Turcja w prezencie imieninowym
Transkrypt
Turcja w prezencie imieninowym
Turcja w prezencie imieninowym W 2014 roku otrzymałam najpiękniejszy w moim życiu prezent imieninowy: wycieczkę do Turcji. Esej, w którym opisałam swój powrót do edukacji: nadzieje, plany oczekiwania z tym związane swą treścią wpisał się w ogólne przesłanie projektu Grundtviga Edukacja wzbogaca życie. Mój powrót na ścieżkę edukacji. Byłam zaskoczona tym wyróżnieniem, ale też niezwykle szczęśliwa. A ponieważ zbiegło się to z datą moich imienin, pomyślałam sobie: „Cóż za cudowny prezent otrzymałam od mojego uniwersytetu. Jakieś dobre duchy musiały nade mną czuwać”. Projekt Grundtviga Kilka słów na temat genezy tego przedsięwzięcia. Uniwersytet Trzeciego Wieku Collegium Civitas przystąpił do projektu Education opens the door to the future, którego celem jest stworzenie międzynarodowego partnerstwa na rzecz promowania kształcenia dorosłych, zachęcanie do kształcenia ustawicznego i porównywanie doświadczeń wśród europejskich krajów, które przystąpiły do tego programu. Kraje partnerskie to – obok Polski – Grecja, Portugalia, Rumunia, Turcja i Włochy. Wcześniej podobne spotkania odbyły się w Grecji i Portugalii, obecne (czerwiec 2014) w Turcji, kolejne zaplanowane jest na jesień br. w Warszawie, a dwa ostatnie – w Rumunii i Włoszech. Pechowy finał szczęśliwego dnia Minęło pięć tygodni i nadszedł dzień oczekiwanego wyjazdu. Nasza piątka to trzy laureatki konkursu, jedna studentka prowadząca jednocześnie biuro UTWCC i Marta – opiekunka i zarazem koordynatorka projektu Grundtviga, jedyna młoda wśród nas – studentek w okresie „późnej dorosłości”. Spotykamy się na lotnisku lekko podekscytowane, ale w wyśmienitych nastrojach. Z pewnością dla każdej z nas to niecodzienna przygoda. Tureckie Linie Lotnicze, którymi lecimy najpierw do Stambułu a następnie do Izmiru, należą do czołówki wśród europejskich przewoźników (w ub. r. uplasowały się na pierwszym miejscu) i – jak słyszałam – w wyjątkowy sposób dbają o swych pasażerów. Na pokładach obu samolotów wszystko to okazuje się prawdziwe, a posiłki, jakie otrzymujemy, dają przedsmak wspaniałej tureckiej kuchni. Niestety, z poziomu ziemi zaczyna to wyglądać zgoła inaczej. Wieczorem, z niewielkim opóźnieniem, lądujemy na krajowym lotnisku w Izmirze. I tu zaczynają się problemy – nie ma naszych walizek. Samolot ze Stambułu jest ostatnim tego dnia rejsem i obsługa lotniska ewidentnie chciałaby jak najszybciej zakończyć pracę. Tymczasem pięć pasażerek z Polski nie chce opuścić hali przylotów bez bagażu. Pracownicy sprawiają wrażenie bezradnych, prowadzą niezrozumiałe dla nas rozmowy telefoniczne, czas mija, ale bagaży nie ma. W końcu młody człowiek proponuje, że zawiezie nas tam, gdzie są nasze walizki. Próba wymuszenia na nim, żeby bagaż przyjechał do nas, a nie na odwrót, spełza na niczym. Decydujemy, że Marta i ja pojedziemy, reszta poczeka na nas. Wszystko odbywa się w dużym pośpiechu. Wiozą nas na lotnisko międzynarodowe. Faktycznie walizki są, choć mamy mały problem z identyfikacją bagażu naszych koleżanek ale w końcu udaje się. W dalszym ciągu bardzo trudno nam pojąć, dlaczego bagaż pasażerów wysiadających na 1 lotnisku krajowym trafił do portu międzynarodowego. Ale to już ich, Turków, słodka tajemnica. Gdy wszystko wskazuje na to, że nieporozumienie zostało szczęśliwie zażegnane, akcja zaczyna się dopiero rozwijać. Pracownik, który nas tu przywiózł, oddala się szybkim krokiem. Rozpoczynamy za nim pogoń, by odwiózł nas z powrotem do portu krajowego, gdzie czeka reszta naszych koleżanek. Młody człowiek po prostu ucieka. Pracownica lotniska międzynarodowego objaśnia, że wystarczy wyjść na zewnątrz, skierować się w lewo i zaraz będzie port krajowy. Wychodzimy – my dwie z pięcioma walizkami (co za szczęście, że dziś walizki jeżdżą na kółkach). Spokojnie, damy sobie radę! Na zewnątrz pustka. W oddali majaczą oświetlone budynki – pewnie to lotnisko krajowe. Idziemy. Napotkanego w połowie drogi taksówkarza pytamy o drogę – nie rozumie ani słowa. Po około 400-500 metrach jesteśmy przed lotniskiem krajowym, ale do środka nie mamy wstępu – już nieczynne. Rzut oka przez pięknie przeszklone ściany upewnia nas, że wewnątrz nikogo nie ma. Nasze koleżanki znikły. Sytuacja patowa. Marta łączy się telefonicznie z jedną z nich i słyszy, że mimo protestów wywieziono je gdzieś autobusem, ale nie wiedzą, gdzie (później okaże się, że je również skierowano na lotnisko międzynarodowe, podczas gdy my zdążyłyśmy dobrnąć na piechotę na krajowe – zabawa w kotka i myszkę). Z pomocą przychodzi szukający nas od początku kierowca busika, który będzie nas wiózł do miejsca przeznaczenia – do Pamukkale. Dogaduje się po turecku z kimś z lotniska międzynarodowego i nasze koleżanki zostają skierowane do punktu, z którego je wywieziono. Szczęśliwie odnajdujemy się. Zdenerwowanie po obu stronach sięga zenitu. Jest już północ, ale w końcu, po ponad godzinnym wzajemnym poszukiwaniu się, jesteśmy razem i mamy bagaże. Nasz dzielny, przemiły kierowca mówi, że takie sytuacje są tu na porządku dziennym. O trzeciej nad ranem jesteśmy w hotelu. Uff! Melrose House Hotel Nasz hotel to bajkowe miejsce – malutki, cichy, na spokojnej bocznej uliczce, cały w zieleni i kwiatach. Należy do trzypokoleniowej tureckiej rodziny. Najmłodsza generacja, wiecznie uśmiechnięci dwaj młodzi chłopcy – grzeczni, uczynni, serdeczni. Podobnie jak ich rodzice, dobrze mówią po angielsku (mama mówi, że nauczyła się języka dzięki kontaktom z turystami). Babcia głównie zajmuje się kuchnią – wyśmienitą. Jadamy na pięknej drewnianej werandzie, tonącej w kwiatach i przylegającej do lazurowego basenu. Na dwóch kondygnacjach po kilka pokoi, każdy urządzony w innym stylu, z urokliwymi, zadaszonymi balkonikami. Mieszkamy tu tylko my, para Anglików i jeszcze jakieś dwie osoby. Przemiła atmosfera, wspaniała, domowa kuchnia turecka, do tego dobre wino. Oj, chciałoby się tego trochę dłużej pokosztować. Rodziny dopełniają dwa psy: większy, biały o długiej sierści wyleguje się zwykle na brzegu basenu, mocząc przednie łapy w błękitnej wodzie; mniejszy, także biały, ale krótkowłosy, pilnuje domostwa, dając donośnym głosem znać, że pojawił się właśnie ktoś obcy – solidnie zarabia na swoją miskę jadła. W czasie posiłków pojawiają się, jak spod ziemi, koty, najpewniej bezdomne, bo głodne. Trochę je ukradkiem podkarmiamy. Przy tej pogodzie, jaką zastałyśmy w Turcji (końcówka czerwca to już upały), nasz hotelowy basen z nieskazitelnie czystą wodą okazał się cudownym dodatkiem do całej reszty. 2 Pławiłyśmy się w nim i rano, i wieczorem, i pewnie robiłybyśmy to częściej, gdyby nie gonił nas program, przecież nie mniej atrakcyjny. Los zrządził, że trafiłyśmy do tego właśnie hoteliku. Rezerwację miałyśmy w innym, należącym do tej samej rodziny, ale dużo większym, nowoczesnym, eleganckim, lśniącym białymi murami i marmurami. Takie hotele znajdują się wszędzie i szybko zapadają w niepamięć. Nasz mały, urokliwy hotelik ma swój charakter i duszę. Gdybym kiedykolwiek wróciła do Pamukkale, to tylko do Melrose House Hotel. Babadag Pierwszy dzień spędzamy w niewielkiej górskiej miejscowości Babadag, oddalonej około półtorej godziny jazdy od Pamukkale. To tu nasi tureccy koledzy realizują swój projekt – w ich przypadku polega on na edukacji dorosłych osób w dowolnym wieku w najróżniejszych dziedzinach – rękodzielnictwa, haftu artystycznego, malarstwa, płaskorzeźby, wyrobu biżuterii, sztuki kulinarnej. Odwiedzamy dwie szkoły, w których zapoznajemy się z efektami tej pracy. Gościnność gospodarzy jest ujmująca. Wszędzie jesteśmy częstowani przyrządzonymi przez nich pysznymi tureckimi smakołykami, oglądamy występy regionalnego tańca ludowego a także wytwory rękodzieła: piękne, oryginalne hafty, obrazy, płaskorzeźby, biżuterię, ozdoby. W trakcie wizyty u mera Babadag dowiadujemy się o problemach miasteczka i liczącej kilkanaście wsi gminy. Teren jest trudny, górski, nie sprzyja rozwijaniu jakichkolwiek inwestycji. Po prostu brak na nie miejsca. Zarówno Babadag, jak i sąsiadujące z nim wioski to głębokie wąwozy z poprzyklejanymi do górskich zboczy zabudowaniami, wąskimi, krętymi drogami i ubogim rolnictwem. Większość młodych wyemigrowała do miast w poszukiwaniu lepszego życia. Ale miejsce jest piękne, a mieszkańcy serdeczni i przyjaźni. Po południu zwiedzamy odległe o około 100 kilometrów od Babadag ruiny Aphrodisias, antycznego miasta poświęconego bogini Afrodycie. Należą one do najpiękniejszych pozostałości tej dawnej kultury w Azji Mniejszej i pod względem atrakcyjności są często porównywane z Efezem, choć nasi tureccy koledzy twierdzą, że z punktu widzenia archeologicznego są dużo cenniejsze niż ruiny Efezu. Akropol Afrodyzji zamieszkały był już w epoce brązu, a największy rozwój miasta przypadł na I i II wiek n. e. Nie chronią nas tu wysokie góry, na rozległym płaskowyżu panuje niemiłosierny upał, ale pozostałości dawnej cywilizacji warte są obejrzenia. Okazuje się, że nasz grecki kolega Alex jest świetnym znawcą kultury antycznej i samorzutnie wciela się w rolę przewodnika po miejscowym muzeum, choć znalazł się tu, tak jak my wszyscy, po raz pierwszy. Nie omieszkałam zapytać go, czy studiował historię sztuki lub historię starożytną. – Nie – odpowiedział. –Ale, jak każdy Grek, wyssałem tę wiedzę z mlekiem matki. Wracamy z powrotem do Babadag na kolację. Prosta knajpka, przycupnięta u podnóża wznoszącej się niemal pionowo wysokiej góry, z której spływają szemrzące strumienie. Nareszcie chłód. Co za ulga! I pyszne jedzenie. Takiego pieczonego pstrąga ze skwierczącym jeszcze roztopionym serem, bogactwem warzyw i ostrą zieloną papryczką nigdy jeszcze nie 3 jadłam. Dania są a la carte, więc każdy wybiera według własnego upodobania, ale wszyscy czujemy się jednakowo usatysfakcjonowani. Podczas kolacji kelner niespodziewanie rozdaje duże, miękkie polarowe szale. Przestajemy się dziwić, gdy za chwilę, jak to bywa w wysokich górach, robi się całkiem chłodno. Z ochotą otulamy się ciepłymi okryciami. Do Pamukkale wracamy dopiero przed północą. Tu, w przeciwieństwie do temperatury panującej w wysokich górach, jest tylko nieco mniej upalnie niż w ciągu dnia, więc natychmiast wskakujemy do basenu. Cudowna cisza, spokój, chłód wody i jej delikatne pluskanie. Po pełnym wrażeń i męczącego upału dniu oddajemy się relaksowi. Jutro idziemy na słynne wapienne trawertyny. Pamukkale i Hierapolis Już z daleka, jadąc od Denizli, widać pokryte bielą górskie zbocza. Można by pomyśleć, że to śnieg, gdyby nie pora roku (czerwiec) i temperatura (powyżej 35 stopni Celsjusza), a wzgórzom daleko do wysokości alpejskich szczytów. To właśnie z tych białych wapiennych skał słynie Pamukkale. W przewodnikach po Turcji przeczytamy, że przypomina to twierdzę z bawełny – stąd właśnie wzięła swą nazwę miejscowość (pamuk to bawełna, kale – twierdza, zamek). Ale te wapienne tarasy wzbudzają prawdziwy zachwyt dopiero, gdy się na nich znajdziemy – unikalny widok, istny cud natury. Bosymi stopami (obuwie trzeba zdjąć) idziemy około 250 m w górę wzdłuż spływającego śnieżnobiałym zboczem strumienia, który wymywa ze skał wapień (proces ten trwa podobno nieprzerwanie od czternastu tysięcy lat). Na prawo od strumienia z krystalicznie czystą wodą wznoszą się wapienne tarasy, nazwane w czasach rzymskich trawertynami, błękitne od refleksu wody i wapienia, tworzące wielopoziomowe baseny z progami pokrytymi śnieżnobiałymi stalaktytami. Takich basenów jest po drodze na szczyt wzgórza, sądzę, ponad dwadzieścia, a powierzchnia, na której osadził się wapień, liczy prawie 4 km kwadratowe. Pławienie się w nich to niepowtarzalna przyjemność. A wszystko w oślepiającym, odbijanym od rozległej bieli słońcu. Ukoronowaniem wspinaczki jest słynny basen Kleopatry z wodami termalnymi, w którym stąpa się po zatopionych fragmentach antycznych rzymskich ruin, kapiteli i kolumn. Nieco wyżej, ponad wapiennymi trawertynami i basenem Kleopatry, znajduje się rozległy teren ruin starożytnego miasta-uzdrowiska Hierapolis z przepięknym i do dziś świetnie zachowanym rzymskim teatrem, pozostałościami agory, świątyni Apollina, kilku kościołów, łaźni oraz jednej z największych w całej Azji Mniejszej starożytnych nekropolii. Miasto powstało w II wieku p. n. e., ale swą świetność przeżywało w II i III wieku n. e. W XIV wieku trzęsienie ziemi obróciło je w ruiny. Zarówno Pamukkale, jak i Hierapolis znajdują się na liście światowego dziedzictwa przyrodniczego i kulturowego UNESCO. Denizli 4 To dziś liczące ok. 600 tysięcy mieszkańców miasto położone jest niespełna 20 km od Pamukkale i pełni rolę hotelowego zaplecza dla dziesiątek tysięcy turystów ściągających do tego niezwykłego cudu natury. Obok rolnictwa kwitnie tu przemysł lekki – jest to bawełniane „zagłębie” zachodniej Turcji. Niebrzydkie i bardzo zadbane centrum miasta jest zarazem dużym centrum handlowym z rozległym krytym bazarem oraz wielkim marketem, handlującym wyłącznie wyrobami bawełnianymi. To naprawdę oryginalna budowla, przypominająca swą konstrukcją wielopiętrowy, pnący się w górę ślimakowy parking samochodowy. Po zewnętrznej stronie dziewięciopiętrowego ślimaka znajdują się setki małych butików, każdy z innym bawełnianym asortymentem, po wewnętrznej zaś, na balustradach ślimaka sklepikarze powywieszali naprzeciwko swoich butików towar, mający reklamować zawartość sklepiku. Spojrzenie w górę lub w dół, gdy stoi się przy wewnętrznej balustradzie, przyprawia o zawrót głowy, a ilość oferowanych tu bawełnianych produktów jest doprawdy imponująca. Podobne wrażenie robią ceny – tak niskie trudno spotkać gdziekolwiek indziej. Próba nerwów po raz drugi Zbliżamy się do końca krótkiego, lecz ciekawego i pełnego wrażeń pobytu w Turcji. Ostatnie poranne pływanie w naszym hotelowym basenie, ostatnie pyszne tureckie śniadanie i w drogę! Busik przyjeżdża po nas punktualnie; mamy przed sobą trzy godziny drogi do Izmiru. Mimo że to jeszcze ranek, spory upał. Pierwsze dwie godziny jedziemy bez przygód, za to ostatnia doprowadza nas niemal do wrzenia krwi w żyłach. Z naszym busem dzieje się coś niedobrego, zaczyna się grzać. Stajemy, czekamy. Kierowca zużywa najpierw cały zapas wody, jaki mamy w butelkach na podróż, wlewając ją do chłodnicy, w końcu podjeżdża na najbliższą stację benzynową, by dokupić więcej. Próby ochłodzenia silnika spełzają na niczym. Czas niebezpiecznie się kurczy. Mamy około 60 kilometrów do Izmiru i nieco ponad pół godziny do odprawy na lotnisku. Na nasze usilne prośby kierowca dzwoni do swojego szefa i za kilka minut podjeżdża po nas inny samochód. Zastępczy środek lokomocji to średniej wielkości samochód osobowy. W ciągu niespełna minuty bagaże zostają przepakowane, a nasza piątka upchnięta jak śledzie w beczce. Kierowca, mocno starszy pan, okazuje się świetny. Bez słów pojmuje powagę sytuacji. Dowozi nas na lotnisko dosłownie w ostatniej minucie, jesteśmy ostatnimi odprawionymi pasażerkami. Udało się! Samolot z Izmiru do Stambułu należy do Tureckich Linii Lotniczych, więc znów podejmują nas pyszną turecką przekąską. Rejs Stambuł-Warszawa odbywamy już polskim samolotem i szybko wracamy do naszej rzeczywistości – LOT proponuje nam kiepski płatny catering. Lotnisko Okęcie stoi w wodzie, bo właśnie przed chwilą nad Warszawą przeszła solidna burza z ulewą. No cóż, każda bajka musi się kiedyś skończyć. I choć, jak to w bajkach bywa, nie brakowało momentów grozy, wszystko zakończyło się szczęśliwie. To była wspaniała wyprawa. Tak się złożyło, że zaanonsowano mi ją w dniu imienin, a wyruszałam do Pamukkale nazajutrz po urodzinach. Mój uniwersytet trzeciego wieku bardzo hojnie mnie ufetował. 5 Sandra Dobkowska 6