Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Z profesorem Grzegorzem W. Kołodko
rozmawia profesor Paweł Kozłowski
Copyright © Grzegorz W. Kołodko & Paweł Kozłowski, 2014
Projekt okładki
Prószyński Media
Redakcja
Zofia Wiankowska-Ładyka
Korekta
Michał Korbasiński
Indeks
Zofia Wiankowska-Ładyka
Redakcja techniczna i łamanie
Jacek Kucharski
ISBN 978-83-7961-055-6
Warszawa 2014
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Drukarnia POZKAL Spółka z o.o.
88-100 Inowrocław, ul. Cegielna 10-12
Spis treści
Jak zostaje się ekonomistą
7
Kiedy zaczęła się transformacja?
30
Koniec systemu
50
Narodowy mebel, czyli jak było przy Okrągłym Stole
71
Szok bez terapii
85
W poszukiwaniu zdrowego rozsądku
118
Wszyscy ludzie prezydenta
137
Dwie strony Świętokrzyskiej
151
Co by było, gdyby…
185
Rozterki i decyzje
196
Kultura i gospodarka
201
Dobre rady dobrze dawać
230
Kto podróżuje, ten porównuje
247
Ambasador polskiej sprawy
266
Posłowie286
Ścieżka czasu
287
Indeks
291
Jak zostaje się
ekonomistą
Paweł Kozłowski: Aby zostać ekonomistą, trzeba się urodzić. Jakie Pan
miał dzieciństwo? Chciałby je Pan powtórzyć czy raczej zmienić?
Grzegorz W. Kołodko: Tak, urodziłem się i dzieciństwo miałem tak
dobre i ciekawe, że chętnie bym je powtórzył, ale ze swoją nieodpartą
ciekawością życia i świata na pewno warto byłoby przeżyć też inne. Ale
o tym możemy porozmawiać za następne ćwierć wieku.
To w takim razie zacznijmy od gospodarki lat 70. Jan Szczepański, zdaniem wielu najwybitniejszy polski socjolog powojenny, mówił, że gdyby
władza po 1945 roku ogłosiła demokratyczne wybory, to przedstawiciele
Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zostaliby wybrani w dwu sytuacjach. Jego zdaniem społeczeństwo polskie głosowałoby na Władysława
Gomułkę w 1956 roku oraz na Edwarda Gierka w 1970 roku. Zaczynały
się lata 70. Przyniosły ogromne zmiany w społeczeństwie i w gospodarce.
Pan, Panie Profesorze, był wtedy studentem. Jak Pan tamten czas widział, interpretował, przeżywał?
– Na przełomie lat 60. i 70. byłem jeszcze studentem, ale już dużo
wcześniej interesowałem się otaczającym nas światem. Chodziłem do
bardzo dobrego Liceum Ogólnokształcącego Marii Skłodowskiej-Curie
8
Droga do teraz
w Tczewie, miałem tam oddanych swojej pracy nauczycieli, którzy
z dużym poświęceniem pomagali mi rozwijać pasje. Wtedy zaczęły się
marzenia o podróżowaniu, bardzo dużo czytałem, uważnie przyglądałem się temu, co się dzieje w życiu publicznym – politycznym, ekonomicznym, kulturalnym, choć wtedy jeszcze pojęciami z tego zakresu
raczej się nie posługiwałem.
Kiedy zastanawiałem się, jakie podjąć studia, doszedłem do wniosku,
że najlepszym wyborem będą nauki ekonomiczne. Muszę jednak przyznać, że nie do końca wówczas zdawałem sobie sprawę z tego, na czym
owe studia polegają. „Ekonomia” to nie było słowo, które słyszało się
w ogólniaku. Obok narastającej ciekawości świata jednym z kryteriów
wyboru była też przeogromna chęć znalezienia się jak najdalej od mojego, ukochanego skądinąd, rodzinnego miasta i całej tej – z przynależnym jej szacunkiem – prowincji. Bardzo wówczas chciałem opuścić
mój kociewski Tczew i broń Boże nie trafić w obowiązujący wymóg
regionalizacji, wiążący się z przymusowym studiowaniem w Gdańsku
czy w Toruniu. Gdybym studiował w Gdańsku – mieście, które zresztą
bardzo lubiłem i wciąż lubię – to najpewniej dojeżdżałbym codziennie
na uczelnię, a mnie chodziło o to, żeby przejść przez życie studenckie
pełną gębą, na sto procent, samodzielnie, z dala od domu. Z zachwytem
obserwowałem wtedy moją starszą siostrę, która od 1965 roku studiowała na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Było to nie
lada wyczynem, o przyjęcie na ten wydział starało się wówczas siedem
osób na jedno miejsce, a jej się udało.
Jak wyglądały studia? Jaka była pierwsza przeczytana przez Pana książka
ekonomiczna lub o gospodarce? Pierwsza, która utkwiła w pańskiej głowie. Jaki wykład Pan uznał za szczególnie ważny?
– Trafiłem na studia ekonomiczne w warszawskiej Szkole Głównej
Planowania i Statystyki i zacząłem zastanawiać się nad gospodarką.
Czas szybko płynął, włączyłem się aktywnie w życie studenckie, od razu
Jak zosta je się ekonomistą
9
wszedłem w skład Rady Wydziałowej Zrzeszenia Studentów Polskich
na Wydziale Ekonomiki Produkcji. Równie szybko, bo już pod koniec
III semestru, zostałem przewodniczącym Komisji Kultury Rady Uczelnianej ZSP, a nieco później najmłodszym w historii uczelni przewodniczącym Rady Uczelnianej. To był listopad 1970 roku. Długo nim nie
byłem, bo już po roku zostałem zmuszony do podania się do dymisji,
gdyż oblałem egzamin z języka angielskiego.
Pan Profesor oblał egzamin?! I to z angielskiego, w którym pisze Pan
książki dla Oxford University Press?
– Piszę teraz, a wtedy nawet nie pisałem tamtego egzaminu, więc
oblano mnie – dzięki pani dziekan – niejako eksternistycznie. I na dodatek zostałem skierowany na repetę. Jednakże wziąłem się w garść,
zrobiłem dwa lata studiów w jeden rok, napisałem pracę magisterską
ocenioną na bdb i studia ukończyłem w terminie. Być może w tym „oblaniu” egzaminu i niby-powtarzaniu roku był jakiś wątek polityczny, bo
nie wszystkim podobało się to, że byłem demokratycznie wybranym
szefem największej organizacji studenckiej, ale choć wtedy bardzo to
przeżywałem, zdecydowanie wyszło mi to na dobre. Gdybym dotrwał
do końca kadencji, w cuglach awansowałbym do Rady Okręgowej albo
od razu do Rady Naczelnej, zważywszy na pozycję SGPiS, i – o zgrozo!
– został etatowym działaczem, wpierw studenckim, a potem kto wie, co
jeszcze… A tak spotkało to mojego następcę.
No ale oprócz imprez i zebrań ZSP były jeszcze jakieś zajęcia dydaktyczne – wykłady, ćwiczenia, seminaria…
– W październiku 1970 roku trafiłem – z własnego, świadomego wyboru – na seminarium magisterskie profesora Maksymiliana Pohorillego. Nie pamiętam pierwszej książki, ale pierwszy wykład, który mnie
zafascynował, to był właśnie dwa lata wcześniej wykład z ekonomii
10
Droga do teraz
politycznej kapitalizmu u mojego późniejszego promotora. Dopiero
wtedy zacząłem pojmować, czym na dobrą sprawę jest ekonomia, i to
był prawdziwy początek mojego zainteresowania się ekonomią stricte, to
znaczy makroekonomią, teorią ekonomii, ekonomią polityczną, polityką
gospodarczą. Mikroekonomia mniej mnie pociągała.
Byłem studentem Wydziału Ekonomiki Produkcji i w związku z tym,
że każdy musiał być na jakimś kierunku, ubiegając się o indeks, wybrałem ekonomikę budownictwa. Zbliżało mnie to w jakimś stopniu do
tradycji rodzinnych – ojciec był inżynierem budownictwa, brat technikiem, ja zaś przez rok pracowałem jako robotnik na budowie tunelu
pod Dworcem Głównym w Gdańsku i przy remoncie wiaduktu Błędnik
obok tegoż dworca.
Wspomnę, że podczas dużej przerwy chodziliśmy na piwo i wtedy
my, budowlańcy, właśnie przy piwku w dworcowym bufecie spotykaliśmy przychodzących z drugiej strony dworca gdańskich stoczniowców,
którzy już wkrótce mieli stać się znani na całym świecie. Pamiętam nasze
ówczesne dyskusje, nasze oburzenie, kiedy podrożało piwo, które nie
dość, że drogie, to jeszcze zawsze było ciepłe; jeśli w ogóle było. Kufel
piwa kosztował już nie 3 złote, ale 3,60 i zarówno robotnicy z tunelu,
jak i stoczniowcy ze Stoczni Lenina klęli na rząd, że podnosi ceny. Już
wtedy zadawałem sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego drożeje? Dlaczego
bywa, a nie jest?
To były przełomowe lata. Nie tylko w moim życiorysie, bo skończyłem
ogólniak, byłem robotnikiem, zostałem studentem. Zanim nastąpił Grudzień ’70, który biegiem życiowych i historycznych okoliczności przeżywałem na uczelni – już jako przewodniczący Rady Uczelnianej ZSP
– wcześniej był Marzec ’68. Wtedy mało się jeszcze interesowałem gospodarką i ekonomią, a zdecydowanie bardziej polityką. W marcu byłem
nie w Warszawie, a w Gdańsku, ale już w przeddzień imienin siostry,
Gabrieli, czyli 23 marca, byłem w stolicy. U schyłku 1970 roku było podobnie; w czasie pamiętnych zajść byłem nie w Trójmieście, lecz w Warszawie, ale już pierwszego dnia zimy, 21 grudnia, byłem na Wybrzeżu.
Jak zosta je się ekonomistą
11
W marcu 1968 roku byłem proletariuszem, robotnikiem – „robolem”,
jak mawiano – który „tymi ręcami” budował przejście z Dworca Głównego na ulicę 3 Maja, i chodziłem, też coś czasami pokrzykując, w trójkącie: gdański Klub Studentów „Żak”, Dom Prasy na Targu Węglowym,
gdzie mieściły się redakcje ówczesnego „Dziennika Bałtyckiego” i „Głosu
Wybrzeża”, oraz Dom Partii, który ponad dwa i pół roku później został
podpalony już nie przez studentów, ale przez robotników.
Na wymarzone studia udało mi się dostać dopiero przy drugim podejściu, za pierwszym razem bowiem towarzystwo egzaminujące się na
mnie nie poznało... W 1967 roku zdawałem na Wydział Handlu Zagranicznego, ale nie zostałem przyjęty; najprawdopodobniej moją pracę
sprawdzał jakiś leniwy asystent. Prace miały być krótkie, a moja była
długa, chyba czytać mu się tego nie chciało… Pisałem egzamin z historii, a konkretnie o ekonomicznych konsekwencjach I wojny światowej.
Można powiedzieć, że to była moja pierwsza praca ekonomiczna. Żałuję,
że jej nie mam, bo uważam, iż napisałem naprawdę niezłe wypracowanie, a ktoś anonimowy postawił bardzo niską ocenę, pozbawiając mnie
szansy na rozpoczęcie studiów w 1967 roku. Dlatego właśnie Marzec
przeżywałem nie w Warszawie, a w Gdańsku. Mówię o tym, bo takie
wydarzenia mogły mieć wpływ na to, co się potem działo.
Wspomniałem o siostrze. Gabrynia – bo tak ją nazywam – studiowała na psychologii, która została rozwiązana w ramach represji marcowych, ale od razu przeprowadzano powtórną rekrutację-weryfikację.
Właśnie w tamtym czasie, jakby w oku cyklonu, odwiedziłem ją, waletując w akademiku studentek psychologii UW (tak, tak, w żeńskim) na
Madalińskiego.
Tak przy okazji; już dwa i pół roku później sam zakwaterowałem się
w akademiku (męskim) SGPiS o 200 metrów dalej, gdzie teraz są katedry, instytuty, uczelniane biura i gdzie moja żona, Alicja, pracuje jako
redaktor prowadzący „Kwartalnika Nauk o Przedsiębiorstwie”, a między
tymi akademikami, w klinice położniczej urodziła się nasza młodsza
córka, też Gabriela…
12
Droga do teraz
Small world! Ale wróćmy do tego wielkiego. Wtedy chyba po raz pierwszy
zetknął się Pan z polityką praktyczną.
– To wszystko powodowało, że zacząłem interesować się polityką
w zupełnie innym aspekcie. Już wcześniej zdawałem sobie sprawę
z tego, że w tym samym czasie na świecie dzieje się wiele innych ciekawych rzeczy. Do tej pory mam bardzo mocno zapisane w pamięci
obrazy pierwszej w dziejach transoceanicznej transmisji telewizyjnej
– to była transmisja z pogrzebu Johna F. Kennedy’ego. 21 listopada
1963 roku byłem na koncercie Paula Anki w jeszcze wówczas istniejącej hali Stoczni Gdańskiej. Gdy kanadyjski gwiazdor piosenki przyjechał do Polski na dwa koncerty, ja miałem zaledwie 14 lat. Drugi
z koncertów, nazajutrz w Warszawie, został przerwany, bo z Dallas
nadeszła informacja o zamordowaniu prezydenta Stanów Zjednoczonych. Na marginesie, Paul Anka nawiązał do tego, gdy ponownie wystąpił w Sali Kongresowej w Warszawie w końcu 2011 roku. Byłem
i na tym koncercie.
Mając za sobą epizod robotniczy, zapewne łatwiej było dostać się na studia z punktami „za pochodzenie”.
– Bynajmniej. Bardzo dobrze zdałem egzaminy wstępne i żadnych
dodatkowych punktów nie otrzymałem. Pochodzenie mam porządne;
ojciec był inżynierem i odkąd pamiętam, pracował w Gdańskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Komunalnego, a mama zajmowała się prowadzeniem domu. Za to dzięki mojemu robotniczemu doświadczeniu
zwolniony byłem po pierwszym roku studiów z dobrodziejstwa studenckiej praktyki robotniczej – tej pomarcowej formy edukacji czy
może raczej reedukacji młodzieży wywodzącej się ze środowisk inteligenckich.
Jak zosta je się ekonomistą
13
Krążą legendy, że chodził Pan w kufajce. To prawda?
– Najprawdziwsza. Z robotnika z Wybrzeża natychmiast przeistoczyłem się w stołecznego studenta. Do Warszawy przyjechałem w nowym
waciaku – elegancki był, ze stojącym kołnierzem – który dano mi na
budowie na pożegnanie. Przychodziłem w nim na uczelnię, chodziłem
po mieście, na co zwracano uwagę. To była taka moja osobista manifestacja sojuszu robotniczo-inteligenckiego, którego ewidentnie zabrakło
w Marcu. Szykowna była ta kufajka, zwłaszcza na tle jakże modnych
wtedy kożuchów, które kochali nosić warszawiacy.
Studia zaczął Pan w kufajce, ale skończył pracą magisterską.
– Tak, wtedy chodziłem po mieście boso i tak też zaniosłem profesorowi Pohorillemu pracę magisterską latem 1972 roku. Dwa lata
wcześniej, po paru tygodniach seminarium magisterskiego – mógł to
już być grudzień 1970 roku – podsunął nam kilkanaście przeróżnych
propozycji tematów pracy magisterskiej. Żaden z nich mnie nie pociągał
i sam wymyśliłem temat Równowaga rynkowa w Polsce, choć właściwie
powinienem nadać pracy tytuł Nierównowaga rynkowa w Polsce. Później
doprecyzowaliśmy tytuł o okres analizy: 1966–1970. To mnie wówczas
fascynowało, ponieważ ciągle słyszałem, że wyższość systemu gospodarki socjalistycznej centralnie planowanej polega na tym, że jest on
dynamiczny i zrównoważony. Obserwowałem to, a raczej coś przeciwnego, najpierw gołym okiem, a potem zacząłem o tym coraz więcej czytać, choć literatura była dość skromna. Za pracę magisterską dostałem
nagrodę ministra finansów, ale nie odebrałem jej w gmachu na Świętokrzyskiej, bo o wszystkim – nawet o tym, że zgłoszono ją do konkursu
– dowiedziałem się nazajutrz po wręczeniu nagrody. Pierwszy raz byłem
w tym gmachu parę lat później, już jako adiunkt, kiedy zaniosłem artykuł do redakcji miesięcznika „Finanse”.