranka poszła w ruch betoniarka. Dobra organizacja jest warunkiem dobrej
roboty. Po pracy byłem zmęczony, ale szczęśliwy. Ta budowa nadawała mojemu życiu nową
wartość. Fundament pod mój dom był gotowy. Rozsiedliśmy się w szopie na ławach zbitych
z tartacznych desek przy długim stole. Wiecha z polnych kwiatów związanych w kiść na
wysokiej żerdzi zobowiązywała mnie do poczęstunku. Żur z jajkiem i kawałkami kiełbasy
suto okraszony skwarkami z boczku smakował wszystkim. Z talerzy i tac znikały sterty
kanapek.
- To pod fundament, oby mocno wiązał – zwróciłem się z kieliszkiem żytniówki w stronę
ciesielskiego majstra. Po raz pierwszy w moim życiu wódka miała sens.
Maj tego roku był taki, jaki być powinien. Ciepły, a deszczu w sam raz tyle, by trawy
rosły, a woda nie stała w rowach. Świeciło słonce, zieleniło się dookoła i kwitło wiosennie.
Nadzieja rosła też w narodzie. Będą wybory. Idzie nowe. W dobrym czasie buduję dom –
pomyślałem. Może zamieszkam w nim już w innej Polsce?
Rosły ściany mojego domu. Dbałem na budowie o porządek. Deski i stemple były
poukładane. Narzędzia schowane w szopie. Pustaki i cegły przykryte. Piasek i wapno
podsypane w pryzmę. Odpoczywałem w niedzielę. Jechałem czasem coś załatwić.
Zamówiłem już drzwi i okna według projektu. Stolarz przyjął zamówienie i zaliczkę wziął w
dolarach, przy takiej inflacji nie chciał złotówek. Cieszę się, ten dom, to owoc mojej ciężkiej
pracy za granicą. Warto było, tam praca popłaca. W marzeniach układam życie swojej
rodziny w nowym domu
Kandydaci z Komitetu Obywatelskiego pod szyldem „Solidarności” zachęcali.
- O takie życie walczymy, jakie mają ludzie w państwach zachodniej Europy. Jest teraz
szansa. Musicie tylko iść na wybory.
Organizowano wiece w Domach Ludowych, remizach i na kościelnych dziedzińcach.
- Ile ludzi z „Solidarności” wybierzecie, tyle naszej władzy. Wiadomo, kontrakt
Okrągłego Stołu, ale cały Senat może być nasz. Pamiętajcie, że 4 czerwca, to dzień prawdy
dla władzy, a nadzieja dla nas.
Jakkolwiek nieufny byłem, w czasie tych przedwyborczych wieców i zgromadzeń
docierało pomału do mnie, że następuje zmiana. Zmienia się nastawienie ludzi, jeszcze nie
czują się podmiotem, ale już wierzą, że tym razem rzeczywiście od nich wiele zależy. Były i
obawy. A jakże! Nowe wita się niechętnie, obwąchuje, przypatruje się mu z nieufnością.
Nowe musi sobie zrobić miejsce, a więc wyrugować stare. Stare to też ludzie do niego
przywykli, zasiedziali, obrośli zależnościami, powiązani układami.
- Nie, nie pozwolimy się wyrzucić. Taka była Polska, to dla takiej pracowaliśmy – mówili
partyjni urzędnicy, szukając wsparcia wśród zwykłych ludzi.
Podszedł do mnie sąsiad, wielce zatroskany.
- Na nic dobrego się nie zanosi. Przyjdą nowi, pozwalniają wszystkich. Nie tylko władzę,
ale i kierowców i sprzątaczki. Wszystkie urzędy do zmiany. Chaos i bałagan będzie. A jak się
jeszcze mścić zaczną? Oj, mówię ci, lepiej niech zostanie, jak jest.
5
Ale wśród ludzi Solidarności nie było widać takiego zacietrzewienia. Wszystko miało się
dokonać pokojowo, pomału, z dobrą wolą i zaufaniem. Najważniejsze było wziąć w tych
wyborach najwięcej, ile się da, by zmieniać kraj.
Poszedłem na wybory. To już kolejne w moim życiu. Na poprzednie wybory, jeszcze w
latach siedemdziesiątych, szedłem, żeby zaznaczyć na wyborczej karcie swój sprzeciw.
Skreślałem wszystkich narzuconych kandydatów, czasem dopisywałem swojego. Pierwsze,
które odbyły się po zniesieniu stanu wojennego, do Rad Narodowych w 1984 i do Sejmu w
roku następnym, zbojkotowałem, ale i tak frekwencja wynosiła ponoć około 80 %, a
kandydaci z krajowej listy mieli poparcie 98 procentowe, mocne jak spirytus rektyfikowany.
Wiedziałem, że ten system zszedł z kłamstwem do dołu. Lokalne komisje wyborcze
spolegliwie wpisywały w odpowiednie rubryki sprawozdań jedynie słuszne liczby, by wybór
i frekwencja odzwierciedlały niepodważalne stanowisko FJN, pod którego szyldem szli do
wyborów aktywiści PZPR, ZSL i SD. Jedna wielka mistyfikacja.
4 czerwca szedłem do wyborów pewien, że mój głos będzie policzony. Po raz pierwszy
miałem przeświadczenie, że my wyborcy stajemy się podmiotem.
Viktoria! Strona społeczna do stuosobowego Senatu wprowadziła 99 swoich
przedstawicieli. Wzięto wszystkie przydzielone jej w okrągłostołowym kontrakcie mandaty
poselskie w liczbie 161. Komuniści takiej przegranej się nie spodziewali.
Już nie pamiętam, którego to było wieczoru, gdy tuż po wiadomościach dziennika
telewizyjnego znana aktorka Joanna Szczepkowska uśmiechnęła się i powiedziała; „ Proszę
państwa, 4 czerwca w Polsce skończył się komunizm.”
Coś drgnęło. Ruszyło. Potoczyło się lawiną. Zmiana doktryny ekonomicznej wyzwoliła w
ludziach inicjatywę i energię, o jaką by Polaków nikt nie podejrzewał.
- Jesteś wreszcie we własnym domu. Co robić? Pomóż! – apelowali z ekranów telewizora
znani artyści, którzy wrócili do mediów po latach bojkotu. Zofia Kucówna nie złamywała
rąk, że wszystkiego brakuje.
- Zeszłam pół Warszawy i nigdzie nie kupiłam sznurowadeł do butów. Wyciągnęłam
druty z szuflady, motek przędzy i robię sobie sznurowadła - mówiła.
Tak zachęcali, budzili ducha przedsiębiorczości. Nie trzeba było długo czekać. Kwitł
handel na miejskich placach. Rozkładano stoliki, turystyczne łóżka. Handlowano wszystkim,
co dało się sprzedać. By już nie wozić towaru i stolików codziennie, zaopatrzono się w
żelazne budy. Nazywano je szczękami, bo otwierały się jak szczeki olbrzymiego wieloryba.
Rozwierano je co rano i na półkach układano towar. Szczeki zasłaniały od wiatru, miały też
kawałek dachu. Tak budowała się polska klasa średnia. Od pucybuta do milionera. Ten
amerykański sen i tu nad Wisłą miał się dla wielu spełnić.
Mój sen o własnym domu nabierał realnych kształtów. Stały już mury pierwszej
kondygnacji. Po 20 czerwca strop już był podszalowany i zazbrojony. 27 czerwca zalałem
strop betonem. Pierwszy etap miałem za sobą. 29 czerwca urodziła mi się córka. Byłem
szczęśliwy. Będzie mieszkać we własnym domu. Brakowało wszystkiego, ale ani przez
chwilę nie pomyślałem, że nie dam rady. Lato tego roku zaczęło się dobrze. Było dość
upalnie. Beton stropu sechł. By nie pękał, polewałem go wodą.
Już w lipcu murarze murowali ściany pierwszego piętra. Zajęty byłem pracą, ale
wieczorami oglądałem dziennik telewizyjny. Generał Jaruzelski przewagą jednego głosu
został przez Zgromadzenie Narodowe wybrany pierwszym prezydentem III RP. Ten jeden
głos pieczętował kompromis. Chyba Jaruzelski czuł słabość swojej prezydentury, a
pośledniejsi komuniści całkowite odrzucenie ich listy krajowej w wyborach czerwcowych, co
6
spowodowało, że hasło Adama Michnika „Wasz prezydent, nasz premier” przyjęli bez
wierzgania.
Rosły mury domu mojej rodziny, a w nich duże przestrzenie okien skierowanych na
zachód i południe. W naszym domu ma być dużo światła – marzyłem. Sąsiad z zachodniej
strony już mieszkał od lat kilku. Teraz tylko ulepszał. I ja dojdę do takiego etapu, że umebluję
pokoje w swoim domu. Wokół zasieję trawę, nasadzę ozdobnych krzewów i drzewa. Ogrodzę
swoją działkę. Mam wzory, jak zagospodarować plac wokół domu. Idę czasem przez osiedle i
widzę w zachodniej części piękne obejścia, soczystą zieleń trawy. Zasadzę kępę brzóz. One
robią klimat i nastrajają jakoś tak łagodnie. Nadzieja dodaje skrzydeł, więc realizuję te swoje
marzenia, ale drażni mnie, że gen. Jaruzelski w wyniku porozumienia został prezydentem.
Trzeba było brać całą władzę od razu. Szkoda każdego roku, zmarnowanego czasu. Młodość
jest niecierpliwa, nie uznaje kompromisów.
Z komuchami trzeba walczyć ich bronią. Oszustwem, kłamstwem, być bezwzględnym.
Odpłacić im pięknym za nadobne. Wypalić tę moskiewską zarazę rozżarzonym żelazem – tak
myślałem i tak myślało wielu.
- Ewolucja, nie rewolucja – odpowiadali starsi.
Po latach, choć można mieć inne zdanie, że warto było być bardziej stanowczym i
zdecydowanym w rozliczeniu działalności ludzi z PZPR i całego aparatu przemocy, ewolucja
nie obudziła w nas demonów, nie przeżywaliśmy traumy rewolucyjnej zmiany. Inni
zachęceni przykładem Polski, też zaczęli zrzucać jarzmo komunizmu ze swoich karków.
Ruszyła jesień ludów środkowej Europy. Każda budowa zagospodarowuje ludzką potrzebę
zmian. Runął berliński mur.
W sierpniu już wylewałem strop na drugiej kondygnacji. Świeciło słońce. Patrzyłem z
wysokości na całe osiedle. Stawałem się jego częścią.
Jeszcze drogi żwirowe, rozjeżdżone błoto, zarośnięty rów, mostek bez ochronnych
balustrad. Energetycy rozciągają linie na nowych słupach i podłączają prąd do nowych
domów. Już zawiązał się komitet gazyfikacji osiedla. Sterta czarnych rur leży na placu.
Spojrzałem dalej poza domy. Świat złoci się zbożem dojrzałym, wśród pól przesuwają się
wielkie cielska zbożowych kombajnów.
Życie w miasteczku ma swoje zalety. Tu nie można się skryć jak w wielkim mieście.
Trzeba być otwartym, umieć kochać ludzi. Zdarza się czasem uciążliwe to życie w tak
bliskiej wspólnocie i chce się uciec, być niewidzialnym, incognito. Wracam, bo nie można
odrzucić ludzkiego zainteresowania, choćby nadmiernego, może przyjść bowiem taki czas, że
zostaniemy sami i nikt nie zapyta się o nasze zdrowie, nie poprawi szalika, nie pozdrowi z
drugiej strony ulicy. Dlatego też interesuję się wszystkim, co niesie powszedni dzień w
polityce, by nie być samym w wielkim świecie, by go przynajmniej rozumieć. Wiem tylko
tyle, ile pokazują media.
I znów migawka z telewizji. We wrześniu, podczas expose, premier Tadeusz Mazowiecki
podniósł dłoń z rozwartymi palcami w kształt litery V, jak Viktoria. Potem zasłabł. Gdy
doszedł do siebie, ze smutnym uśmiechem powiedział do posłów zebranych w sejmowej sali,
że stan jego zdrowia jest taki jak polska gospodarka.
Wreszcie po tylu latach Polska ma niekomunistycznego premiera. Nie jest z sejmowej
arytmetyki. Jest z potrzeby ludzi, jest moim premierem. Już nie ma cenzury. Premier
Mazowiecki próbuje przemeblować kraj. Na oścież otworzył okna i wietrzy pokoje.
Ja niecierpliwie patrzę na Polskę przez otwory na okna swojego domu. Buduje go. Chcę
go przed zimą przykryć dachem. Nie mogę kupić drewna. Mogę zamówić go w górach. Tam
wytną mi każdą płatew, krokwie, słupki, jętki i łaty. Zbyt drogo. Jest duża inflacja, więc
7
właściciel tartaku żąda zapłaty w dolarach. Załatwiam więc drewno u znajomego leśnika. Z
cieślą wyrzynam płatwy i krokwie. Jeszcze we wrześniu składamy dach na domu.
Dwuspadowy z dużym okapem i wypuszczony szeroko.
- Dach na chałupie, to jak kapelusz na głowie mężczyzny, nic tylko krawat poprawić –
powiedział cieśla, gdy przybił wiechę na szczycie kalenicy.
I znowu wyrósł nowy problem. Nie miałem czym przykryć dachu. Owszem w geesie
zrobią mi cementową dachówkę, ale żądają odpowiednią ilość cementu. Taki układ pachnie
mi oszustwem, a zresztą, nie podoba mi się dach kryty taką dachówką. Jeżdżę po okolicznych
geesach i magazynach, pytam o blachę ocynkowaną. Nigdzie nie ma, wszędzie odsyłają mnie
z kwitkiem.
- Panie, ostatnio, to pół roku temu 50 arkuszy rzucili na magazyn, a kolejka wielka. O
popatrz pan – magazynier wyjął z szuflady zeszyt i pokazał listę kilkudziesięciu nazwisk.
Pogadałem z nim trochę dłużej. Gdy wypaliliśmy po klubowym, powiedział:
- Na magazyn taki towar nie dochodzi, już z wagonów idzie prosto do pośredników. U
nich pan kup!
- Ale nie znam żadnego.
- Idź pan po flaszkę, coś zaradzimy.
Wróciłem z półlitrówką żytniej, a on wręczył mi karteczkę ze zdaniem. „Panie Józku,
załatw pan po ludzku”. Podał mi adres. Za dwa dni pojechałem tam bagażówką. Pan Józek,
pionier prywatnego handlu w branży budowlanej wyszedł z domu, przeczytał karteczkę, kazał
podjechać pod duży garaż. Wewnątrz stały stosy blach w drewnianych obramowaniach.
Odliczyłem 100 arkuszy, włożyłem na bagażówkę, zapłaciłem i odjechałem zadowolony.
Przed zimą mój dom był przykryty.
Nadeszła wiosna1990 roku. Zostały przywrócone organy samorządu terytorialnego.
Pierwszym burmistrzem miasta, w którym miałem zamieszkać, został nowy człowiek. Nie
był narzucony przez partyjne struktury ani przywieziony w „teczce”. Swój człowiek, który
już pokazał, że potrafi budować. Tacy byli potrzebni. Minął czas burzy i naporu, minął czas
niezgody na stare. Nadszedł czas budowy nowego domu. A trzeba było także zmieniać
mentalność. 45 lat komunizmu wypaliło jakieś piętno na myśleniu wielu ludzi. Ks. prof. Józef
Tischner nazwał takich ludzi „homo sovieticus”. I my musimy się jeszcze uczyć wolności, bo
wielu zapomina, że wolność, to także odpowiedzialność.
Miałem nadzieję, że reforma gospodarcza ministra finansów Leszka Balcerowicza
pobudzi gospodarkę zanim zacznę dom wyposażać w sanitarne urządzenia i meblować.
Zmieniała się Polska, ale w te nowe tryby wchodziła w bólach. Pierwsze upadły pegeery, ten
socjalistyczny twór gospodarki rolnej. Tysiące ludzi zostało bez pracy, bez środków do życia,
a jeszcze musieli płacić czynsz za mieszkanie w popegeerowskich czworakach. Ci ludzie
poczuli się w III RP niepotrzebni, odrzuceni. Uwierzyli w nową Polskę, a ona ich wypluła na
margines biedy. Upadały zakłady pracy, fabryki. Przecież gospodarka rynkowa kieruje się
ekonomią zysku. Człowiek jest temu wszystkiemu podporządkowany. Zaczęto prywatyzować
wydziały, fabryki i całe gałęzie przemysłu, w myśl słusznej przecież zasady, że pańskie oko
konia tuczy. Najpowszedniejszą formą prywatyzacji była prywatyzacja przez upadłość.
Często celowo doprowadzano przedsiębiorstwo do finansowej zapaści, zadłużano, by potem
kupić za bezcen. Razem z fabrykami kupowano zakładowe bloki z dobrodziejstwem
inwentarza. Ludzie dowiadywali się o tym dopiero, gdy nowy właściciel podnosił im opłaty.
Dzielono fabryki na spółki, dyrektorzy i kierownicy zostawali prezesami. Niejednokrotnie tak
tworzyła się w nieprzejrzystych procedurach klasa nowych posiadaczy. Tak uwłaszczała się
nomenklatura. Zbyt dużo było przy tym cierpienia najsłabszych, oszustwa. Rosło lawinowo
8
bezrobocie, słowo solidarność straciło sens. Ceny urzędowe zamieniały się na rynkowe, co
powodowało inflację. Reforma Balcerowicza to końska kuracja. Nie było tak, jak wielu
myślało, że odmieni się wszystko szybko na dobre, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki.
Było wiele gospodarczych afer. Najbardziej znana z tamtych lat jest afera spirytusowa, a
przecież były i inne. W jakimś ministerialnym rozporządzeniu zmieniono cło na sprzęt
elektroniczny. Już nie pamiętam szczegółów, ale zapis mówił, że z dniem 30 sierpnia traci
moc poprzednie rozporządzenie, a nowe wchodzi z dniem 1 września. W urzędzie
„zapomniano”, że sierpień zawsze ma 31 dni. Na ten jeden dzień czekały już na granicy tiry
ze sprzętem elektronicznym. Wjechały do Polski bez cła. Tak w praktyce realizowało się
powiedzenie jednego z ministrów, że „pierwszy milion trzeba ukraść”. Niewidzialna ręka
rynku miała załatwić wszystko. Na razie rosło niezadowolenie i frustracja.
- Nie o take Polske walczyłem - powiedział Lech Wałęsa, gdy zdecydował się stanąć do
pierwszych powszechnych wyborów na prezydenta III RP. Obiecał każdemu Polakowi po sto
milionów (sprzed denominacji) w ramach rekompensaty za prywatyzacje narodowego
majątku. Nie chcem, ale muszem - powiedział i wygrał. Został prezydentem 22 grudnia 1990
roku. Wielu uwierzyło, że zrobi porządek.
- Jako związkowiec umiał zaradzić w trudnych sprawach, zaradzi i na tym urzędzie. Sam
przecież robotnik, rozumie robotnika – mówili.
Znowu rosła nadzieja.
W sierpniu 1991 roku wprowadziłem się do nowego domu. Zaczął się kolejny rozdział w
życiu mojej rodziny. Byłem pełen entuzjazmu. Dom jest przestronny. Jasne pokoje już w
części były umeblowane. Kuchnia też nowa. Tylko salon był jeszcze pusty. Mogłem zatem
planować, w wyobraźni rozstawiać meble na czereśniowym parkiecie, urządzać go w
marzeniach.
W nowym domu wsłuchuję się w jego odgłosy, nasiąkam jego atmosferą i buduje jego
klimat. Jest wiele jeszcze potrzeb, tak dużo brakuje. Stare często nie nadaje się do nowego.
Nie pasuje do urządzeń. Muszę je odrzucić i zastąpić lepszym. Nie wiem, ile czasu zajmie mi
urządzanie domu. Pewnie kilka lat. Dobrze, że mam pracę. Płaca starcza jedynie na
przeżycie. Z czego inwestować? Reformy są bolesne. Aż dziw bierze, że ludzie jeszcze
wytrzymują ich ciężar. U mnie w fabryce odetchnęliśmy nieco, gdy rząd premiera Jana
Olszewskiego, na ile mógł, wstrzymał dziką prywatyzację. Wdał się jednak w lustrację,
wykonując sejmową uchwałę. Nie wiem, kto miał rację. Do tej frustracji i społecznego
rozczarowania trudno było wprowadzać jeszcze element ideologicznej zemsty. Za późno.
Gdy generał Czesław Kiszczak w rządzie Mazowieckiego został ministrem spraw
wewnętrznych, ponoć bez jego wiedzy, wywożono z archiwów UB ciężarówki pełne akt i
palono je w ustronnych miejscach. A może trzeba było wtedy zrobić lustrację i
dekomunizację? Jakaś forma oczyszczenia była konieczna. Zbyt łatwo i zbyt wielu ludzi z
dawnego systemu władzy weszło w struktury III RP i zainfekowało ją jakąś chorobą, która
jeszcze trwa i państwo czasem nie zdaje egzaminu. Niestety, prezydent Wałęsa odwołał rząd
Jana Olszewskiego, a całe to zamieszanie nazwano po latach nocą teczek.
Tymczasem wytyczam chodniki, nadsypuję ziemię, sieję trawę, sadzę ozdobne krzewy i
kilka owocowych drzew. W sierpniu1992 roku rodzi mi się druga córka. A Kazik Staszewski
na festiwalu piosenki w Sopocie śpiewa: „Wałęsa, oddawaj, oddawaj moje sto milionów”.
Pieniądze by mi się przydały, jednak mam poczucie humoru. Jakże się nie uśmiechnąć, gdy
sam prezydent tak odpowiedział na zaczepkę Kazika: >Śpiewa piosenkarz, że „Wałęsa oddaj
100 milionów” – ja chciałem dać, chcę! Tylko oni mi nie pozwalają, a ja nie mogę, bo ja nie
9
mam mocy wykonawczej, ale to niech ten piosenkarz, który uważa, że on jest inteligentniejszy,
to niech pomyśli, że to nie ja. Tylko niech on ostatnią zwrotkę zaśpiewa: „ Pomóżmy Wałęsie
zrealizować to”, „Pomóżmy Wałęsie lepiej to zrobić, mądrzej”. Ja nie mówię, to jest wprost
niezbyt mądre, ale w samym założeniu mądre.<
W jakiejś skarlałej formie wrócono do tej idei stu milionów i każdemu dorosłemu
obywatelowi Polski dano bon uwłaszczeniowy w Narodowym Funduszu Inwestycyjnym.
Ochłap rzucony dla gawiedzi. Nie chcę o tym pamiętać, nie chcę myśleć, bo tracę wtedy
zaufanie do państwa, czuję się rozgoryczony, wykorzystany i poniżony. A gdy
zamieszkaliśmy w swoim domu, żona zrezygnowała z oczekiwania na łaskę przydziału
mieszkania, wtedy były to miraże, postanowiła wybrać wkład na mieszkanie w spółdzielczym
bloku. Pieniądze były nam potrzebne na urządzanie domu. W końcowych latach
siedemdziesiątych była to kwota kilkunastomiesięcznych zarobków robotnika. Księgowa w
spółdzielni mieszkaniowej skwapliwie wypisała jej kwit do kasy na sumę pozwalającą z
trudem zakupić okap kuchenny. Pamiętam wyraz oczu mojej żony, gdy wróciła z banku.
Państwo tak lekko potraktowało krwawice jej rodziców, ich pracę, bo to była kwota
niebagatelna. To boli, więc wolę o tym zapomnieć i w domu nigdy do tego tematu nie
wracamy.
A później to już nikt nie wiedział, o co chodzi, co o polityce myśleć. Na dobre zaczęła się
wojna na górze. Prezydent zaczął wspierać lewą nogę w ramach pluralizmu. Ludzie byli już
coraz bardziej zniecierpliwieni, oczekiwali zmian na lepsze. A prezydent na zapytania o swój
stosunek do różnych projektów politycznych czy gospodarczych mówił: jestem za, a nawet
przeciw albo odpowiem wymijająco wprost. Rosło niezadowolenie, bezrobocie, społeczne
wykluczenie. Wielu polityków miało na sztandarach populistyczne hasła. Nawet najwierniejsi
z współpracowników prezydenta odwrócili się od niego.
I znów migawka telewizyjnego przekazu. Masa ludzi idzie ulicą pod Belweder, jakieś
anty prezydenckie hasła, okrzyki, oskarżenia o agenturalność, ognie i palenie kukły
wyobrażającej Lecha Wałęsę, i leci ta płonąca kukła jak żagiew za ogrodzenie na plac.
Może nie udała się Lechowi Wałęsie prezydentura, ale w nim uosabiał się przecież naród,
pełen nadziei, ale i obaw, a później rozczarowany i skłócony. Było tak wiele problemów do
rozwiązania w tym czasie ustrojowej transformacji. Podejmował się prezydent wielu spraw i
jak sam później powiedział „Moja ilość trochę psuje moją jakość”. Dokonała się za jego
prezydentury jednak rzecz najważniejsza. Wraz z odjazdem ostatnich żołnierzy rosyjskich, 18
września 1993 roku, Polska stała się naprawdę wolna i suwerenna. A to jest wartość
najwyższa.
Ilekroć o tym myślę, przypominam sobie sytuację z lekcji historii w liceum. Nie
mogliśmy wyjść ze zdziwienia, dlaczego takie wielkie tłumy Polaków znalazły się w czasie II
wojny światowej w Związku Radzieckim, że dziesiątkami tysięcy rekrutowano mężczyzn do
armii Andersa, a później jeszcze do armii Berlinga. My, osiemnastoletni, już do każdego
skutku szukaliśmy przyczyny. Czyżby dopiero teraz wracali po zaborach? Nie, przecież na to
mieli dwadzieścia lat II Rzeczpospolitej. To jedna z tych białych plam. Nauczyciel próbował
nam coś tłumaczyć. Nie szło mu składnie, widać było, że się męczy.
- To interwencja zapobiegawcza, ochronna, dla rosyjskiej ludności Białorusi i Ukrainy.
- A układ Ribbentrop – Mołotow? – zapytał Darek Wysocki, kolega z drugiej ławki.
- To pakt o nieagresji – odrzekł nauczyciel historii.
- Nóż w plecy! – powiedział krótko ktoś z tylnej ławki.
10
Wtedy Darek zapytał o Katyń. Nauczyciel odpowiedział, że to sprawa niemieckiej
propagandy, by rozbić antyhitlerowską koalicję. Ja wtedy powiedziałem bardziej do siebie,
ale półgłosem:
- Cienka jest granica pomiędzy faszyzmem a komunizmem.
Nauczyciel spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
- Ty, Tomczyk, nie filozofuj! – pogroził mi palcem.
Już dużo później dowiedziałem się, że jest pomiędzy tymi dwoma systemami dość duża
różnica.
Józef Mackiewicz kiedyś powiedział: „Fałszujemy rzeczywistość, stawiając niekiedy znak
równania między okupacją niemiecką i sowiecką. Niemiecka robi z nas bohaterów, a
sowiecka robi z nas gówno”.
Rozpadł się mój zakład pracy na kilka spółek. Tak zarząd chciał obniżyć koszty produkcji
celulozy. Przeliczył się. Czesi wprowadzili na swoją celulozę dubbingowe ceny i już nie
opłacało się jej produkować, taniej było ją importować. Upadały spółki kolejno. Ktoś
wydzierżawił fabryczną halę, ktoś kupił jakiś budynek. Przewodniczący zakładowego ZZ
„Solidarność” już do reszty zbaraniał i w bramie witał syndyka masy upadłościowej
Niedomickich Zakładów Celulozy, jak wybawcę, wiązanką kwiatów. Ten zaczął zarządzać
przedsiębiorstwem zadłużonym, bez płynności finansowej i okrojonym z kilku wydziałów.
Co nie sprzedał, kazał burzyć, niepotrzebne instalacje pociąć palnikami i wywieź na złom.
Systematycznie dawał ludziom wypowiedzenia pracy. Przewodniczący związku próbował
organizować jakiś protest. Przychodził na wydziały do robotników, ale nikt już nie chciał z
nim gadać. Wypominali mu to jego witanie syndyka.
Straciłem pracę, ale jeszcze nie tracę nadziei, choć czekam na miesięczną odprawę i
jestem bezrobotny. Musze przetrwać ten okres, utrzymać rodzinę. Nie myślę nic o żadnym
inwestowaniu, byle tylko przeżyć. Daję radę. Wynajmuję się do różnych budowlanych robót.
Wspiera mnie żona. Znosi to ciężko, ale nie pokazuje tego po sobie. Ufam, że jeszcze będzie
dobrze. Wiem, że budowanie domu, to proces. Płynie się czasem nurtem bystrym, szerokim i
woda sama niesie, a czasem wpadamy w wiry i na mielizny. Trzeba dobrze sterować, można
się w czymś pomylić, przeliczyć. Najważniejsze: nie poddawać się.
Kolega ze szkolnej ławy załatwił mi pracę w Austrii. Znów opuszczam kraj. Nie lubię
wyjeżdżać na obczyznę, tam pracować. Tęsknię, zbyt dużo we mnie żalu i złych emocji, gdy
musze dokonywać takiego wyboru. To tak jakby pozbawiano mnie obywatelstwa.
Pracuję w rzeźni. Wstaję o wpół do trzeciej, by do szalonego kołowrotu zaprząc się już od
trzeciej. Płacą mi tygodniówkę, więc nie liczą czasu mojej pracy. W drzwiach łapie mnie
kierowca i zatrudnia do pomocy przy załadunku towaru do sklepów i restauracji. Lubię im
pomagać, tak wdrażam się w kilkunastogodzinny dzień pracy. Uczę się rodzajów mięs,
wędlin i podrobów. Potem idę na halę i od razu muszę podać rzeźnikom mięso do rozbioru.
Odwożę w dozach do chłodni każdy asortyment już oddzielnie. O szóstej kwadrans przerwy
śniadaniowej. Wszyscy idziemy na stołówkę, gdzie jemy bułki francuskie z masłem i serem
lub z dżemem, i pijemy kawę lub mleko, jak kto woli. Jem szybko, by jeszcze wypalić
papierosa. Znowu arbeit. Schaby, karkówki, boczki i szynki wieszam na hakach jak bombki
na choince. Do pomocy rzeźnikom jest jeszcze Darek. W wolnych chwilach, nie ma wolnej
chwili, skóruję płaty słoniny i boczku. O dziewiątej pięć minut przerwy, jemy Schweinbraten.
Na gorąco mi smakuje. Znowu tnę żeberka, kości, gotuję głowiznę, nerki, wątroby, topię
skwarki. Cały czas dbam o porządek. Czasem ładuję mięso i podroby na samochód
wyjeżdżający do masarni. Sprzątam ze stołów, pod stołami. W samo południe pół godziny
11
przerwy. Wreszcie. Jemy na stołówce dobry obiad do syta. Znowu się śpieszę, by w spokoju
choć trochę dychnąć. Mam jeszcze kwadrans przerwy, więc idę do siebie na poddasze, gdzie
w kilkunastu chłopa zajmujemy cztery pokoje. Półleżąc zasypiam na moment. Czasem ktoś
mnie zawoła, że „kataba” przyjechała. Klnę jak szewc na niepogodę i schodzę na dół.
Podciągam do cuchnącego samochodu na poubojowe odpadki wielkie pojemniki na kółkach
pełne flaków, szczeciny, odpadów, kości i wszelkiego brudu. Później odbieram sobie te
dziesięć minut siedząc spokojnie w palarni. Gdy rzeźnicy już około drugiej po południu
kończą, zostajemy we dwóch na placu boju. Myjemy skórowarki, piły, kotły, pojemniki na
mięso, chłodnie. Jeden porcjuje sto litrów smalcu ze skwarkami do półlitrowych pojemników,
a drugi myje posadzki i ściany karcherem. Wszystko biegiem pod czujnym okiem mistrza lub
właściciela. By trochę odpocząć, bo już przerwy nie będzie aż do końca roboty, wpadam do
kibla. Zapalam papierosa. Szybko ciągnę kilka machów i wychodzę. Nikotyna uderza mi do
głowy i przez chwilę jestem jak pijany. Robotę kończę około piątej po południu. Chyłkiem
odchodzę, by mnie nie zauważył Martin - mistrz z drugiej zmiany, która przygotowuje towar
do około stu pięćdziesięciu sklepów i restauracji, bo by mnie zatrzymał, żeby zawakować
mięsa. Idę na poddasze budynku rzeźni. Po robocie przywołują czasem mnie i Darka do
rozładowania samochodu chłodni z półtuszy wieprzowych. Gdy raz w tygodniu przywożą
połówki wołowe, zwala się na mnie sto dwadzieścia kilo mięsa. Nogi uginają mi się w
kolanach jak sztangiście i z przysiadu podnoszę pół wołu, robię kilka kroków, by zahaczyć
go na ślizgu.
Minął kolejny dzień. Coś jem przed spaniem, inaczej nie usnę. Na dworze widno. Jest
dopiero dziewiętnasta, może trochę po, właśnie dla moich dzieci w kraju kończy się
dobranocka. Szczelnie zasuwamy zasłony w oknach. Idziemy spać. Paweł wkłada stopery do
uszu. W moment zasypia, już od kilku lat ma takie spanie wytrenowane. Stefan, kolega
Czech, śpi przy mruczącym radiu. To mi przeszkadza. Nie usnę. Muszę mieć cicho i ciemno.
Stopery mnie mierzą, to obce ciało. Wyjmuję je. Leżę na boku. Czym bardziej chcę zasnąć,
tym bardziej nie mogę. Z radia teraz sączy się jakaś wściekła muzyka, odbija od ściany i
bezbłędnie trafia w moje ucho. Po godzinie wstaję i przyciszam radio. Kładę się i gdy już
plączą mi się myśli i urywa wątek, cisza budzi Stefana. Pogłaśnia radio. Zawijam się w
kołdrę i po dziewiątej usypiam.
W rzeźni i masarni pracuje tylko z dziesięć procent Austriaków, reszta to cała
międzynarodówka posocjalistyczna: Serbowie, Bośniacy, Chorwaci, Słoweńcy, Słowacy,
Węgrzy, Czesi, Polacy, Rumuni i jeden Turek na okrasę. Pod koniec mojego pobytu
przyjechało dwóch Portugalczyków. Pracowali na biało, przecież weszli razem z Austrią do
Unii. Po tygodniu wzięli wypłatę i tyle ich widziano. Franz – mistrz masarski – dziwił się, że
rzucili pracę. Powiedziałem mu, że nie wytrzymali tępa.
- Mus schnell machen. Gema, gema, cag, cag - odrzekł i coraz szybciej kroił jakieś
Fleisch
- Warum schnell? Schon Habsburgen Kőnigreich nicht zurűck – powiedziałem do niego
połamanym niemieckim.
Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i podreptał do kotła sprawdzić wieprzowe jęzory. Śmieję
się. Nie jest źle. Będzie gorzej, mam gdzie wrócić, nie tak jak ci z byłej Jugosławii.
Byłem pewien, że most na Drinie łączył Bośniaków i Serbów. Żyli tam przecież od
wieków nie tyle obok siebie, co razem, przenikały się ich kultury i zwyczaje. Nawet
namiestnicy sułtana nie zburzyli tych wszystkich mostów, a kamienny most na Drinie stał się
symbolem łączności, sąsiedztwa i pokrewieństwa. Takie miałem przeświadczenie i takie
budujące wrażenie wywarła na mnie lektura ksiązki Iwo Andricia. Co się stało, że w końcu
12
XX wieku zakażono ich nienawiścią? A myślałem, że po doświadczeniach obozów
koncentracyjnych Europa będzie już inna. Wierzyłem w mądrość historycznej pamięci
narodów. Myliłem się. Jakiś diabeł zamieszał w tym bałkańskim kotle i ten okrutny wiek
zakończył się wykwitem szaleńczego nacjonalizmu. Duszan, Iwo, Goran, Bożo, Ermir,
Raszo, Zlatko i Milan, i jeszcze kilku, których imion już zapomniałem z byłych republik
Jugosławii, tutaj w rzeźni i masarni pracowali obok siebie. Razem siedzieli przy stole,
rozmawiali, śmiali się, byli jakby z dala od swojego Belgradu, Sarajewa, czy Zagrzebia. Nikt
nie wspominał o ofiarach Mostaru i Srebrenicy. Nie było widać u nich żadnej wobec siebie
nienawiści czy niechęci, jakby to wszystko zostawili za sobą i tu w Austrii od nowa budowali
swoje domy, swoją przyszłość.
W rozmowie z Bożanem powiedziałem, że czytałem „Most na Drinie” Andricia. Bożo
ucieszył się i z sympatią spojrzał na mnie.
- To lektura w szkole – odrzekł całkiem dobrze po polsku.
- Co się z wami stało? – zapytałem. – Przecież żyliście razem, a teraz zburzyliście
wszystkie mosty.
Bożan bezradnie schylił głowę i nic nie odpowiedział.
Teraz, po latach ilekroć słyszę w radiu piosenkę Gorana Bregovicia - syna Chorwata i
Serbki urodzonego w Sarajewie - przypominają mi się ci wszyscy „Jugole”, widzę
zakłopotanie i wstyd Bożana za zbrodnie polityków.
Najtrudniej się wdrożyć i robotę sobie obrzydzić. Początki zawsze są trudne.
Przypominam sobie poniedziałki w rzeźni. Wtedy budziliśmy się już o pierwszej w nocy, by
z okolicznych wsi zwozić świnie do uboju. Po pierwszych kursach świniobusu, kiedy już
poczekalnia była zapełniona i woda w wannie do parzenia świń gorąca, ustawiono mnie ze
Słowakiem Irzim za szczeciniarką, przy podeście z metalowych rur. Kwiki przyszłych ofiar
dochodziły tutaj lekko stłumione, bo każdą sztukę porażano prądem i nieprzytomnej
zakładano pętlę na tylnią racicę. Łańcuch windował ją do góry na kołowrót i wtedy Raszo
wprawnym ruchem seryjnego zabójcy przebijał jej serce. Krew tryskała do wielkiego gara, po
czym martwa świnia odjeżdżała nad wannę z ukropem. Tam z pętli odpinał ją Darek,
łagodnie zanurzał w wodzie i jak łazienny doglądał kąpieli.
Kąpała się świnka, pławiła w jacuzzi, aż ogromne łapy wybrały ją i wrzuciły do
szczeciniarki. Ciało świni obracało się jak w betoniarce, a gumowe łopatki robiły jej gili gili,
zdzierając szczecinę. Po chwili świnia przestawała tańczyć, obroty zwalniały, zapalały się
cztery dysze ogniem piekielnym, który opalał to, co miał opalić. Płomienie gasły i maszyna
wypluwała ciało wieprza na nasz podest. „Rzeźnia numer pięć”. Stałem w gumowym
fartuchu pełen determinacji do morderstw, przejęty czy sobie poradzę. Każdy pospieszał: Gema, gema.- Wiedzieli, że jestem pierwszy raz przy uboju. Zerkali na mnie z ironią.
Uzbrojony byłem w dzwonek do skrobania świń. Patrzyłem co robi Irzi i tak samo
próbowałem. Wyskrobałem śwince pachwinki, trochę szczeci w dołkach za uszami i resztki
na nosku. Irzi już śwince zdjął haczykiem pedikiur z zadnich racic, ja z przednich nie
zdążyłem, bo już następna świnia zwaliła się na podest.
Tamtej Irzi przecina pęciny za ścięgnami, wbija haki i oddaje ją do rozprucia następnym
oprawcom. Znowu nie nadążam. Słowak wyrywa mi racice z dłoni i wprawnym ruchem
zdejmuje śwince pazurki. Przyskakuje do mnie z dzwonkiem jakby chciał mi ryj oskrobać, a
w oczach ma takie pochodnie jak w tej piekielnej maszynie.
- Ste s…synu, sa nebudem pre teba urobit!
Zakląłem i ja pod nosem na niego też nieładnie. On dalej nadganiał z robotą i rzucał
błyski w moją stronę. Po pół godzinie, gdy wszystkie świnie już zwieźli, zmienił mnie Nico –
13
Rumun z Bukaresztu. Mnie kazali iść do pierwszego kojca naganiać blondynki pod kleszcze
paralizatora i nieprzytomne zaczepiać na łańcuchu kołowrotu.
Niemiecka precyzja i organizacja pracy sprawiła, że o szóstej rano półtusze i wszystko do
przerobu ze sto dwudziestu świń Darek wepchał do chłodni. Niko i Sorin – jego kolega z
wioski koło Giurgiu nad Dunajem, sprzątnęli już kojce, umyli szczeciniarkę, a ja
wyczyściłem wszystkie żołądki z treści. Po czym umyliśmy się, przebrali w czyste kitle i
poszliśmy na śniadanie.
Tak mija dzień za dniem, tydzień za tygodniem. W soboty roboty trochę mniej, bo
zaczynamy o szóstej rano, a kończymy o drugiej po południu. W soboty i niedziele posiłki już
przygotowujemy sobie sami. Zaopatrujemy się w mięso na dole w rzeźni. Preferuję cielęcinę i
polędwiczki wieprzowe. Co sobie będę żałował. Kolega Jurek – rzeźnik z Kęt dobrze gotuje.
Składamy się po parę szylingów, on kupuje potrzebne warzywa i przyprawę - litr smirnowa.
Potem pojedzeni i już napoczęci kupujemy w pobliskim sklepie Hofera po butelce
gorbaczowa lub jelcyna i robimy Drang nach Osten. Odbijamy Lwów. Maszerujemy przez
Zaporoże i zdobywamy roponośne pola Zakaukazia. Ech, polska fantazjo.
Po takiej kampanii byliśmy już mocno zmęczeni. Wtedy Jerzyk zaczynał opowiadać o
swoich gołębiach. Dłonie składał w łódeczkę, jakby w nich trzymał te swoje garłacze, pawiki,
grzywacze i pocztowce. Całował je czule w dziobek i rozkładał dłonie. Patrzył za nimi
jeszcze chwile wzrokiem mętnym, walił się na łóżko i zasypiał. Bar wzięty!
Ci, którzy planują niedzielną wycieczkę, wycofują się już z nad brzegów Dniepru.
Wyjeżdżamy czasem do Wiednia, Tullnu, Sankt Polten, czy innych miasteczek w okolicy.
W Wiedniu zajeżdżamy pod kościół Św. Józefa na Kahlenbergu. Przed wejściem czytam
inskrypcje na tablicy poświęconej Janowi III Sobieskiemu. Król ma marsowe oblicze, a
głowę ozdobioną wieńcem laurowym zwycięzcy. Po prawej stronie jest tablica wbudowana
na pamiątkę pobytu tutaj Jana Pawła II w roku 1983 w trzechsetną rocznicę odsieczy
wiedeńskiej. Po mszy wchodzimy na taras widokowy. Z góry widzę tuż przed sobą korony
drzew. Rozsiadły się kępami po łagodnych grzbietach zieloności pól. Czasem w dół zbiegają
równymi rzędami poletka winorośli. Domy przedmieścia chowają się w cieniu drzew, dalej
otwiera się szeroka panorama miasta. Błyszczy z oddali, aż po sine pagórki za nim. Tam dalej
już Węgry. Tuż na lewo płynie wstęga Dunaju podzielona podłużną wyspą na dwa nurty.
W dole, u bram miasta wyobrażam sobie wielotysięczne oddziały tureckich janczarów
Kara Mustafy. Widzę ich białe czapy i jasne stożki ich namiotów, które otaczają kołem
przepyszny złoty namiot Wielkiego Wezyra. Jest cudowna pogoda, słońce kładzie światło na
dolinę miasta, a mnie już rosną skrzydła, jak husarii Króla Jana.
W restauracji na tarasie zamawiamy coś do picia. Pod kościół przychodzą kolejne grupy
turystów. Mówią po polsku. Czytają z dumą zdania obu inskrypcji. Czują się jak u siebie.
Wracamy do Europy.
Wracamy z wycieczki. Teren jest płaski jak w moich rodzinnych stronach. Naraz w oddali
wyrasta ogromna góra, a na niej spomiędzy drzew bieleją ściany i czerwienią odbija się dach
zamku. Wjeżdżamy do Sitzenberg-Reidling, tu mamy swoje poddasze.
Ci najwytrwalsi w walce teraz leczą rany. Zapijają kaca. Klina klinem. Wino jest tu za
bezcen. Dla mnie zbyt kwaśne. No cóż, wychowałem się na mleku. Niedzielne popołudnie
mnie nudzi. I wlecze się, i mija za szybko – zależnie od nastroju. Tęsknię, myślę o rodzinie.
Dzwonię z budki telefonicznej do domu. Lubię odkładać tę rozmowę z żoną i dziećmi na
późne niedzielne popołudnie. Wiem, że coś dobrego mnie spotka. Chcę ich usłyszeć, to jest
jak deser po obiedzie. Cały tydzień ma wtedy sens i niedziela też obiecuje szczęśliwe
zakończenie. Idziemy spać po szóstej wieczorem, bo jutro znowu świniobicie. Już idzie mi
14
sprawnie to doczyszczanie pach, ryjów i zdejmowanie pazurków. Irzi się nie wścieka.
Śmiejemy się razem. Zaczynam go lubić. Ostrzył sobie nóż do rozbioru mięsa. Przyciskał
palcami klingę do tarczy ostrzałki, nóż się podwinął i podciął mu cztery palce lewej dłoni.
Dłoń mu zabandażowali, a że w Austrii nie był ubezpieczony, kolega Zoltan odwiózł go do
Bratysławy. Po miesiącu chciał wrócić, ale już w rzeźni u Jozefa Tojfnera nie było miejsca.
I ja po półtora roku wracam na dobre do kraju. Znajduję wreszcie pracę w swoim mieście.
Popołudniami i w dni wolne robię ogrodzenie wokół swojego domu. Dzieci się cieszą, bo
teraz mogę im kupić psa.
W kraju widać zmiany na lepsze, nareszcie. Coraz więcej ludzi widzę uśmiechniętych.
Spadło bezrobocie, można żyć. Nowa konstytucja, która weszła w życie 17 października 1997
roku zapewnia nam prawa. Mimo iż zapisane, trzeba się umieć o nie czasem upomnieć.
Urzędnik zawsze pozostaje urzędnikiem, niezależnie od ustroju i praw obywatelom
przynależnych. Ale naprawdę jesteśmy we własnym domu, możemy budować społeczeństwo
obywatelskie, świadome.
Zapowiadają się dobre lata dla Polski. 12 marca 1999 roku Polska wraz z Czechami i
Węgrami zostaje przyjęta do NATO. Daje to poczucie bezpieczeństwa. Jednak lepiej żeby nie
było sprawdzianu.
Porównuję życie w Polsce do tego w Austrii, kiedy tam pracowałem. Dużo nam jeszcze
brakuje. Tam widać taki niemiecki porządek i schludność. Szacunek dla pracy i dbałość o
dobro publiczne. My musimy do tego dorosnąć. Byłem w Austrii wtedy, kiedy wchodzili do
Unii Europejskiej. Oni już mieli taki poziom życia i infrastruktury, że nie odczuli zmiany.
Tylko tyle, że weszli do wspólnoty gospodarczej i jeszcze szybciej będą się rozwijać i
bogacić. Im łatwiej, nie mają za sobą dziesiątków lat trwania w okowach komunizmu, w
jakiejś ekonomicznej fikcji. Jestem jednak pełen optymizmu. Nigdy bym nie przypuszczał, że
za dziesięć lat Polska też będzie w strukturach EU. Wiem, że zawsze byliśmy w Europie. Od
tysiąca lat jesteśmy twórcami i dziedzicami jej kultury, przed wiekami broniliśmy jej przed
nawałnicą sułtańskich janczarów, w roku 1920 zatrzymaliśmy pochód bolszewickiej zarazy
na zachód Europy. Myślałem, że długo będziemy czekać w przedsionku na europejskie
salony. Stało się to 1 maja 2004 roku. Wierzyłem, że to szansa dla mojego kraju, której nie
wolno zmarnować. Bycie w Unii Europejskiej wymusza pewne zmiany, równamy do
najlepszych. Chcę też wierzyć, że Polska jest Europie potrzebna i wnosi do niej to, co ma
najwartościowszego: umiłowanie wolności, kultywowanie tradycji i słowiański entuzjazm.
Ja z entuzjazmem przystępuję do położenia elewacji domu. Podoba mi się kolor
pomarańczowy, rozjaśniony białym opasaniem okien i drzwi. Taki dom spomiędzy zieleni
drzew i krzewów budzi zaciekawienie, jakby skrywał jakąś tajemnicę, a przy tym ma urok i
nastraja ciepłem.
Chciałbym, żeby taka była Polska, ciekawa i urocza dla innych, a ciepła i opiekuńcza dla
swoich, a narodowe tragedie (oby ich nie było) nie będą budowały barykad, tylko łączyły.
Przypominam sobie tę tragiczną sobotę 10 kwietnia 2010 roku i przed oczy wchodzi mi
obraz rozbitego prezydenckiego samolotu w Smoleńsku. Wśród pasażerów był mój dobry
znajomy Wojciech Seweryn, autor i inicjator budowy pomnika katyńskiego w Chicago.
Leciał razem z prezydentem mojego kraju i 94 innymi osobami, by złożyć hołd
pomordowanym w Katyniu. Tam zginął jego ojciec. Patrzyłem w ekran telewizora z
niedowierzaniem i miałem nadzieję, że ktoś jednak przeżył. Bałem się zadzwonić do rodziny
Sewerynów. Po godzinie zadzwoniła do mnie żona Wojciecha pani Maria i spytała:
- Panie Adamie, wie pan, co się stało? – rozpłakała się.
Wtedy i mnie załamał się głos. Zginęli wszyscy.
15
Były dziesiątki jasnych trumien na płycie lotniska i żałoba narodowa, i pogrzeb
prezydenckiej pary na Wawelu. A potem coś pękło, jakaś przepaść się rozwarła i jeszcze
bardziej podzieliła się Polska i trwa w jakiejś irracjonalnej niezgodzie.
A ja dalej wierzę, że Polska to nasz wspólny dom i będzie w nim dobrze: zmniejszą się
kolejki do lekarzy, nie będzie bezrobocia i wrócą z emigracji zarobkowej ci, którym
doskwiera nostalgia, będzie godna płaca, dobre prawo, sprawiedliwe wyroki, społeczeństwo
obywatelskie, a państwo rządne, które zda egzamin w chwilach każdej próby, jeżeli tylko
swoje myślenie kategoriami partyjnymi politycy zamienią na myślenie o państwie.
W sobotnie zimowe ranki siedzę w kuchni. Piję poranną kawę. Żona jeszcze śpi, odsypia
cały tydzień wcześniejszego wstawania. Jest cicho. Radio nuci jakąś melodię, która przyczepi
się do mnie i będę ją mruczał do południa. Za oknem śnieg, bezlistne krzewy forsycji i sosna
oprószona igliwiem. Żona jeszcze przed mrozami powiesiła na gałązkach kawałki słoniny.
Przylatują sikorki, wczepiają się w nią pazurkami i pożywiają się łapczywie. Dzięcioł Czarny
też zawitał i obstukuje pień sosny. Naraz odleciały sikorki spłoszone pojawieniem się sójki.
Obserwuję ją przez szybę. Do niej po chwili dołączają trzy następne, zwabione ciszą poranka
i pożywieniem.
Za domem postawiłem altankę. Nic okazałego, kilka słupów ze starej cegły, na nich
wsparte belkowanie dachu, krokwie bez przykrycia. Siedzimy tam czasem rodzinnie przy
grillu, odpoczywam popołudniową porą, w wolne dni czytam książkę, rzeźbię figury w
drewnie, trochę pokraczne, trochę na ludowo. Wysokie słońce rozjaśnia jej wnętrze na
zielono, przechodząc przez puszysty koc liści krzewu winogrona. Para zaganiaczy pod belką
uwiła sobie gniazdko i już od kilku lat co sezon wychowuje młode. Fruwają jak opętane, a ja
udaję, że nie zwracam na nie uwagi, bo nawet ruch mojej powieki i błysk źrenicy płoszy je.
Jest czerwiec. Omdlewająco pachnie jaśmin, a pnąca róża pełna jest już nabrzmiałych pąków
i nieśmiało rozwija purpurowe kwiaty. Trzy brzozy wyrosły już ponad dach domu. Na jednej
zawiesiłem budkę dla szpaków. Zagnieździły się i śpiewają co rano na powitanie dnia.
Dwadzieścia pięć lat – okrągły jubileusz, srebrne wesele, ćwierć wieku. Na przestrzeni
życia duży kawał czasu. Wiele dobrego się w tym czasie wydarzyło. Wybudowałem dom,
urodziły się moje córki, zaprzyjaźniłem się z sąsiadami, poznałem nowych, którzy
wybudowali swoje domy później. Wrosłem w to osiedle, w to miasto, które cały czas się
zmienia na lepsze, pięknieje. Interesuję się wszystkim, co dotyczy mojego miasta i mojej
ojczyzny. Zawsze chciałem się czuć podmiotem społeczeństwa obywatelskiego.
Dzisiejsze czasy wymuszają zmiany i choć żal nam od czegoś odejść, z obawami
przyjmujemy nowe, po czasie już sobie innego życia nie wyobrażamy. Zadajemy sobie
pytanie i dziwimy się, jak mogliśmy dawniej żyć? Młodym trudno to wytłumaczyć. Myślą
kategoriami dnia współczesnego. Dla nich fikcja, nonsens, absurd, mistyfikacja to tylko
pojęcia z literatury, fantastyki i komputerowych gier. Dla nas była to codzienność. Szliśmy
młodzi przez życie, co rusz potykając się o kamienie nonsensu i staraliśmy się omijać wydmy
absurdów.
Wyrosły drzewa wokół mojego domu, a tak niedawno je sadziłem. Dom też się zestarzał,
przybrał trochę patyny. Lubię taki dom, gdzie czuje się lata. Ma swoją historię. Miejsce przez
niego naznaczone niesie już emocje i wspomnienia. To moje miejsce na ziemi i nie myślę go
zmieniać. Dom jest elementem mojej tożsamości. Nagromadziło się w nim wiele uczuć i
wrażeń, bez których byłbym prawdziwie bezdomny. Jest gdzie wrócić. Tu jestem u siebie.
Dwadzieścia pięć lat, czas już na remont. Warto wymienić okna. Przez nowe może zmieni
się moje spojrzenie w przyszłość. Przy okazji remontu pozbyłbym się starych
16
nagromadzonych przez lata rzeczy. Trzeba też zmienić niektóre meble i urządzenia,
wymienić instalacje. Zachować w nim wszystko, co było dobre, co stanowi, że to nie tylko
mury. Wiem, co muszę zrobić i choć czasem brakuje mi możliwości – marzę. Nie wolno mi
go opuścić, zaniedbać. Po mnie przejmą go moje dzieci. Znam cień każdej roślinki w
ogródku, pękniętą szybę w oknie, zadrapaną ścianę, wytarty parkiet. Promienie słońca
rozświetlają jego pokoje i mój dom nie jest pusty. Złe chwile ulatują, blakną.
Mój dom to wygnieciony fotel i pełne wierności spojrzenie psa, który przyszedł do mnie
na piętro, wiedząc, że mu nie wolno. Głaszczę go po kufie i wyprowadzam z salonu. Mój
dom to stół w kuchni i przy nim rodzina, to książki ułożone w dwóch regałach od podłogi po
sufit, to krzyż wyrzeźbiony przez miejscowego artystę, wiszący na ścianie. Mój dom to okna,
przez które patrzę na ulicę, osiedle i miasto.
Są kraje bogatsze, piękniejsze, lepiej rządzone i ludzie życzliwsi, lecz dla mnie najdroższa
ta ziemia nad Dunajcem. Tu dla mnie jest Polska. I gdy ktoś się mnie pyta, czy nie żałuję
powrotu z USA, przecież mogłem tam zostać i sprowadzić żonę z synem, odpowiadam, że
tam nie byłbym nigdy u siebie.
Wiem, że ludzie są różni, dlatego też nie zdumiewa mnie, że jeden po takiej odpowiedzi
patrzy na mnie dziwnie i już po jego minie mogę się domyślić, co o mnie myśli. Drugi
uśmiecha się z politowaniem, że ja jakiś niedzisiejszy, a jeszcze inny robi oczy krowie,
zaskoczony, że patriotę spotkał. I choć wiem, że żaden z nich nigdy mnie nie zapyta: – A co
to znaczy być u siebie? - Sam próbuję sobie odpowiedzieć i inaczej niż z patosem nie mogę.
Lubię patos w takiej sytuacji, gdy brakuje racjonalnych argumentów i odpowiadam sobie, i
wierzę w to co mówię:
- To znaczy w znajomych krajobrazach wracać do baśni dzieciństwa. Budzić się pod
swoim niebem muśnięciem promieni porannej zorzy. Przeczytać wiersz Tadeusza Nowaka i
mieć wrażenie, że samemu się go napisało, i się nim aż do łez zachwycić. Doświadczać
jedności z każdym stworzeniem zamieszkującym tę ziemię, czuć ducha tego miejsca, jego
historię i tradycję. Tu wiatr nuci znajome melodie, słońce maluje najpiękniejsze obrazy, woda
szumi spokojnie i sennie, a śnieg ubogaca pejzaż. I wtedy jest czysto, niewinnie i chce się
żyć.
Adam Tomczyk. Żabno 20 luty 2014
17