Show publication content!

Transkrypt

Show publication content!
M-agnes
Gdzieś na krańcach województwa mazowieckiego...
Drogę pamiętam doskonale. Wtedy jeszcze żył dziadek, a ostatni pekaes odjeżdżał coś po 21., ale
za to trzeba było dojechać do lasu, bo nie jechał przez wieś. Zatem dziadek siodłał konia, chociaż
nie, czepiał go do wozu i wiózł wszystkich na przystanek w lesie. Czasem pekaes nie przyjeżdżał.
Czasem było to np. przed świętami, ale co tam. Droga z roku na rok była coraz gorsza. Potem
pojawiła się reforma terytorialna, zmieniło się województwo, więc do Siedlec już nie było po co
jeździć. A potem przyszła Unia, która las dopisała do Nadbużańskiego Parku Krajobrazowego, choć
Bug to owszem, płynie, ale za jakieś 15 kilometrów, a i to od Korczewa do Drohiczyna, ale za to
latem można się tamtędy promem przejechać, choć prom też jest prywatny.
A więc jak już się Unia pojawiła, to lasem wszyscy się przestali zajmować. Bo ten Park
Krajobrazowy, zatem asfaltu lać i poprawiać nie wolno. Suchych drzew i gałęzi, o które rozbijały
szyby ostatnie pekaesy, też nie wolno było wycinać czy ucinać. Rowów czyścić nie wolno. Dziur
łatać nie wolno. A solą czy piaskiem zimą posypywać nie można, bo to jakaś polna droga, lokalna,
wiejska, więc nie bardzo wiadomo, kto ma to robić.
A potem przyszła śnieżna zima i kulturalnie wpierdoliłam się do takiego trzymetrowego rowu,
wjeżdżając po drodze w dziurę zalaną lodem oraz zahaczając o śnieżną zaspę. I straż się pojawiła, i
karetka, i policja. Wszyscy z Siedlec, choć to 30 kilometrów stąd. Ale do wypadku to oni jadą,
pojadą, droga kiepska, nie dostosowała pani prędkości do warunków jazdy. Mandat 300 złotych
(najtaniej z taryfikatora), 6 punktów karnych. Samochód do kasacji. Dziadek już nie dożył. Świąt
także nie było. To znaczy były, ale jakieś takie jakby inne.
Asfalt jednak dało się połatać, wymalować nowe pasy, gałęzie pościnać, suche drzewa wyciąć.
Jakoś niedawno, może z rok temu, jakoś niedawno, bo tak z pięć lat po moich dachowaniu w rowie.
Jak się już do wsi wjeżdża, to i tak trzeba przejechać obok gorzelni. I PGR-u. Nie ma już ani
jednego, ani drugiego, tylko stare budynki są, i ludzie, którzy roboty nie mają, ale już się jakoś tak
zrośli jakby z niskimi blokami, które stoją w Czworakach. A Czworaki to nie wieś, bo wieś się
ciągnie w przeciwnym kierunku. Kto to są, te z Czworaków? Czasem swoje, bo ktoś się wżenił,
często jednak to ludzie z innych wsi, którzy przyjechali tu za robotą. A robota się skończyła gdzieś
tak na początku tej wolności, co ją ta aktorka ogłosiła w telewizorze.
Ktoś kombinuje, ktoś wynajmuje stawy i ryby hoduje, ktoś jeździ zagranicę. Ktoś też marychę
hodował, ale go zwinęli i zamknęli. I tylko rodzina miała powód, aby w Siedlcach odwiedzać. Ile
lat dostał? A bo to kto wie? A bo to kto pyta? Nie pyta. Lepiej nie wiedzieć. A jedyną dobrze
poinformowaną osobą jest proboszcz, od lat ten sam. Jemu zaniosą i na tacę, i pod tacą przemycą
kto z kim, dlaczego, za co i po co. A on będzie miał kolejne dziecko do ochrzczenia albo i nie,
kolejny związek pozamałżeński, o którym będzie mógł grzmieć na ambonie, kolejne eurosieroty, z
których wyrosną kolejni do siedleckiego pierdla.
Wieś teraz to parę domów na krzyż. W sumie tyle, co było, ale ludzi jakoś mniej, a i nie za bardzo
młodzi chcą tu zostawać, bo po co, skoro tylko te hiektary. No, dobra, ciocia Unia dopłaca, ale
komu by się chciało tę ziemię obrabiać? Po co? Świń się nie chowa, bo więcej przy nich zachodu
niż przy małym dziecku, krów też nie, a na polach też jakby pusto, bo krów wyprowadzać na łąkę
nie można. Unia zakazała. Jedynie trochę pszenicy i czasem kukurydza, bo rzepak też się raczej nie
opłaca albo wygnije, bo rok zbyt mokry.
Co prawda można zawsze pójść śladem jaśnie szanownego pana posła, który od czasu do czasu
bywa także w ministerstwie rolnictwa. Ostatnią jego modną uprawą były bodajże orzechy laskowe
albo jakieś inne coś. Bo nie zalesiał swojej działki, bo ma zbyt dobrą klasowo ziemię. Ale orzechy
były hitem, hitem była też aronia i jakieś inne krzaki, które cieszą się popularnością gdzieś w
Europie Zachodniej. Ale pan poseł to tylko z przychodnią lekarską w byłej szkole się kojarzy, bo na
co dzień siedzi w tej swojej Warszawie i na ten swój ślachecki zaścianek raczej rzadko zagląda.
Wsią co prawda potrząsnęła Szlachcianka, gdy się pojawiła gdzieś tam po odzyskaniu
niepodległości. Wolności. Czegoś. Szlachcianka się pojawiła, bo chciała odzyskać pałac, w którym
przez całe lata komunizmu znajdował się jakiś magazyn albo coś. Szlachcianka pałac odzyskała i
rozpoczęła działalność. Zajęła się mlekiem, które rozlewała, skupowała a może prowadziła całą
mleczarnię. W sumie nie pamiętam, ale ser pamiętam i jego oznaczenie. A teraz... teraz się szykuje
do oddania hotelu, bo już muzealne wystawy robiła, i imprezę na pożegnanie lata także, i Dożynki
powiatowe też. Męża pochowała, siostrę pochowała, została sama, a może z córką, ale chce
nadrobić stracony czas, przez który nie mogła korzystać ze swojej własności.
Ale Szlachcianka to także możliwości dla wsi. To praca dla tych, co chcą i potrafią pracować – co
umieją budować, naprawiać, pomagać. Szlachcianka nie zajmuje się gospodarką, bo w życiu tego
nie robiła, w końcu większość swojego życia spędziła w Anglii. W Wielkiej Brytanii. I w sumie
zrobiła dokładnie odwrotnie niż polscy imigranci – gdy oni zaczęli wyjeżdżać, ona wróciła. Na tę
swoja wieś, gdzie tylko lekarka przyjmuje, ta sama od lat, sklep GS, ten sam bank spółdzielczy od
lat oraz gmina. Ta od dowodów i całej reszty. Czyli od papierków.
W pegeerze hula wiatr, czasem także hulają miejscowi ochlaje, choć już też coraz rzadziej. Coraz
ich mniej. Kiedyś to był spirytus w tym pegeerze, i klub był, gdzie można było sobie piwko wypić,
i tabletki z krzyżykiem kupić, i robota była, a teraz to tylko pozostaje jeżdżenie na dwa, trzy
tygodnie. Do Niemiec, do Austrii, do Holandii. Gdzie się da i gdzie dosyć dobrze płacą, bo to unia.
Na warzywa, na szparagi, do chłopa, a co to, w gospodarce się nie pomoże obcemu, za pieniądze,
skoro to samo się w domu robi? Do tego i języka znać nie trzeba. O, najlepsza fucha to
budowlanka, ale to nie dla każdego. Na budowie można zarobić i w Polsce, ale to trzeba by gdzieś
mieszkać, bo teraz do wsi to tylko czasem busy jeżdżą.
Na wsi, jak to na wsi: wiosną siejesz, latem zbierasz, bo żniwa, a na jesieni kopiesz, bo kartofle
nadal sadzą, choć co to za kartofle, jak tylko do Wigilii przetrzymają? Kiedyś to były kartofle! I
stonkę się zbierało, a teraz na tych kartoflach to i stonki nie ma. A żniwa? A ile się człowiek
naczekał na kombajn? I wszystko trzeba było rękami zbierać. A dziadek gonił do wiązania zboża w
snopki, w największe upały gonił, bo żniwa, bo ziemia, bo matka, bo ona was wszystkich wyżywi,
choć i ojciec, i szwagier tej jego ziemi nie chcieli, a on sam nikogo by do niej nie dopuścił. Że renta
z ziemi? Nie dożył. Rentę załatwiała już tylko babka, ta wieczenie schorowana kobieta, która wraz
z ostatnim wykopanym kartoflem lądowała na całą zimę w łóżku, bo chora. A kiedyś całą zimę
szyła, bo to krawcowa, a krawiec to dobry zawód był. Za komunistów też, bo w sklepach nic nie
było. Teraz jest, teraz na wsiach i renty za ziemię są, i dopłaty do ziemi z unii, i tylko ostatni
frajerzy na tej ziemi robią – jeden obrabia hektary z połowy wsi za dzierżawę.
Szkoła we wsi jak była, tak jest. Tylko podstawowa. Do gimnazjum już trzeba dojeżdżać. Liceum
najbliższe – w najbliższym byłym mieście wojewódzkim, czyli za 30 km. Kiedyś wystarczyło, żeby
skończył zawodówkę, zawód był i robota była, teraz nie, teraz to mają satelity na każdym dachu,
komputery i komórki. Bo bez komórki to jak bez ręki – co zrobisz, jak nic nie zrobisz?
Dzieje się niewiele. Ludzie się spotykali przed sklepem, siadywali na ławeczkach przed płotem,
teraz płoty wysokie, ławeczek nie ma, a większość, przynajmniej tych zmotoryzowanych, po
zakupy jeździ do miasta. Czasem ktoś z miastowych kupi starą chałupę, taką drewnianą,
wyremontuje i się sprowadzi, bo działka, bo wakacje, bo urlop. Ale te miastowe mieszkają tylko
gdy ciepło, wiosną i latem, na jesieni wynoszą się do swoich murowanych klitek w blokach, bo kto
by na tym końcu świata chciał mieszkać?
Po drodze jest parę starych chałup, wyremontowanych, ale jednak dosyć leciwych, które ktoś
wyremontował i wykorzystuje. Bo agroturystyka. Bo Bug i okolice. Bo to takie ładne Podlasie,
choć po niewłaściwej stronie rzeki. I można przepłynąć na drugi brzeg rzeki. I to by było na tyle
jeśli chodzi o lokalne atrakcje. Może te miastowe to jeszcze na jakieś grzyby jesienią czy jagody
latem dadzą się namówić, może jacyś myśliwi na strzelanie, choć z tym strzelaniem to też nie do
końca, odkąd lata temu jeden z nich zastrzelił człowieka. Bo wydawało mu się, że to dzik. Może i
dzik, ale po co strzelał, nawet do zwierzęcia, w zbożu? Milicja tego nie wyjaśniała, bo to jakiś
ustawiony partyjniak był.
Jak przyjdzie ciepło i maj, to czasem jeszcze można spotkać kilka starowinek, które siadają na
swoich miniaturowych krzesełeczkach lub ławeczkach pod jakąś figurką i rzewnie śpiewają
majówkę i płaczącym głosem o ludu wiernego wspomożenie błagają.
Jedno, co się nie zmieniło, to pobożność. Taka uczciwa, wiejska, bo księdza do wszystkiego
wezwać trzeba. Bez księdza nie zaczyna się roboty na polu, bez księdza nie ma zbierania plonów, z
księdzem i chrzest, i śmierć, i choć ksiądz od lat ten sam, to jednak pogrzeb w kościele odprawi dla
kogo zechce. Niektórych dzieci nie chrzci w czasie mszy, bo to wstyd, jak się rodzą dzieci rodziców
bez ślubu, choć może i lepiej, że ci rodzice się nie żenią, bo to jedną ręką sięgają po pieniądze z
pomocy społecznej, a drugą już je wydali na piwo, bo na wódkę już zabraknie, a spirytusu taniego
od lat gorzelnia nie robi. Ksiądz to władza – musi być i na rozpoczęciu roku szkolnego, i na każdej
uroczystości w szkole i w gminie, i na poświęceniu nowego samochodu dla strażaków, i na
wyświęcenie kamienia węgielnego, a potem wybudowanego budynku, choćby miał to być garaż dla
wspomnianego już samochodu strażackiego.
Ale gmina biedna. Lata temu podciągnęli wodę, a kilka tygodni później przeryli wszystkie
podwórka, bo jeszcze telefony. Teraz są komórki, więc nikt już kopać nie będzie. Kogo było stać,
ten sobie zrobił w domu łazienkę i ciepłą wodę, a w przybudówce do drewniaków można spotkać
nawet piece do centralnego ogrzewania. Krów się nie pasie na łąkach, bo zakaz unijny, prosiaki
muszą być okolczykowane, a i tak można je jedynie sprzedać, a samemu potem trzeba odkupić
mięso jeśli chce się jeszcze jakąś kiełbasę czy salceson w domu zrobić. Gnoju nikt już nie wywozi,
bo gnoju już nie ma – jeszcze kilka lat temu każdy chłop się na wsi śmiał, że te krowy i świnie to
będą miały lepiej, niż oni, bo nawet płytki na podłodze. Płytek może nie ma, ale za to betonowa
szlichta jest, bo bez niej nie można zwierząt hodować. Kur nie ma, bo gdy są, to nie można mieć
krów, bo Unia zarządziła, że to niezdrowo (dla zwierząt) i niesanitarnie. Jeszcze przed 2004 rokiem
polska wieś to były krowy, przez które nie można było normalnie przejechać samochodem przez
wieś, bo nigdy nie było wiadomo, czy przypadkiem której nie odwali i nie skieruje swoich
powolnych kroków w stronę składanego z dwóch samochodu zza niemieckiej granicy, oraz kury,
które równie często ginęły w odmętach sąsiedzkich kuchni, co pod kołami przyjezdnych. Sama w
końcu chodziłam i zbierałam jajka, dobrze, gdy było to w stodole, ale czasem latem kury lubiły
znosić jajka w krzakach na podwórku. Teraz zdrowsze są jajka z ferm, choć podobno kury są
szczęśliwsze, gdy mogą się wybiegać. Nie mają jednak gdzie tego robić.
Zimą moja babcia jeździła do znajomych. Trzeba było poskubać gęsi i sprzedać puch, a sobie
można było przy okazji uskubać na jakąś kołdrę czy poduszkę. W końcu taką nawet dostałam, gdy
weszłam w dorosłość, choć w tak zwanym międzyczasie stałam się alergikiem astmatykiem z
uczuleniem na pierze i spałam pod poliestrowym erzacem. Bywała także wełna, którą zimą trzeba
było prząść, gręplować i farbować . Był także len, ale to pamiętam jedynie ze szkolnych czytanek
oraz z obrzydliwego smaku lnianego oleju, kupionego na targu od jakiegoś przysłowiowego chłopa,
gdy lata temu moja matka wymyśliła, że na Wigilię będzie smażyć karpia zgodnie z tradycją.
Pamiętam jedno – obrzydliwy smak oleju lnianego nie poprawił smaku ani wigilijnej kapusty z
grzybami, ani tym bardziej karpia, którego dodatkowo otulił żółtą oślizgłą warstwą czegoś
niejadalnego.
Wiosną pola są żółte od rzepaków, jesienią za to nie kopie się już buraków, a w mieście nie ma
kolejek ustawionych z przyczep, które potrafiły tygodniami stać, aby tylko cukrownia zabrała
buraki, oddała wysłodki, zapłaciła i wyprodukowała cukier. Cukier jest sprowadzany. Młode
ziemniaki są z Holandii, choć częściej z Egiptu czy Maroka, pomidory czy truskawki nie pachną jak
pomidory czy truskawki, bo zwykle także się je sprowadza albo uprawia na skalę przemysłową.
Mój pradziadek w swoim sadzie miał szarą renetę i antonówkę, a jego agrest czy białą porzeczkę
można było garściami zajadać wprost z krzaków. Kto teraz wie, jak wygląda agrest? Kto jeszcze
pamięta, że byliśmy potęgą w produkcji czarnej porzeczki i że wakacje były doskonałym sposobem
na zarobienie pieniędzy, gdy się było uczniem: były truskawki, były porzeczki, były w lesie jagody,
tylko ludzi jakoś do roboty nie było.
Z jagodami było trudniej, podobnie jak z grzybami, bo trzeba się było nachodzić po lesie, a potem
to sprzedać, a punktów skupu prawie nie było. Teraz nie ma chętnych, aby jagody zbierać, nie
mówiąc już o kupowaniu, bo bąblownica i inne paskudztwa. A ja przecież jagody także jadłam z
krzaka i wtedy także były kleszcze w lesie, ale może nie aż tak groźne?
Nie wiem, czy jest lepiej, jest inaczej. Jednakowo. Takie same dachówki na takich samych
murowanych bryłach, taka sama kostka na chodnikach i na ścieżkach rowerowych, podjazdy do
domów, te same anteny satelitarne, podobne trawniki z pojedynczymi krzakami, bo łatwiej
pielęgnować. Bez zwierząt i ludzi wokół domów, którzy by coś robili, przybijali, poprawiali, z
sąsiadem porozmawiali, do sklepu poszli. Nie ma. Wieś po 18:00 wygląda, jakby kompletnie
wymarła, jedynie przebłyski niebieskich ekranów przez nieszczelne żaluzje pokazują, że ktoś tam
jest, że ktoś tam mieszka i może żyje. I nawet żniwa nie jednoczą, bo kombajn przejedzie, wykosi,
zwinie słomę w bele i pozostawi w postaci kolistych obiektów, aby lekko przegniła na polu.
Czasem ktoś przypomni, że może by tak jakieś koło gospodyń, ale na co to komu i po co, skoro jest