planety7 - Inne Planety 2.1
Transkrypt
planety7 - Inne Planety 2.1
inne * * * * * Wywiad z Maciejem Parowskim * * * * * Plan ety nr 7 /kwartalnik/ polska fantastyka: literatura + muzyka + filozofia ”K urczak” Peter Tremayne Pani na Hy - Brasil / B artek S w iderski Jacek S obot a obota rys. Daniel Kosse ”W yznania idiot y” oty” Witajcie! roblematyka wáadzy, której patronuje Jowisz, to – wbrew pozorom – nie tylko polityka. Owszem, fantastyka spod znaku political fiction, ma, Īe tak powiem, bezpoĞrednie przeáoĪenie na tematykĊ wáadzy, gdyĪ związana jest ze zjawiskiem, które definicyjnie polega na „dąĪeniu do zdobycia wáadzy oraz jej utrzymania”. Są jednak rewiry fantastyki, pozornie z wáadzą niezwiązane, które bodaj jeszcze silniej niĪ wizje socjologiczno-polityczne poruszają tematykĊ zaleĪnoĞci, badają kierunki wpáywów, wektory mocy decyzyjnych etc. Silniej – bo skupiają siĊ na organicznym albo cywilizacyjnym aspekcie naszej natury. MyĞlĊ o róĪnych teoriach, które szeregują Īycie na Ziemi (w tym stopieĔ rozwoju czáowieka) w skali makroewolucyjnej, i jednoczeĞnie okreĞlają nasze miejsce w kosmicznym áaĔcuchu pokarmowym, gdzie z reguáy homo sapiens plasuje siĊ daleko, daleko za obcymi. WeĨmy choüby teoriĊ nadistot Adama WiĞniewskiego Snerga. Zainteresowanym polecam powieĞü „Robot” albo kwietniowy numer „NF” z 996 r., gdzie hipoteza Snerga jest podana w piguáce. Krótko: Īycie na Ziemi moĪna usystematyzowaü wedáug czwórpodziaáu: generacja chemiczna – mineraáy, generacja botaniczna – roĞliny, generacja zoologiczna – zwierzĊta, generacja psychologiczna – umysáy. Czáowiek áączy w sobie dwie ostatnie generacje (echo drabiny bytów Ğw. Augustyna?...). Nie moĪna wykluczyü przypadku, twierdzi Snerg, Īe na Ziemi egzystuje wyĪsza generacja Īycia, której wszelako nie dostrzegamy, zgodnie z zasadą „Īadna istota nie postrzega swojej nadistoty” (np. roĞliny zwierząt). Prawda, Īe coĞ w tym jest?... Bliskoznaczną teoriĊ moĪna znaleĨü w opowiadaniu A. Zimniaka „ZrĊby wáadzy”, które drukujemy w tym numerze. Polecam. Przechodząc na grunt stricte polityczny skupmy siĊ najpierw na wyjaĞnieniu kilku pojĊü. Utopia, sáowo greckie upowszechnione (a byü moĪe wymyĞlone) przez angielskiego myĞliciela, kanclerza królewskiego Thomasa More’a, najlepiej przetáumaczyá moim zdaniem J. M. BocheĔski, zwąc utopiĊ „bezmiejscem”. Bo i polega utopia na opisywaniu wyimaginowanych, choü uprawdopodobnionych geograficznie (lub czasowo) Ğwiatów, w których udaáo siĊ osiągnąü doskonaáy system rządów, zapewniający szczĊĞcie, sprawiedliwoĞü i dostatek (prekursorem Morusa byá Platon ze swoim „PaĔstwem”; inni renesansowi i postrenesansowi utopiĞci to: T. Campanella z „Miastem SáoĔca”, F. Bacon z „Nową Atlantydą” czy Cyrano de Bergerac z „Tamtym P 2 Ğwiatem”, póĨniej zaĞ tzw. francuscy pisarze przedrewolucyjni). XX wiek wydaá jedną znaczącą utopiĊ („Ludzie jak bogowie” H.G. Wells’a), by póĨniej trysnąü strumieniem antyutopii i dystopii. Te dwa terminy są czĊsto mylone. BáĊdu tego nie ustrzegáa siĊ nawet A. Kowalska w interesującej rozprawce „Od utopii do antyutopii” (WsiP, 987), choü róĪnica jest wyraĨna: antyutopia to utwór kompromitujący próbĊ zbudowania spoáeczeĔstwa doskonaáego, obnaĪający nierealnoĞü takich planów, podczas gdy dystopia to bliska katastrofizmowi wizja przyszáego spoáeczeĔstwa, w którym – delikatnie pisząc - „Ĩle siĊ dzieje” (bardziej uczone rozróĪnienie znajdziecie w „Leksykonie polskiej literatury fantastycznonaukowej” Niewiadomskiego i Smuszkiewicza). Dystopią bĊdzie wiĊc np. „Przestrzeni, przestrzeni!” Harrisona, antyutopią np. „Powrót z gwiazd” Lema. XX wiek staá siĊ grobem utopii. Dwie wojny Ğwiatowe, rzeĨnia komunizmu, nazizm – to wszystko byáo twardą szkoáa dla czáowieka. NauczyliĞmy siĊ (tylko jakim kosztem!) zdrowej nieufnoĞci wobec oderwanych od realiów „dobrych chĊci”, które wdraĪane w Īycie stają siĊ kostką brukową piekáa. Nic dziwnego, Īe mijające stulecie byáo wiekiem utopii negatywnych. „Nowy wspaniaáy Ğwiat” Huxley’a, „Rok 984” Orwella, „My” Zamiatina... W SF powstawaáy wizje nowych Ğwiatów, lecz ich autorzy dalecy byli od naiwnego entuzjazmu. Zostaá przerzucony most miĊdzy Renesansem a WspóáczesnoĞcią. Pisaá o tym G. Picht: „Odkrycie Ameryki miaáo dla XVI wieku podobne znaczenie, jak podróĪ kosmiczna dla nas”; co nie mogáo pozostaü bez wpáywu na literaturĊ. Raz przybieraáa odcieĔ nadziei, raz odcieĔ obawy. Od entuzjazmu po demaskacjĊ – oto ewolucyjna droga politycznych fantazji. Wojciech Szyda SPIS TREĝCI Peter Tremayne Pani na Hy - Brasil...............3 FELIETONY................................................ Odyseja Zygmunta X.................................20 M. Protasiuk Szatan w „KsiĊgach Krwi”...24 Andrzej Zimniak ZrĊby wáadzy...................26 RECENZJE...............................................35 POLEMIKI...............................................43 Michaá Protasiuk Komedia.........................50 J. WoáyĔska Saga o Celtach, cz. III.............56 Marcin Bronhard KlĊska urodzaju.............6 PLANETA ABSURDU .............................64 Beata Dranikowska Bajka ..........................66 NAUKA O FIKCJI ...................................67 Wywiad z Maciejem Parowskim ..............73 Peter Tremayne PANI NA HY-BRASIL (My Lady of Hy-Brasil) W zawodzcych krzykach krcych mew, w ostrym szepcie szumicego morza i wyciekych uderzeniach jego ust z biaej piany na wysokich, granitowych skaach syszÆ delikatn sodycz jej gosu, cicho nawoujcego mnie, bym wróci na Hy-Brasil. Cho siedem lat to dugi czas oczekiwania, czeka muszÆ. MuszÆ powróciÂ, bo ona te czeka na mnie; czeka gdziey tam poyród zimnych, czarnych fal Atlantyku; czeka na mnie z cierpliwoyci, której nie zniszczy nawet wiecznoyÂ. * Gwizdek parostatku Naomh Eanna odezwa siÆ, gdy statek zblia siÆ do czarnej bryy wyspy. - To Inisheer – uymiechn siÆ marynarz, jego piaskoworude wosy powieway na wietrze. Inisheer, najmniejsza z Aranów! Wysp, z których mój dziadek wyemigrowa do Nowego Jorku i które w mym umyyle byy miejscem magicznym odkd, jako may chopiec, siadywaem na kolanach dziadka i suchaem jego opowieyci o dzieciÍstwie. Ledwo mogem uwierzyÂ, e zbiorowisko ciemnych wzgórków przed parowcem byo wyspami; nie wierzyem, e wreszcie odbywam pielgrzymkÆ, o której marzy kady Amerykanin irlandzkiego pochodzenia: odwiedzam ojczyznÆ swych przodków. Naomh Eanna, ochrzczona na czey ywiÆtego patrona wysp, przynajmniej tak mi powiedziano, rzucia kotwicÆ przy Inisheer i flotylla ódek o dziwnym ksztacie, zwanych curraghami – z drewnianym oebrowaniem, obcigniÆtym nasmoowanym pótnem, napÆdzanych dugimi wskopiórymi wiosami – popynÆa ku parowcowi. Pasaerowie i towary na Inisheer musiay zosta przetransportowane na wyspÆ, gdy wody przybrzene byy zbyt pytkie, aby parowiec móg podpyn bliej. ZwierzÆ, krowa, opuszczana bya z dziobowej windy statku; wisiaa bezwadna i bezradna przy burcie, a gdy znalaza siÆ w morzu, zaczÆa walczy z wod. Trzech mÆczyzn czekao obok w curraghu. Jeden z nich zadzierzgn pÆtlÆ wokó szyi zwierzÆcia, dwaj inni zaczÆli móci wodÆ wiosami, krowa zostaa pocigniÆta ku brzegowi, drobic nogami w dziwnym podwodnym taÍcu. Niedugo pó|niej z parowca wyadowano wszystko dla kilkuset mieszkaÍców maleÍkiej wyspy i statek ruszy ku Inishmaan, yrodkowej wyspie, nim w koÍcu wpyn do Zatoki Killeany na najwiÆkszej z Aranów: Inishmore. Jak mi powiedzia zaprzyja|niony marynarz, w dni, kiedy przypywa parowiec, wiÆkszoy z tysica mieszkaÍców wylegaa, by przywita Naomh Eanna, cumujcego do mola w Kilronan, gównym mieycie. Peno tam byo kuców, dwukóek, podskakujcych wózków, a tu i ówdzie, ku memu zaskoczeniu, ujrzaem kilka samochodów. Kiedy zszedem na ld, wokó mnie brzmia ypiewny irlandzki i prawie nie syszaem angielskiego. Staem, poraony. - Wy jesteycie ten Amerykanin do Bungowla? – odezwa siÆ cichy gos w okolicach mojego okcia. Odwróciem siÆ i ujrzaem koycistego mÆczyznÆ w yrednim wieku o wosach koloru piasku, jak wiÆkszoy wyspiarzy. - Tak – odparem. - Jestem Peadar Flaherty. Mam tu wózek, eby was zabra do Bungowla. Nie mówic nic wiÆcej podniós m walizkÆ, poprowadzi mnie przez kÆbicy siÆ tum do dwukóki zaprzÆgniÆtej w kuca i gestem nakaza wsiadaÂ. -Ojciec Connell jednak do was napisa? – Byo to raczej twierdzenie ni pytanie, skoro Flaherty po mnie wyjecha. Spotkaem ojca Connella zeszego roku w Bostonie i zaofiarowa siÆ znale| mi mieszkanie na wyspach, gdybym wreszcie zdecydowa siÆ je odwiedzi podczas od dawna obiecywanej podróy. - Owszem – odpar milkliwy Flaherty. - Jeyli przenocowanie mnie stanowi problem, mogÆ siÆ zatrzyma w hotelu – cignem, desperacko próbujc nawiza rozmowÆ. Flaherty rzuci mi spojrzenie pene litoyci. - Tego zrobi nie moecie. Na Inishmore nie ma hoteli. Mio nam bÆdzie, jeyli z nami zamieszkacie, a poza tym gdzie mielibyycie siÆ zatrzymaÂ, jeyli nie w chacie, w której urodzi siÆ wasz dziadek? Jesteycie przecie moj rodzin, kuzynem. NaprawdÆ, nÆdzny byby ze mnie czowiek, gdybym kuzyna od drzwi odpÆdzi. Urwa i lekko zmarszczy czoo. - Ale tam nie ma wygód, wydaje mi siÆ, w porównaniu z tym, do czego przywykliycie w Ameryce. W Bungowla nie ma elektrycznoyci... tylko ywiece albo lampa naftowa. - Och, nie ma sprawy – powiedziaem. – Jestem przyzwyczajony do warunków polowych. Prawie sobie jÆzyk odgryzem, pojwszy mimowoln niegrzecznoyÂ, ale Flaherty siÆ nie obrazi. - Chodzio mi o to, e jestem rybakiem – cignem szybko. – PracujÆ na traowcach w Yarmouth; to w stanie Maine. 3 - Doprawdy? Zamilkem, a Flaherty pogania kuca drog; zaczem odprÆa siÆ, zauroczony wysp, chonc d|wiÆki i krajobraz. Morze byo wszÆdzie; syszaey je, czuey, nawet smakowaey w mgiece, która osiadaa na twoich ustach. Jechaliymy wzdu brzegu penego cichych zatoczek i piaszczystych pla, które nagle zmieniy siÆ w lit skaÆ, klify wysokie na jakiey dwieycie piÆÂdziesit stóp, o które gwatownie rozbijay siÆ wielkie fale. Ld okaza siÆ labiryntem poletek, chronionych przed ywioami przez niskie kamienne mury. WszÆdzie leay kamienie. Widziaem kilka sztuk byda czy owiec. Od czasu do czasu mijaliymy wysokie, kamienne pomniki ustawione obok drogi, przypominajce podrónym , by modlili siÆ za dusze ludzi, którzy zginÆli w szarych odmÆtach wokó wysp. Bungowla bya dokadnie taka, jak j sobie wyobraaem suchajc dziadkowych opowieyci: niewielkie zbiorowisko chat z wybielonego kamienia, otoczonych ostrym zapachem palonego torfu i morskiej bryzy. Chata, do której poprowadzi mnie Flaherty rónia siÆ od innych tylko w mych romantycznych wyobraeniach, bo czy to nie tu urodzi siÆ mój dziadek? Wysza mnie powita ona Flaherty’ego wraz z trójk dzieci w rónym wieku, wszystkie miay jej zotorude wosy, trzymay siÆ matczynej spódnicy i spoglday na mnie nieymiao. Maire bya wysok, delikatn kobiet o powanych oczach i rumianych policzkach, która zdawaa siÆ wiecznie pracowaÂ, ale zawsze znalaza czas, aby zaparzy kolejny imbryk herbaty. Przez kilka dni pawiem siÆ w goycinnoyci Flahertych i poznaem ciep przyjacielskoy wyspiarzy: szczególnie Phelima Conora Donna, staruszka, który by wioskowym bajarzem czy seanchai – tak go nazywali. PamiÆta historie z czasów dzieciÍstwa mego dziadka na Inishmore. Jako rybak czuem siÆ poyród nich jak u siebie i utosamiaem siÆ z tymi twardymi lud|mi, którzy swe skpe dochody wydzierali zimnemu, nieprzyjaznemu morzu. Tacy ludzie dawali ci lekcjÆ odwagi. Wstawali wczeynie, sami piekli chleb, sami ycinali wosy, budowali domy i odzie, pracowali, pili, modlili siÆ i – w koÍcu – zbijali wasne trumny. Byli zdecydowani i stoiccy, yli blisko natury; widzieli rzeczywistoy i znaczenie w gwatownych, wiecznie zmiennych ywioach; nie zatracili daru jasnowidzenia, jak mieszkaÍcy miast; nadal odczytywali przyszoy z nadcigajcej burzy i dla nich naturalne i nadnaturalne splatao siÆ w jedno. Pewnego poranka, który wsta ciemny i brzydki, a nad wysp przelatywa deszcz, poszedem do kuchni, umyyliwszy sobie poprzedniego wieczora, e od- 4 bÆdÆ wyprawÆ do latarni morskiej w Eeragh. Maire Flaherty podniosa gowÆ znad owsianki, któr mieszaa w wielkim elaznym garnku. - DzieÍ siÆ zoyci – powitaa mnie, wskazujc szare niebo za maleÍkim oknem. - Chciaem popyn do latarni w Eeragh – rzekem. – Czy to moliwe? - Eeragh, tak? – zmarszczya brwi, nakadajc moje yniadanie do glinianej miski. – Dziwne miejsce chcesz obejrzeÂ. - Czy moliwe jest, eby tam dzisiaj popynÂ? – zapytaem ponownie. – Czy pogoda bÆdzie zbyt niesprzyjajca? - Nie wycieczce do Eeragh – odpara. – Ale mój m nie bÆdzie móg ciÆ tam dzisiaj zabraÂ. Pojecha do Kilmurvy, eby kupi koza Concannona. - Nie szkodzi – powiedziaem, uymiechajc siÆ. – Jeyli mogÆ poyczy ód| Peadara, nie bÆdÆ go prosi, eby mnie zabra. Kupiem mapÆ wód wokó wyspy, kiedy byem w Galway. Spojrzaa na mnie jak na gupka. - Chcesz popyn sam? To szalony pomys. Wody tutaj s zdradliwe, kiedy wieje silny wiatr. - Nie bojÆ siÆ. – Nie mogem siÆ powstrzymaÂ. W koÍcu dowodziem najlepszym traowcem, jaki kiedykolwiek wypyn z Yarmouth. Maire Flaherty pokrÆcia gow. - Czowiek, który nie boi siÆ morza, szybko siÆ utopi – stwierdzia – bo wypynie w niewayciwy dzieÍ. Ale my, wyspiarze, boimy siÆ morza i toniemy tylko od czasu do czasu. Peadar Flaherty przyszed na yniadanie i przedstawiem mu swój plan. Najpierw zareagowa jak jego ona, ale nalegaem. Jednak potrzebowaem caej mojej siy przekonywania, by namówi Peadara, aby poyczy mi swój curragh, który posiada silnik spalinowy. Po lunchu odpaliem silnik Yamahy i poprowadziem curragh ku morzu. Bya to lekka jednostka, atwo siÆ ni eglowao. Mimo zowieszczej szaroyci dnia, powierzchnia morza – matowa od deszczu – bya raczej paska, a mawka delikatnie pieycia moje policzki. Wyspa Eeragh, na której usytuowano latarniÆ, bya wedug mapy jedn w archipelagu bezludnych wysepek zwanych Brannockami u zachodniego brzegu Inishmore. Dziadek powiedzia mi, e na Eeragh palono ywiato od roku 857, aby ostrzec przed niebezpiecznymi skaami statki kierujce siÆ do Galway. Jego pierwsz prac byo „pilnowanie ywiata”, std moje zainteresowanie. Nowa latarnia, obsugiwana przez trzech ludzi, wyrastaa ze ska biaa i wysoka, a wielka lampa o mocy 375 tysiÆcy ywiec jayniaa na piÆtnaycie mil we wszystkich kierunkach. Wyprawa tam sprawia mi przyjemnoyÂ. Na Eeragh nie byo przystani, a samo miejsce skadao siÆ gównie z kamieni. Podprowadziem curragh do brzegu i wyskoczyem na plaÆ, by odcign ód| z zasiÆgu fal. - Dia dhuit? – powitano mnie po irlandzku. Latarnik o twarzy jak ksiÆyc sta niedaleko i obserwowa mnie z ciekawoyci. - Witam – odparem, koÍczc pracÆ. Na twarzy mÆczyzny odbio siÆ zaskoczenie. - To wy jesteycie ten Amerykanin? – spyta. Przytaknem. - Chciaem obejrze latarniÆ. Przeniós wzrok ze mnie na curragh i z powrotem. - PrzypynÆliycie z Inishmore sami? Wytumaczyem mu, ale pokrÆci gow. - Wody tutaj s kapryyne – rzek, jakby zwraca siÆ do upartego dziecka. – atwo jest da siÆ nabraÂ. – Wzruszy ramionami. – Dobrze, chod|cie i obejrzyjcie to miejsce, jeyli macie ochotÆ, ale powinniycie za pó godziny odpywa wraz z przypywem, bo inaczej nie wydostaniecie siÆ tej nocy z Eeragh. O czwartej opuyciem latarników, którzy krÆcili gowami i ostrzegali mnie przed zmiennymi humorami wód. Patrzyli, jak spycham curragh przy wtórze „Bennacht De leat!”, co jak zrozumiaem, byo poegnaniem i yczeniami szczÆycia. Wepchnem curragh na fale i wiosowaem krótko, nim zapaliem motor i zaczem przecina wezbrane fale, kierujc siÆ ku ciemnemu masywowi Inishmore. Nie byem na morzu duej, ni kilka minut, kiedy niebo nagle siÆ otworzyo, ukazujc oylepiajc biel, a nad gow zowieszczo zahucza grom. Fale osigay niebotyczne wysokoyci, wiatr smaga, a maleÍkim curaghiem rzucao we wszystkie strony – czasami yruba silnika za burt wtórowaa grzmotom swym przenikliwym warkotem, kiedy odsaniaa j fala. Poprzez ulewny deszcz ujrzaem w pobliu ciemny brzeg, a za nim agodne wzniesienie play. PodziÆkowaem Bogu, zwracajc w tamta stronÆ ód|. Sdziem, e jestem jeszcze daleko od Inishmore, ale prawdopodobnie siÆ myliem. Co dziwne, kiedy mocowaem siÆ z curaghiem, kierujc go ku brzegowi, niebo zdao siÆ przejayniaÂ, deszcz usta, a wiatr zmieni siÆ w delikatny szept. Doprowadziem ód| na pyciznÆ, wcignem j na miÆkki, szary piasek play i stanem , rozgldajc siÆ w zaskoczeniu. Jakby za spraw magii za pogoda nagle siÆ skoÍczya, a nad moj gow zaywiecio soÍce, grzejc tak mocno, e zrobio mi siÆ gor- co, poczuem siÆ |le i zaczem yciga paszcz wodoodporny. Wyszedem ze skalistej zatoczki, w której wyldowaem, ruszyem ku szczytowi klifu i rozejrzaem siÆ wokó. Ku memu zaskoczeniu odkryem, i nie znajdowaem siÆ na Inishmore. Byem na wyspie niemal doskonale okrgego ksztatu, o yrednicy trzech lub czterech mil, poroyniÆtej miÆkk, falujc traw, jednak zieleÍsz i bardziej soczyst ni na innych wyspach. Kade pole oznaczone byo wiele mówicymi, kamiennymi murami i podobnie jak na reszcie wysp, nie rosy tu drzewa. Jednak nie mogem odpÆdzi myyli, e soczysta zieleÍ pól sprawiaa, i miejsce to bardziej przypominao obraz, ni prawdziwy ld. Nad krajobrazem dominowa wielki, szary, kamienny dom, zbudowany nieomal jak zamek i posiadajcy kilka piÆter. Zdawa siÆ ponury i nie na miejscu poyród niskich chat z bielonego kamienia, o ótawych strzechach, które grupkami stay wokó .Przypominao to dziwn i nierealn pocztówkÆ. Usyszaem za sob tÆtent koÍskich kopyt i odwróciem siÆ, by ujrze je|d|ca, pÆdzcego ku mnie jak wariat na duym, biaym rumaku. Gdy siÆ zbliy, ycign wodze i zmusi zwierzÆ, by przysiado na zadzie; mócio powietrze olbrzymimi kopytami i parskao gniewnie. Ku memu zaskoczeniu je|dziec odziany by w brzowy mnisi habit. Widok tak nie pasujcego do konia czowieka wywoa na mych ustach szeroki uymiech. - Fag an ait! Fag an ait! – krzykn strasznym gosem, a ja skuliem siÆ z nagego przestrachu. – o mo chroi amach... Powstrzymaem jego irlandzk tyradÆ, mówic mu, e ani nie rozumiaem, ani nie mówiem po irlandzku, bo jestem Amerykaninem, goyciem w tym kraju. Gapi siÆ na mnie przez chwilÆ, jego usta próboway uoy siÆ w nieznane sowa, ale potem przeniós wzrok ponad moim ramieniem, a jego oczy rozszerzyy siÆ nieco. Drc, chud rÆk nakreyli znak krzya, da koniowi nag ostrogÆ i odjecha. Wybuch radosnego, srebrzystego ymiechu sprawi, e siÆ odwróciem. Na kamieniu siedziaa kobieta, nie: moda dziewczyna, uymiechajc siÆ do mnie. Przez cae swe ycie nie widziaem tak adnej istoty. Jej biaa twarz w ksztacie serca otoczona bya mas zocistorudych wosów, które byszczay w promieniach soÍca, szarpane lekkim wietrzykiem. Oczy zielone jak morze lyniy zoyliwie, a delikatne, czerwone usta ymiay siÆ radoynie. 5 - Musicie wybaczy bratu Mairtinowi, nieznajomy. Jest nieco zwariowany, ale krzywdy nie uczyni. Jej gos mia w sobie gÆbokie, uwodzicielskie ciepo. Oddech uwiz mi w gardle, gdy siÆ do niej zbliaem. - DzieÍ dobry – powiedziaem. – Czy moe mi pani powiedzieÂ, gdzie jestem? Uciekaem ódk przed sztormem i ledwie udao mi siÆ tutaj przycumowaÂ. Dziewczyna zmarszczya brwi, patrzc na niebo. - Sztormem? Uymiechnem siÆ pokornie, zdajc sobie sprawÆ, e teraz na niebie nie byo ani jednej chmurki, tak szybko skoÍczya siÆ za pogoda. - Pogoda tutaj szybko siÆ zmienia – przyznaem. – Pynem na Inishmore, kiedy zapaa mnie burza. - Na Inishmore, doprawdy? Wobec tego tylko trochÆ zboczyliycie z kursu. Inishmore ley dwie mile na wschód – wskazaa szczupym, brzowym ramieniem. – Jesteycie na wyspie Hy-Brasil. Teraz ja zmarszczyem brwi. - Niech mi pani wybaczy, ale nie zdawaem sobie sprawy, e na Aranach jest czwarta dua wyspa. Wiedziaem o Inishmaan, Inisheer i Inishmore, ale jak nazwÆ pani wymienia? Nie znam jej. WydÆa usta z udawan pogard. - Hy-Brasil jest ze wszystkich wysp najpiÆkniejsza. Zgodziem siÆ szybko z tym oywiadczeniem. - Hy-Brasil – cignÆa dziewczyna, podnoszc siÆ z siedziska na skale – jest ostatnim miejscem spoczynku O’Flahertych z Iar-Connacht. - Ostatnim miejscem spoczynku? – zdziwiem siÆ, jej archaiczne zwroty wywoay uymiech na mej twarzy. - Kiedy wyrzucono nas z ziem naszych przodków na ldzie, w Iar-Connacht, uciekliymy w bezpieczne miejsce na Hy-Brasil; uciekliymy do naszej fortecy – wskazaa odlegy dom. – W naszym jÆzyku zwie siÆ ona Dun na Sciath: fort tarcz, bo bya dla nas schronieniem i obron w czasach terroru. Mówia tak, jakby zdarzyo siÆ to zaledwie wczoraj i jakby braa w tym udzia. - Jak mniemam, nazywa siÆ pani O’Flaherty? – zaryzykowaem. Zaskoczya mnie, prostujc siÆ nagle; w jej oczach na moment zagoycio poczucie winy. - Jestem O’Flaherty teraz, kiedy mój ojciec nie yje, go ndeana Diabhal grasta! – Przeegnaa siÆ, przynajmniej tak mi siÆ zdawao, bo dopiero pó|niej uywiadomiem sobie, i ruch wykonany zosta na 6 odwrót ni ten, którego nauczono mnie w koyciele. Dziewczyna patrzya na mnie z uymiechem. – Nazywam siÆ Aideen O’Flaherty, zw mnie pani Aideen. Pozwólcie, e udzielÆ wam goyciny w moim domu. Byo to wielkoduszne zaproszenie i przyjem je z wdziÆcznoyci. Szliymy drog prowadzc miÆdzy polami do domu. Tu i ówdzie mÆczy|ni i kobiety pracujcy na roli podnosili siÆ i przygldali nam. Wydawali siÆ sztywni i dziwni, bardziej podobni figurom woskowym ni zwykym ludziom, patrzc na nas bez mrugania pustymi oczami. - Czy przybywa tu wielu obcych? – spytaem w koÍcu. – Ludzie gapi siÆ na mnie, jakbym spad z kosmosu. - Skd? – zaymiaa siÆ dziewczyna. - Jakbym przylecia z ksiÆyca – uyciyliem. Dziewczyna rozeymiaa siÆ radoynie. - Jakie dziwne powiedzenia, ale nie zwracajcie uwagi na tych ludzi – jej gos stwardnia lekko. – To tylko chopi, a ich ciekawoy bierze siÆ ze zych manier. Patrzc na jej twarz, nagle poznaczon ostrymi liniami, miaem myyl: e za nic nie chciabym sprawi jej przykroyci i zasuy sobie na jej wrogoyÂ, poniewa wyczuwaem w niej hardoyÂ, która nie zostawiaa miejsca ani dla miosierdzia, ani dla wybaczenia. WnÆtrze domu byo bardziej imponujce ni widok zewnÆtrzny. Dugie arrasy i portrety olejne ozdabiay yciany. PomiÆdzy nimi wisiaa galeria O’Flahertych z dawnych wieków, wpatrujcych siÆ w zdobycze wojenne: miecze, topory, oszczepy i tarcze. Umeblowanie te byo staroywieckie. W olbrzymiej sali trzaska zachÆcajco ogieÍ, poncy na kominku wielkoyci pokoju. Duy stó przed kominkiem nakryto do kolacji i, co dziwne, stay na nim dwa nakrycia, ale nie byo ani yladu innych goyci czy te osoby, która wszystko przygotowaa. Czas zdawa siÆ pÆdziÂ; radoynie gawÆdziem z dziewczyn, zahaczajc o wiele tematów, gównie o Irlandczyków, ich jÆzyk, literaturÆ i folklor, w czym panna miaa doskonae rozeznanie. Uywiadomiem sobie, e dziwnie mnie przyciga: jakbym znów czu ból pierwszej mioyci. Nawet jej zabawna staroywiecka mowa, któr uznaem za konsekwencjÆ tego, i jej pierwszym jÆzykiem jest irlandzki, miaa w sobie coy pocigajcego. Czas gna jak w dziwnym ynie, przyjemnym, radosnym stanie i z alem wstaem dopiero, gdy niebo zaczÆo ciemnieÂ. - MuszÆ wraca na Inishmore. - Och nie; nie, proszÆ... musisz zostaÂ. Uywiadomiem siebie, e coy siÆ zmienio w jej zachowaniu; by moe sposób poruszania siÆ, uymiechania do mnie. Przestaa by adna; teraz wydawaa siÆ bardziej uwodzicielska, nawet lubiena. Jej usta byy bardziej czerwone, peniejsze ni wczeyniej, wydÆte podliwie. Czerwony jÆzyczek nerwowo oblizywa drobne, biae zbki. - Nie mogÆ – odparem. – Rodzina, u której mieszkam na Inishmore bÆdzie siÆ denerwowaÂ, jeyli nie wrócÆ na noc. Zamrugaa i ku mej konsternacji ujrzaem zy w jej oczach. - ProszÆ, zostaÍ. Jestem taka samotna, tak strasznie samotna na tej wyspie i tak bardzo lubiÆ z tob rozmawiaÂ. Odruchowo wycignem rÆkÆ i uspokajajco ujem jej doÍ. - WrócÆ jutro – zapewniem. – WrócÆ jutro, aby zwiedzi wyspÆ, jeyli ci to pasuje. Zamrugaa i za, jak rozpalona kropla deszczu spada na wierzch mej doni. Dziewczyna pocignÆa nosem i zmusia siÆ do uymiechu. - Tak – rzeka. – Tak, teraz wiem, e wrócisz. Jej gos mia dziwny ton. Kiedy po krótkim poegnaniu zatrzasnÆy siÆ za mn drzwi wielkiego domu, poczuem siÆ, jakbym znalaz siÆ w zupenie innym ywiecie. Niebo poczerniao, wiatr wy i gna przez wyspÆ strumienie deszczu. Ledwo widziaem swoja rÆkÆ. Schyliem gowÆ i zaczem przedziera siÆ przez wiatr i deszcz ku zatoce, w której zostawiem curragh. Kiedy uszedem sto jardów, zaczem aowaÂ, e odrzuciem proybÆ dziewczyny, bym zosta. Dom by taki ciepy, taki wygodny, schronienie przed ywioami, czy dziewczyna nie mówia o nim w ten sposób, jak o schronieniu? Jednak coy we mnie, jakiy dziwny niepokój, kaza mi iy dalej. Noc bya zimna i dzika. Nie miaem ochoty na powrót na Inishmore przez ryczce morze, ale nie mogem zignorowa tego niepokoju, lÆku i kroczyem dalej. Grom zahucza goyno, rozbyso biae ywiato, gdy niebo siÆ otworzyo. Deszcz siÆ wzmóg, uderzajc w m skórÆ jak tysice maleÍkich kuleczek. Poczuem dziwny zapach, zapach wody morskiej i... zatoczyem siÆ nagle, bo by to ohydny smród gnijcych ryb, gorzko-sodki odór rozkadu, który sprawi, e niemal zakrztusiem siÆ óci. Zaskoczenie ustpio miejsca rosncemu lÆkowi, gdy zaczem ylizga siÆ skaach pokrytych wodorostami i wpada w kaue, a nie pamiÆtaem , bym je mija kilka godzin wczeyniej, kiedy gorce soÍce palio wyspÆ. W ciemnoyci nie dostrzegaem nigdzie krajobrazu, który cho trochÆ przypominaby ten, który widziaem po poudniu. Zamiast tego poczuem wokó przeraajc obecnoy morza, jakbym przedziera siÆ przez skay, które lada chwila miay zosta zalane falami. Prócz wycia wiatru i ryku morza nie syszaem nawet lamentu mew ani kumkania ab. Otaczao mnie szaroczarne yliskie pustkowie, z którego wystaway granitowe i bazaltowe skay. A ten ohydny, mdlcy smród rozkadu atakowa me nozdrza. Straciem poczucie kierunku. Nie wiedziaem ju, gdzie zostawiem curragh. A potem to usyszaem: zawodzcy krzyk, smutek wypeniajcy powietrze aosnym lamentem, któ- 7 ry zaguszy nawet d|wiÆk wiatru i deszczu. By to szloch, ludzki pacz rozpaczy, pochodzcy z gÆbi udrÆczonej duszy. Zwróciem siÆ ku d|wiÆkowi. W ciemnoyci majaczya postaÂ. - Czy coy siÆ stao? – krzyknem. Posta poruszya siÆ. Bya dziwnie znajoma. Wokó niej trzepota habit. - Uciekaj std – zasycza nagle gos. – Uciekaj std, nieznajomy. Nie widzisz, e to miejsce jest przeklÆte? Umknij z tej nawiedzonej samotni, umknij z tego miejsca za! Albo ty te staniesz siÆ podobny do mnie. To by szalony mnich – jak go nazwaa dziewczyna? – brat Mairtin. - Ju w porzdku – powiedziaem uspokajajco. – By moe mogÆ jakoy pomóc? - Obcy, odejd| std albo nie bÆdziesz móg pomóc samemu sobie. Przybyem na tÆ wyspÆ sdzc, e mogÆ pomóc, przybyem tu sdzc, e suga PaÍski jest chroniony.... Ale byem tylko czowiekiem penym ludzkich wad, zwiedzionym nieprawdziwym piÆknem tego miejsca, ulotnym piÆknem dziewczyny... Pani na Hy-Brasil.... To wszystko byo mask za. A teraz mój Bóg mnie zapomnia! Westchnem. Biedak by kompletnie szalony. A potem poczuem nagle morze opywajce me kostki i ze zdziwieniem spojrzaem w dó. Mnich dostrzeg moje spojrzenie j wyda z siebie gÆboki krzyk rozpaczy, który zmrozi mi krew w yach. - Za pó|no! Niech ciÆ Bóg chroni! Za pó|no! Wrócimy w odmÆty zgnilizny, z których przybyliymy! 8 Oylepiajca byskawica nagle oywietlia to miejsce. Wyspa znikaa pod falami. Ponad powierzchni majaczy ju jedynie niewielki kawaek skay pokrytej wodorostami. Ogarn mnie taki strach, jakiego nigdy jeszcze nie czuem. A potem usyszaem gos, rozbrzmiewajcy wyra|nie w tej koszmarnej ciemnoyci. - Teraz musisz zostaÂ... musisz zostaÂ. BÆdÆ taka szczÆyliwa... zbyt dugo byam tu sama. Podniosem wzrok, spodziewajc siÆ ujrze mod pani Aideen w ywietle byskawic. Zamiast niej ujrzaem stara kobietÆ kuytykajca w moim kierunki poprzez deszcz z wycigniÆtymi, szkieletowymi ramionami, kierujc ku mnie podobne szponom donie, z podliwym uymiechem przylepionym do czaszki, z której wystaway dziwnie ostre i biae zÆby. Bya to karykatura kobiety, a jednak – jednak jej gos by odbiciem gosu mojej pani Aideen... - ZostaÍ ze mn.... zostaÍ ze mn... Woda morska nagle zawirowaa wokó moich nóg, zatoczyem siÆ i niemal utraciem równowagÆ. Poczuem uderzenie od tyu, odwróciem siÆ i ujrzaem przepywajcy obok curragh. Odwróciem siÆ z krzykiem i wspiem do odzi, padajc na dno, dyszc z wysiku. - Niech ciÆ Bóg chroni! – usyszaem zawodzenie mnicha, zaguszone kobiecym krzykiem furii, który zdawa siÆ koÍczy bulgotem wyród pocaunkach szalejcego morza. Podniosem siÆ i rozejrzaem. Byem poyrodku mrocznego, burzliwego morza, a niedaleko jawi siÆ ksztat Inishmore. Poczogaem siÆ do steru, opuyciem silnik za burtÆ i po kilku próbach udao mi siÆ go zapaliÂ. Maa ód| podskakiwaa na falach, pync ku brzegowi a ja, mokry i wyczerpany, opynem przyldek i zacumowaem w maej zatoce, w której ludzie z Bungowla zostawiali swe curagghy. Na brzegu sta wysoki mÆczyzna, trzymajc zapalon latarniÆ sztormow. - Chopie, chopie – usyszaem gos Peadara Flaherty’ego – czy to ty, cay i zdrowy? Nie miaem si, by wycign ód| na brzeg, wiÆc pochyli siÆ, by mi pomóc. Kiedy ju to zrobiliymy, Flaherty schwyci mnie za rÆkÆ i z niepokojem spojrza w twarz. - Gdzie byey? Myyleliymy, ey na pewno uton, a ja przeklinaem samego siebie, em by takim gupcem i pozwoli ci wypynÂ. Posaliymy ju do Kilronan po kuter ratowniczy. Chopie, gdzieey by? Próbowaem go delikatnie uspokoi i przeprosi za kopoty, których narobiem. Moje wasne lÆki zniknÆy i zaczem tumaczy sobie, e ostatnie minuty przed opuszczeniem wyspy byy wytworem ogarniÆtej panik wyobra|ni. - Kiedy zacz siÆ sztorm – rzekem – przybiem do jednej z wysp. Flaherty zmarszczy brwi. - Wysp? Udao ci siÆ wyldowa na Brannockach? Jasne, ale to byo niebezpieczne. - Nie, nie –uymiechnem siÆ. – To bya najadniejsza wyspa, jak w yciu widziaem. Ludzie byli... - Ludzie? – Flaherty by zdziwiony. – Ludzie? A, chodzi o to, e zostaey z latarnikami na Eeragh? - Nie, to bya przyjemna maa wysepka, bardzo yzna i zielona, a na niej sta wielki dom i wioska. Spotkaem kobietÆ, pani, która powiedziaa, e nazywa siÆ O’Flaherty. Musisz j znaÂ. - Dia linn! – Flaherty cofn siÆ i przeegna. – Co ty wygadujesz, czowieku? Znów poczuem rosncy niepokój. - Daj spokój – nalegaem. – Na pewno wiesz, o kogo mi chodzi. Dlaczego... – Nagle sobie przypomniaem. – Powiedziaa mi, e wyspa nazywa siÆ Hy-Brasil. - Dia idir sinn agus anachain! – krzykn wyspiarz z pobiela twarz. – Bóg pomiÆdzy nami a wszelkim zem! - Co... o co chodzi? – krzyknem, tak mnie przestraszy wyraz jego twarzy. Milcza przez chwilÆ, próbujc powycign emocje. - Nadal masz mapÆ tych wód? – powiedzia w koÍcu lekko drcym gosem. Pomacaem kieszeÍ i kiwnem gow. - Wobec tego poszukaj wyspy Hy-Brasil – pod- niós gos. Rozoyem mapÆ i w ótym ywietle latarni na darmo szukaem mej wyspy. - Oj... wcale nie jest zaznaczona – powiedziaem, desperacko próbujc zwalczy strach. - I nie bÆdzie. Nie istnieje. - Nonsens! – Zmusiem siÆ do ymiechu. – Wyldowaem tam, rozmawiaem z ... - Gdziekolwiek wyldowaey – gos Flaherty’ego by ostry – to nie bya Hy-Brasil! Nie ma takiej wyspy. Nie mów o tym wiÆcej. Powiedziawszy to odwróci siÆ i pomaszerowa do wioski. NastÆpnego dnia, po dziwnym ynie, w którym syszaem pani Aideen wzywajc mnie, wzywajc mnie z powrotem na wyspÆ, zszedem do kuchni na yniadanie. Umówiem siÆ ju z Flahertym, e popynÆ z nim na poów za Brannocki, ale Maire przeprosia za jego nieobecnoyÂ. - Ta stodam air.... ta taghdanna ann.... Jest w zym nastroju... Jest podatny na nastroje... – rzeka tytuem wyjaynienia. Okazao siÆ, e Phelim Conor Donn, stary wioskowy bajarz, wybiera siÆ na ryby i zaproponowa mi miejsce w swym curraghu. Ruszyliymy ku Brannockom. Przypuszczam, e wiedziaem ju, co znajdÆ. Jednake rozejrzaem siÆ z latarni w Eeragh, by siÆ upewniÂ. Tam, gdzie poprzedniego popoudnia wznosia siÆ moja wyspa, teraz bya jedynie pachta szarego, spienionego morza, nad którym kooway i zawodziy mewy. Phelim Conor Donn wykrzywi twarz. - Syszysz, jak wrzeszcz? – spyta, wskazujc sw posiwia gow na niebo. – Pewnie sobie myylisz, e to krzyki potÆpionych dusz. Spojrzaem w ciemne odmÆty. - Phelim – powiedziaem ostro – czy syszaey kiedy kolwiek o wyspie zwanej Hy-Brasil? Starzec spojrza na mnie, a potem przeegna siÆ wolno. - To historia, o której rzadko kto poza Inishmore opowiada – stwierdzi. – Gdziey ty j usysza? - Och, mój dziadek raz coy powiedzia – skamaem. – Opowiedz mi j. Starzec westchn ciÆko. - Có, powiadano, e Hy-Brasil bya kiedyy najpiÆkniejsza wysp spoyród Aranów: bardziej zielon, bardziej yzn ni inne. I miaa równie piÆkn pani: Aideen, przywódczyniÆ O’Flahertych z Iar-Connacht. Zauwaysz, e wielu tutaj nosi nazwisko Flaherty, bo niegdyy te ziemie naleay do ich klanu. Przytaknem, a on mówi dalej: Powiadano, e pani Aideen bya tak piÆkna, i swym sodkim gosem potrafia oczarowa ptaki na 9 drzewach. Nawet wilk przestawa wyÂ, gdy ypiewaa. Ale jej piÆkno kryo mroczn duszÆ. Och, bya uparta i znaa czarn magiÆ, potrafia wezwa demony, by jej suyy. Wielu modzieÍców oddao jej serca i dusze. Opowiadano, e Angus og Dara z Clanricade zostawi onÆ i dzieci, by pody za Aideen na jej przeklÆt wyspÆ i nigdy wiÆcej go nie wdziano. A inny, brat Mairtin z Loch Deargh, myyla, e ona jest jedynie kobiet, a on sug Boym; okazao siÆ, e ona bya wiÆcej, ni kobiet, a on jedynie sug. Powiadano, e sypiaa z diabem, by zyska ziemsk wadzÆ, a w zamian obiecaa mu obfitoyc dusz modych mÆczyzn, których zwabiaa na wyspÆ. Niech Bóg siÆ zlituje nad biedakami, którzy za jej syrenim ypiewem podyli na Hy-Brasil. – Znów siÆ przeegna. - Có, opowieyci gosz, e jej za reputacja dotara do papiea w Rzymie i jego kardynaowie wysali swych emisariuszy, by walczyli z ni w imiÆ Boe i uwolnili dusze, które uwiÆzia. WymknÆa siÆ im. Ach, rzucia straszne zaklÆcie, by siÆ ochroni i sprawia, e caa wyspa zatonÆa w zimnych falach Atlantyku. Starzec zadygota lekko. - Ale powiadaj, e zaklÆcie sprawia, i wyspa siÆ wynurza... wynurza siÆ, yzna i zielona, raz na siedem lat; wynurza siÆ, aby jej wstrÆtni mieszkaÍcy mogli erowa na krwi i duszach ywych. Zadraem gwatownie od uczu w jego gosie i zapatrzyem siÆ w nadbiegajce fale. Phelim Conor Donn uymiechn siÆ. - Tak, tak... Dobrze znam tÆ legendÆ. Ale nie bój siÆ, a mhic. Tylko wtedy, jeyli mÆczyzna wylduje na wyspie, gdy ta znajduje siÆ na powierzchni i zostanie naznaczony przez pani Aideen, moe go ona przywoaÂ, aby zosta jej wasalem i ca wiecznoy suy umarym. Przeraony, otworzyem usta. - Tylko wtedy, jeyli zostanie naznaczony? – powtórzyem. – Jak? Starzec uymiechn siÆ. - Mówi, e jeyli jedna z jej ez spadnie na skórÆ mÆczyzny, musi on zosta jej niewolnikiem na wiecznoyÂ. Poczuem piekca zÆ, parzc m doÍ i spojrzaem na czerwon plamkÆ, która znaczya grzbiet mej rÆki. Jej znak! Usyszaem jej gos, cichy i kpicy: „Teraz wiem, e wrócisz!” Memu krzykowi zawtóroway mewy krce nad nami, wrzeszczce ponad czarnymi wodami jak dusze potÆpione. A w zawodzcych krzykach krcych mew, w ostrym szepcie szumicego morza i wyciekych uderzeniach jego ust z biaej piany na wysokich, grani- 0 towych skaach syszÆ delikatn sodycz jej gosu, cicho nawoujcego mnie, bym wróci na Hy-Brasil. Cho siedem lat to dugi czas oczekiwania, czeka muszÆ. MuszÆ powróciÂ, bo ona te czeka na mnie; czeka gdziey tam poyród zimnych, czarnych fal Atlantyku; pani na Hy-Brasil czeka na mnie z cierpliwoyci, której nie zniszczy nawet wiecznoyÂ. Tum. Joanna W WoyÍsk oyÍskaa oyÍsk O AUTORZE: Peter Tremayne to pseudonim literacki (jeden z dwóch; pod drugim publikuje powieĞci szpiegowskie) Petera Berresforda Ellisa, jednego z najwybitniejszych celtologów na Ğwiecie. Swoim prawdziwym nazwiskiem podpisuje powaĪne ksiąĪki naukowe (w Polsce ukazaáa siĊ jego monografia Druidzi), których napisaá juĪ caákiem sporo, a pseudonim Peter Tremayne rezerwuje dla fantasy, horroru i kryminaáów historycznych. Jak sam twierdzi, „Peter Tremayne zarabia na Petera Berresforda Ellisa”: jego seria kryminaáów dziejących siĊ w Ğredniowiecznej Irlandii, a za bohaterkĊ mających mniszkĊ, siostrĊ FidelmĊ, staje siĊ bestsellerem wszĊdzie, gdzie siĊ ukaĪe (ostatnio w Grecji). Opowiadanie „Pani na Hy-Brasil” ukazaáo siĊ po raz pierwszy w roku 984 we wáoskim czasopiĞmie „Kadath”, póĨniej jako tytuáowe opowiadanie zbioru „My Lady of Hy-Brasil and Other Stories” w roku 987 w Stanach oraz parĊ razy w róĪnych antologiach, m.in. w „Within the Hollow Hills”, gdzie siĊ na nie natknĊáam. Peter Berresford Ellis byá tak miáy, Īe udzieliá „Innym Planetom” wyáącznoĞci na opublikowanie polskiego táumaczenia, uznając to za formĊ promocji jego twórczoĞci w Polsce, stawiając tylko jeden warunek: Īe nie dowie siĊ o tym jego agent literacki. Opowiadanie, utrzymane raczej w konwencji horroru niĪ fantasy, wykorzystuje popularny w celtyckich legendach motyw zatopienia miasta bądĨ wyspy jako kary za grzechy wáadającej nim pani. Najsáynniejszym jest mit o walijskim mieĞcie Ys, ale w folklorze irlandzkim czĊsto moĪna natknąü siĊ na opowieĞci o zatopionych w jeziorach wioskach, paáacach czy koĞcioáach. Jedną z wariacji na ten temat jest Rebma, pojawiająca siĊ w cyklu „Amber” Rogera Zelazny’ego. Wszelkie uwagi o táumaczeniu proszĊ wysyáaü bezpoĞrednio do redakcji „Innych Planet”, która na pewno ucieszy siĊ z jakiejkolwiek korespondencji. ( JW) Jacek Sobota Dlaczego nie chce mi siÆ pisa o wadzy R edaktor (wywodzący siĊ z gatunku naczelnych) Szyda zwróciá siĊ do mnie z poleceniem napisania felietonu na temat wáadzy, poniewaĪ temu to wáaĞnie zagadnieniu poĞwiĊcony ma byü najnowszy numer „Innych Planet”. Tymczasem ja, miast braü siĊ czem prĊdzej do roboty, zamaráem w mentalnym bezruchu; ogarnĊáa mnie równieĪ niemoc intelektualna i ogólne zniechĊcenie, co gáównie odbija siĊ niekorzystnie na roĞlinach doniczkowych w mym mieszkaniu (nie podlewam) oraz kocie (nie karmiĊ). Po jakimĞ czasie (trzy tygodnie; kot zeĪará roĞliny doniczkowe i przeĪyá) otrząsnąáem siĊ jednak ze sáabizny i jąáem siĊ zastanawiaü nad przyczyną niekorzystnego (dla wáadzy) stanu rzeczy. JakieĪ to traumatyczne zdarzenie spowodowaáo, Īe na dĨwiĊk sáowa „wáadza” chowam siĊ w mentalnej skorupie zetlaáych emocji i dygoczĊ od wewnĊtrznego mrozu osadzającego szron bezmyĞli na zesztywniaáych zwojach? Z jakiego powodu nie napiszĊ nigdy ni linijki znormalizowanego maszynopisu na temat wáadzy? OdpowiedĨ nie jest jednoznaczna. Ludzie posiadający wáadzĊ budzą we mnie jakąĞ instynktowną niechĊü. Nie idzie tu tylko o dyrektorów, prezesów znacznych firm, czy choüby prezydentów maáych paĔstw; wszystko zaczyna siĊ na szczeblu bardziej podstawowym. PosáuĪĊ siĊ w tym miejscu obszernym fragmentem z „Cesarza” KapuĞciĔskiego, który (proszĊ mi wybaczyü) przerywaü zamierzam wáasnymi natrĊtnymi wtrĊtami. (...) nominacje powodują znaczne zmiany w czáowieku. Przede wszystkim zmienia siĊ jego figura. Dawniej szczupáa i wciĊta, teraz zaczyna zmierzaü w stronĊ kwadratu, w stronĊ kwadratowej sylwetki. Jest to kwadrat masywny, solidny – symbol powagi i ciĊĪaru wáadzy. (W peáni potwierdzam obserwacjĊ KapuĞciĔskiego – wiĊkszoĞü znanych mi redaktorów naczelnych pism i nawet fanzinów natychmiast nabiera wagi ciaáa, a przez to powagi; nie dotyczy to bodaj jeno GrzĊdowicza, ale nic w tym dziwnego, poniewaĪ w przypadku „Fenixa” nie moĪe byü mowy o Īadnej powadze). (...) Zmienia siĊ równieĪ spojrzenie. Inna bĊdzie jego dáugoĞü i inny kąt padania. Spojrzenie to wydáuĪy siĊ teraz do jakiegoĞ punktu dla nas niedosiĊĪnego i dlatego rozmawiając z nominantem z powodu powszechnie znanych praw optyki nie bĊdziemy przez niego dostrzegani, gdyĪ jego ogniskowa bĊdzie znajdowaü siĊ hen z tyáu za nami. RównieĪ nie moĪemy byü postrzegani, gdyĪ kąt padania jego wzroku jest bardzo rozwarty i w czasie rozmowy spojrzenie jego przechodzi nam gdzieĞ ponad gáową, a dziwna wystĊpuje tu zasada peryskopu, Īe nawet jeĞli jest on niĪszego wzrostu, i tak spogląda ponad naszą gáową, ku niezgáĊbionej dali. (Podobne mam wraĪenie, gdy usiáujĊ sprzedaü Parowskiemu jakieĞ opowiadanie; co tu zresztą daleko szukaü – redaktor Szyda, kiedy sáusznie dopominam siĊ o zalegáe Guinnessy – a na mocy mechanizmów inflacyjnych oraz narastania procentów jest ich juĪ legion – zachowuje siĊ, jakby miaá muchy w nosie). Lecz są i inne powody, które budzą mą nieprzezwyciĊĪoną niechĊü do pisania o wáadzy. Mianowicie jej nieuchwytnoĞü, by nie powiedzieü: wirtualny jej charakter, który powoduje, Īe nie ma o czym pisaü wáaĞciwie. Zawsze mnie zastanawiaáo – dlaczego, cholera, despoci opáywają w dostatek, dlaczego, jak rzeká ongi ów tani draĔ Urban, wáadza zawsze wyĪywi siĊ sama, a spoáeczeĔstwo opáywa w niedostatki? Na czym opiera siĊ ten mechanizm mniejszoĞciowej, znienawidzonej dominacji? Chyba na tym gáównie, Īe niewolnictwo to stan naszego umysáu. Zaczyna siĊ od banaáów – ot, choüby od pytania: dlaczego nie przechodzimy na czerwonym Ğwietle? – koĔczy na daleko idących opresjach. ZasadĊ „umowy spoáecznej” sformuáowaá w „Lewiatanie” Hobbes – oddajemy wáadzĊ w czyjeĞ rĊce, rezygnujemy z wolnoĞci na rzecz poczucia bezpieczeĔstwa. NastĊpnie powoáywane są do Īycia placówki ironicznie nazywane „UrzĊdami BezpieczeĔstwa”. Wirtualny charakter wáadzy najlepiej oddaá Lem w „Powrocie z gwiazd” – kosmonauci wracają po stuleciach kosmicznych wĊdrówek na mocno odmienioną ZiemiĊ. SpoáecznoĞü jest emocjonalnie wykastrowana (podobnie, jak w „Nowym wspaniaáym Ğwiecie” Huxley’a), dziĊki czemu nie dochodzi tu do wojen i innych agresywnych zachowaĔ. KtoĞ zawiaduje spoáecznoĞcią; dziaáa jednak dyskretnie i zakulisowo. Lem wyraĨnie unika nazywania rzeczy po imieniu, z czego czyniono mu jak najbardziej niesáuszne zarzuty. O wáadzy pisaü naleĪy (bez popadania w pompatycznoĞü albo ĞmiesznoĞü) z daleko posuniĊtą dyskrecją. W political fiction panowaü winny Īelazne reguáy horroru. ZagroĪenie musi byü nieuchwytne. Kiedy coĞ nas atakuje z ciemnoĞci, kiedy ksztaáty maszkar są niedocieczone, motywacja zagadkowa – wtedy siĊ boimy. Gdy przyobleczemy nasze obawy w konkretny ksztaát i nazwiemy go choüby wampirem, to dostajemy w rezultacie szmirĊ. Dlatego boimy siĊ sennych koszmarów, a Ğmiejemy z hollywoodzkich horrorów. Lem o tym wie, a na przykáad Marek Oramus juĪ nie (byü moĪe wynika to z jego niechĊci do horrorów) i dlatego „Miejsce na Ziemi” (Oramusowa kontynuacja „Powrotu z gwiazd”, gdzie Marek niepotrzeb- 2 nie káadzie kawĊ na áawĊ) nie umywa siĊ do oryginaáu. Wáadza nigdy nie jest tam, gdzie jej oczekujemy. W „Wehikule czasu” Wellsa to nie rozpasani Eloje rządzą Ğwiatem, lecz podziemni, ascetyczni Morlokowie. W „Limes inferior” Zajdla to nie zerowcy, ani nawet nadzerowcy (swoista numerologia wyznacza w powieĞci status obywatela) są u steru. Rządzi ktoĞ zupeánie inny i nie jest powiedziane, czy stopniowanie, kolejne „piĊtra” prawdy w tym ontologicznym „wieĪowcu” nie postĊpują dalej – choüby w nieskoĔczonoĞü; no bo kto w koĔcu odpowiada za ksztaát Ğwiata? Wszystkie wyĪej wymienione powody są istotne, lecz tak naprawdĊ jedno gorzkie doĞwiadczenie warunkuje mą gáĊboką niechĊü do pisania o wáadzy. Freud w jednym miaá racjĊ – dzieciĔstwo nas tworzy. Jako brzdąc byáem dyktatorem – sáaáem na nieuniknioną rzeĨ caáe armie Īoánierzyków, kazaáem im gwaáciü i rabowaü; despotycznie milczaáem i ogniskowaáem spojrzenie w niedosiĊĪnych przestrzeniach, gdy mnie wirtualnie (to jednak modne sáowo) báagali o litoĞü. Byáem dla biedaków bogiem, nieuchwytną wáadzą. Potem, juĪ starszy, otrzymaáem – na mocy wyborów – wáadzĊ realną: zostaáem mianowicie gospodarzem klasy w trzeciej klasie podstawowej szkoáy (wygraáem jednym gáosem; swój oddaáem na siebie). Wáadza mnie skorumpowaáa – wobec opornych stosowaáem metodĊ przymusu oraz restrykcje gospodarcze. Byáem dyktatorem, despotą. Pewnego dnia spojrzaáem w lustro i ujrzaáem tam twarz diabolicznie wykrzywioną, kąciki ust okrutnie skierowane ku doáowi, oczy báyszczące szaleĔstwem. Widok ten przywróciá mi przytomnoĞü myĞli. Od tej pory unikam wáadzy, jak kot unika wody oraz ognia. Z tego teĪ powodu nie jestem w stanie napisaü o wáadzy choüby sáowa. Jacek Sobota KRESY LITERATURY Krzysztof Gáuch Najwaniejsze zagadnienie w ogóle J ako dziecku Polski Ludowej, nieáatwo jest mi akceptowaü wszelką nadprzyrodzoną wáadzĊ. Ze wstrĊtem oczywiĞcie odnoszĊ siĊ do podziaáów spoáecznych na proletariuszy i wyzyskiwaczy. Obok mnie jednak, mój umysá nie uznaje Īadnej równoĞci spoáecznej. JeĪeli chodzi o kapitaá rozumu, to przyznajĊ, Īe istnieje arystokracja, do której przynaleĪy siĊ jedynie przez urodzenie, a raczej przez wrodzone zdolnoĞci umysáu. Ja, wiejski parobek z otwartą gĊbą, uginam swoje kolana, skáadam dáonie i, obok summy teologicznej Akwinaty, skáadam lenny hoád wielkiemu miastu mądroĞci, jakim jest matematyka. Wiem, Īe kaĪdy czáowiek szlachetnego umysáu moĪe mnie teraz bezkarnie zabiü Ğmiechem jak psa. KomuĪ by bowiem przyszáo do gáowy, Īeby taki obsikany kmiotek, taki prymityw oderwany od páuga miaá mówiü na temat salonów, Īeby prostak próbowaá zrozumieü myĞli ksiąĪąt. ĩywiĊ jednak nadziejĊ, Īe jaĞnie wielmoĪni biegli matematycy potraktują te sáowa nie jako skierowane bezczelnie do nich, ale jako podsáuchaną z wnĊtrza powozu rozmowĊ plebejuszy stojących przy drodze. Czáowiek, który pierwszy wypowiedziaá prawdĊ, Īe matematyka wáada innymi naukami, miaá zapewne na myĞli jej wyjątkową formĊ, która uosabia ideĊ nauki. Absolutnie oderwana od Ğwiata materialnego stanowi jednoczeĞnie jego szkielet. Z drugiej strony, moĪna podwaĪaü jej waĪnoĞü wáaĞnie ze wzglĊdu na caákowity brak empirii, spyta ktoĞ „co to za nauka, która nie przeprowadza badaĔ i doĞwiadczeĔ?”. Ale na tym wáaĞnie polega róĪnica miĊdzy wáadcą a sáugą. Sáuga zajmuje siĊ Īmudną fizyczną pracą. Pan zaĞ zajmuje siĊ (w tym przypadku bardzo Īmudnym) rządzeniem. Wszystkie inne dziedziny (choüby historia, choüby teologia) szeregują wiedzĊ o wszechĞwiecie. Matematyka szereguje wiedzĊ o idei. Wydaje mi siĊ, Īe wyróĪnia ją teĪ jeden wyjątkowy atrybut. Nigdy nie káamie. Stworzona w myĞli, od początku oparta na tych samych zasadach logicznego rozumowania, przypomina stopniowe oĞwietlanie pogrąĪonego w mroku terenu. Raz oĞwietlone miejsca są juĪ znane i nie wymagane jest ich dalsze badanie. JeĪeli wykluczymy moĪliwoĞü zapominania przez ludzi raz poznanych prawd, oraz pominiemy rzadkie báĊdy w rozumowaniu, to otrzymamy obraz stale rozwijającej siĊ, a nigdy cofającej nauki. Tu nie ma miejsca na spory, jak wszĊdzie indziej. Mogáy istnieü wĞród fizyków dyskusje czy Ğwiatáo ma charakter falowy czy korpuskularny, moĪna twierdziü, Īe Kant uwsteczniaá myĞl filozoficzną, badając literaturĊ moĪna teĪ mieü róĪne poglądy na temat domniemanej przewagi dramatów Sáowackiego nad dramatami Mickiewicza etc. Nie moĪna jednak uwaĪaü, Īe w którymĞ okresie rozwój geometrii zabrnąá w faászywe rozumowania, albo Īe któreĞ z twierdzeĔ algebry to kompletna bzdura, tak jak uwaĪa siĊ w innych dyscyplinach o psychoanalizie, dialektyce albo teorii superstrun. Tutaj po prostu dochodzisz do czegoĞ i to jest. TĊ wyjątkowoĞü rozwoju matematyki ująá kiedyĞ Niemiec David Hilbert. Uznaá on, Īe gdyby miaá moĪliwoĞü przenieĞü siĊ o 500 lat w przód, to pierwszą rzeczą, jakiej by staraá siĊ dowiedzieü, byáoby to, co teraz wiadomo o miejscach zerowych funkcji dzeta Riemanna, bo to jest najwaĪniejsze zagadnienie w ogóle. 3 MatematykĊ rozwijają ludzie, wiĊc sporów i báĊdów jest co niemiara, jednak dotyczą one nie przedmiotu nauki, ale samych jego metod badawczych. Ot choüby ojcowie tej nauki – Grecy. Wpierw wylali oni fundamenty pod wielki gmach i zebrali cegáy. PóĨniej jednak, jak to poganie, ulegli zabobonom i przez swe ubóstwienie dla liczb naturalnych, nie potrafili wymyĞliü zera i liczb ujemnych. Zresztą odnoszĊ wraĪenie, Īe takie baáwochwalstwo zdarza siĊ czĊsto u fascynatów tej nauki. Na szczĊĞcie rzadziej jest ono káodą rzuconą pod nogi umysáu. Matematycy mogą teĪ sobie wymawiaü jaáowoĞü jakichĞ badaĔ. Matematyka, moĪe bowiem czasem zabrnąü w rejony „nieprzydatne” dla pozostaáych nauk. Takie objawy tyranii tejĪe królowej, zbytni przepych, są tĊpione i prĊdko zapomina siĊ o czczych dla Ğwiata teoriach. CóĪ to za szczodry wáadca, co wszystko poĞwiĊca swoim poddanym. Z literaturą (i z tytuáem tych felietonów) wiąĪe ją fakt, Īe ceni siĊ w niej szalenie styl i jego urodĊ. Rachunek róĪniczkowy wymyĞlili niezaleĪnie Newton i Leibnitz, ale to metoda Lebnitza osiągnĊáa wiĊkszy sukces, gdyĪ jaĞniej formuáowaá on wywód. Niejeden sáynie z tego, Īe dokonaá tego samego co ktoĞ inny, ale w o wiele piĊkniejszy sposób. Hugon Steinhaus, jeden z najlepszych polskich „stylistów” matematyki przytaczaá Verlaine’a: „Jest tylko jedno: Īarliwa gloria rzemiosáa”, gdyĪ jak twerdziá: “rzemiosáo matematyków polega na tej samej tajemnicy, co rzemiosáo poetów”. W poezji odrobinkĊ waĪniejsze jest to, jak piszesz. W matematyce troszeczkĊ istotniejszym jest to, o czym. WĞród arystokratów nauki niemaáo wielkich wáadców, których potĊga zapiera dech w piersiach pospólstwa. Są to zarówno nobliwi, stateczni starcy z siwymi brodami, jak zabijaki, hultaje, którym nie brak fantazji. 4 GdzieĪ szukaü narwaĔców jak nie we Francji Napoleona. Tam, 3 lata po szarĪy w Somosierze urodziá siĊ, a 2 lat potem zginąá ksiąĪĊ hultajów – Evariste Galois. W czasie swego tak barwnego, jak krótkiego Īycia, na szeĞüdziesiĊciu nieduĪych stronach spuĞcizny, w wiĊkszoĞci zapisanej w noc przed Ğmiertelnym pojedynkiem, przeobraziá on algebrĊ, stworzyá jedną z najĞwietniejszych teorii nowoczesnej matematyki. Czáowiek, który po Ğmierci Galois’a pozytywnie zweryfikowaá jego pomysáy – Niemiec Carl Friedrich Gauss, byá juĪ wtedy siwobrodym królem, jednak i on w kolebce urywaá áby Hydrze. Podobno juĪ w wieku 3 lat poprawiá báąd w rachunkach ojca. W kaĪdym razie z pewnoĞcią jako brzdąc w szkole wymyĞliá wzór na sumĊ wyrazów ciągu arytmetycznego (teraz to fundament). Przez jego dáugie Īycie okrzykniĊty zostaá ksiĊciem matematyków. Dotąd nie znalazá siĊ chyba wiĊkszy. TakĪe fantazja Sarmatów daáa siĊ we znaki Ğwiatowej matematyce. Podobny do Galois’a, Rimbaudowski Īyciorys miaá Józef Marcinkiewicz z Wilna. Przez 6 lat dziaáalnoĞci, zakoĔczonej wziĊciem do niewoli we wrzeĞniu ’39 i zamordowaniu przez Niemców, zdąĪyá wskazaü niesamowicie wiele wyników i pomysáów w analizie matematycznej. Wspomniany wyĪej Steinhaus, obok tego, Īe naleĪaá do najznamienitszych popularyzatorów wyĪszej matematyki, dokonaá teĪ jednego z najwiĊkszych jej odkryü. Odkryá on bowiem Stefana Banacha – najpotĊĪniejszego wáadcĊ z polskiej dynastii. To jedno z bardziej niesamowitych wydarzeĔ. Banach, nie mogąc studiowaü z powodu ubóstwa na Politechnice Lwowskiej, przebywaá wówczas w Krakowie. Steinhaus, ĞwieĪo upieczony lwowski asystent, spacerując po Plantach podsáuchaá rozmo- wĊ Banacha z przyjacielem. Usáyszawszy owocem starannej strategii opracowanej sáowa „...miara Lebesque’a”, podszedá i przez generaáów, no i rewelacyjnego przezapoznaá siĊ. Tak rozpoczĊáa siĊ kariera szkolenia Īoánierzy. Strategia opracowajednego z naprawdĊ najpotĊĪniejszych na przez Zygmunta Janiszewskiego (zmará naukowców polskich w ogóle. Dodam Īe takĪe máodo, w wieku 32 lat na tyfus) poz tej historii widaü teĪ, jak wielki dáug legaáa w skrócie na skupieniu siĊ oddziaáu warszawskiego na nowomamy wobec Francuza narodzonej gaáĊzi topoloHenri Leona Lebegii i wydawaniu poĞwiĊsque’a. Obok odkrycia Banacha, stworzyá rozconego tylko temu zagadwijaną przez Polaków nieniu pisma. PóĨniej ta, caákĊ i miarĊ Lebejak siĊ okazaáo, bardzo sque’a. Udzieliá teĪ kilskuteczna broĔ, zastosoka kluczowych rad dla wana zostaáa w oddziale strategii podboju Ğwiata lwowskim i wileĔskim. Te przez polską analizĊ trzy odziaáy, walcząc z funkcjonalną. W koĔcu fantazją, a mistrzem szerodwiedziá on teĪ lwowmierki byá jak wspomnieski dwór i daá siĊ naroliĞmy Banach, odniosáy dziü kilku solidnym sukces przede wszystkim anegdotom. w topologii i analizie ZaĞ Banach, to byá funkcjonalnej. Byáo ich dopiero Sarmata. Mniejwielu i kaĪdy miaá miejjakoo Gary Cooper sce w szeregu, chociaĪby sza z tym jak musiaá do- Stefan Banach jak chodziü do nauki. Rzecz w tym jak on ją Stanisáaw Mazur, który poprawiaá i redauprawiaá. Báyskawicznie, mistrzowsko two- gowaá chaotyczne notatki Banacha. Nierzyá dowody i twierdzenia w zgieáku dwor- stety, jak po kaĪdej szarĪy, tak i po tej nie ców i kawiarni, przy gáoĞnej muzyce, smo- zostaáa przy Īyciu nawet poáowa z nich. czych iloĞciach kawy i koniaku. Wraz z in- Zastanawiam siĊ, czy nie straciliĞmy w nymi gigantami dziaáającymi wraz z nim w czasie tej wojny wiĊcej naukowców niĪ powojennym Lwowie (a pamiĊtajmy, Īe jakiekolwiek paĔstwo. „Ci co zginĊli, poszli w bohatery; ci Lwów byá wówczas wylĊgarnią ksiąĪąt, chociaĪby Lem), stworzyá polski zespoáo- co przeĪyli, muszą walczyü dalej” – Ğpiewy styl pracy. Polegaá on na przesiadywa- wa Jacek Kaczmarski. Jednym z tych, któniu w róĪnych lokalach, a przede wszyst- rzy ocaleli byá Stanisáaw Ulam. Matemakim w sáynnej juĪ na caáy Ğwiat Kawiarni tyk ten naleĪaá chyba do tych najbardziej Szkockiej, piciu trunków, wspólnym rozwią- związanych z problemem wáadzy. Uczestzywaniu problemów, bazgraniu po blatach i niczyá w budowie bomby atomowej, udaserwetkach. Takie praktyki doprowadziáy do áo mu siĊ teĪ przeáamaü powaĪny impas w rewolucji w analizie funkcjonalnej. budowie bomby wodorowej. Ciekawe, Īe MiĊdzywojenna dziaáalnoĞü polskiej byá on spokrewniony z rabbim Loewem, matematyki to szarĪa podobna tej w So- legendarnym twórcą Golema, obroĔcy mosierze. NapoleoĔskie przysáugi wy- ĩydów. Norbert Wiener skwitowaá to w ten Ğwiadczyá Lebesque. Jednak sukcesy są sposób, Īe misja obrony ĩydów „zostaáa 5 w rodzinie”. Podobne archimedesowe dzieáo obrony militarnej podjĊli takĪe matematycy z Poznania, rozszyfrowując EnigmĊ. Przygoda z matematyką potrafi inspirowaü fabuáy, czego przykáadem film „Pi”. Nie wiem czy to jest wykonalne, ale postulowaábym, Īeby matematyki obecnej w literaturze nie staraü siĊ czyniü zrozumiaáą. Jej siĊ nie da zrozumieü i myĞlĊ, Īe sáuchający opowieĞci o matematyku powinien o tym wiedzieü, Īe nic nie rozumie. Jego nierozumienie nie powinno mu przeszkadzaü w odbiorze, a z pewnoĞcią bĊdzie zgodne z prawdą. Bowiem prawdziwi plebejusze potrafią czĊsto przejrzeü postĊpowanie prawdziwych arystokratów. Natomiast plebejusze nauki, arystokratów matematyki nie pojmą w Īadnym wypadku. Banach zdawaá sobie sprawĊ, jak szlachetna krew páynie w jego Īyáach. Rzeká kiedyĞ do Steinhausa: „Wisz bracie, co ci powiem? Humanistyka jest w szkole Ğredniej waĪniejsza od matematyki – matematyka to jest za ostry instrument, to nie dla dzieci”. Krzysztof Gáuch Od redakcji: Wszystkim czytelnikom kwestionującym związek powyĪszego felietonu z fantastyką przypominamy, Īe ubiegáoroczny Polcon odbywaá siĊ przy ulicy Stefana Banacha. 6 PROWOKACJE KONTROLOWANE Wojciech Szyda Cienie Sonecznego Miasta W itam CiĊ, szlachetnie urodzony Czytelniku i zapraszam na wycieczkĊ po MieĞcie SáoĔca, egzotycznej wyspie z fantazji brata Tomasco Campanelli (568-639), politycznego pisarza, myĞliciela i awanturnika, który wsáawiá siĊ wiekopomnym dzieákiem zatytuáowanym „Civitas Soli” (602), gdzie opisuje spoáecznoĞü Solariuszy, Īyjącą w zgodzie z naturą, w ustroju sprawiedliwym a zacnym... Tak mógáby siĊ zaczynaü ten felieton czterysta lat temu, i to wyáącznie pod warunkiem, Īe traktat „Miasto SáoĔca” zostaáby potraktowany Īyczliwie i powaĪnie, przy czym forma felietonu byáaby wtedy znana. PoniewaĪ ani jedno, ani drugie (a tym bardziej trzecie) nie jest prawdą – bĊdĊ pisaá wspóáczeĞnie, záoĞliwie i felietonistycznie. Zapraszam na podróĪ po wybranych zakątkach utopijnego Ğwiata. Atrakcje gwarantowane. Zapnijcie pasy ruszamy. Obok „Utopii” Thomasa More’a rozprawa Campanelli (vide: wstĊpniak) jest bodaj najsáynniejszą renesansową wizją spoáecznoĞci utopijnej. Autor (dominikanin posądzany o herezjĊ i o czary, obroĔca Galileusza, astrolog, wiĊzieĔ Inkwizycji, organizator powstania w Kalabrii – osobowoĞü zaiste renesansowa!) przedstawia nam fikcyjną rozmowĊ miĊdzy dwoma dyskutantami: Hospitalariuszem (wg táumacza: „mnichem sprawującym w klasztorze pieczĊ nad zajazdem dla pątników i podróĪnych”) oraz Īeglarzem, Ster- nikiem z Genui, który nie jedno widziaá i sáyszaá, a opáynąwszy Ğwiat dookoáa natrafiá pewnego razu na „duĪy zastĊp zbrojnych mĊĪczyzn i kobiet, z których wielu znaáo nasz jĊzyk” (juĪ ta wzmianka wskazuje na dbaáoĞü o realizm przedstawionej sytuacji, jakĪe obcy niektórym autorom ksiąĪek i scenarzystom filmów SF, gdzie ludzie i kosmici gadają jednym jĊzykiem – z reguáy po angielsku – Īeby wszystko siĊ zgadzaáo). Wedáug wskazówek Campanelli Miasto SáoĔca leĪy na Taprobanie, jednej z wysp Oceanu Indyjskiego, identyfikowanej w XVI w. z Sumatrą, a wystĊpującej równieĪ w „Utopii” Morusa. PomiĔmy szczegóáowe opisy geograficzne i urbanistyczne siedziby Solariuszy, skupmy siĊ na polityce. Civitas Soli to, podobnie jak greckie polis, paĔstwo-miasto. Na jego czele stoi naczelny Metafizyk (HOH), sprawujący najwyĪszą wáadzĊ Ğwiecką i duchowną; jest teĪ najwyĪszym sĊdzią wydającym werdykty ostateczne. U boku Metafizyka stoją triumwirowie: Pon, Sin i Mor, czyli triumwir Mocy, triumwir MądroĞci i triumwir MiáoĞci. Pierwszy jest odpowiedzialny za politykĊ zbrojną (“sprawy wojny i pokoju, rzemiosáo wojenne, naczelne dowództwo na wojnie (...) Kieruje równieĪ urzĊdami wojskowymi, Īoánierzami, ma w swojej pieczy zaopatrzenie w broĔ, fortyfikacje, oblĊĪenia, machiny wojenne, warsztaty i rzemieĞlników...”), drugi za naukĊ i wychowanie (skrzyĪowanie ministra edukacji z szefem propagandy). „Ma on pod sobą tylu funkcjonariuszy, ile jest nauk: jest wiĊc Astrolog, Kosmograf, Arytmetyk, Geometra, Historiograf, Poeta, Logik, Retor, Gramatyk, Medyk, Fizjolog, Polityk i Moralista. Jedyna ich ksiĊga, zwana MądroĞü, zawiera niezwykle przystĊpny i treĞciwy wykáad wszystkich nauk.” No proszĊ, czyĪby Campanella antycypowaá w ten sposób encyklopediĊ?... Najbardziej niepokojący jest wszelako trzeci z triumwirów, gdyĪ wáaĞnie w jego funkcji Campanella uosabia ukryty totalitaryzm panujący w pozornie nieskazitelnym mieĞcie (swoją drogą, jak samego autora mogáa nie przeraziü jego wizja – nie jestem w stanie pojąü). Posáuchajcie: „MiáoĞü ma pieczĊ przede wszystkim nad rodzeniem dzieci i nad tym, aby związek kobiety z mĊĪczyzną wydaá jak najlepsze potomstwo. ĝmieją siĊ z nas (tzn. Solariusze Ğmieją siĊ z innych ludzi – przyp. WS), Īe przy naszej ogromnej dbaáoĞci o ulepszanie rasy psów i koni zaniedbujemy gatunek ludzki...” Campanella opisuje w tym fragmencie zjawisko nazwane duĪo póĨniej eugeniką, i kojarzące siĊ nam dzisiaj z hitleryzmem albo genetycznymi manipulacjami, wówczas zaĞ mające wymiar czysto hodowlany. Zdumiewa, Īe Campanella tak przychylnie odnosi siĊ do pomysáu hodowania ludzi. Czy naprawdĊ nie przyszáo mu do gáowy, Īe wáaĞnie tym róĪnimy siĊ od zwierząt, iĪ nie poddajemy naszej páciowoĞci medyczno-administracyjnej reglamentacji, bo káóci siĊ to z godnoĞcią ludzką oraz wolnoĞcią jednostki?... Ech, fra Tomasco... „W zakres wáadzy tego triumwira wchodzi równieĪ wychowanie niemowląt, lecznictwo (...), posiáki, kuchnia, i w ogóle wszystko, co odnosi siĊ do wyĪywienia, odzieĪy i stosunków páciowych. Jemu teĪ podlegają liczni kierownicy i kierowniczki, do tych spraw przydzieleni.” Nim przejdziemy do spraw damsko-mĊskich, jako Īywo przypominających hodowlĊ zwierząt na fermach rozpáodowych, zatrzymajmy siĊ na chwilĊ przy posiákach. Panuje tutaj dyscyplina w koszarowym wydaniu. „Stoáy ustawione w dwóch rzĊdach mają z obu stron áawy. Po jednej stronie siedzą kobiety, po drugiej mĊĪczyĨni. Podczas wspólnej biesiady máodzieniec z podwyĪszenia 7 czyta w ksiĊdze Ğpiewnym gáosem (...), a funkcjonariusze czĊsto wypowiadają siĊ przy ciekawszych ustĊpach tekstu (...) Funkcjonariusze otrzymują porcje wiĊksze i lepsze...” Smacznego. Zaraz bĊdzie o rozmnaĪaniu. WczeĞniej tylko fragment o odzieĪy, bo to kolejny przykáad, Īe w idealnym ustroju Solariuszy wszelki indywidualizm jest duszony w zarodku, a dominują: zamordystyczna urawniáowka i nakazowo-rozdzielcze Gleichstellung. „Tak zrĊcznie leĪy na nich ubiór, Īe po zdjĊciu páaszcza zarysowuje siĊ caáa postaü, przy czym Īadnej uáomnoĞci ukryü niesposób (...) Cztery razy do roku zmieniają odzieĪ, to jest gdy sáoĔca wkracza w znaki Barana, Raka, Wagi i KozioroĪca. W przydzielaniu jej lekarze i szatni poszczególnych krĊgów biorą pod uwagĊ zawód i potrzeby mieszkaĔców.” Ciekawa, czy znalazáaby siĊ choü jedna wspóáczesna kobieta, która chciaáaby dobrowolnie zamieszkaü w MieĞcie SáoĔca?... Bo na pewno nie byáby skáonny do tego Īaden czytelnik czasopisma „Adam” czy „Gejzer” („Przychwycony na sodomii (tj. pederastii - WS) spotyka siĊ z naganą i przez dwa dni musi nosiü na szyi trzewiki na znak, Īe zakáóciá istniejący porządek, przewróciwszy go do góry nogami” – tu akurat przyznajĊ Campanelli racjĊ, bo coraz bardziej agresywne i bezczelne lobby homoseksualistów (vide marsze w Berlinie i ParyĪu 24 czerwca 2000 r.), mające swoje wpáywy nawet w amerykaĔskim Kongresie, moĪe niebawem mocno zakáóciü porządek páciowy ludzkoĞci; maáo kto myĞli o postawieniu pazernym zboczeĔcom prawnej tamy). Natomiast wizja stosunków heteroseksualnych w Civitas Soli w ogóle mi nie odpowiada; nie dlatego, Īe „Īadna kobieta nie moĪe mieü stosunku z mĊĪczyzną przed ukoĔczeniem dziewiĊtnastu lat”, lecz dlatego, Īe na wyspie brata Tomasza nie ma maáĪeĔstw, a stosunki páciowe są regulowane jak w szwajcarskim zegarku: 8 „Po dokáadnej kąpieli dopuszcza siĊ ich do obcowania co trzecią noc. Niewiasty rosáe i áadne áączy siĊ tylko z rosáymi i silnymi mĊĪami; peáne – z chudymi, a chude – z peánymi, aby dobrze i z poĪytkiem nawzajem siĊ uzupeániali.” Od strony technicznej wygląda to tak: „Wieczorem przychodzą cháopcy i Ğcielą áoĪe, a nastĊpnie wybraĔcy udają siĊ na spoczynek, zgodnie z nakazem kierownika i kierowniczki. Do spóákowania przystĊpują dopiero po przetrawieniu posiáku i po modlitwie do Boga (...) AĪ do godziny stosunku Ğpią w dwóch oddzielnych sypialniach. Wtedy wstaje kierowniczka i otwiera z zewnątrz drzwi obydwu pokojów. GodzinĊ tĊ okreĞla astrolog i lekarz.” MyĞlĊ, Īe dalsze komentarze są zbyteczne. Komu jednak maáo, temu wynotowujĊ jeszcze jeden fragment, w którym Īeglarz z Genui przedstawia ideologiczne uzasadnienie ludzkiej hodowli w wydaniu solaraiaĔskim. Nutki totalitarne pobrzmiewają tu gáoĞniej niĪ we wczeĞniejszych partiach tekstu: “RozmnaĪanie siĊ traktują jako sprawĊ religijną, mającą na celu dobro paĔstwa, a nie jednostek. W tym wzglĊdzie naleĪy wáadzom okazywaü posáuszeĔstwo. Nasze zaĞ twierdzenie, Īe mĊĪczyzna z natury dąĪy do posiadania wáasnej Īony, domu i dzieci, aby znaü i wychowywaü swe potomstwo Solariusze odrzucają utrzymując, Īe rozmnaĪanie siĊ sáuĪy zachowaniu gatunku.” Prawo to nie jest jednak ĞciĞle restrykcyjne, zdarzają siĊ wyjątki. “Gdy jakiĞ mĊĪczyzna zapáonie miáoĞcią do kobiety, wolno im rozmawiaü ze sobą, Īartowaü, obdarowywaü siĊ wzajemnie wiankami z kwiatów lub liĞci oraz wierszami. Lecz jeĞli to zagraĪa potomstwu, Īadną miarą nie zezwalają im na stosunek páciowy, chyba Īe kobieta jest juĪ ciĊĪarna (co mĊĪczyĨnie najbardziej odpowiada) lub bezpáodna. Zresztą miáoĞü wyraĪa siĊ u nich raczej w przyjaĨni niĪ w zmysáowym poĪądaniu.” W tym miejscu spuĞümy miáosiernie zasáonĊ milczenia. Zakamuflowany, choü pewnie niezamierzony (wynikający z myĞlowego niechlujstwa) totalitaryzm pokryty lukrem doczesnego szczĊĞcia - jest w wizji wáoskiego mnicha widoczny bez okularów. Jednak nie sądĨmy go zbyt surowo. Nie zapominajmy, Īe áatwo nam krytykowaü utopie po ich hucznym zbankrutowaniu w XX wieku; piĊüset lat temu ludzie nie mieli za sobą takich krwawych doĞwiadczeĔ; innymi sáowy: mieli prawo do záudzeĔ. ChociaĪ niezupeánie. Pierwsza klasyczna utopia, „PaĔstwo” Platona (zniesienie wáasnoĞci, odbieranie dzieci rodzicom, wáadza mĊdrców, etc.) miaáa byü urzeczywistniona na Sycylii przez samego filozofa (w porozumieniu z tyranem Dionizjuszem Starszym) okoáo 388 r. przed Ch., co skoĔczyáo siĊ dla Platona zaáoĞnie - zostaá zaprzedany w niewolĊ na rynku w Eginie. Fiasko tego przedsiĊwziĊcia powinno staü siĊ symbolicznym ostrzeĪeniem dla przyszáych pokoleĔ. A jednak siĊ nie staáo. RównoĞü, ten piĊkny (bo wynikający ze sprawiedliwoĞci) postulat, ta ĞwiĊta krowa wszystkich utopistów, mogáa byü Ĩródáem intelektualnej podniety w czasach, gdy skrajna nierównoĞü byáa obcasem depczącym ludzką godnoĞü. A jednak w imiĊ równoĞci popeániano jeszcze wiĊksze ĞwiĔstwa. Jak pisaá Janusz SzpotaĔski: “By mogáa zapanowaü równoĞü, trzeba wpierw wszystkich wdeptaü butem w gówno, by czáowiek byá czáowieka bratem, trzeba go wpierw oüwiczyü batem.” Skąd my to znamy?... Pojawia siĊ pytanie: jak moĪna w ogóle marzyü o takiej wyspie jak Civitas Soli? Nie wiem... Zdaje mi siĊ natomiast, Īe wiem, co kieruje wszystkimi utopistami, gdy projektują swe arkadie. Są to wizje zrodzone z marzeĔ. Tworzą je ludzie o duszach marzycieli. Niepoprawych marzycieli. UtopiĞci zdają siĊ gremialnie odrzucaü prawo Pope’a, Īe „cokolwiek jest, jest sáuszne”, gdyĪ z definicji pragną zmieniü Ğwiat na lepsze. To, Īe ich wizje pozostają czczą gadaniną (czy raczej pisaniną), jest bez znaczenia wobec tkwiącej w kaĪdym czáowieku tĊsknoty za lepszym Ğwiatem. Antoine de Saint-Exupery piĊknie opisaá ów syndrom w powieĞci „Nocny lot”: „MyĞlaá o owych drobnych mieĞcinach sprzed wieków, które zasáyszawszy o jakichĞ „wyspach” poczynaáy budowaü okrĊt. ĩeby wyposaĪyü go w nadziejĊ. ĩeby ludzie mogli zobaczyü swoje nadzieje rozwijające Īagiel na morzu. Czuli siĊ wiĊksi, jakby wyniesieni ponad siebie samych, wyzwoleni przez ten okrĊt.” Niestety, Īyli záudzeniami. OkrĊt zamienia siĊ w galernicze wiĊzienie, a spoáeczeĔstwo szarpie wiosáa do rytmu wybijanego przez ideologicznych szarlatanów (gdyby wcielono w Īycie utopiĊ Campanelli, takimi oprawcami staliby siĊ „funkcjonariusze” i „kierownicy”). Obiegowa opinia gáosi, Īe to co piĊkne w teorii, w praktyce okazuje siĊ czĊsto koszmarem. Jest to najprostsze, najbardziej rozpowszechnione (choü bzdurne) wytáumaczenie syndromu, który J. Zajdel zdiagnozowaá aforyzmem: „KaĪda zbawcza idea zrealizowana dosáownie, przyniesie skutek odwrotny od zamierzeĔ”. Nie w rozbieĪnoĞci teorii z praktyką tkwi odpowiedĨ (Zajdel siĊ myli), lecz w báĊdnoĞci modelu teoretycznego, wedle którego pragnie siĊ ksztaátowaü ludzkoĞü, jakby byáa plastyczną masą do formowania. PrzytoczĊ Schopenhauer’a: „Stosując taki sofizmat uznaje siĊ przyczyny, a przeczy skutkom (np. wybiela siĊ komunizm, jako teoretycznie sáuszny – WS). Owo twierdzenie zakáada coĞ, co jest niemoĪliwe: co jest sáuszne w teorii, musi siĊ zgadzaü i w praktyce; jeĪeli siĊ nie zgadza, musi istnieü báąd w teorii” („Erystyka”). A wiĊc kaĪda utopia jest skaĪona faászem. SzczĊĞliwi ci, którzy nie stali siĊ materiaáem laboratoryjnym w rĊkach oderwanych od rzeczywistoĞci eksperymentatorów. Wojciech Szyda 9 opowiadanie roku - Zajdel 2000 Odyseja macajmce Zygmunta X., czyli macki z kosmosu „A w trzecim siedz same grubasy, siedz i jedz tuste kiebasy, a czwarty wagon peen bananów (...) w szóstym armata. O, jaka wielka!...” Julian Tuwim „Lokomotywa” Z ygmunt X. obudziá siĊ, poniewaĪ byáo mu niewygodnie. Otworzyá oczy i pierwszą rzeczą, jaką ujrzaá byá jego Narząd Páciowy wygiĊty pod nienaturalnym kątem. Nie byáoby w tym nic dziwnego, jako Īe z natury Narząd ów zakrzywiaá siĊ trochĊ w lewo, ale teraz byá przekrzywiony w zupeánie inną stronĊ i stanowiá przez to Ĩródáo niewygody. Zygmunt otworzyá szerzej oczy, zamknąá je szybko i znów otworzyá. W odlegáoĞci jakichĞ trzech metrów, po prawej stronie áóĪka, staá Obcy i przyglądaá mu siĊ przenikliwie. Wyglądaá obleĞnie – jak typowy Obcy. Miaá ohydne macki lepiące siĊ od Ğluzu, trzy paskudne otwory otoczone ostrymi jak szpikulce zĊbiskami i troje oczu przysáoniĊtych odraĪającymi kawaákami miĊsa. Zygmunt byá czáowiekiem mądrym i inteligentnym, wiĊc lubiá literaturĊ science fiction, dlatego teĪ od razu zorientowaá siĊ, Īe ma przed sobą Obcego. Ten najwidoczniej zauwaĪyá, Īe mĊĪczyzna nie Ğpi, bowiem zacząá przesuwaü siĊ w jego kierunku. Zygmunt poderwaá siĊ z áóĪka i nagi stanąá pod Ğcianą. Chciaá ruszyü w stronĊ okna, ale gwaátowny ból zatrzymaá go w miejscu. Spojrzaá w dóá i zauwaĪyá, Īe jego Narząd Páciowy jest nadal wygiĊty, ale jakoĞ dziwnie, prostopadle do ciaáa. Spróbowaá siĊ obróciü i z przeraĪeniem spostrzegá, Īe jego Narząd nie obraca siĊ razem z nim, ale mocno rozciągniĊty tkwi wciąĪ w tym samym poáoĪeniu - jakby coĞ wskazywaá, jakby do czegoĞ dąĪyá. Zygmunt podąĪyá za nim wzrokiem i zobaczyá zbliĪającego siĊ Obcego. Macki tej przeraĪającej kreatury równieĪ siĊ wyciągnĊáy i znalazáy w niewielkiej odlegáoĞci od Narządu Páciowego Zygmunta. Ten, nie zwaĪając na ból, przesunąá siĊ bokiem w kierunku okna. Kątem oka zauwaĪyá, Īe Obcy zgiąá siĊ w sobie i naprĊĪyá ciaáo, jak gdyby szykowaá siĊ do zrobienia czegoĞ strasznego. Wtedy potwór skoczyá, wszystkimi mackami kierując siĊ na Narząd Páciowy czáowieka. Zygmunt, nie wiedząc co robiü, skuliá siĊ pod oknem. Obcy, gdy straciá z oczu obiekt swej nieziemskiej chuci, pogubiá siĊ z koordynacją ruchów, zaplątaá we wáasne koĔczyny i przetoczywszy siĊ przez mĊĪczyznĊ, wypadá przez okno. Po chwili Zygmunt niepewnie otworzyá oczy i wstaá. Z odrazą wytará siĊ ze Ğluzu, którym zostaá pokryty i spojrzaá uwaĪnie na swój Narząd Páciowy. Ten na szczĊĞcie zwisaá swobodnie i jedynie od czasu do czasu podrygiwaá, dając do zrozumienia, Īe to nie koniec przygód. Zygmunt zacząá zastanawiaü siĊ nad takimi pojĊciami jak „ĞwiadomoĞü miĊdzygatunkowa” czy „niedokoĔczony proces ewolucji”, ale stwierdziá, Īe najlepiej myĞli mu siĊ w knajpie i tam wáaĞnie postanowiá siĊ udaü. Z ponurą miną wyszedá na ulicĊ. WciąĪ rozpamiĊtywaá tajemnicze wydarzenia sprzed kilku minut. JakĪe to? – myĞlaá. Dlaczego znowu mnie to spotyka? Urojenia?... Zygmunt zdecydowaá, iĪ musi siĊ udaü do znajomego psychoanalityka, pana Emila. JednakĪe przed tak powaĪną wizytą nie moĪna nie wstąpiü do ulubionej knajpy. Nasz 20 bohater poczuá siĊ utwierdzony w tym, by skierowaü swe kroki do AMBER-u. Dochodząc do ulicy Kantaka zbladá. Przypomniaá sobie bowiem tajemnicze, stare jak Ğwiat powiedzonko: „Na Kantaka - na stojaka”, które zawsze powtarzaá mu zaprzyjaĨniony profesor. Po ĞwieĪych jeszcze doĞwiadczeniach Zygmunt baá siĊ przechodziü przez záowieszczą ulicĊ, wyobraĪając sobie kolejne, niezbyt przyjemne, ataki nieznanych siá. Postanowiá wiĊc pójĞü inną drogą. Co wcale nie uchroniáo go od przykrych doĞwiadczeĔ. JuĪ po chwili bowiem drogĊ zastąpiáa mu tajemnicza postaü. Druga pojawiáa siĊ za plecami, co przeraziáo Zygmunta jeszcze bardziej... Byá ból. Zygmunt z trudem braá ostatni zakrĊt, ledwo poruszając siĊ po ostatniej przygodzie. I wcale nie byáo tak fajnie, jak obiecywali pewni osobnicy. Nie byáo eksplozji WszechĞwiata, dáugich susów, ruchów posuwistych, ani tych wszystkich rzeczy, o których za máodu czytaá w arcydzieáach polskiej fantastyki naukowej. Nie byáo nic z tych rzeczy. Byá za to jeden wielki ból w dupie. Z niemaáym trudem Zygmunt X wcisnąá siĊ w ciasną szczelinĊ portalu baru integracyjnego. Byáa to popularna niegdyĞ w krĊgach miáoĞników zielonych ludzików gorzaáodajnia „AMBER”. ZáoĞliwi rozszyfrowywali skrót jako - Apetycznych MĊĪczyzn Barman Eugeniusz RĪnie, co byáo wyraĨną aluzją w stosunku do wáaĞciciela. Knajpa zostaáa przejĊta zaraz po Lądowaniu, zwanym Pierwszą Defloracją Matki Ziemi, przez jednego z braci w rozumie w ramach zaszczepiania nowej, lepszej kultury. Po przybyciu obcych okazaáo siĊ, Īe sensacyjne relacje na temat porwaĔ i molestowaĔ przez tajemnicze siáy pozaziemskie są czymĞ wiĊcej niĪ rojeniami szalonych guru. ZygmuĞ X miaá tylko nadziejĊ, Īe dziĞ nie wygląda apetycznie. Z ostatniego razu, za sprawą halucynogennych wydzielin z genitaliów obcego, pamiĊtaá tylko przebudzenie pod wanną i kaca giganta. Wydarzyáo siĊ to przedwczoraj. Byli dewianci gustujący w takich odlotach, ale ZygmuĞ byá zwolennikiem tradycyjnego bzykania. Stoliki byáy podzielone na damskie i mĊskie. Pierwsze staáy na przezroczystej podáodze, tak aby doskonalsi bracia mogli swobodnie podglądaü (na mocy porozumieĔ kobiety wolno byáo tylko podglądaü, tudzieĪ molestowaü sáownie). Byáy peáne kobiet, mających nadziejĊ, Īe ktoĞ je podgląda i drĪących na samą myĞl o tym, Īe tym kimĞ moĪe byü obcy. Ale i tak od początku byáo wiadomo, Īe tylko mĊĪczyĨni stanowili áakomy kąsek dla Nich. Na Ğcianach wisiaáy arcydzieáa sztuki lokalnej prezentujące przedstawicieli obu ras – ludzkiej i obcej – w róĪnych stadiach “miáosnych” igraszek. Zygmunt, powáócząc nogami, ominąá grupkĊ rozbawionych dzierlatek, bardziej z obowiązku niĪ z ochoty rzucając pod ich adresem wiązkĊ nieprzyzwoitych uwag. Nie byá przecieĪ gorszy od owych oĞlizáych Ğwintuchów z kosmosu. Kątem oka zauwaĪyá nowy hologram na Ğcianie: WSPIERAJ POROZUMIENIE MIĉDZYGALAKTYCZNE – WYPINAJ POĝLADKI SWE ĝLICZNE, który zastąpiá inne, nie mniej „wesoáe” hasáo – ZAWIERAJ NOWE ZNAJOMOĝCI – NIE ODTRĄCAJ KOSMICZNYCH GOĝCI. Rządowym poetom wyraĨnie brakowaáo talentu literackiego. Mimo ich staraĔ obcy powoli zaczynali zajmowaü w spoáecznej ĞwiadomoĞci miejsce zarezerwowane dla komunistów i masonów. Przyjacielska wizyta przedáuĪaáa siĊ... Pan X. zamówiá maáego „Bloody Beavera” na rozgrzewkĊ. Impreza dopiero siĊ zaczynaáa... Po wyjĞciu z AMBER-u straciá poczucie orientacji. To, co go spotkaáo, byáoby nawet Ğmieszne, gdyby nie fakt, Īe Zygmuntowi wcale nie byáo do Ğmiechu. Miaá wraĪe- 2 nie, Īe od rana chodzi po linie rozpiĊtej miĊdzy groteską i koszmarem, absurdem i horrorem, farsą i tragedią. Przed chwilą ocknąá siĊ na schodach Colegium Altum. Towarzyszyáo mu przemoĪne i nieprzyjemne wraĪenie, Īe zostaá zgwaácony przez parĊ pedaáów. Dosáownie. Przechodząc obok czerwonego biurowca, na który obcy naciągnĊli wielką prezerwatywĊ, Zygmunt zostaá zaatakowany róĪowym promieniem. Padá na chodnik. Ciaáo miaá jak sparaliĪowane. W bezsilnym przeraĪeniu obserwowaá zbliĪający siĊ w jego stronĊ rower, z którego nagle wyodrĊbniáy siĊ pedaáy. Páynąc w powietrzu mrugaáy do niego uwodzicielsko. Byáy coraz bliĪej. Rozpocząá siĊ zalotny taniec – pedaáy krąĪyáy wokóá ciaáa Zygmunta, obracaáy siĊ, wirowaáy, co naszemu bohaterowi kojarzyáo siĊ jednoznacznie. O tym, co nastąpiáo póĨniej, Zygmunt wolaá zapomnieü. Mechanizm wyparcia nie zadziaáaá jednak sprawnie - wspomnienia byáy natrĊtne jak muchy... „Cholerne pedaáy...” – pomyĞlaá Zygmunt. Zdruzgotany traumatycznym przeĪyciem zdoáaá wstaü, pozbieraü siĊ (co polegaáo na zaáoĪeniu rozrzuconej wokóá odzieĪy) i ruszyü w dalszą drogĊ. Mijając podziemny parking natknąá siĊ na leĪącą na schodach gazetkĊ. Byá to 69 numer fanzinu „Die Anderen Planeten” - wydawanego przez klub cyklistów „Die Zweite Era”. Zygmunt wyrzuciá gazetkĊ do kosza, zastanawiając siĊ, dlaczego byáa po niemiecku. Alkohol szumiaá we krwi. Na szczĊĞcie Zygmunt potrafiá dotrzeü do domu instynktownie. „A wiĊc nawiązaliĞmy kontakt” – myĞlaá ironicznie, wlokąc siĊ al. NiepodlegáoĞci. – „Nikt nie przypuszczaá, Īe inwazja bĊdzie gwaátem w dosáownym tego sáowa znaczeniu – agresją nie militarną, lecz seksualną...” Nad przejĞciem dla pieszych unosiáa siĊ zielonkawa, fosforyzująca chmura. Zygmunt zatrzymaá siĊ, wietrząc podstĊp. Uniósá wzrok. Przed oczami miaá Zamek, centrum kulturalne Poznania. Obcy potraktowali ten szacowny gmach równie bluĨnierczo, jak Colegium Altum – na wieĪĊ naciągnĊli prezerwatywĊ z napisem: „Ziemianie! Witajcie i bzykajcie!”. Zygmunt stwierdziá, Īe naciąganie kondomów na wszystkie strzeliste budowle ma dla najeĨdĨców znaczenie propagandowe – zastĊpuje zatykanie sztandaru na zdobytej ziemi. „Cholerni zboczeĔcy” – zdąĪyá pomyĞleü, gdy chmura rzuciáa siĊ naĔ znienacka... Ocknąwszy siĊ, Zygmunt X. odkaszlnąá, powiedziaá „kurwa”, znowu odkaszlnąá, po czym stwierdziá, Īe nie ma na sobie spodni. Na lewej rĊce znalazá wytatuowany napis: „ZostaáeĞ zgwaácony przez chmurĊ elektronów. Gratulujemy. Chmury są bardzo wybredne i nieáatwo sprostaü ich wymaganiom.” Z zaciĞniĊtymi zĊbami kierowaá siĊ w stronĊ mieszkania... Wreszcie mógá poáoĪyü siĊ na przybrudzonej kanapie. Ledwie dowlóká siĊ do domu. Byá kraĔcowo wyczerpany, oddychaá z trudem. Obcy byli bezlitoĞni i niewyĪyci. O wáaĞnie – rzyü Zygmunta zdawaáa siĊ frapowaü przybyszów najbardziej. Kiedy czytaá pisma ufologiczne, nie myĞlaá, Īe Obcy pojmą kontakt tak dosáownie… Chwyciá pilota. Telewizor roziskrzyá siĊ dziesiątką odcieni róĪu i czerwieni. „Znowu pornol” pomyĞlaá Zygmunt. Nie mając wielkich nadziei, wáączyá radio. I rzeczywiĞcie. Na wszystkich czĊstotliwoĞciach usáyszeü moĪna byáo tĊ samą, przygáupią ĞpiewkĊ. Leciaáa mniej wiĊcej tak: RóĪowe misie, zielone misie, kaĪdy kokardĊ ma na penisie. RóĪowe strusie, zielone strusie, kaĪdy kokardĊ ma na fallusie. Tak byáo od momentu, kiedy przybyli Oni. Jeden temat zdominowaá wszystkie media – radio, telewizjĊ, prasĊ. Regularnie ukazywaáy siĊ tylko „Hustler” „Nie” i „Playboy”, przy czym w tym ostatnim piĞmie z caáej zawartoĞci pozostaáy tylko zdjĊcia i opowiadania fantastyczne niejakiego Inglota. 22 Zygmunt wyjrzaá przez okno. PotĊĪny owal pojazdu miĊdzygwiezdnego káadá cieĔ nad Poznaniem. Pod walcowatym, lĞniącym kadáubem podwieszone byáy dwie jednostki napĊdowe, kaĪda ksztaátem przypominająca kulĊ. Byáo to nic innego jak napĊd jądrowy. Statek wisiaá dostojnie, dumnie wyprĊĪony. Nazywaá siĊ FALLUS III. Zygmunt X leĪaá i metamorfowaá. Nie wiedziaá w co, i to go niepokoiáo. Trzeba wam wiedzieü, Īe Zygmunt X byá archiwariuszem. Jako pracownik archiwum wiedziaá, Īe wszystko ma swój ukryty wymiar, Īe Ğwiat, ba wszechĞwiat to jedna wielka kostka Rubika. Niestety, to Obcy sondowali jego, nie on ich. Ich páyny ustrojowe powoli mieszaáy siĊ z Zygmuntowymi. W miarĊ, jak ów proces postĊpowaá, przychodziáo zrozumienie... Zygmunt X byá WybraĔcem, Naznaczonym. Stawaá siĊ istotą, przy pomocy której Obcy mieli porozumiewaü siĊ z ludzkoĞcią. Kiedy jego ĞwiadomoĞü jednoczyáa siĊ z pozaziemską jaĨnią, zrozumiaá skąd tyle gestów obcych nawiązujących do mĊskich organów páciowych. OtóĪ kosmici najzwyczajniej w Ğwiecie starali siĊ z ludĨmi porozumieü. Przygotowując siĊ do tego, obserwowali ludzkoĞü uwaĪnie. I doszli do wniosku, Īe jest to cywilizacja oparta na rozbuchanym kulcie fallicznym. Bo jakĪe mieli myĞleü inaczej? Od symboli penisa byáo aĪ rojno. CzymĪe innym mogáa siĊ wydawaü WieĪa Eiffla, Empire State Building, czy Kreml? Czym innym byá Paáac Kultury, czy - Īeby daleko nie szukaü - Okrąglak, budynek Altum tudzieĪ wieĪa Zamku w Poznaniu? A liczne wieĪe telewizyjne? Ludzie dokonywali teĪ symbolicznego aktu poĪarcia fallusa – wszak kieábasy byáy jednym z podstawowych pokarmów. Szczególnie intensywny stawaá siĊ ów rytuaá w czasie wszelkich Ğwiąt. Podobną rolĊ w krajach o ciepáym klimacie peániáy banany. Pozostaáa jedna niewiadoma. Dlaczego Zygmunt? Czuá, Īe gdzieĞ gáĊboko, na dnie umysáu, pĊta siĊ wáaĞciwa odpowiedĨ. Z niepamiĊci przywoáaá báahą, zdaáoby siĊ, rozmowĊ ze swoim znajomym, któremu kilka dni wczeĞniej odmówiá drobnej poĪyczki. Znajomy wypowiedziaá wtedy jedno zdanie, które kosztowaáo Zygmunta czáowieczeĔstwo. Usáyszaá: „JesteĞ najwiĊkszym fiutem, jakiego Ziemia nosiáa”. PROJEKT X tworz: Tomasz RR.. Barczyk, Marcin Bronhard, Piotr Derk acz, Derkacz, Maciej Guzek, Beata Sobio, Wojciech Szyda Komentarz warsztatowy: . Powyszy utwór powsta w ramach eksperymentu prozatorskiego, w którym uczestniczyo szey osób. Kada z nich musiaa speni okreylone warunki: stworzy jedn z czÆyci opowiadania niezalenie od pozostaych i - co najwaniejsze - napisa swój fragment nago. 2. Jedn z inspiracji by fragment opowiadania Macieja erdziÍskiego „Pancerniki siedzce w granatowej wodzie” - Zawsze kiedy PiszÆ duzsze partie tekstu, rozbieram siÆ do naga. Nie lubiÆ czu na sobie tych wszystkichh szmat, przeszkadzaja mi w przebieraniu palcami i odcigaj co ciekawsze myyli. 3. Ostrzegamy, e w którymy z nastÆpnych numerów „IP” eksperyment moe zosta powtórzony. 23 Michaá Protasiuk SZATAN W „KSI¦GACH KRWI” „Tego dnia na ulice i place Londynu wyszáo Piekáo. Wyjawiáo siĊ z lodowatych gáĊbin Dziewiątego KrĊgu. Byáo tak zamarzniĊte, Īe nawet sáoĔce babiego lata nie mogáo go ogrzaü…” Clive Barker „Piekielna konkurencja” S zatan bywa czĊstym goĞciem róĪnych produkcji literackich i filmowych, które moĪna ochrzciü wspólnym mianem horroru - począwszy od tych najwyĪszego lotu („Dziecko Rosemary”, czy „Harry Angel”) skoĔczywszy na rzeczach szmatáawych (taĞmowa produkcja Smitha czy Mastertona). Spróbujmy odpowiedzieü na pytanie, jak w ten nurt wpasowuje siĊ Clive Barker najciekawszy wspóáczesny twórca literatury grozy. Analizy dokonam opierając siĊ o „KsiĊgi krwi”- szeĞciotomowy zbiór opowiadaĔ powiązanych wspólnym wątkiem. Wszystkie opowiadania bowiem wypisane są krwią na ciele máodego cháopaka, który udawaá medium. Taka jest kara za igranie z zaĞwiatami. Clive Barker uznawany jest za jednego z najoryginalniejszych pisarzy horrorów. Nie powinno wiĊc nas dziwiü, iĪ wĞród 30 „krwawych historii” wątki otwarcie satanistyczne pojawiają siĊ ledwo w 4 opowiadaniach. Jak wiĊc widaü, w swej oryginalnoĞci Barker ucieka od wyeksploatowanych tematów, jakimi są pakty z Wáadcą Much (najczĊstszy satanistyczny motyw w horrorach). Na początku przyjrzyjmy siĊ uwaĪniej treĞci kaĪdego z opowiadaĔ, by póĨniej spróbowaü poáączyü wszystko w caáoĞü i stworzyü w miarĊ spój- 24 ny wizerunek barkerowskiego Szatana. Po raz pierwszy piekielne moce pojawiają siĊ w pierwszym tomie „Ksiąg krwi”, w opowiadaniu „Yattering i Jack”. Jest to doĞü pogodna (jak na Barkera) opowiastka o demonie - Yatteringu, który staraá siĊ pozyskaü duszĊ Jacka Polo - statecznego handlarza korniszonami. Dusza ta byáa piekáu przyobiecana przez matkĊ Jacka. Kobieta, która wstąpiáa na ciemną stronĊ wiary, zdąĪyáa siĊ jednak w porĊ nawróciü. Piekáo musiaáo teraz samo dochodziü tego, co zostaáo mu przyobiecane. W jaki sposób Yattering staraá siĊ posiąĞü duszĊ Jacka? OtóĪ podobno w najprostszy, czyli doprowadziü go do obáĊdu. ĝrodki jakie wykorzystywaá demon byáy klasyczne: koáysanie lampami, obsceniczne szepty, rozszarpywanie kotów. Niestety, Jack myĞlaá tylko o korniszonach i wysiáki demona nie zdaáy siĊ na nic. Do finalnego starcia doszáo podczas Ğwiąt BoĪego Narodzenia - Yattering siĊgnąá po ostateczne metody, córka Jacka popadáa w szaleĔstwo, zaĞ sam handlarz ogórkami pozostaá niewzruszony. RozwĞcieczony demon záamaá wówczas piekielne prawo, przekroczyá granicĊ domu i bezpoĞrednio zaatakowaá Jacka. Wszystko to spowodowaáo poraĪkĊ piekáa - Yattering od tej pory staá siĊ sáugą Jacka. Tytuá opowiadania „Piekielna konkurencja” („KsiĊgi krwi II”) mówi sam za siebie. Dowiadujemy siĊ tutaj, iĪ nawet pozornie tak báahe wydarzenie, jakim jest charytatywny wyĞcig, moĪe siĊ staü przykrywką dla rozgrywki mocy nieczystych. Jak bowiem gáosi legenda, raz na sto lat w Londynie odbywa siĊ bieg - zawodnicy ziemscy kontra jeden piekielny sáuga. Stawką wyĞcigu jest nastĊpny wiek - to, kto obejmie nad nim wáadanie. Zwykle wyĞcig odbywaá siĊ nocą, w tajemnicy i bez Ğwiadków, tym razem jednak jest to oficjalna dobroczynna uroczystoĞü szeroko relacjonowana przez radio i telewizjĊ. W doskonaáy sposób sportretowany zostaá tu Gregory Burgess - czáowiek, który zaprzedaá duszĊ piekáu, czáonek parlamentu (niestety, nie wiadomo, konserwatysta czy laburzysta). Burgess wystawiá do biegu Voighta - czarnoskórego sprintera. Nieoczekiwanie wyĞcig zmieniá siĊ w ucieczkĊ z Sodomy - którykolwiek ze sportowców obróciá siĊ za siebie, zostawaá pocháoniĊty przez piekáo. W wyniku szczĊĞliwego zbiegu okolicznoĞci diabelski biegacz zostaá jednak pokonany, zaĞ Burgessa czekaáa bardzo surowa kara. SpoĞród wszystkich demonicznych historii Barkera najbardziej wyróĪnia siĊ króciutka nowelka „Precz, Szatanie” („KsiĊgi Krwi IV”). To przejmująca historia Gregoriusa - multimilionera, który w materialnej sferze Īycia osiągnąá wszystko, co byáo do osiągniĊcia: miasta, paáace, flotylle statków, wyĞcigowe konie. Ceną tego sukcesu byáo jednak zgubienie, gdzieĞ po drodze, Boga. A to kosztowaáo juĪ Gregoriusa zbyt wiele; zrozpaczony pragnąá, by Bóg osobiĞcie zwróciá na niego uwagĊ. Gdy zawiodáy wszystkie metody, zbudowaá Nowe Piekáo - budowlĊ wielkoĞci trzech katedr po brzegi wypeánioną maszynami tortur. Zgodnie z przewidywaniami Gregoriusa w budowli pojawiá siĊ Szatan - byá on jednak na tyle sprytny, Īe nie dawaá siĊ áatwo záapaü za kosmaty ogon. Bóg nadal milczaá, nie przejmując siĊ wielkim zagroĪeniem, na jakie wystawiá siĊ Gregorius, tymczasem bogacz sam zmieniá siĊ w upadáego anioáa. Opowiadaniem zamykającym „KsiĊgi Krwi” jest „Ostatnia sztuczka”. To prawdziwa pereáka gatunku, w której, niczym w pryzmacie skupiają siĊ typowe dla Barkera tematy, wątki i obsesje. Mamy tu wiĊc iluzjonistĊ Swanna - czáowieka, który zaprzedaá niegdyĞ duszĊ diabáu, za co obdarzony zostaá umiejĊtnoĞcią posáugiwania siĊ magią. Swann jednak w porĊ zdaá sobie sprawĊ, jak wielki báąd popeániá i chciaá go w jakiĞ sposób naprawiü. Wiedząc, Īe cyrografu nie moĪna renegocjowaü, postanowiá zagraü piekáu na nerwach. A czyniá to wykorzystując magiĊ do jarmarcznych sztuczek, ku uciesze rozbawionej gawiedzi. Piekáo nie mogąc znieĞü upokorzenia dopadáo wreszcie Swanna. Iluzjonista zginąá, jednak nadal istniaáa pewna nadzieja na wyrwanie jego duszy z objĊü rogatego. ObáoĪone ochronnymi zaklĊciami ciaáo naleĪaáo spaliü w ciągu 24 godzin. Zadanie to przypadáo Harremu D’Amour, dla którego sáowo „okultyzm” nie byáo abstrakcyjnym pojĊciem. Warto wspomnieü, Īe „Ostatnia sztuczka” zostaáa sfilmowana przez Barkera i pod tytuáem „Mistrz magii” jest dostĊpna na kasetach video. Z nawet doĞü pobieĪnej lektury tych czterech opowiadaĔ wyáania siĊ spójny obraz miejsca, po przekroczeniu bram którego naleĪy siĊ poĪegnaü z nadzieją, i jego mieszkaĔców. Po pierwsze, piekáo jest sformalizowane. Rządzi nim gĊsta sieü przepisów, przy których ustawa o rachunkowoĞci wydaje siĊ prosta i przejrzysta niczym instrukcja obsáugi cepa. Kto jest twórcą tych przepisów i kto je egzekwuje (Bóg, czy jeszcze ktoĞ inny), nie wiadomo. Po drugie, gra z Szatanem zawsze toczy siĊ o duszĊ. To najcenniejsza rzecz czáowieka, Szatanowi najbardziej na niej zaleĪy. I szczĊĞliwie nie zawsze udaje mu siĊ dopiąü swego. Pozostawia nam to szeroki margines nadziei: szatan nie jest wszechwáadny i moĪna z nim wygraü. Czasem jednak wygrana ta realizowana jest za zbyt wysoką cenĊ, nierzadko za cenĊ Īycia. Z Szatanem moĪna wygraü - nie oznacza to jednak, Īe rozgrywkĊ tą naleĪy podejmowaü. I jest to chyba najwaĪniejsza konkluzja, jaką naleĪy wysnuü z lektury prozy Barkera. 25 Otworzyem drzwi obite grub warstw d|wiÆkochonnego tworzywa i wszedem. Profesor, kwadratowy ysy Andrzej Zimniak mÆczyzna o stalowych oczach, siedzia za masywnym biurkiem zawalonym papierami. Rozmawia waynie przez telefon, skadajc komuy unienie podziÆkowania i yczenia, lecz dostrzeg mnie po chwili i zaprosi nieznacznym gestem do zajÆcia miejsca. Gdy skoÍczy, zaproponowa mi kawÆ, po czym zamówi j u sekretarki. Nie wiedziaem, po co mnie wezwa, on zay zdawa siÆ smakowa tÆ chwilÆ mojej niepewnoyci, któr niezbyt dobrze maskowaem obojÆtnym wpatrywaniem siÆ w rozrzucone po biurku oówki. Wreszcie, nie spuszczajc ze mnie ciÆkiego wzroku, odezwa siÆ niskim gosem: - Panie kolego. - Tu zacign siÆ papierosem. - Jak id paÍskie badania? Oho, pomyylaem, trochÆ za duo teatru i oficjalnego stylu jak na zwyk rozmowÆ. Tylko o co mu chodzi? - Doskonale, panie profesorze. - Staraem siÆ, aby mój gos brzmia swobodnie. - Waynie rozpoczem próby nad elektrycznymi wayciwoyciami wókien nerwowych w obnionych temperaturach. SdzÆ... - Taak - przerwa mi cichym, lecz nie dopuszczajcym sprzeciwu gosem. - Rozpocz pan, sdzi pan. To te ciekawe. Ale - i tu ton jego gosu podniós siÆ nieznacznie - mnie teraz interesuj wyniki ju otrzymane. Chciaem zauwayÂ, e waynie upywa pó roku paÍskiego stypendium. Sucham pana. Wejycie byo ostre, nie spodziewaem siÆ wayciwie takiego ataku. Straciem wiÆc nawet tÆ uprzednio wymuszon swobodÆ i o to pewnie staremu chodzio. Pierwsza runda bya przegrana. - A wiÆc, panie profesorze, zaraz po okresie wstÆpnego instalowania siÆ rozpoczem próby, to jest badaem procesy chemicznej transmisji impulsów przez nerwy w rónych temperaturach. - I...? - Stwierdziem, e ju w okolicach zera stopni Celsjusza zanikaj one zupenie, a kilka prób w temperaturach niszych nie wykazywao wzrostu aktywnoyci, co byo, to znaczy, co przewidzieliymy uprzednio. - Ej, panie kolego, znów ten brzydki argon naukowy. - Profesor pokrÆci z niesmakiem gow, a ja pomyylaem z satysfakcj, e taki ysy to ju niedugo poyje. - Pan moe by w okolicach Koziej Wólki, ale nie zera stopni. Ale wracajmy do meritum sprawy. Mody czowiek na pana miejscu, z pana aspiracjami, moe sobie pozwoliÂ, aby spoyród dziesiÆciu eksperymentów, no, powiedzmy dwa byy nieudane lub negatywne. A pan przychodzi po pó roku pracy i mówi mi, e owszem, parÆ doywiadczeÍ panu nie wyszo, a inne s w planie. To jest sygna, e trzeba siÆ powanie zastanowiÂ. Byem coraz bardziej zdenerwowany, maska wystudiowanej obojÆtnoyci dawno ze mnie opada. Czuem w ustach suchoy jÆzyka, a nieprzyjemna chrypka przeszkadzaa w mówieniu. - Ale, panie profesorze, w tej nowej dziedzinie kady wynik... - Byle jaki wynik nie jest dobry w adnej dziedzinie - stary wszed mi w sowo. - Licz siÆ dobre wyniki i tylko takie - doda z naciskiem. - A samymi hipotezami daleko nie zajedziemy. W zwizku z brakiem wyników w dotychczas badanym przez pana kierunku - zacz znów spokojnym niskim gosem - proponujÆ zmianÆ tematyki. BÆdzie to dla pana jeszcze jedna szansa wykazania siÆ. - Panie profesorze, ja waynie zaczem najwaniejsze doywiadczenia! - W naszym Instytucie - gos szefa grzmia teraz donoynie po wszystkich ktach gabinetu - nie przeprowadza siÆ doywiadczeÍ niewanych. Wszystkie bez wyjtku s wane - zakoÍczy konfidencjonalnym szeptem, jakby zdradza tajemnicÆ paÍstwow. - To byoby Zr b y by wãadzy 26 wszystko, panie kolego - znów zahucza gromko - za piÆ minut mam zebranie, przepraszam, ale muszÆ ju iyÂ.. Aha, proponujÆ, aby zaj siÆ pan preparatami uatwiajcymi przejycie w stan hibernacji. Doktor Agira wprowadzi pana w zagadnienie. yczÆ powodzenia i wydajniejszej ni dotychczas pracy. - Spojrza niemal wesoo, wstajc. Nie da mi adnych szans. *** Przez grub szybÆ okienn, nastawion przez kogoy na maksimum przepuszczalnoyci, wpadao czerwone ywiato wieczoru i zaamywao siÆ obymi krwistymi refleksami w szkle ustawionej aparatury. Przypatrywaem siÆ bezmyylnie tym barwnym plamom o karminowych wnÆtrzach i ókncych obrzeach, pezajcym po kolbach i chodnicach w rytmie zachodzcego soÍca. Wypeniony aparatur pokój ton w mroku, tylko w odlegym kcie pracowa przy swoim biurku Stef. Jego lampa jawia mi siÆ jako przewodnie ywiateko u kresu ciemnego szlaku wiodcego poyród nieokreylonych ksztatów i niezrozumiaych zdarzeÍ. Stef odwróci siÆ, jakby moja zmaterializowana myyl dotknÆa jego ramienia. - Hallo, En! - zawoa do mnie. Dlaczego En? Nie mogem sobie przypomnieÂ, kto pierwszy tak mnie nazwa. Potem przyjÆo siÆ. - Nie syszaem, jak wchodziey. Co masz tak grobow minÆ? - gada wesoo, podchodzc z rÆkami w kieszeniach. - Oho, widzÆ, e nie na arty przejey siÆ Starym. A w dzisiejszych czasach... - Zada zmiany tematu - przerwaem jego potok sów. Twarz mu spowaniaa, ale wida byo, e usilnie szuka dla mnie jakiegoy pocieszenia. Poklepaem go po ramieniu. - Nie jest tak |le, stary. - Mój gos zabrzmia nawet dosy swobodnie. - Dam sobie radÆ, nie martw siÆ o mnie. Dziy idÆ siÆ zabawiÂ, nie mam ju ochoty na pracÆ, a jutro na przekór wszystkiemu i wszystkim skoÍczÆ ten eksperyment, by moe kluczowy dla caego problemu. - To jest mÆskie podejycie do sprawy. - Stef uymiechn siÆ zadowolony, e nie musi wystÆpowa w roli pocieszyciela. - Jutro mam trochÆ luzu przy moich próbach, pomogÆ ci. Wyszedem w szaroy korytarza. równie gÆsto zastawionego aparatur i sprzÆtem pomocniczym. Na chropowatej betonowej ycianie przymocowany by telefon. NakrÆcaem kolejno numery kilku moich przyjacióek lub znajomych, lecz adna z tych, które zgosiy siÆ, nie miaa wolnego wieczoru. Zy odwiesiem suchawkÆ. Przyjdzie mi upi siÆ samemu, pomyylaem, lecz jednoczeynie narasta wewnÆtrzny bunt. I nagle, wtedy po raz pierwszy, doznaem tego niesamowitego uczucia. GowÆ przebiegay mi naprzemienne fale gorca i zimna lub raczej zgÆszczonej i rozrzedzonej materii. I cho zjawisko trwao krótko, zdawao mi siÆ pod koniec, e czaszka staje siÆ elastyczna niby balon napeniony wod, a deformuj j w jednostajnie identyczny sposób dwa szeregi przemykajcych z obu stron, swobodnie zawieszonych walców. Na paszczyznÆ zamazanego pola widzenia wypezy ywietliste punkty, rozleway siÆ szeroko jak krÆgi na wodzie i wsikay w obraz. Dolegliwoyci ustpiy, pozosta jedynie lekki ból w skroniach. Nadal staem oparty o chropowat ycianÆ tu przy telefonie. Na szczÆycie nikt nie zauway tej chwilowej niedyspozycji jeszcze brakowao, by zaczÆto mnie cuciÂ! Byby temat do artów w caym Instytucie. Ruszyem przed siebie. Czuem siÆ dziwnie lekki, nogi jakby same niosy mnie naprzód. Przypisywaem to doskonaej kondycji fizycznej, co z kolei wprawiao mnie w dobry nastrój. Zmory dzisiejszego popoudnia prysy i miaem nadziejÆ, e nie bÆd zakócay zbliajcej siÆ zabawy. Nie wiedziaem jeszcze, dokd i z kim pójdÆ, ale miem pewnoyÂ, e wieczór bÆdzie udany. Aksamitny, wilgotny zmierzch opad ju na trawiaste boisko, pod którym rozlokowane zostay trzewia cyklotronu. Spó|nieni biegacze w swoich odcinajcych siÆ od ta, biaych szortach powracali z wieczornego treningu. Pod t pacht pomaraÍczowo-zielonego nieba zawisy nieruchomo mae, rozywietlone od dou chmury. Wsiadem do auta i ruszyem ostro; rozkoszowaem siÆ prÆdkoyci. Odczuwaem fizyczn przyjemnoyÂ, gdy stalowe cielsko maszyny z atwoyci wnikao w masy napywajcego naprzeciw chodnego wieczornego powietrza. Czuem siÆ znów dziwnie lekki, chwilami zdawao mi siÆ, e ktoy inny prowadzi wóz, e obce rÆce dotykaj kierownicy, a ja przygldam siÆ 27 z boku. Moe ktoy podsun mi papierosa z marihuan? PÆdziem w kierunku swojego hotelu, kiedy nagle zauwayem z boku wystawowe okna centrum handlowego. Zahamowaem gwatownie i skrÆciem na parking. Ale to jasne! e te wczeyniej nie wpadem na ten prosty pomys. - Dobry wieczór, panno Krystyno - zaczem, opierajc siÆ o kasÆ. Poszo atwiej, ni siÆ spodziewaem. Ju kwadrans po zamkniÆciu sklepu siedzieliymy w nocnym barze przy butelce dobrej brandy, a wokó nas migotay kolorowe ywiata, pynÆa muzyka i wytwarza siÆ nastrój wesoej zabawy. Alkohol pali w gardle, po ciele rozchodzio siÆ przyjemne ciepo. Doywiadczaem uczucia poprzedzajcego lekki zawrót gowy - coy jakby drobne przesuniÆcie ywiadomoyci w kierunku beztroski. Nachyliem siÆ do siedzcej obok dziewczyny - Wiesz, Kris, dobrze mi z tob. Bardzo dobrze. A coraz wypijmy za zdrowie mojego szefa. Da mi dziy wspaniay temat, rokujcy nie byle jakie perspektywy! - BÆdzie mu to policzone. - Kris zaymiaa siÆ gosem moe o ton za gÆbokim jak na filigranow blondynkÆ o sarnich oczach i penych, nieco wysuniÆtych ustach. Z kadym kieliszkiem wydawaa siÆ piÆkniejsza i powabniejsza. Potem poszliymy taÍczyÂ. Czuem j tak drobn, ciep tu koo siebie, opara czoo o mój policzek, pynÆliymy gdziey w takt melodii, której ju nie syszeliymy. I wtedy znów coy zaczÆo siÆ dziaÂ. Stawaem siÆ lekki, nieobecny. Ogldaem rzeczywistoy wokó niby film, a moe raczej yniem? Trzymaem w objÆciach jaky dziewczynÆ, dosy chyba adn, ale zdecydowanie zbyt szczup. Czuem siÆ tak, jakbym taÍczy z manekinem poyród przetaczajcych siÆ wokó bezksztatnych mas ludzkich. Chciaem przerwa ten koszmar, ale spostrzegem, e zupenie nie panujÆ nad wasnym ciaem. Dalej ciÆko taÍczyem jak jakay kuka w kiepskim teatrzyku gaganiarzy, obapiajc coraz mocniej tÆ chud dziewczynÆ, a wszystko rejestrowaem jakby zza póprzejrzystej zasony w dusznym, wilgotnym powietrzu. Dopiero przy stoliku puyciy kleszcze trzymajce moj ywiadomoy w uycisku. Paski, mdy obraz wyostrzy siÆ, nabra stopniowo trzeciego wymiaru, barw, woni i d|wiÆków. Jak poprzednio wokó nas pynÆa muzyka, a Kris, znów piÆkna i pocigajca, przygldaa mi siÆ z trosk. Miaem przez chwilÆ wraenie, e to nie ja, a ywiat zewnÆtrzny ulega kolejnym dewiacjom, jakimy chwilowym odchyleniom od maksymalnej wartoyci prawdopodobieÍstwa istnienia. W kadym jednak wypadku moja osoba w zmienionej rzeczywistoyci musiaa wydawa siÆ równie osobliwa, jak odmienione otoczenie dla mnie. - Kris, kochanie, te tutejsze chiÍskie przyprawy... widocznie mi nie su. W przyszym tygodniu zaprowadzÆ ciÆ gdzie indziej, zobaczysz. - Wiesz co, En - dziewczyna bya lekko przestraszona - posied|my tu jeszcze trochÆ. Jestey cay mokry. - W porzdku, skoÍczymy nasze koktajle. Wiesz, Kris, ja myylaem, to jest... nigdy nie miaem czegoy takiego. To zdarzyo siÆ po raz pierwszy. - Nie przejmuj siÆ tym teraz, En. Odpocznij. NastÆpnym razem wszystko uoy siÆ lepiej - nieszczerze mówia Kris. Oboje wiedzieliymy, e nastÆpnego razu nie bÆdzie. Z oczu dziewczyny wyziera strach, uwaaa mnie z pewnoyci za goycia, co nie wszystko ma po kolei pod sufitem. Aby zatuszowa zmieszanie, zaczem rozglda siÆ po sali. Panowa gwar, wielobarwny tum falowa, a wyród czerwonych lamp unosia siÆ mga tytoniowego dymu. W pewnym momencie drgnem - prawie zasoniÆty szerokim ozdobnym filarem, przy stoliku wciyniÆtym pomiÆdzy palmÆ a barek siedzia ysy, kwadratowy grubas. Przeprosiem Kris i wstaem. Obszedem powoli filar kierujc siÆ w stronÆ toalety. Przechodzc w pobliu barku od niechcenia odwróciem gowÆ, niby rozgldajc siÆ po sali. Przy stoliku obok palmy nie byo nikogo! Na biaej serwetce staa tylko nie dopita filianka kawy. Dalsze spacerowanie nie miao sensu, powróciem wiÆc do swojego stolika. Gdy zapalaem papierosa Kris, ysy grubas znów siedzia na dawnym miejscu. cho z tej odlegoyci nie mogem dojrze jego twarzy, byem pewien, e do ust ma przylepiony swój zwyky, ironiczny uymiech. Odczuwaem wyciekoyÂ, lecz jednoczeynie paraliujcy lÆk. Wokó mnie czaio siÆ coy nieznanego, dziaay nieprzyjazne siy, których nie potrafiem zrozumieÂ, a wiÆc bardziej nie 28 mogem siÆ im przeciwstawiÂ. Ten ysy, kwadratowy grubas. Czy chce mnie tylko pognÆbiÂ, oymieszyÂ. czy te zniszczy za to. e ymiaem by róny od stereotypu nadskakujcego stypendysty? A moe jest mu to obojÆtne, po prostu staem siÆ przypadkowym obiektem jego rutynowych przyjemnostek? Poypiesznie zapaciem, odwiozem Kris do domu i udaem siÆ do siebie. Natychmiast zapadem w ciÆki, lecz krótki sen czowieka odurzonego alkoholem. *** - Pani Heleno, co pani robi? - PrzygotowujÆ panu szko - odrzeka dziewczyna spokojnym, miym gosem panienki z centrali telefonicznej, kontynuujc wprawnymi ruchami demontowanie mojej aparatury. - To jakay pomyka, ja tego wszystkiego bÆdÆ dzisiaj uywa! - Jutro zaczynamy eksperyment z lekami prohibernacyjnymi, chcÆ wiÆc przygotowa wszystko jak naley. Jestem teraz pana now pomocnic. - Jej miy, lecz bezbarwny gos w innych okolicznoyciach dziaaby zapewne uspokajajco. - ProszÆ to natychmiast zostawiÂ! - Ale, proszÆ pana, ja pracujÆ tylko do czwartej, mam niewiele czasu. - Mój wybuch nie wpyn w najmniejszej mierze na jej zachowanie. Nada mya zrÆcznymi ruchami szko i ukadaa je równo w suszarce. - Niech pani mnie posucha, pani Heleno. - Zaczem od pocztku, zmuszajc siÆ do spokoju. - To dla mnie bardzo wany eksperyment, który, by moe, pozwoli podsumowa póroczn pracÆ! - Mimo woli podniosem gos. - A pani, ot tak, demontuje mi aparaturÆ! Czy pani to rozumie? - ChcÆ panu pomóc. Zaraz rozpocznÆ instalowanie zestawu do jutrzejszego doywiadczenia. - Bya zbyt gupia albo zbyt mdra, aby wdawa siÆ w dyskusjÆ. Zacisnem piÆyci w bezsilnej wyciekoyci. Przecie nie bÆdÆ siÆ z ni bi! Warknem: - Kto pani przysa? - Znalazam dziy rano na swoim biurku kartkÆ z poleceniem. SdzÆ, e od doktora Agira, ale moe od profesora. - Jej gos nie podniós siÆ ani o jotÆ podczas naszej rozmowy, nie zaprzestaa równie precyzyjnego ukadania szka. - I nie ma wtpliwoyci, e to pani jest moim pomocnikiem, a nie na odwrót? Poykaa wszystko gadko. - Oczywiycie. Postaram siÆ pomóc panu jak najwiÆcej. - W grymasie majcym oznacza uymiech odsonia solidne, szeroko rozstawione zÆby. Byem bezsilny. Wyszedem trzasnwszy drzwiami. ... Musiaem komuy o tym opowiedzieÂ. Stefa nie byo w bibliotece, znalazem go dopiero w laboratoryjnej chodni. Ubrany w zbyt obszerny waciak, ekstrahowa coy z szarych patów tkanki za pomoc szereguforów. Nie zdziwi siÆ specjalnie, widzc mnie mocno wzburzonego; widocznie wiedzia ju o likwidacji mojego stanowiska pracy. Uzgodniliymy, e zjemy razem obiad. Kierujc siÆ ku wyjyciu minÆliymy szereg potÆnych agregatów chronionych przed niepowoanymi specjaln instalacj alarmow. Byo to królestwo doktora Agim i oczko w gowie profesora - w kadym z tych chronionych podunych pude, w temperaturze niewiele odbiegajcej od zera bezwzglÆdnego, spoczywa czowiek. Ci zahibernowani ludzie czekali na rozwój medycyny albo byli ciekawi jutra, a moe mieli nadziejÆ znale| w ywiecie przyszoyci coy, czego próno poszukiwali teraz i tutaj. Udaliymy siÆ do maej woskiej restauracji na wolnym powietrzu. Tam nad kuflem piwa uspokoiem siÆ prawie zupenie, cho nadal snuem pene determinacji plany. Jednego byem pewien: powinienem opuyci Instytut. - Co to jest wadza? - rzuciem na wpó do siebie, na wpó do Stefa - System represji stosowanych przez paÍstwo w celu zapewniania sprawnego funkcjonowania jego mechanizmów - wyrecytowa. - Nie, chodzi mi o coy innego. O wadzÆ czowieka nad czowiekiem, o wpyw jednostek na inne jednostki. Widzisz, hierarchia administracyjna nie zawsze odpowiada rzeczywistej 29 sytuacji. A nawet jeyli odpowiada, to uksztatowaa siÆ pod wpywem takich, a nie innych osobowoyci ludzkich. Formuki „urodzony kierownik” lub „zdolnoyci organizacyjne” to tylko parawany, próby obejycia zagadnienia. Przez rzadkie liycie figowca przeywiecao popoudniowe soÍce, tworzc na obrusie stolika pltaninÆ roztaÍczonych ótych plam podobnych do refleksów fal morskich na piaszczystym dnie. Mocne piwo rozleniwiao ciao, lecz stymulowao myyli, pobudzao do skojarzeÍ. Wadza. To problem, który ciekawi mnie naprawdÆ.. Nie biochemia, fizyka i chemia, bo w tych dziedzinach, po zachannych i z pewnoyci pasjonujcych studiach, doszedem w koÍcu do etapu drobiazgowych analiz zamiast trapujcej syntezy, do wyywietlania drobnych obrazków zamiast ogólnego, caoyciowego spojrzenia. Lecz nie pragnem posiy wadzy, zupenie nie o to mi chodzio. Chciaem zrozumie jej istotÆ, dotrze do korzeni, do praprzyczyn. Dlaczego jeden czowiek ma wyra|ny wpyw na innych? Co kryje siÆ pod pojÆciami silnej albo ujmujcej osobowoyci? Czy wadza to tylko brutalna przewaga fizyczna, czy coy znacznie wiÆcej? Przecie przemoc nie oznacza jeszcze zapanowania nad umysem, a to daje dopiero cakowite uzalenienie. Rozwój cywilizacji technicznej polega w pewnym sensie na rozszerzaniu wadzy nad przyrod oywion i nieoywion, nad czasem i przestrzeni. A czy ycie jako takie nie polega na wadaniu materi i energi, na odpowiednim sterowaniu ich przetwarzaniem? Immanentn cech ycia w ogóle jest ciga ekspansja, aroczne podporzdkowywanie sobie wszystkiego po drodze, i spostrzeenie to bÆdzie suszne dopóty, dopóki nie poznamy oywionych form materii opartych na prawach rozwojowych odmiennych od naszych. Na razie zay nowe ywiaty moemy kreowa tylko na zasadzie amigówki, kombinujc dobrze znane elementy w innym ni dotychczas porzdku. Lecz czy wtedy powstaj nowejakoyci? Pytania, pytania! Czy kiedykolwiek znajdÆ na nie odpowiedzi, choÂby naj edno z nich? Moe uda mi siÆ zastosowa jaky now metodÆ badawcz, doskonalsze narzÆdzie poznania. Wtedy miabym szansÆ. Monotonny gos Stefa z wolna zacz przescza siÆ przez kÆbowisko moich bezadnych myyli. - Ci, którzy atwo uzyskuj supremacjÆ nad otoczeniem, musz mie jaky szczególn cechÆ lub wysze ni inni parametry tej cechy osobowoyci. Jeden z wektorów ich pola bioelektrycznego ma due natÆenie... Po kilku solidnych ykach piwa zaczÆo mnie to wszystko bardzo bawiÂ. I dziwne zdarzenia wokó mnie, i teorie Stefa. - To nieze Pomyyl, gdyby ten wektor odpowiednio wzmocniÂ, mona byoby kreowa wadców... Urwaem nagle w pó zdania. Znów tam by! Wstaem raptownie i, potykajc siÆ w slalomie miÆdzy stolikami, rzuciem siÆ ku wyjyciu. Teraz nie moe mi ujyÂ! Omal nie zderzyem siÆ z kelnerem, otarem siÆ o mur kamienicy w wskim przejyciu na ulicÆ i wypadem za furtkÆ Oddalony o jakiey dwadzieycia metrów, stromym chodnikiem schodzi w dó kwadratowy ysybas w ciemnym garniturze Ruszyem za nim biegiem. Syszc poycig zacz uciekaÂ, lecz byem znacznie szybszy i ju po chwili rzucaem mu w twarz dyszce, ze sowa. Ale urwaem nagle, bo ujrzaem starego, nieznajomego czowieka. Sowa przeprosin uwiÆzy mi w gardle Powlokem siÆ ciÆko z powrotem, Przygarbiony i zawstydzony. *** Seminarium byo dugie i nudne Prelegent mamrota do tablicy, pokazywa dziesitki tabeli rysunków i stawia mnóstwo hipotez. Spojrzaem po audytorium. Najblisi wspópracownicy prelegenta suchali uwanie, ciekawi raczej formy, poniewa trey znali doskonale, natomiast inni uczestnicy wygldali na mniej lub bardziej znudzonych beznamiÆtnym tokiem wykadu. Ewa. Siedziaa w ostatnim, najwyszym rzÆdzie Chocia twardo postanowiem usun j ze swoich myyli i pragnieÍ, nie mogem teraz oderwa wzroku od delikatnego owalu jej twarzy, gadko zaczesanych do tyu i zwizanych w wÆzeek krótkich wosów, oczu o aksamitnym wejrzeniu, drobnej figury. Wyobraziem sobie, jak schodzi w kierunku wyjycia - ce- 30 rys. Piotr WoĞ 3 chowa j jedyny, tak bardzo kobiecy sposób poruszania siÆ i drobne, niemal niedostrzegalne ruchy gowy, ramion i bioder, które zawieray ca jej kruchoyÂ, nieporadn delikatnoyÂ, a jednoczeynie giÆtkoy kotki. Co z tego, kiedy bya niegrzeczna. Wprost opryskliwa, kiedy usiowaem zaleca siÆ do niej. Miaa swojego Larry’ego i bya absolutnie monogamiczna. Glos prelegenta dudni nadal przed wykresami, tabelami, pltanin krzywych. RÆce o pomarszczonej skórze, starej i zniszczonej chemikaliami. Moje rÆce? Czuem siÆ tak, jakbym swoje mode, lekkie donie trzyma w kieszeniach, a na pulpicie pozostawi te zewnÆtrzne, obce powoki, jak skóry po przepoczwarzeniu. Ale one ruszay siÆ? Chyba robiy notatki czy po prostu mazay coy bezmyylnie w notesie, który lea jak wielka ksiÆga na ogromnej czerni pulpitu. Inni ludzie siedzieli daleko, wielcy i dostojni, jak nieruchome posgi. I to dudnienie, tak guche i odlege.. jakby pusty beczkowóz toczy siÆ po bruku... Co to za dziewczyna, tam w górze schodów o coraz wyszych stopniach, jak wyciÆta z komiksu, siedzi na wysokim stoku i uymiecha siÆ z pobaaniem; te rÆce zgrabiae, chyba moje, coy pisz w ksiÆdze pamitkowej uczelni, podanie do Pana o przeniesienie w stan Wiecznej SzczÆyliwoyci, jeszcze podpis i ju mogÆ wyj swoje wasne rÆce z kieszeni, pooy na pulpicie, syszÆ szmer, to posgi zadaj pytania, prelegent ju odwróci siÆ do audytorium, odpowiada normalnym gosem, a w górze, w ostatnim rzÆdzie, siedzi ta drobna maa Ewa, o której miaem ju nie myyleÂ. Byo mi lekko i dobrze. Odczekaem do koÍca seminarium i udaem siÆ do profesora. Pynem korytarzami jak balonik napeniony gazem rozweselajcym, a sprzÆty wokó opalizoway i miay opywowe, obe ksztaty. Bez sowa pooyem podanie na biurku szefa. Kwadratowy ysy starzec z obojÆtnym wyrazem twarzy przeczyta pismo. - WiÆc pan chce odejyÂ. - W beznamiÆtnym gosie wyczuem nutÆ ironii. - Czy pan sdzi, e to waynie jest najlepszy sposób? - Mona to nazwa odejyciem. Przemyylaem tÆ kwestiÆ dokadnie ChcÆ mie szansÆ.. Szef ponownie rzuci okiem na trzymany rÆku arkusz. - Czy pan rzeczywiycie cierpi na nowotwór? - Nie, ale.. Profesor obojÆtnie przedar moje podanie i wrzuci do kosza. - Panie kolego, nas równie obowizuje etyka. Grzeba chwilÆ w biurku, po czym wycign formularz i da mi do wypenienia. -ProszÆ wpisaÂ, e zgadza siÆ pan na eksperyment naukowy, a ca odpowiedzialnoy sam pan ponosi. I podpis. Zwykle - doda po chwili - poddajemy hibernacji ludzi wybitnych i starszych lub chorych. Ale tym razem zrobiÆ wyjtek. *** Zaaplikowano mi seriÆ zastrzyków nasennych i przygotowujcych. kwiat zamaza siÆ jak na poruszonym zdjÆciu i osun do tyu, zapadem gÆboko w studniÆ nieywiadomoyci. Ciao umieszczono w chodni, gdzie procesy yciowe zaczÆy zwalnia swój bieg a zamary cakowicie Wtedy, w temperaturze ciekego azotu, moje ciao stao siÆ lodow martw bry, pozbawion duszy. Aby zapobiec szcztkowym procesom degradacji temperaturÆ obniono niemale do zera bezwzglÆdnego. Spoczywaem teraz w potÆnym agregacie, zanurzony w ciekym helu. Przez wiele lat to otoczenie miao by moim domem. I w tych warunkach, kiedy atomy zatrzymuj siÆ w swoim odwiecznym biegu, a oscylacje moleku niemal zamieraj, przemieniajc siÆ w najcichszy szept materii, dusza powrócia do ciaa zaklÆtego w krystaliczne struktury. Sploty nerwów i pajÆcza sie neuronów, przechwytujc niby antena energiÆ impulsów bioelektrycznych ludzi yjcych w ywiecie wysokich temperatur, wytwarzay prdy w swoich nadprzewodzcych wnÆtrzach. Owe impulsy nerwowe, mozolnie przenoszone przez gÆstwÆ atomów rozszalaych w zwykej temperaturze ciaa, teraz przemierzay nadprzewodzc sie krystaliczn swobodnie i bez adnych strat energii. Mózg w tych odmiennych warunkach potrafi znacznie wiÆcej ni dawniej. Oszoomi mnie potok nowych wraeÍ, odbieraem siebie i ywiat innymi zmysami, musiaem uczy siÆ wszystkiego jak niemowlÆ Pole bioelektryczne interferowao teraz w wyra|nie wyczuwalny sposób z wysepkami 32 materii oywionej. Zala mnie i przygniót potÆny strumieÍ odczu z tego samego, lecz jake innego ywiata! Byem bezradny. Wtedy rozleg siÆ Gos. I natychmiast dojrzaem ich tu obok - kruche, nadprzewodzce siatki neuronów, mienice siÆ intensywn cyrkulacj bioprdów - ludzkie, a jednoczeynie tak inne intelekty, do których teraz i ja naleaem. Gos wyjaynia i uczy mnie, wprowadza w nowy rodzaj ycia, odkrywa przed moim raczkujcym umysem rozlege moliwoyci, jak równie niemae trudnoyci. Okazao siÆ, e nad swoimi ywicielami i opiekunami mamy rozleg wadzÆ, przy czym nawet nie podejrzewaj, jak wiele dziedzin ich dziaalnoyci znajduje siÆ pod kontrol. Nie wiedz nawet o istnieniu naszego intelektu i dowiedzie siÆ nie powinni Teraz zrozumiaem wiele dziwnych zdarzeÍ ze schyku mojego poprzedniego ycia. Pojem wkrótce po przebudzeniu, e niemale cay program badawczy Instytutu by inspirowany, wiÆcej - kierowany waynie std. Dlatego tak wielkie yrodki przeznaczono na eksperymenty hibernacyjne; wszak suyy one doskonaleniu warunków istnienia naszej inteligencji cieplnego obszaru brzegowego. Rozkaz przerwania moich doywiadczeÍ, mogcych odsoni rbek tajemnicy, pochodzi równie od istot, które teraz powoay mnie do swego grona. Nasza wadza rozcigaa siÆ ju daleko poza Instytut i stopniowo siÆgaa coraz dalej. Zrozumiaem równie, dlaczego zostaem przyjÆty do spoecznoyci tych krystalicznych intelektów, zrodzonych z ludzkich ukadów nerwowych. Moje badania naukowe, które mogy niepotrzebnie rzuci ywiato na niektóre biochemiczne zjawiska niskotemperaturowe, nie stanowiy wielkiego problemu, nie one wiÆc byty bezpoyredni przyczyn. W skad grupy wczano po prostu jednostki zdolne, aby zwiÆkszy siÆ jej oddziaywania, a tym samym umocni jej wadzÆ nad otoczeniem. Przy czym zdolnoyci stanowiy w tym ywiecie synonim potencji twórczej. Inteligencja indywidualna rozumiana jako szybkoy korzystania z zakodowanej w mózgu informacji oraz wiedza bÆdca zbiorem tyche informacji nie miay duego znaczenia na tym poziomie rozwoju moliwoyci integracyjnych grupy. Natomiast zdolnoyci twórcze - cecha wybitnie jednostkowa - stanowiy podstawÆ dalszego postÆpu i kady, kto móg wniey coy nowego, by preferowany przy wyborze Moje rozwaania nad istot problemu wadzy, tak fantastyczne i bahe w ywiecie, który opuyciem, tutaj wzbudziy zainteresowanie Mogem wreszcie urzeczywistni swoje marzenia i poywiÆci siÆ pracy, do której czuem powoanie. O ile wiÆksze miaem teraz moliwoyci jej realizacji! W tej perspektywie profesor wyda mi siÆ maym i posusznym wykonawc naszych poleceÍ, jednostk o umiejÆtnie wykorzystywanych skonnoyciach do megalomana. Teraz byem wstanie upokorzy go, doprowadzi do amania - lecz nie odnalazem w sobie ani yladu zwykej ludzkiej chÆci zemsty, jawia siÆ ona jako puste pojÆcie Skojarzyem te wiele faktów po odkryciu, e moemy i wadaÂ, i poznawaÂ, i rozumie piÆkno, lecz nie potrafimy jednego: odczuwa doznaÍ zwizanych z funkcjami ciaa. Wszak nasze ciaa s lodowymi bryami, funkcjonuj tylko intelekty. Ale i tutaj moliwe byo rozwizanie - podczenie siÆ do sfery przey zwykych ywych ludzi. Postanowiem spróbowa tej metody jeszcze dziy wieczorem. Larry by w doskonaym nastroju. Mia dzisiaj dobry dzieÍ, a teraz siedzia wygodnie rozparty w fotelu w swoim mieszkaniu, sczy koktajl dinowy z lodem i czeka na EwÆ Powinna zjawi siÆ lada chwila. Niecierpliwe, pene napiÆcia oczekiwanie sprawiao mu fizyczn przyjemnoyÂ. Nie zwlekaem duej - nawizaem kontakt falowy. Nasze czÆstotliwoyci byy róne, jak zwykle przy pierwszej próbie, czuem wiÆc przez chwilÆ lekkie pulsowanie, zanim nie dostroiem swojego biopola. Dla Larry’ego synchronizacja okazaa siÆ bardziej uciliwa - chwyci siÆ oburcz za gowÆ i zblad wyra|nie Lecz po chwili dobry humor powróci Czu siÆ teraz jakby lejszy, poniewa odbieraem mu, na razie niewielk, czÆy wraeÍ, w tym równie fizyczne poczucie wagi ciaa Wtedy wesza Ewa, jak zwykle pena nieodpartego powabu. Miaa na sobie tylko zwiewn letni sukienkÆ, tak e niecierpliwe donie Larry ’ego nie napotkay na swojej drodze wielu przeszkód. Na razie rejestrowaem bieg wypadków jak scenÆ z sugestywnego filmu, cho miaem ju drobny udzia w odczuciach kochanków. Dotychczas powstrzymywaem siÆ ca si woli, aby nie wkroczy zbyt wczeynie- mógbym wszystko zepsuÂ. Ewa, na pocztku nie 33 wcigniÆta jeszcze w grÆ namiÆtnoyci, od razu spostrzegaby innoy Larry’ego i istniaa ewentualnoyÂ, e mogaby siÆ usunÂ. WiÆc przy grze wstÆpnej nie chciaem ryzykowaÂ, lecz wreszcie nadszed wayciwy moment. Wniknem zdecydowanie w umys modego mÆczyzny, nie napotykajc prawie adnego oporu, i zepchnem jego ywiadomoy gdziey daleko w bok, na peryferyjne obwody neuronowych splotów, pozostawiajc jej tylko niezbÆdne minimum swobody koniecznej do przeycia. Od tej chwili Lany yni jedynie mÆtny i niespójny sen o biegu wydarzeÍ, nad którym ja panowaem cakowicie To ja odczuwaem gibkoy i sprÆystoy jego ciaa, nad którym miaem teraz cakowit wadzÆ To mnie przebiegay drce fale gorca, kiedy tuliem tÆ kobietÆ której ruchy byy nieporadne jak zawsze, lecz teraz stokro bardziej fascynujce Ewa musiaa spostrzec odmienne zachowanie partnera. Wyczuwaem ogrom szczÆyliwego spenienia tej maej istoty, kiedy opada bez tchu na moj (czy rzeczywiycie moj?) piery, patrzc na mnie z bezgranicznym zdumieniem. Przez moment poczuem muyniÆcie alu i tÆsknoty za dawnym, prostym i ograniczonym yciem, i moe za losem, który mógbym z ni dzieliÂ. (gdyby kiedyy wybraa mnie, moe wszystko potoczyoby siÆ inaczej. Ja te nie potrafiem odpowiedzie na pytanie, czy ycie zbudowane jest na zdarzeniach wycznie przypadkowych. Musiaem ju wraca do siebie Ten gupi, nieywiadomy niczego Larry, którego teraz byo mi trochÆ al, z jÆkiem zasoni sobie oczy - jego ywiadomoy odzyskaa cae terytorium i rozlaa siÆ po siatce neuronów, niby czowiek prostujcy koyci po przydugim przebywaniu w wymuszonej i niewygodnej pozycji. Wsta i pijanym krokiem zmierza w kierunku barku, a dziewczyna odprowadzaa go przestraszonym wzrokiem. *** Ju ponad rok min od chwili powoania mnie do spoecznoyci tych niezwykych kriolitycznych intelektów ludzkich. Przez ten czas staem siÆ jej doywiadczonym czonkiem otworzy siÆ przede mn inny, bogatszy i jake przestronny ywiat. Mogem zachowa ogrom swobody, albowiem byliymy nieliczni, a odkrywaliymy wci nowe tereny eksploracji. Niemal od pocztku egzystencji w nowym wcieleniu prowadziem intensywne studia nad zagadnieniem istoty wadzy i mechanizmami jej oddziaywania. W radosnym uniesieniu, graniczcym czÆstokro z eufori, odkrywaem wspaniale, dziewicze tereny. Jake to byo piÆkne! Teraz aujÆ, e spieszyem siÆ tak bardzo, e nie przystanem ani na chwilÆ aby delektowa siÆ dostÆpn mi na krótko wysz jakoyci istnienia. Na krótko, bo niebawem znów dotarem do jakiejy mrocznej zasony, za któr poruszay siÆ tylko dziwne, niemoliwe do okreylenia ksztaty. I tak samo jak niegdyy zeylizgiwaem siÆ z powrotem usiujc przenikn dalej, zdawao mi siÆ, e mijam gdziey prawdÆ czasami chyba zupenie blisko, cho moe byy to jedynie mirae; znowu stawiaem pytania, na które byo wiele odpowiedzi, lecz brako tej wayciwej. Podobnie jak poprzednio, wyywietlaem obrazki, dokonywaem mudnej analizy, drepczc w miejscu. Czuem siÆ tak, jakbym przesun o trochÆ supek graniczny w krainie tak wielkiej, e w zasadzie nieskoÍczonej. Bye to gorzka piguka dla porywczego, ambitnego modzieÍca, ale jej przekniÆcie skonio mnie do istotnych refleksji i przemyyleÍ. Tymczasem przywykem ju do swojego ywiata, przyjem go za wasny. Równie poza moj dziedzin badaÍ niewiele ostao siÆ w nim tajemnic ogólniejszej natury, mogem poznawa w zasadzie tylko strzÆpy. Czasami w fantastycznych marzeniach tÆskniem za nastÆpnym wcieleniem, za powoaniem do jakiegoy hipotetycznego jeszcze wyszego poziomu cywilizacji ludzkiej, gdzie znów mógbym zacz od pocztku. Lecz pomimo niemal penej harmonii nie mogem nie dostrzec pewnych drobnych niekonsekwencji, jakichy chwilowych niespójnoyci i zakóceÍ w obrazie i trwaniu naszego ywiata. Nie wiedzieliymy przecie wszystkiego, a odkryte przez nas prawa byy z pewnoyci take szczególne i pasoway tylko do chwilowej rzeczywistoyci, w której przebywaliymy. I kiedyy, podczas rozmyylania nad kolejnymi zrÆbami intelektu tej samej cywilizacji i nad problemami zalenoyci i wadzy, zimnym lÆkiem przeniknÆo mnie natarczywie powracajce pytanie: my rzdzimy lud|mi, ale kto rzdzi - nami? Warszawa, sierpieÍ 979 34 RECENZJE Maciej Guzek Blair KICZ project K ilka filmów poruszyáo braü fantastów ostatnimi czasy. PoĞród nich „Blair Witch Project”. Ten obraz to dla mnie zagadka. Bo o ile potrafiĊ zrozumieü, Īe na zgrabne sztuczki marketingowe daáa siĊ nabraü publicznoĞü amerykaĔska, to Polacy wydawaáoby siĊ mają wiĊcej rozsądku. Zostawiábym juĪ to trucháo i nie biadoliá nad trupem, ale skądinąd wiem, Īe na áamach „IP” ukaĪe siĊ bardzo entuzjastyczna recenzja tego „dzieáka”. Stąd kilka sáów krytyki – nie umiem milczeü, gdy film przeciĊtny obwoáuje siĊ Ğwietnym. Tak, przeciĊtny. Bo spójrzmy – fabuáa nijaka, prosta jak konstrukcja cepa. Kto siĊ spodziewa jakiejĞ intrygi, zawiedzie siĊ srodze. Ale dobrze – to horror, tu skomplikowanej intrygi byü nie musi. Liczy siĊ atmosfera, nastrój, strach. Ale gdzieĪ on? Ano ni ma! Przez caáy film, pomny opinii znajomych, czekaáem, aĪ zacznĊ siĊ baü. Nie zacząáem. Przypominaáo mi to sytuacjĊ sprzed kilku lat, kiedy byáem na Festiwalu w Jarocinie. Graá zespóá T-Love. Muniek Staszczyk co chwilĊ wykrzykiwaá „Czaaaadu!!!”. Koncert zdąĪyá siĊ skoĔczyü, a czadu nie byáo. Owszem, jest kilka scen, które powodują, Īe cierpnie nam skóra. Ale, niestety tylko kilka i w dodatku krótkich. Reszta to nudna áazĊga po lesie, w której niczego ciekawego dopatrzyü siĊ nie mogĊ. Teraz kilka spraw warsztatowych. Gra aktorów woáa o pomstĊ do nieba. Realizacja jest Īenująca, mĊcząca. Rozumiem – miaáo to wszystko byü stylizowane na dokument, na autentyk. A skutek tego taki, Īe podczas projekcji rozbolaáy mnie oczy. PrzyznajĊ, twórcy mają pomysáy. Byü moĪe przydaáoby siĊ im wiĊcej kasy, byü moĪe jeszcze kilka lat praktyki i zrobiliby film, który rzeczywiĞcie zasáugiwaáby na miano „kultowego”. Ale jeszcze nie teraz… Pomysá, by stylizowaü fabuáĊ na autentyczną historiĊ miaá sens, owszem. Ale mógá on chwyciü w Stanach, gdzie szum informacyjny jest przeogromny, a dostĊp do internetu szeroki. Ale w Polsce? Wszyscy wiedzieli, Īe idą na fabuáĊ wyssaną z palca. To zabiáo czĊĞü efektu. Jak siĊ okazaáo, twórcom nawet ssaü siĊ zbyt solidnie nie chciaáo. Teraz koronny argument wielbicieli „Blair…”. To ponoü kino niezaleĪne, ambitne. Czy rzeczywiĞcie? Cháopaki, owszem, pieniĊdzy mieli niewiele – co zapewne narzuciáo im spore ograniczenia. Szybko wiĊc spostrzegli, Īe páaszczyk kinematografii niezaleĪnej bĊdzie na nich leĪaá jak ulaá. Tyle, Īe jeĞli siĊ bliĪej páaszczykowi przyjrzeü, to okaĪe siĊ, Īe zostaá skrojony dla kogo innego. Wedáug mnie kino ambitne, niezaleĪne to kino które porusza waĪkie problemy, dylematy. Niczego takiego w „Projekcie Czarownica Blair” nie dostrzegam. Kino ambitne nie boi siĊ pod- 35 jąü trudnych tematów, niezaleĪnie od tego, czy moĪna na nich zarobiü, czy nie, to kino peáne ĞwieĪych pomysáów. A w „Blair…”? Owszem, jest genialny pomysá… jak zrobiü wielką forsĊ. Dla mnie „Blair Witch Project” jest tak samo zaleĪny jak hollywoodzkie produkcje. Bo ich cel jest ten sam. Money, money, money… Na zakoĔczenie jeszcze jedna scenka rodzajowa. Dáugo pozostawaáem pod wraĪeniem znakomitego „JeĨdĨca bez gáowy”. Zachwalaáem ów film wszystkim znajomym. Kilka dni póĨniej spotkaáem jednego z nich. W jednej rĊce dzierĪyá byá hamburgera, w drugiej wielgachny kubek cocacoli. MiĊdzy jednym kĊsem a drugim rzuciá do mnie “>>JeĨdziec bez gáowy<<? Co za szmira! >>Blair Witch Project<< to jest film!!!” I odszedá. Do McDonalda, po nastĊpnego hamburgera. Taka oto jest ta niezaleĪnoĞü. ĩyczĊ smacznego… 36 Maciej Witkowiak Stary model Z wiastuny dotyczące „The Blair Witch Project”, pojawiaáy siĊ u nas nieĞmiaáo na jesieni ubiegáego roku. Mówiono o niesáychanej grozie wyzierającej z ekranu, powodującą psychozĊ widowni. Mówiono o amatorszczyĨnie dĨwiĊku i obrazu, podwajającej efekty strachu. Mówiono na koniec, Īe te wszystkie wydarzenia to fikcja. Wszystko o czym mówiono okazaáo siĊ prawdą. „The Blair…” staá siĊ zeszáorocznym hitem w USA. Zamieszaáo to kalkulacjami hollywoodzkich marketerów, w ich planach przewidzianego, wrĊcz fabrycznie wypracowanego zysku. Film ten daá Ğwie- Īy powiew niezaleĪnej (jak i zaleĪnej) kinematografii, udowadniając Īe mimo zniewolenia kina przez rankingi oglądalnoĞci gumowych tworów, ludzie nadal szukają w nim czegoĞ wiĊcej. No wáaĞnie, czego? Fabuáa zdaje siĊ prosta. Dwóch wyroĞniĊtych studenciaków i jedna ambitna, zapewne prymuska, udają siĊ do starej wioski, (zaáoĪonej w czasach pierwszych amerykaĔskich kolonistów), na poszukiwanie tropów tragedii sprzed kilkudziesiĊciu lat. W owym czasie bowiem zaczĊáy znikaü dzieci, których ciaáa póĨniej odnaleziono. Choü mordercĊ záapano, tĊ tragediĊ zaczĊto przypisywaü wiedĨmie, która rzekomo nawiedza wioskĊ od dawna. Nasi bohaterowie wyposaĪeni w dwie kamery, wyruszają tam, by nakrĊciü film dokumentalny o czarownicy, by – jak to siĊ teraz robi – wraz z widzami rozwiązaü starą zagadkĊ. Traktują to wszystko jak dobrą zabawĊ - ot, taki rajd z dreszczykiem. Wchodzą do lasu i juĪ z niego nie wracają. Materiaáy przez nich nakrĊcone zostają odnalezione po roku. Z nich zmontowano film. Powiadomiono o nim internautów, którzy uwierzyli w prawdziwoĞü materiaáów. Wpáywy przekroczyáy wszelkie wyobraĪenia… Jak to siĊ staáo? Jaka to magia oddziaáywuje z ekranu, bez kropli FX i Dolby surround? Przez caáy czas obserwujemy poczynania bohaterów. JuĪ od pierwszych minut, uznajemy, Īe obrazy są autentyczne. KaĪdy kto kiedykolwiek krĊciá kamerą video, lub obejrzaá filmy z wakacji moĪe to potwierdziü. Widzimy jak trójka zwykáych ludzi zagáĊbia siĊ w historiĊ, starając siĊ przybraü mądry ton reportaĪy z „Discovery”. Ich „luz” poza gáówną kamerą zysku- je naszą sympatiĊ. To bardzo odróĪnia ich od sztucznoĞci przeciĊtnego filmu. Spotyka ich niewytáumaczalne zjawisko. Ogarnia ich obáĊd. Kompletnie nieprzygotowani do Īycia w warunkach nie cywilizacyjnych, dają siĊ owej zagadkowej sile, jak i przyrodzie wodziü za nos, aĪ do smutnego finaáu. Przez to, Īe Īyli w Ğwiecie codziennej ekranowej iluzji zapomnieli o jej powierzchownoĞci. W starciu z istniejącą bolesną realnoĞcią, zupeánie sobie nie radzą. KaĪdy z nas zapewne czyniáby tak samo... CzyĪ wiĊc dlatego to wszystko tak nas porusza? Ewidentne kontakty z siáą nadprzyrodzoną wáaĞnie tak wyglądaáy by w wydaniu przeciĊtnego widza: Gáupawy uĞmiech, niedowierzanie, jakaĞ celna uwaga z serialu, „przecieĪ to wszystko nie jest prawdziwe…” itp. Mimo caáej telewizyjnej racjonalnoĞci, podĞwiadomie wyczuwalibyĞmy zagroĪenie, irracjonalny lĊk przed nieznanym, bo warunki, jak i w miejsce tak odlegáe od znanej asfaltowej rzeczywistoĞci do tego by skáaniaáy. Czy strach ów byáby tylko pozostaáoĞcią po czasach ciemnoty i wspólnego funkcjonowania na jednej egzystencjalnej páaszczyĨnie ludzi i krasnoludków? Czy moĪe raczej rozpaczliwym uznaniem, iĪ odegnane przez Ğwiatáa wielkiego miasta potwory, nadal czają siĊ w pozostaáoĞciach niegdysiejszej Wielkiej Puszczy? Gdy rozum Ğpi, budzą siĊ demony. To hasáo przyĞwiecaáo wszelkim pogromcom zabobonów ostatnich wieków. Efektem tego byáo wykorzenienie ĞwiadomoĞci istnienia siá nie z tego Ğwiata, w tym takĪe (przede wszystkim?) záa. Jednak coĞ, co naprawdĊ istnieje, czy w to wierzymy czy nie – JEST. WiĊc faktycznie, wspóáczesny 37 rozum Ğpi nie uznając demonów, które dziĊki temu hasają sobie dowoli. Dawniej - choü w sposób nieregularny - dziaáaáy z perwersyjną widocznoĞcią, dając poĪywkĊ wszelkiej maĞci legendom. Ich maáa czĊstotliwoĞü wystĊpowania spowodowaáa, Īe wáoĪono je miedzy bajki – tak jak tytuáową wiedĨmĊ. Ludzie jednak, dziĊki tym kontaktom potrafili dostosowaü swoje dziaáanie do ich istnienia. DziĞ, jedynie w baĞniach moĪna zapoznaü siĊ ze starymi, wypróbowanymi metodami walki ze záem. KtóĪ by to jednak traktowaá powaĪnie, w obecnych czasach?... Te jak wiadomo, ciągle siĊ zmieniają. Wszystko ewoluuje - záo równieĪ. Warto zatem przypomnieü sobie radoĞü Wolanda z „Mistrza i Maágorzaty”, na wiadomoĞü iĪ nic takiego jak „duch” nie istnieje. Hulaj dusza, piekáa nie ma! Jego osoba Ğwiadczy o nowym obliczu záa, które ukrywając siĊ za racjonalnoĞcią poznania i materializmem, zapewne skuteczniej niĪ dawniej robi swoje. Trójka studentów musiaáa trafiü jeszcze na stary, grający wedáug dawnych reguá, model. Zapáacili za to najwyĪszą cenĊ. Na szczĊĞcie wszystko to jest ekranową fikcją. Fikcją? Maciej Witkowiak The Blair Witch Project, scenariusz i reĪyseria Daniel Myrick i Eduardo Sanchez. WystĊpują Heather Donahue, Michael Williams, Joshua Leonard. USA 999. 38 Maciej Witkowiak Cud, ale koniecznie zdemaskowany! L uc Besson swoim nowym filmem „Joanna D’Arc” porusza znany w historii i kulturze temat, jakim jest osoba tytuáowej ĞwiĊtej. Początkowo nie odbiega on od stereotypu Joanny. W powszechnej ĞwiadomoĞci funkcjonuje o niej taki oto mit - dziewica w zbroi prowadzi do narodowo wyzwoleĔczego boju, zmĊczone wojną stuletnią francuskie rycerstwo. Nieodáącznym atutem jej dziejów, jest takĪe stos, na którym spáonĊáa, skazana za czary przez podstĊpnych Anglików (którym bardzo zaszáa za skórĊ swoimi zwyciĊstwami). MoĪe to tylko wyraz naszych czasów, ale Besson Ğmiaáo przedstawia wizje Joanny, jej ĞwiĊtego szaleĔstwa, które prowadziáo ją aĪ do tak zaskakujących czynów. JeĪeli wczeĞniej w kinie, kontakty z siáami niebieskimi sprowadzaáy siĊ wizualnie tylko do dyskretnego rozjaĞnienia oblicza bohaterki i zawodzenia chóru w tle, to tu mamy ich bardziej sugestywny obraz. Choü czasem przypomina to narkotyczne zwidy, dobrze jednak uzasadnia wszelkie poczynania Joanny. Bo tylko dziĊki swej gáĊbokiej wierze w wybór przez Boga, mogáa prosta cháopka stanąü na czele dumnego kwiatu francuskich ciĊĪkozbrojnych. Nie dziwią wiĊc nas jej poczynania, ani to, Īe zarówno król, jak i moĪni wszelkiej maĞci korzą siĊ przed nią. Przez nią przemawia przecieĪ Ten Który Jest Królem ĝwiata ! JeĪeli On z nią jest, któĪ (cóĪ) moĪe byü przeciw ! Epickie sceny bitew zakutych w stal wojowników, trudy oblĊĪenia i szaá bojowy Joanny, prowadzonej BoĪą rĊką, wszelkim miáoĞnikom miecza (ale teĪ i magii) dają niezapomniane wraĪenia. Od czasu „Braveheart” nie byáo takiego filmu. Aktorzy równieĪ cieszą oko. PiĊkna Milla Jovovich krzesze iskry nie tylko swoim wyglądem. Widaü w niej tĊ dziką pasjĊ kogoĞ obcującego z siáami przekraczającymi ludzkie pojmowanie. Reszta z Malkovichem na czele (czy to tylko przypadkowa sáowiaĔska zbieĪnoĞü ?), takĪe dobrze pozwala odczuü klimat epoki (piĊtnasty wiek - u nas rządziá Jagieááo). Historia dalej jest jasna. Dziaáania Joanny przynoszą oszaáamiające zwyciĊstwa i wspaniaáy triumf francuskiej racji stanu. Królestwo odbudowane, choü w rĊkach Anglików, nadal pozostaje wiĊksza czĊĞü Francji. Joanna wzywa do dalszej walki, co napotyka opór ze strony przewrotnych dworaków, wolących paktowaü niĪ siĊ dalej biü. Ich knowania prowadzą w koĔcu do jej upadku. Kolejny raz idea przegrywa z ekonomią. Wszyscy biorący udziaá w procesie wiedzą, Īe oskarĪenie jest faászywe i starają siĊ wzajemnie przerzuciü odpowiedzialnoĞü za przelanie niewinnej krwi. Wyrok jednak zapada juĪ na początku procesu. Maltretowaną w wiĊzieniu JoannĊ odwiedza KtoĞ. Jedni okreĞlają Go jako diabáa, inni jako Boga, jeszcze inni stwierdzają, Īe jest to po prostu Sumienie. OtóĪ nie jest On Īadnym z nich. JoannĊ w celi naszedá Psychoanalityk. Skąd siĊ tam wziąá, w czasach „ciemnego” Ğredniowiecza wie tylko reĪyser. Grający go Dustin Hoffman chowa siĊ za mnisi habit, ale tym nikogo nie zwiedzie. W swej pseudo „gáĊbi”, stosując podrĊcznikowe wrĊcz chwyty psychoanalityków, udowadnia Joannie, Īe wszystko w co wierzyáa, byáo tylko wynikiem jej trudnego dzieciĔstwa, záej diety i wiary w religijne zabobony. Kliniczny przypadek : PrzeĪyta w dzieciĔstwie tragedia, w postaci bycia Ğwiadkiem kaĨni z rąk Anglików swojej ukochanej starszej siostry, i związane z tym poczucie winy („ona zginĊáa, ale dlaczego nie ja?!?”). - ChrzeĞcijaĔskie wychowanie. - Znalezienie w polu miecza i zinterpretowanie tego zdarzenia pod kątem punktu 2 (znak od Boga), oraz rzekomej misji uwolnienia Francji z rąk Anglików (patrz punkt ), jako uzasadnienia pozostawienia przy Īyciu jej, a nie siostry. - Brud, smród, ubóstwo i ciemnota. Zaleca siĊ dalsze wizyty u specjalisty, oraz szeroką gamĊ Ğrodków farmakologicznych. (podpis) Aneks : Niestety, te zalecenia zostają niezrealizowane z powodu spalenia pacjentki na stosie. (podpis) JeĪeli czytelnik czujĊ siĊ zdezorientowany taką niewiadomo skąd wstawką, zupeánie nie pasującą do wczeĞniejszych rozwaĪaĔ, to jego odczucia są caákowicie usprawiedliwione. Tak bowiem czuje siĊ widz raczony nagle podobnymi wynaturzeniami pod koniec filmu. 39 Do tego niestety sprowadziá Besson JoannĊ i jej dziaáania. Nowa religia Amerykanów, zna jak widaü odpowiedzi na wszelkie duchowe zagadnienia. Zdemaskowano wiĊc zabobony, karząc oczywiĞcie daremnie wpatrywaü siĊ páonącej Joannie w figurkĊ UkrzyĪowanego. Jak widaü, film ten dzieli siĊ na dwie czĊĞci. Pierwsza, która zachwyca swoim rozmachem, dając nadziejĊ na przeĪycie czegoĞ wielkiego, i druga z Hoffmanem w roli gáównej, która wzbudziü moĪe tylko záoĞü na reĪysera, za zniszczenie wartoĞciowego dzieáa. Dobrze jest na ten smutny koniec przypomnieü sobie scenĊ z pewnej ksiąĪki, w której podobnie, co ów Wielki Psychoanalityk niezbicie gáoszono : „ (…) – Pardon – odpowiedziaá Fagot. – Przepraszam, tu nic nie trzeba demaskowaü, wszystko jest jasne. - O, nie, proszĊ mi wybaczyü, ale nie mogĊ siĊ z tym zgodziü! Zdemaskowanie jest niezbĊdnie. JeĞli nie nastąpi, paĔski znakomity wystĊp pozostawi przygnĊbiające wraĪenie. MASOWY odbiorca domaga siĊ wyjaĞnieĔ. - WydajĊ mi siĊ, Īe masowy odbiorca nie wyraĪaá takich ĪyczeĔ, ale przychylając siĊ do paĔskiego wielce szacownego Īyczenia dokonam, oczywiĞcie, demaskacji … Czy byáo to potrzebne, panie Besson? Maciej Witkowiak M. Buáhakow Mistrz i Maágorzata, táumaczenie I. Lewandowska i W. Dąbrowski. Czytelnik 995 Joanna d”Arc, reĪ. Luc Besson, wyst. M. Jovovich, D. Hoffman, J. Malkovich, Francja-USA 999. 40 Maciej Witkowiak Czucie i szkiek szkiekoo Nowe dzieáo Tima Burtona, „Sleepy Hollow” („JeĨdziec bez gáowy”), jest ucztą na jaką kinoman - fantasta dáugo czekaá, i która, gdy wreszcie nadeszáa, smakowaáa wybornie. Film dostarcza bowiem ogromu zarówno strawy „cielesnej”, jak i (przede wszystkim?) duchowej. Kunszt artystyczny Burtona w „JeĨdĨcu bez gáowy” osiągnąá punkt szczytowy. Obraz ten nie urwaá siĊ jednak „z gruszki”. JeĪeli ktoĞ pamiĊta „Edwarda NoĪycorĊkiego”, czy pierwsze „Batmany”, wyraĨnie dostrzeĪe, jak reĪyser wreszcie rozwinąá skrzydáa w temacie gotyckiej grozy, która jak widaü bardzo go fascynuje. „Sleepy Hollow” powala wizualnie na kolana. Wszystko tam jest wyszukane w najdrobniejszych szczegóáach, bez hollywoodzkiego upiĊkszania. JesieĔ, która jest najwdziĊczniejszą porą dla tego typu filmów, urzeka swoim surowym piĊknem. Tytuáowe (nie u nas) miasteczko, mimo swej ewidentnej dekoracyjnoĞci, równieĪ. Do tego gáĊboka i odpowiednia na „te” momenty muzyka Danego Elfmana wspóágra z obrazem idealnie. Aktorzy – z Johnnym Deppem na czele, takĪe dają popis swojego kunsztu. Sáowem, wszystko na swoim miejscu. Film ten wart jest obejrzenia nie tylko z tych powodów. Fabuáa, zdawaáo by siĊ z początku banalna, odgrywa tu kluczową rolĊ. Zdaje siĊ czymĞ wiĊcej niĪ li tylko pretekstem do estetycznych szaleĔstw Burtona. Historia jest prosta. Pod koniec XVIII wieku, w czasie wojny o niepodlegáoĞü Stanów Zjednoczonych, niemiecka ksiĊĪna przysáaáa do pomocy Anglikom Īądnego krwi „JeĨdĨca z Hesji” (Walken), który zarówno swoim okrucieĔstwem (Ğcinanie gáów), jak i wyglądem (spiáowane zĊby) przeraĪaá miejscowych farmerów - Īoánierzy, czyniąc w ich szeregach spustoszenie. Wreszcie któregoĞ razu udaje siĊ niepodlegáoĞciowym bojownikom piekielnika dopaĞü i uczyniü z nim to, co wczeĞniej on robiá ze swymi ofiarami – czyli zdekapitowaü. DwadzieĞcia lat póĨniej JeĨdziec ów, dziĊki diabelskiej mocy, powstaje z grobu i terroryzuje - jak kiedyĞ - mieszkaĔców tytuáowego miasteczka. Znowu toczą siĊ malowniczo gáowy i nikt nie wie, jak temu zaradziü. „Bzdury…”, zda siĊ myĞleü czytelnik. Podobnie sądzi máody inspektor policji (Depp) z Nowego Yorku, walczący na swoim poletku z podobną ciemnotą i zabobonem. Zafascynowany racjonalnym podejĞciem mijającego (osiemnastego) wieku do otaczającego Ğwiata, wykorzystuje wypracowane metody “szkieáka i oka” (dosáownie !), by z wyĪszoĞcią oĞwiecaü tkwiącą w ciemnocie táuszczĊ. Zjawiając wiĊc siĊ w onym miasteczku - racjonalnym podejĞciem stara siĊ wyjaĞniü dziwne zjawisko, wykorzystując swoje wymyĞlne, z pewnoĞcią fundamentalne dla kryminalistyki, instrumenta. Jego naukowe praktyki zostają brutalnie przerwane pojawieniem siĊ JeĨdĨca, który swą realną obecnoĞcią - moĪna rzec empirycznie - udowadnia (potwierdza) wáasne istnienie. W tym momencie czáowiek wspóáczesny mógáby jedynie udaü siĊ po radĊ do psychoanalityka albo konstruktywnie zwariowaü, gdyĪ w dzisiejszym rozumieniu Ğwiata dwie rzeczywistoĞci: duchowa i materialna – na jednej páaszczyĨnie równoczeĞnie funkcjonowaü nie mogą. Takie myĞlenie to efekt zapoczątkowanego wte- dy racjonalizmu. DziĊki temu jakikolwiek realny kontakt z istotami z „nie z tego Ğwiata” musi caákowicie przewartoĞciowaü Ğwiat przeciĊtnego podatnika, czyniąc z niego w najlepszym przypadku popijającego pokątnie pijaczynĊ, sáuĪącego co najwyĪej (przed Ğmiercią) informacjami parze nieustraszonych agentów FBI. Ta przypadáoĞü nie spotkaáa na szczĊĞcie máodego komisarza. On, Īyjący na przeáomie osiemnastego (racjonalnego) i dziewiĊtnastego (technicznego) wieku, Ğwiat ducha traktuje jeszcze z naleĪnym mu respektem. Jego wyuczony scjentyzm szybko godzi siĊ z zaistniaáym stanem rzeczy. Co wiĊcej, nie widzi w tym nawet sprzecznoĞci. Tam, gdzie moĪna, nadal stosuje swoje racjonalne sztuczki, które przyniosą mu odpowiednie efekty. Nie neguje wiĊc totalnie nauki, tylko dostosowuje ją do zaistniaáej sytuacji – jej zasady są mimo wszystko skuteczne. Tam jednak, gdzie wkracza na arenĊ metafizyka – policjant gra juĪ wedáug jej reguá, bez oporów stosując dostĊpne dziĊki niej Ğrodki. To bowiem jest jeszcze czáowiek starej daty, który mimo cheápliwego przekonania 4 o wszechpotĊdze rozumu i nauki, nadal chyli czoáo przed ewidentnie niewytáumaczalnymi zjawiskami. Ewidentnie niewytáumaczalnymi z punktu widzenia nauki, bo patrząc na tą sytuacjĊ, „bez szkieáka” – wszystko jest spójne i jasne. „Czucie i szkieáko” wiĊcej mówią do komisarza niĪ samo szkieáko, czy teĪ samo czucie. Ta pokojowa koegzystencja najbardziej w filmie uderza. Burton szanuje takie patrzenie na Ğwiat, nie robi z niego báazenady. CzyĪby wiĊc po latach nieudanych prób oparcia siĊ tylko na empirii, nastĊpowaá powoli powrót do wczeĞniejszych, „duchowych” rozwiązaĔ? Regres to, czy przywracenie normalnoĞci? Hierarchia wartoĞci w Ğwiecie „Sennego Wygnajewa” zostaje zachowana. Odpowiednia iloĞü materiaáów áatwopalnych nie jest skuteczna wobec naprawdĊ diabelskiego JeĨdĨca. PoĞwiĊcona ziemia jest prawdziwie poĞwiĊcona. Dobro jest dobrem i záo jest záem bez politycznie poprawnego relatywizmu. OczywiĞcie pojawia siĊ w tle miáoĞü, pokonująca jak zwykle wszelkie uprzedzenia (i dobrze !), jak i nowa religia Amerykanów – psychoanaliza, dyskretnie táumacząca trudnym dzieciĔstwem komisarza, jego zafascynowanie nauką (ta broszka jednak nie psuje ogólnego efektu). Burtonowi udaáa siĊ rzecz trudna. Potrafiá on w sposób Artystyczny (przez duĪe A) pokazaü historiĊ, która w rĊkach jakiegoĞ „speca” przemieniáaby siĊ z pewnoĞcią w wywoáujące pusty Ğmiech, ociekające róĪnymi páynami ustrojowymi „gore”. Burton zaprezentowaá niezapomniane widowisko, mogące zadowoliü najbardziej wybrednego widza. Pozostaje tylko przyklasnąü, i czekaü na jeszcze … JeĨdziec bez gáowy, reĪ. Tim Burton, wyst. J. Depp, Ch. Walken, USA 999 42 POD CZERWONĄ PLANETĄ POEZJA SOCREALISTYCZNA Artur MiĊdzyrzecki Marzec 1953 (...) Uderzą jak cekaemy Nasze górnicze Ğwidry. Odeszli Stalin i Lenin, Ale nie umrą nigdy. Wybuchnie jak dynamit gniewna praca uparta, i Stalin bĊdzie z nami Sztandar, nauka, partia Wybudujemy nad Wisáą piekną, szczĊĞliwą ziemiĊ. Wrogów zmieciemy. PrzyszáoĞü Nazwiemy Jego imieniem. Andrzej Mandalian Spiewampiesnowalce klasowej (...) JeĪeli traktor nie moĪe oraü, jeĞli siew nie osiągnie skutku, jesli áamie siĊ w rĊku norma, a od majstra zalatuje wódką, jeĞli zamará warsztatu ruch, spaliá serce motor to fakt, Īe dziaáa klasowy wróg. (...) POLEMIKI Joanna WoáyĔska O wyszoyci Amigi nad ywiÆtami Boego Narodzenia C zas jakiĞ temu kolega Barczyk posta nowiá wprowadziü Ğcisáy podziaá w klubie i zaĪądaá, abyĞmy zdeklarowali siĊ po stronie SF lub fantasy. WstĊpem do podziaáu byá jego artykuá w poprzednim Metafiziconie, na który ostro zareagowaáa przyszáoĞü polskiej fantasy, Maciej Guzek – polemika drukowana jest w tym numerze „Innych Planet”. Byü moĪe sądy zawarte w tekĞcie „O wyĪszoĞci SF” przypisaü naleĪy wpáywowi planety Saturn, której poĞwiĊcony byá poprzedni numer i szaleĔstwu, jakie w związku z tym ogarnĊáo kolegĊ Barczyka. Bowiem idea tworzenia jakichkolwiek podziaáów miĊdzy ludĨmi, wartoĞciowania ich wedle tego, co czytają, a czego nie, tudzieĪ w co wierzą, jest szaleĔstwem i to niebezpiecznym. OczywiĞcie, podczas sporu obu panów zajĊáam, jak ta Īaba, miejsce poĞrodku, wychodząc z jedynego sáusznego zaáoĪenia, mianowicie, Īe lepiej od nich znam siĊ na mechanizmach, które powodują, iĪ ludzie w ogóle siĊgają po fantastykĊ. Fantastyka jest bowiem zjawiskiem kulturowym, záoĪonym i uwarunkowanym pewnymi niezmiennymi czynnikami, podobnie jak caáa literatura. Peáni w spoáeczeĔstwie okreĞlone funkcje i zaspokaja potrzeby, których istnienia czáowiek czasami sobie nie uĞwiadamia. Jednak nie znaczy to, Īe one nie istnieją, a táumienie potrzeb koĔczy siĊ zawsze Ĩle, czego dowiódá juĪ pan Freud: nerwicą albo chowaniem siĊ do szafy. Jednak powaĪnie. Czytając tekst Tom- ka, miaáam przykre wraĪenie deja vu: oto bowiem pojawia siĊ próba Ğcisáego podziaáu na fantastykĊ „wyĪszą” (w domyĞle: SF) i fantastykĊ „niĪszą”, czyli zapewne fantasy. Literatura dla profesorów uniwersytetu i dla kucharek; kultura wysoka, charakteryzująca „uprzywilejowane” warstwy spoáeczne oraz niska, wáaĞciwa plebsowi. Spór ten toczy siĊ od wielu lat na polu filozofii, socjologii i antropologii kultury i jest, moim skromnym zdaniem, absolutnie nie na miejscu i sztuczny. Na szczĊĞcie mamy strukturalizm i genialną w swej prostocie teorie Levi-Straussa o opozycjach binarnych. Czarne-biaáe. Wysokieniskie. Zimne - gorące. Jedno nie moĪe istnieü bez drugiego – tu ukáon w stronĊ naczelnego taoisty „Innych Planet”, on juĪ powinien wyciągnąü odpowiednie wnioski. Jednak nie chodzi mi tutaj o wycieczki personalne, a o samą ideĊ nierozerwalnie poáączonych rzeczy, które wydają siĊ swym absolutnym przeciwieĔstwem. Idąc dalej tym tropem, dochodzimy do kultury wysokiej i niskiej, czyli popularnej/masowej i niepopularnej/elitarnej. Nie wiadomo dlaczego krytycy wszelkiej maĞci, teoretycy, a nawet powaĪni naukowcy wychodzą z zaáoĪenia, Īe to kultura wysoka zrodziáa niską: plebs uczyá siĊ od szlachty. Jest to oczywista, wierutna i kompletna bzdura. Byáo dokáadnie odwrotnie. I nadal jest. Kultura „wysoka” wyrasta bowiem z korzeni kultury popularnej, odróĪniając siĊ od niej elitarnoĞcią, czyli niczym innym, jak ograniczonym dostĊpem. Teoria dóbr rzadkich siĊ káania. Chciaáam uprzejmie zauwaĪyü, Īe ludzkoĞü nie ewoluowaáa od królestw do zbieraczy i áowców, tylko dokáadnie odwrotnie. Na początku byá moĪe nie chaos, ale struktury najprostsze. Tak zwane spoáecznoĞci egalitarne, gdzie kaĪdy byá równy – nie myliü z demokracją. Sama idea zresztą podziaáu 43 kultury na coĞ lepszego i gorszego napawa mnie lekkim wstrĊtem; obie sfery przenikają siĊ bowiem tak bardzo, Īe nie sposób powiedzieü, gdzie koĔczy siĊ jedna, a zaczyna druga. Do czego zmierzam: otóĪ, jednym z wytworów kultury, bez dzielenia jej na wysoką i niską, moĪe wrĊcz samą tej kultury esencją, jest potrzeba mitu. Czáowiek od zwierząt nie róĪni siĊ wcale mową czy zdolnoĞcią do uĪywania narzĊdzi: przede wszystkim odróĪnia siĊ od nich abstrakcyjnym myĞleniem i zdolnoĞcią przekazywania tych abstrakcyjnych myĞli, wytworów swej wyobraĨni. Czáowiek jest bajarzem, opowiadaczem. GawĊdziarzem. To dziĊki opowieĞciom moĪe przetrwaü kultura: wszak staroĪytnych Greków i Rzymian dawno juĪ nie ma, ale ich pieĞni nadal Īyją, a oni w nich. Natomiast nic nie wiemy o mieszkaĔcach Wyspy Wielkanocnej, bo nie uchowaá siĊ nikt, kto potrafiáby o nich opowiedzieü. Przez dáugie, dáugie wieki potrzeba mitu zaspokajana byáa, no cóĪ: przez mity. OpowieĞci o herosach, póábogach, stworzeniu Ğwiata i tego Ğwiata koĔcu. Tak táumaczono sobie to, co ludzi otaczaáo. W chatach przy ogniu, poza którego krĊgiem czaiáy siĊ dzikie bestie, snuto opowieĞci o szczĊĞciu, miáoĞci, wiernoĞci, zdradzie.... o wszystkim, co dziaáo siĊ codziennie, jednak wzmocnionym i wyolbrzymionym. Stąd wziĊáa siĊ literatura, która tak naprawdĊ ma speániaü jeden cel: zaspokajaü ludzką potrzebĊ opowieĞci. Stąd bajki, baĞnie i gawĊdy, na które Tomek tak sarkaá w swym artykule. BaĞnie cudowne, opowiadające o rzeczach, które nie mogáy siĊ wydarzyü, ale byáy na wyciągniecie rĊki, bo przecie baba ze wsi pod lasem na wáasne oczy widzioáa, jak w poáednie kole drogi száa poáudnica i cháopów wabiáa.... ProponujĊ spojrzeü na dwa klejnoty li- 44 teratury europejskiej: „OpowieĞci kanterberyjskie” i „Dekameron”. W obu sytuacja wyjĞciowa jest identyczna: grupa ludzi spotyka siĊ i nie mając nic lepszego do roboty, opowiada sobie historie. Nierzadko niesamowite, bardzo czĊsto sproĞne. OpowieĞci niesamowite, jak o tej strzydze, upiorach czy królewnach, są wáaĞciwym początkiem fantastyki. Wyjątkowo niskim, plebejskim i nierzadko na odlegáoĞü cuchnącym obórką. To dopiero w romantyzmie wyniesiono je na salony, a raczej trafiáy pod prasy drukarskie. KaĪdy powinien pamiĊtaü to ze szkoáy, wiĊc zaoszczĊdzĊ szczegóáów. A potem byáa rewolucja przemysáowa, a z nią zmiana koncepcji czasu. I tu zaczyna siĊ powaĪna czĊĞü tego artykuáu. Przez wieki powszechną koncepcją czasu byáa struktura kolista, powtarzalna: powracające pory roku, rosnący ksiĊĪyc, cykle rozrodcze. W dziewiĊtnastym wieku czas zacząá byü linearny: prosta strzaáa, na której początku byáy narodziny, a na koĔcu Ğmierü. Po raz pierwszy pojawiáa siĊ ĞwiadomoĞü przyszáoĞci i przeszáoĞci: przeszáoĞü, dotychczas za kaĪdym razem na nowo wskrzeszana w opowieĞciach, staáa siĊ martwa. Stare mity odeszáy. Pojawiáy siĊ wobec tego nowe, mające za zadanie oswojenie tej nowej strefy, przyszáoĞci. Wiek dziewiĊtnasty racjonalizowaá to, co zostaáo do zracjonalizowania, gáoszą ideĊ postĊpu i jednoczeĞnie oswajając przyszáoĞü. OpowieĞci zawsze oswajaáy rzeczywistoĞü, táumaczyáy ją, a wtedy potrzebowano wytáumaczenia przyszáoĞci. Fantastyka naukowa nie jest niczym nowym; de facto opiera siĊ na tych samych archetypach mitycznych, które zachwycaáy pierwszych nomadów. Wszak w mitach greckich Hefajstos stworzyá automatyczną kobietĊ, Īe o Īydowskich opowieĞciach o Golemie nie wspomnĊ. Nic nowego. PodróĪe do gwiazd, spotkania z obcymi? Konflikty miĊdzygwiezdne, krwioĪerczy Obcy? Wszak to dwa najstarsze tematy opowieĞci: podróĪ do Ğwiata, którego nie znamy i odkrywanie jego tajemnic oraz sáynna antropologiczna dychotomia swój – obcy, gdzie „swój” oznacza dobry, zrozumiaáy, sprawiedliwy, a obcy stanowi wcielenie záa wszelakiego. Nowe fabuáy, sztafaĪ naukowy, fizyka kwantowa i cyberprzestrzeĔ to tylko kolejne Ğwiaty do oswojenia, kolejne opowieĞci, mające nasyciü nasz gáód. Podstawą są archetypy, a jak mówi Jung, to czĊĞü zbiorowej nieĞwiadomoĞci. Poruszają jednak czuáe struny w duszach czy umysáach, zaspokajają potrzebĊ mitu o póáherosie dokonującym bohaterskich czynów. Chciaáam tu uprzejmie zaznaczyü, ze na wszystkie powaĪne pytania filozoficzne, jakie Tomek postawiá w swym artykule, najpierw odpowiadaáy mity. BaĞnie i legendy. Nie jest wiĊc waĪne, czy archetyp pojawi siĊ w postaci zakutego w stal rycerza na koniu, jedną rĊką dzierĪącego miecz, a drugą rzucającego zaklĊcia, czy teĪ statku kosmicznego, pĊdzącego ku odlegáym gwiazdom. WaĪne, aby w ogóle byá obecny. Tak wiĊc dzielenie ludzi wedáug tego, co wolą: SF czy fantasy to tworzone na siáĊ antagonizmy, których naleĪy unikaü jak zarazy morowej. Czáowiek woli dobre opowieĞci. Takie, które mógáby przy ognisku opowiadaü swoim wnukom. Joanna WoáyĔska Maciej Guzek O wyszoyci dobrej literatury nad z czyli casus garder obianego garderobianego CzĊĞü pierwsza, polemiczna poprzednim numerze IP ukazaá siĊ artykuá pt. „O wyĪszoĞci SF nad Fantasy, czyli co kto lubi.” Niektórzy, jak widaü, nie sáyszeli mądrego powiedzenia „De gustibus non...” Ja sáyszaáem - stąd początkowo nie zamierzaáem podnosiü polemicznej rĊkawicy - co kto lubi, jego sprawa, nikomu do zupy zaglądaá nie bĊdĊ. Niestety, autor w/w „dzieáa” nie pozostawiá mi wyboru. Bo póá biedy, gdy mówi siĊ, co kto lubi. Schody zaczynają siĊ, kiedy trza odpowiedzieü „dlaczego” (z tym cholernym sáowem ludzkoĞü zawsze miaáa problemy). Wracając - odpowiedĨ na pytanie czemuĪ to lubimy fantasy jest prosta. Tak prosta, Īe doprawdy dziwiĊ siĊ, Īe sam na nią wczeĞniej nie wpadáem. OtóĪ fantasy lubimy, bo jest to literatura gáupia, schematyczna, páytka, nielogiczna, pisana dla üwierüinteligentów, którymi, drodzy Czytelnicy fantasy, jesteĞmy! Uderzmy siĊ w piersi (w czoáo nie ma siĊ co pukaü, jeszcze nam resztki rozumu wytrzĊsie). Armaty z argumentami zostaáy w nas wycelowane i strzelają. ĝmierü! Bez obaw. Naboje są z gatunku tych, których uĪywa siĊ w paintballu, wzglĊdnie do wytwarzania wody sodowej, nie na wojnie. Krzywdy nijakiej nie czynią. I w dodatku, ku mojej uciesze, trafiają w páot. Gáos jednak zabraü trzeba. Bo o ile czyjeĞ opinie moĪna puĞciü mimo uszu, moĪna siĊ z nimi nie zgadzaü, to nieprawdy, póáprawdy i üwierüprawdy trzeba wyja- W 45 rys. Piotr WoĞ Ğniü, báĊdne zaáoĪenia sprostowaü - bo jeszcze kogoĞ zmylą. Pierwsze primo - w artykule pisze Au- 46 tor, Īe nie bĊdzie zajmowaá siĊ ksiąĪkami, które są wybitne (SF i fantasy), a skupi siĊ na 95% reszty. A czemuĪ to, ja siĊ zapytu- jĊ? Literatura to nie socjalizm, tu nie wszyscy równo. Tak naprawdĊ warto czytaü tylko ksiąĪki wybitne! Po cóĪ psuü sobie wzrok jakimiĞ berbeluchami, mniejsza w jakiej konwencji napisanymi? Dobrej fantastyki jest naprawdĊ sporo, nikt nikogo pod pistoletem nie trzyma, do czytania miernoty nie zmusza. Jak moĪna wyrokowaü o konwencji literackiej (fantasy), skoro olewa siĊ jej szczytowe osiągniĊcia? Podobnie mógábym postąpiü z SF - oddzielam tzw. „dzieáa” i co siĊ okazuje? Zostają jakieĞ dziko - Ğmieszne fantazje niespeánionych naukowców, które ni w ząb kupy siĊ nie trzymają, zostają kilometry kwadratowe grafomaĔstwa, którego czytaü nie sposób, zostają nudne do wyrzygu cykliszcza (vide Pern na przykáad), zostają powieĞci, które nie nadąĪają za rzeczywistoĞcią, zostają brednie o zielonych ludkach i latających talerzach (przy czym te ostatnie to nie Īadna SF, o czym od dawna wiedzą ci, którzy mają krewkie maáĪonki). Stop. Nie bĊdĊ wtykaá szpil SF. Sam, moi drodzy, czytujĊ sporo fantastyki naukowej. Idzie o to, Īe zniĪając siĊ do poziomu mierzwy kiepskich tekstów, tracimy z oczu to, co na niej wyrasta. A wyrastają dzieáa wybitne - o czym dalej. Drugie primo. PotĊpianie fantasy w czambuá, bo natáuczono w tej konwencji mnóstwo kiczów (spostrzeĪenie sáuszne, ale gdzieĪ kiczów nie ma?) to kolejna kula w Bogu ducha winny, podziurawiony chybionymi argumentami, páot. Bo czymĪe jest fantasy? Konwencją, Ğrodkiem literackiego wyrazu, instrumentem, narzĊdziem w rĊku autora. Jak je wykorzysta - jego sprawa. Czy obraĪamy siĊ na gitarĊ, Īe ktoĞ uĪywa jej do grania disco polo? Czy potĊpiamy dáuto za to, Īe ktoĞ wyrzeĨbi nim gigantycznego fallusa, miast „Piety”? Czy potĊpiamy kamerĊ za to, Īe ktoĞ nakrĊciá nią pornosa, a nie kolejnego “Blade Run- nera”? Nie! Dlaczego? Bo decyduje autor. Zawsze! Jego talent, jego indywidualnoĞü, jego chĊü do pracy. Przy okazji - literatura jest tak subiektywna w odbiorze, Īe wszelkie generalizacje skazane są na niepowodzenie. Spójrzmy na kolejny argument - czytając SF stajemy siĊ lepsi, bo wzbudza ona zainteresowanie nauką itd. A czy nie moĪe tak byü w wypadku fantasy? Skąd wĞród máodych nagáe zainteresowanie historią, Ğredniowieczem? Skąd fascynacje biaáą bronią (do tego stopnia, Īe niektórzy sami sobie ową broĔ - miecze, morgensterny prokurują)? Skąd zainteresowanie pradziejami Polski? Ano z fantasy. Jasne takich czytelników jest promil - ale czy wszyscy czytelnicy SF znają siĊ na fizyce, chemii, cybernetyce, informatyce etc..? Obecnie tak miecze, jak statki kosmiczne sáuĪą gáównie jako rekwizyt, ozdoba, dekoracja. Jaki autor sztafaĪ wybierze, jaki czytelnik sztafaĪ lubi - rzecz gustu, nie obiektywnej oceny, na którą stylizowany jest artykuá “O wyĪszoĞci…”. To, Īe ktoĞ lubi damskie ciuszki, nie znaczy wcale, Īe jest lepszym czáowiekiem od kogoĞ, kto lubi mĊskie. Oba rodzaje sáuĪą do czego innego. CóĪ jeszcze? Ano czytamy, Īe w SF „(…)czĊsto konstruuje siĊ Ğwiat by poruszyü pewne problemy filozoficzne, które trudno byáoby poruszyü w normalnym (…) Ğwiecie. W takim wypadku caáa konwencja SF jest jedynie Ğrodkiem zadawania pytaĔ” – koniec cytatu. Zapewniam CiĊ Tomku, a takĪe wszystkich innych przeciwników sword&sorcery, Īe i w fantasy znajdziemy stosowne przykáady. PowtórzĊ raz jeszcze - WSZYSTKO ZALEĩY OD AUTORA! Czy „CzarnoksiĊĪnik z Archipelagu” nie porusza waĪnych problemów? Czy „Wáadca pierĞcieni”, „Gar’ Ingawi” czy „Tigana” są wyzute z wszelkiej filozofii? A opo- 47 wiadania J. Soboty ze znakomitego cyklu „mortenowskiego”? (i nie mówcie mi, Īe to nie fantasy). Zastanówmy siĊ, czy fantasy moĪe pisaü byle dyletant, jak chce Autor, z którym mam przyjemnoĞü polemizowaü? OczywiĞcie moĪe. Tak jak i SF, co zdarza siĊ ostatnimi czasy nader czĊsto (za przykáad polecam tu „Wróbla”, skądinąd powieĞü dobrą). Stąd mamy tomiszcza naukowych bzdur i lapsusów, stąd mamy fantastykĊ, która nie nadąĪa za rzeczywistoĞcią, a wizje przyszáoĞci, jeĞliby mierzyü je stopniem sprawdzalnoĞci, funta káaków nie są warte. Ilu jest informatyków, piszących cyberpunka (bo na pewno nie są nimi Gibson czy Ziemkiewicz), ilu jest astrofizyków, opisujących podróĪe miĊdzygwiezdne? Co do tego, czy ksiąĪki powinny opowiadaü o maszynach, czy teĪ opisywaü ludzkie uczucia, emocje, psychikĊ, odpowiedĨ szanownego Autora, choü zapisana miĊdzy wierszami, jest jasna. KsiąĪki, rzecz jasna, powinny byü „o maszynach”. Caáa reszta, ta o uczuciach, to, jak wynika z omawianego artykuáu, Harlequiny! Czytaáem takich (o uczuciach) kilka . „Zbrodnie i karĊ” na przykáad. Albo „DĪumĊ”… Dalej idąc, dowiedzieü siĊ moĪna rzeczy bardzo interesujących. OtóĪ, moi drodzy, w SF nie ma schematów, szablonów et caetera. Nie ma i szlus! Dotąd myĞlaáem, Īe w co drugiej ksiąĪce SF wystĊpuje wątek eksploracji kosmosu i kontaktu z Obcymi, w drugiej poáowie są podróĪe w czasie i „cyber” (mniejsza punk to czy middle class). Ale Autor wie lepiej. Szablonów nie ma! Zatem sorry. Musiaáo mi siĊ przywidzieü. Czy fantasy traktowana jest jako „fajna bajka” pozwalająca oderwaü siĊ od rzeczywistoĞci? Zapewne czĊsto wáaĞnie tak bywa. Ale uáudą byáoby sądziü, Īe SF sáu- 48 Īy do czegoĞ innego. Literatura en masse to, moi drodzy, rozrywka. NiezaleĪnie od konwencji. Ci, którym czytanie najzwyczajniej w Ğwiecie daje przyjemnoĞü, siĊgną tak po fantasy jak i po SF, kryminaá czy powieĞü obyczajową. W wypadku SF nie musi to byü wcale „lekka space opera” – koniec cytatu (te szeĞü tomów „Diuny” swoje waĪy!). Kolejne baáamutne stwierdzenie znajdujemy pod koniec artykuáu. OtóĪ czytanie SF wymaga wiĊkszego oczytania niĪ fantasy. Prawda? Buuu, znowu nie! WeĨmy przykáad z naszego podwórka – A. Sapkowskiego. Moim skromnym zdaniem, by w peáni cieszyü siĊ jego ksiąĪkami, trzeba pierwej przeczytaü naprawdĊ sporo. WieloĞü aluzji, nawiązaĔ literackich, zabawy schematami, postaciami znanymi z kart innych powieĞci czy legend – ciekawe jak sobie z tym poradzi czáek nieoczytany? MyĞlĊ, Īe marnie. Wydaje mi siĊ, Īe opinie Autora, zdecydowanie zbyt pochopne, biorą siĊ z prostego faktu – nieznajomoĞci materii, o której pisze. To sposób myĞlenia doĞü czĊsty – nie znam czegoĞ, ale jestem przeciw. Czy takiej otwartoĞci umysáu uczy SF? Nie sądzĊ… By temu zaradziü, przeprowadzĊ jednorazowe báyskawiczne zajĊcia wyrównawcze. O tym bĊdzie druga, krótsza czĊĞü artykuáu. CzĊĞü druga Opinie nieprawdziwe i krzywdzące - to nie nowoĞü - biorą siĊ z niewiedzy. Zrozumcie, ja teĪ nie znoszĊ Andre Norton, Conana i im podobnych bredni! Ale i w fantasy są ksiąĪki (bardzo) wartoĞciowe. Za tym buĔczucznym stwierdzeniem winny iĞü przykáady. I pójdą, proszĊ bardzo! (zakáadam, Īe Sapkowskiego, Tolkiena i LeGuin czytaá kaĪdy, jeĞli nie – przeczytajcie, pogadamy potem) Do dzieáa. ZacznĊ od ksiąĪki polskiej, znakomitej. „Gar’Ingawi wyspa szczĊĞliwa” to dzieáo, które przeczy wszystkim stereotypom dotyczącym fantasy. Nie ma w nim elfów, krasnoludów et consortens, brak zdaáoby siĊ typowych schematów fabularnych. Jest przejmująca opowieĞü o wierze, przesycona filozofią, mistyką i humanizmem. „Tigana” to kolejna powieĞü, którą polecam wszystkim adwersarzom fantasy. Znów piĊknie napisana, wolna od dáuĪyzn, pobocznych, bezsensownych wątków, lania wody. ZnowuĪ brak elfów i krasnoludów, bez których - jak niektórzy sądzą nie ma fantasy. Mylą siĊ: jest. Wyborna. Doprawdy, dziwiĊ siĊ, Īe ksiąĪka ta nie zrobiáa u nas furory. OpowieĞü o walce uciĞnionego narodu z okupantem trafi do kaĪdego polskiego serca. ĩeby nie byáo, Īe tylko akcja siĊ liczy - „Tigana” to równieĪ waĪka, historiozoficzna myĞl. O co jeszcze warto zahaczyü? Na pewno o „PieĞĔ oberĪysty” Petera S. Beagle’a - prawdziwe arcydzieáo. Dalej – o „Mgáy Avalonu” pani Bradley. Nie zapominajmy o Patricii Mc Killipp, której ksiąĪki dopiero co zacząá wydawaü MAG. RadzĊ przeczytaü równieĪ wymykający siĊ jednoznacznym klasyfikacjom cykl G. Wolfe’a „KsiĊga Nowego SáoĔca”, który ociera siĊ o fantasy. Przeczytajcie „Amber” Zelazny’ego. Przeczytajcie „PamiĊü Smutek i CierĔ” Tada Williamsa! Przeczytajcie cykl Jordana (przy czym uwaga – z tomu na tom siĊ poprawia). Przeczytajcie „OpowieĞci z Narni” C. S. Lewisa. Przeczytajcie „KrainĊ Chichów” Carolla (tak, tak, to tzw. urban fantasy). Przeczytajcie powieĞci i opowiadania Kresa, „KorporacjĊ Wars’n’Guns” ĩerdziĔskiego czy „Most nad otcháanią” K.T. Lewandowskiego. Przeczytajcie. Zastanówcie siĊ sine ira et studio. Wtedy porozmawiamy. PrzytoczĊ jeszcze cytat z jednego z felietonów Wojtka SedeĔki. „Podziaáy gatunkowe w fantastyce mam za wymysá garderobianego, co segreguje ciuchy podáug kolorów, a nie jakoĞci wykonania. Literatura jest jedna!”(koniec cyt.). Tym optymistycznym stwierdzeniem zakoĔczĊ. Garderobianym – dobranoc. Maciej Guzek JOWISZ - STAROITALSKIE BÓSTWO JASNEGO NIEBA, POGODY, BàYSKAWIC, PIORUNÓW I WSZELKICH ZJAWISK PRZYRODY, PATRON PAēSTWA, WOJSKA, ZAWARTYCH TRAKTATÓW I DOBRYCH STOSUNKÓW MIĉDZYNARODO WYCH. OD IV WIEKU P. N. E. GàÓWNY BÓG RZYMU - JUPPITER OPTIMUS MAXIMUS, JOWISZ BYà SYNEM SATURNA I OPS, MĉĩEM JUNONY. W OKRESIE HELLENISTYCZNYM UTOĩSAMIANY Z ZEUSEM. JEGO IMIENIEM NAZYWALI RZYMIANIE DRUGĄPOD WZGLĉDEM JASNOĝCI PLANETĉ. PRZYSàOWIA ZWIĄZANE Z JOWISZEM * CO WOLNO JOWISZOWI TO NIE WOLNO WOàOWI. * KOGO JOWISZ CHCE ZGUBIû TEMU WPRZÓD ROZUM ODBIERA. JOWISZ - POPULARNA MARKA TELEWIZORÓW PRODUKOWANYCH ZA CZASÓW PRL -U. 49 rys. Piotr WoĞ Kom edia Szybciej. Michaá Protasiuk Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Dlaczego mam tak cholernego farta? Dlaczego wszystko ukáada siĊ po mojej myĞli? Dlaczego zawsze smakujĊ zwyciĊstwo, nigdy nie poznawszy goryczy poraĪki? Chyba gram z losem znaczonymi kartami. I jeszcze szybciej, niech ucieknĊ dziĞ przed Ğwitem, otul mnie gĊsty caáunie nocy. - Zwolnij, Darek- mówi siedząca na bocznym siedzeniu Monika. Monika, moja nowa dziewczyna. Byáa na rozkáadówce w „Playboy’u” trzy miesiące temu, tysiące facetów w caáej Polsce marzy teraz, aby ją posiąĞü. Jej zdjĊcia wiszą na setkach Ğcian w szarych blokach, wiĊzieniach i akademikach. A ona jest moja. Strzaáka licznika mija 50 km/h, upajam siĊ szybkoĞcią. - Darek, zwolnij, bojĊ siĊ. - Spokojnie, kochanie. Ze mną nic nie grozi, ja nigdy nie przegrywam.. ZbliĪamy siĊ do Wisáy, królowej polskich rzek. O 6 nad ranem na moĞcie Poniatowskiego nie ma ruchu. Teoretycznie tego duĪego fiata przede mną wcale nie powinno tam byü. Kto jedzie o tej porze z wyáączonymi tylnymi Ğwiatáami? Ale co to dla mnie, mistrza kierownicy. Znów muszĊ zademonstrowaü, Īe mam szybszy refleks niĪ reszta Ğmiertelników, Īe jestem od nich lepszy. Gwaátowny zwrot kierownicą w lewo, jestem na Ğrodkowym pasie. Daleko przede mną Ğwiatáa samochodu. Spokojnie, zdąĪĊ. Dlaczego, BoĪe, po raz kolejny wystawiasz mnie na próbĊ, czyĪ wielokrotnie nie demonstrowaáem Ci swojej doskonaáoĞci? CzyĪbyĞ we mnie wątpiá? Jak Ğmiesz? Mijam fiata, pokazując kierowcy obraĨliwy gest, gdy przed moim wozem wyrasta ciĊĪarówka. Kolejna próba. JesteĞ nudny, BoĪe. Kierownica w prawo, tuĪ przed nosem fiata. Pisk hamulców, poĞlizg i utrata panowania nad samochodem. Barierka przybliĪa siĊ w niesáychanym tempie, serce wali jak oszalaáe, Monika piszczy ze strachu. CzyĪbym tym razem przegraá wszystko? Auto masakruje barierkĊ i powoli szybuje w cháodne objĊcia Wisáy. - Zamknij siĊ suko!- mówiĊ do Moniki, bo jej krzyk dziaáa mi na nerwy. ĩadnego kolorowego filmu puszczonego w zwolnionym tempie, Īadnych rozkosznych scen z dzieciĔstwa. ĩadnego Ğwiatáa, tunelu czy dobrotliwego starca. ĩadnej wagi z dobrymi i záymi uczynkami. Jedynie cháód i ciemnoĞü. * * * - Nie!!! Znów to samo. Powtarzający siĊ od miesiąca koszmar senny byá coraz bardziej realny. Tym razem czuáem cháód rzeki, czuáem, jak brudna woda wdziera siĊ do gardáa, jak zalewa páuca. Z 50 trudem walczyáem o oddech w tym, z góry skazanym na poraĪkĊ, starciu. Dopiero, gdy zrezygnowany zaprzestawaáem walki, Morfeusz wypuszczaá mnie ze swych objĊü. Jak zwykle leĪaáem na skrzypiącym áóĪku w maáej, zasyfionej kawalerce. Zapaliáem lampkĊ. Stojący na szafce budzik wskazywaá kilka minut po trzeciej w nocy. Wspomnienia byáy bezlitosne. Natychmiast wypeániaáy gáowĊ, nie dając najmniejszych szans, aby pomyĞleü o czymĞ przyjemnym. Chciaáem na powrót zapaĞü w otcháaĔ snu, która przynosiáa najwiĊkszą ulgĊ - zapomnienie. We Ğnie przynajmniej byáem kimĞ: máody, przystojny, bogaty, sypiający z miss listopada. A na jawie? Marny dziennikarz opisujący w lokalnej gazecie sensacje w rodzaju zlotu handlarzy trzodą chlewną, a po nocach przeĪywający flaubertowskie mĊki, pisząc od kilku lat powieĞü. I ciągle pozbawiony kobiety. Pozbawiony najbliĪej osoby, do której mógábym siĊ zwróciü, z którą mógábym szczerze porozmawiaü, w pierĞ której mógábym siĊ wtuliü po sennym koszmarze. DziĞ wieczorem kolejne wyznane uczucie znów przyniosáo brutalną, bezwzglĊdną odmowĊ. Który to juĪ raz? RachubĊ straciáem dawno temu. MyĞli o samobójstwie z miáoĞci opuĞciáy mnie, gdy skoĔczyáem 8 lat. Obecnie byáem 0 lat straszy i brnąáem przez Īycie, niczym przez zdradliwe bagno, w poszukiwaniu prawdziwej miáoĞci. JeĞli platoĔska teoria o pĊkniĊtych poáówkach dusz, szukających siĊ w Īyciu doczesnym, byáa prawdziwa, wówczas druga czĊĞü mojej duszy najpewniej dawno temu zginĊáa w nieszczĊĞliwym wypadku, przeniosáa siĊ na antypody lub wstąpiáa do zakonu. Chcąc poradziü sobie ze wspomnieniami zacząáem kontemplowaü pĊkniĊcie na suficie. W pewnym stopniu uspokajaáo to natrĊtne myĞli i przynosiáo ulgĊ. Za kilka dni wszystko powinno wróciü do normy. Powinienem zapomnieü o miáosnym zawodzie i powinienem zacząü rozglądaü siĊ za kimĞ nowym, jak zawsze. Na razie byáo jednak Ĩle, na razie za bardzo bolaáo. PoleĪaáem tak z póá godziny, po czym zgasiáem Ğwiatáo. Zasnąáem szybko. Tym razem nie miaáem snów. * * * NastĊpnym dniem byáa sobota, nie musiaáem iĞü do pracy. DzieĔ ten w najbrutalniejszy sposób w niczym nie róĪniá siĊ od typowej soboty. Byá zwyczajną do bólu sobotą, jedną z kilkuset podobnych do siebie, jakie przeĪyáem od zakoĔczenia studiów. Wieczorem, nie mając siĊ gdzie podziaü, nie mając do kogo zadzwoniü, poszedáem samotnie na piwo. BĊdąc w nieco depresyjnym nastroju, postanowiáem siĊ upiü. A jeĞli ktoĞ zacznie mi wspóáczuü i przysiądzie siĊ do stolika, tylko siĊ z tego cieszyü. SamotnoĞü byáa czymĞ, czego siĊ najbardziej obawiaáem, a los samotnoĞci nigdy mi nie oszczĊdzaá. Los skazywaá mnie na wieczne cierpienie, byáem niczym grzesznik w piekle. Tylko, Īe ja niczym nie zawiniáem. Zawsze wiodáem bogobojne Īycie, byáem dobrym chrzeĞcijaninem. Tymczasem Bóg, niczym Hioba, wystawiaá mnie ciągle na próbĊ. Miaáem nadziejĊ, Īe wkrótce okres sprawdzianu minie i dostaną coĞ wreszcie od Īycia. Nadzieją tą Īywiáem siĊ ponad 20 lat. Po czwartym piwie zaczĊáo krĊciü mi siĊ w gáowie. SzczĊĞliwy, zapomniawszy o doczesnych troskach, zamówiáem kolejny kufel. Pijąc záoty napój bogów, niewidzącym wzrokiem Ğlepca, zacząáem taksowaü otoczenie. Pub byá zapeániony, jak to w sobotni wieczór. PrzewaĪaáa máodzieĪ, studenci filozofujący przy piwie i prowadzący pseudointelektualne dyskusje. Gówniarze myĞlący, Īe wiedzą o Īyciu wystarczająco duĪo, by udawaü, Īe są juĪ doroĞli. Ale nie gardziáem nimi, sam kiedyĞ taki byáem. Obok siedziaáa trójka niemáodych juĪ mĊĪczyzn. Chyba byli biznesmenami: ubrani w nienaganne czarne garnitury z kamizelkami, przy stoliku postawili trzy czarne aktówki. Czekaü tylko, kiedy zadzwoni komórka. - To nie powinno byü trudne - z gwaru rozmów wypeániających knajpĊ, spoĞród strzĊpków wypowiadanych zdaĔ, me wprawne ucho wychwyciáo gáos jednego z nich. - Przygotowujemy siĊ 5 juĪ tyle lat jeĞli zaatakujemy w tej chwili, powinniĞmy zwyciĊĪyü. - Zapominasz, Īe wróg nie Ğpi. - Nasz wróg? A kimĪe on jest, abyĞmy nadal musieli siĊ obawiaü? Po tylu latach pracy organicznej, Bóg juĪ nam nie zagraĪa. Armageddon bĊdzie jedynie czystą pokazówką, zwykáą demonstracją siá. Ostateczna bitwa zostaáa juĪ dawno temu przesądzona. - Sáusznie prawisz, przyjacielu - do rozmowy wáączyá siĊ trzeci z nich, najmáodszy i najprzystojniejszy. - Moim zdaniem nie powinniĞmy zwlekaü. Im zaatakujemy prĊdzej, tym lepiej. Bóg i tak nie ma najmniejszych szans na zwyciĊstwo. - Wypijmy za to - pierwszy uniósá kufel, pozostali zrobili to samo. Stuk - kufle uderzyáy o siebie, piwo zostaáo wzburzone, polaáa siĊ piana. Skwitowali to Ğmiechem. - Za Armageddon! - Za Armageddon. Niech stanie siĊ dziĞ w nocy. Dopiáem piąte piwo i powoli wyszedáem na zewnątrz. Przyjemne, cháodne powietrze nocy otrzeĨwiáo mnie nieco. Postanowiáem pozostaü przy zdrowych zmysáach, wiĊc nie wracaáem do tego, co usáyszaáem przed chwilą. rys. Piotr WoĞ Niedziela byáa wyjątkowo gorąca. Z nieba laá siĊ Īar, dawno niewidziany na początku czerwca. Nie daáo siĊ myĞleü, kaĪdy oddech áapaáem z trudem, jak ryba wyrzucona z Īyciodajnej wody na piasek. W nocy znów miaáem koszmar o Ğmierci. Ponownie jechaáem z piĊkną dziewczyną, ponownie wypadaliĞmy przez barierkĊ i tonĊliĞmy w WiĞle. To nie przypadek, ten sen coĞ znaczy. BĊdĊ siĊ musiaá wystrzegaü szybkiej jazdy. Wydarzenie wczorajszego wieczora ciągle stawaáo mi przed oczyma. CzyĪbym byá Ğwiadkiem narady najprawdziwszych diabáów, które planowaáy ostateczny atak na ZiemiĊ? Ale przecieĪ wedáug ich rozmów Armageddon powinien mieü miejsce w nocy z soboty na niedzielĊ, tymczasem nic takiego siĊ nie wydarzyáo. Albo to przespaáem. Miaáem kaca, takĪe moralnego. Dawno juĪ nie upiáem siĊ w samotnoĞci. Gdybym tylko miaá siĊ z kim upijaü, chodziábym nawalony codziennie. Gdybym tylko miaá kogoĞ… Wspomnienia, niczym niesforne demony, znów atakowaáy. Jak nietoperze we wáosy, wplątywaáy siĊ w myĞli, nie dając siĊ wyrzuciü. Usiadáem na áóĪku, które zaskrzypiaáo niemiáosiernie. Gorąco jak w piekle. Zdjąáem koszulkĊ, pot laá siĊ ze mnie jak z maratoĔczyka po ukoĔczeniu biegu, Ğciekaá po czole, dostawaá siĊ nawet do oczu, co powodowaáo pieczenie. Zacząáem przecieraü powieki, jednak dáonie takĪe miaáem caáe mokre od potu. Nasiliáo to tylko ból. Dlaczego nie potrafiĊ nic robiü? Czym Ci BoĪe zawiniáem, Īe nie obdarzyáeĞ mnie Īadnym talentem? Nawet ta moja pisanina… Dam gáowĊ, Īe po ukoĔczeniu powieĞci nie znajdĊ dla niej Īadnego wydawcy, a jeĞli nawet znajdĊ, to tylko po to, aby zostaü póĨniej bezlitoĞnie wyĞmianym przez krytykĊ. JeĞli coĞ mi siĊ w Īyciu udaje, jest to tylko pozorne zwyciĊstwo. Los odsáania siĊ, ni- 52 czym wytrawny bokser, aby potem zadaü cios, który powali mnie na ring. IleĪ juĪ razy sáyszaáem odliczającego sĊdziego? Zwykáem wstawaü, nim ogáoszony zostaá nokaut, ale czy bĊdzie tak zawsze? BoĪe, kiedy zadasz wreszcie cios, który zmiaĪdĪy mi nos i odbierze chĊü dalszej walki? Gorąco jak w piekle. I nagle doznaáem olĞnienia, w gáowie zmaterializowaáa siĊ pewna myĞl. Pierwotnie skojarzenie to wydawaáo siĊ byü tak absurdalne, Īe odsunąáem je najgáĊbiej, jak to byáo moĪliwe, jednak powoli, gdy nieĞmiaáo bawiáem siĊ tym pomysáem, gdy niby od niechcenia i przypadkiem, wracaáem do niego, stawaá siĊ coraz bardziej realny. ĩyáem w piekle. Moje dotychczasowe Īycie byáo karą za grzechy, popeánione w poprzednim wcieleniu. W tym wcieleniu, którego dotyczyá powtarzający siĊ senny koszmar. Dobrze pamiĊtaáem ostatnie chwile Īycia. Byáem z piĊkną kobietą, zbyt pewny siebie, popisujący siĊ brawurową jazdą. Zginąáem jak Īyáem: szybko, widowiskowo i nie sam. SamotnoĞü, najwiĊksza trwoga. CoĞ, czego najbardziej siĊ obawiaáem i coĞ, czego nigdy nie poznaáem. Przyszáa na to pora dopiero po Ğmierci. Tak pragnąáem miáoĞci i nigdy jej nie dostaáem. Gotów byáem siĊ czoágaü, poniĪaü, aby tylko zostaü pokochanym. Na próĪno. To najwiĊksza kara: nie dostaü tego, czego najbardziej siĊ pragnie. Szatan jest cwany, ból fizyczny moĪna wytrzymaü. ZaciĞnie siĊ zĊby i bĊdzie myĞlaáo o tym, Īe wkrótce cierpienie minie. Tymczasem ta udrĊka trwa wiecznie. Wiecznie? A co, jeĞli odbiorĊ sobie teraz Īycie? Jestem w piekle, stąd nie ma chyba ucieczki. Czy ponownie moje uczynki zostaną osądzone? JeĞli tak, powinienem trafiü teraz do raju, prowadziáem uczciwe Īycie. CóĪ za doskonaáa antynomia, blednie przy mnie matematyczny paradoks káamcy: Īycie w piekle byáo uczciwym Īyciem. Wyszedáem na dwór. Na odlegáej Ziemi toczyáa siĊ mityczna walka dobra ze záem, podczas gdy daleko na dole, w samym piekle, zaczynaáo siĊ lato. Wstąpiáem do sklepu i kupiáem butelkĊ coli. Sącząc ciepáy, obrzydliwie sáodki napój, szedáem w kierunku Wisáy. Zdaáem sobie z tego sprawĊ dopiero, gdy stanąáem na moĞcie. Tak pracowaáa moja podĞwiadomoĞü - wracaáem na miejsce Ğmierci. Jak marionetka, pozbawiony byáem teraz wszelkich emocji. BezmyĞlnie wpatrywaáem siĊ w wykonujące obáąkaĔczy taniec, wiry wody, wiele metrów poniĪej. Wiry, niczym podstĊpny iluzjonista, hipnotyzowaáy mnie, zachĊcając do podjĊcia radykalnego kroku. W obliczu tego skok nie byá trudną decyzją. Dopiero, gdy znalazáem siĊ w powietrzu, pomyĞlaáem sobie, Īe w koĔcu mogĊ siĊ myliü. Byáo juĪ trochĊ za póĨno. Woda miaáa twardoĞü betonu. * * * - Miaá pan cholerne szczĊĞcie. Otworzyáem oczy. - Dlaczego pan skakaá? Nie odpowiedziaáem. Doktor podrapaá siĊ dáugopisem po áysinie. - Pan jest ciĊĪko chory. - NaprawdĊ? - Gdy pana reanimowaliĞmy, trochĊ pan mówiá. - Co? - ĩe znajduje siĊ pan w piekle i o tym, Īe podsáuchaá pan tajną naradĊ diabáów. - To prawda - lekarz budziá we mnie zaufanie, byá jak dobry wujek, któremu mogáem zwierzyü siĊ z problemów i oczekiwaü porady. 53 - Wydaje mi siĊ, Īe ma pan schizofreniĊ paranoidalną. Wszystkie objawy potwierdzają moją hipotezĊ: paĔskie halucynacje, samobójcze próby i caákowite wyobcowanie ze spoáeczeĔstwa. SprawdzaliĞmy w pana pracy. Pan nie ma wcale znajomych, nie spotyka siĊ z kobietami… To byáo juĪ nadto. - Pan niczego nie rozumie! Ja chcĊ, to oni nie chcą!!! To kara za moje dawne, grzeszne Īycie! Poderwaáem siĊ, aby potrząsnąü lekarzem, aby wyrwaü go z tego zaklĊtego snu niezrozumienia, gdy potĊĪna siáa rzuciáa mnie z powrotem na áóĪko. Byáem przywiązany. Rzemienie oplataáy me nadgarstki i kostki, pozostawiając jednak tyle luzu, iĪ początkowo nie zdawaáem sobie sprawy z ich istnienia. - W dodatku napady histerii. Przypadek kliniczny… - doktor zapisaá coĞ w notatniku, po czym odwróciá siĊ na piĊcie i wyszedá. Pod biaáym fartuchem ukrywaá ogon. Ciasno zwiniĊty, na tyle jednak niewystarczająco, Īe czarna, puszysta kitka wydostawaáa siĊ na zewnątrz. PrzeraĪony zacząáem gáoĞno krzyczeü. Nic juĪ siĊ nie liczyáo. Mogli mnie oskarĪyü o najciĊĪszą chorobĊ psychiczną, mogli zamknąü w zakáadzie psychiatrycznym, który byá niczym innym, jak tylko najwymyĞlniejszą izbą tortur sáug piekieá. Lekarz wróciá za kilka minut z wielką strzykawką. Tym razem dobrotliwy uĞmiech zniknąá z jego twarzy. Pozostaá jedynie záowieszczy, diabelski grymas. Napinaáem miĊĞnie z caáych siá, ale jakby na przekór temu, igáa gáadko weszáa w ramiĊ. Powietrze w pokoju zaczynaáo powoli gĊstnieü, traciáo przezroczystoĞü. Powieki stopniowo zasnuwaáa mgáa. Gdy widziaáem jedynie nieostre, rozmyte kontury przedmiotów, umysá osunąá siĊ w mrok. * * * - ObudĨ siĊ! - ktoĞ silnie potrząsnąá moim ramieniem. W pokoju panowaáa idealna ciemnoĞü. Sáyszaáem gáos, ale nie widziaáem nikogo. - Kto tam? - JesteĞmy tu po to, by ci pomóc. Z wybawieniem przyszáy mi niewidzialne anioáy. Pan, widząc Īe cierpiĊ niesáusznie, przysáaá na pomoc Swe sáugi. Ostre Ğwiatáo zapalonej latarki natychmiast rozwiaáo te nadzieje. W szpitalnej klitce staáo dwóch mĊĪczyzn (starszy i máodszy) ubranych w spodnie moro i zielone, wojskowe kurtki z naszywkami przedstawiającymi literĊ A, w miejscu, gdzie powinny byü wojskowe insygnia. Starszy byá w okularach. UWAGA, UWAGA!! Zdecydowane ciĊcia ostrych noĪy wyswobodziáy mnie z niewoli. - Kim jesteĞcie? - Potem ci to wyjaĞnimy, na razie nie ma na to czasu. Uciekniemy oknem. Owiewaáo mnie zimne powietrze nocy, kurczowo trzymaáem siĊ liny, powoli opuszczając siĊ w dóá. Tylko drugie piĊtro, a miaáem wraĪenie, jakby moja wĊdrówka trwaáa dáugie godziny. Wreszcie staáem na pewnym gruncie, przemarzniĊty, na bosaka i w szpitalnej pidĪamie. Wkrótce doáączyli do mnie wybawcy. Na szpitalnym dziedziĔcu staáa furgonetka z napisem „SprzedaĪ Ğledzi: Kowalski & Co.”. - Tam! - zakomenderowaá starszy. WeszliĞmy na tyá wozu, samochód ruszyá z piskiem opon. - Przebierz siĊ - wáadczym tonem powiedziaá máodszy dając normalne ciuchy. - Wytáumaczycie mi wreszcie, co siĊ u dzieje? - JuĪ siĊ robi - starszy zdjąá okulary - Nazywam siĊ Michaá. - Jestem Piotr - wtrąciá siĊ máodszy - Samochód prowadzi Adam. - Sudiujemy socjologiĊ. Dwa lata temu zaáoĪyliĞmy Anarchistyczny Front Wyzwolenia. - Naczelnym zadaniem naszej organizacji jest zniesienie wáadzy paĔstwowej na drodze re- 54 wolucyjnej walki. - Obecnie jesteĞmy na tropie olbrzymiej afery, która ostatecznie oĞmieszy i poniĪy polski rząd, a ty nam w tym pomoĪesz. - O czym wy mówicie? - Na twój trop wpadliĞmy póátora miesiąca temu. Piotr wáamaá siĊ do komputerów UOP-u i wyczytaá tam o tajnej akcji pod kryptonimem „Rajski Ogród”. Celem tej akcji byáo przetestowanie nowego gazu bojowego, pod tą samą nazwą. Do mieszkaĔ kilkudziesiĊciu caákowicie samotnych, wybranych w losowy sposób, osób, od miesiąca, przewodami kanalizacyjnymi, wprowadzany byá Rajski Ogród. W maáych dawkach gaz ten wywoáuje halucynacje, powoduje koszmary senne, dziaáa otĊpiająco. W dawce zwiĊkszonej jest powodem stanów depresyjnych, samobójczych prób. Po przekroczeniu iloĞci krytycznej, gaz jest Ğmiertelny. I co w nim najlepszego, nie zostawia najmniejszych Ğladów. Ty byáeĞ pierwszym, który porwaá siĊ na swoje Īycie. ByáeĞ pod ciągáym nadzorem, wiĊc dlatego akcja ratunkowa przebiegaáa tak szybko i zdąĪyli ciĊ wyratowaü. Mieli zamiar wcisnąü ci bajkĊ o schizofrenii i dokáadnie przebadaü, by zobaczyü jak Rajski Ogród wpáywa na ludzki mózg. Potem, gdy przestaábyĞ byü im potrzebny kulka w áeb i po wszystkim. Tak wáaĞnie dziaáa aparat paĔstwowy. JesteĞ w tej chwili naszą najpotĊĪniejszą bronią. Przy naszej pomocy nagrasz oĞwiadczenie, które wyĞlemy do niezaleĪnych dziennikarzy. Mamy wielkie szanse zwyciĊstwa w tej walce… Gdy skoĔczyá mówiü, samochód, jakby dokáadnie na to tylko czekaá, gwaátownie wyhamowaá. Niewidzialna dáoĔ siáy bezwáadnoĞci pchnĊáa nas na ĞcianĊ. Michaá bezgáoĞnie wypowiedziaá wulgarne przekleĔstwo. - Dopadli nas. Piotr gwaátownym kopniĊciem otworzyá tylne drzwi furgonetki, wypadliĞmy na zewnątrz. Przywitaáa nas kanonada strzaáów z broni automatycznej. Pociski, niczym natrĊtne komary, dopadáy Michaáa. Padaá w zwolnionym tempie, z ran na piersiach tryskaáa krew. Piotr zostaá gdzieĞ w tyle, jak oszalaáy biegáem przed siebie wąską uliczką. Znalazáem siĊ na podwórku. To byáa studnia, puáapka bez wyjĞcia. Sáyszaáem za sobą odgáosy przeĞladowców. Dzikie, zwierzĊce pokrzykiwania. Oni nie byli ludĨmi. Ostatkiem siá obróciáem siĊ, by spojrzeü Ğmierci w twarz. Na podwórko wpadáa chmara diabáów. PosturĊ mieli ludzką, jednak nogi koĔczyáy siĊ kopytami, gáoĞno uderzającymi o bruk. Ich twarze byáy wilcze, z ust toczyli pianĊ. Oczy Ğwieciáy siĊ zwáowróĪbnym, czerwonym blaskiem. W dáoniach dzierĪyli karabiny maszynowe. Jeden z nich podszedá do mnie i pociągnąá za spust. Serce stanĊáo w miejscu, ciaáo stĊĪaáo oczekując przeszywającego bólu wynikáego ze spotkania z oáowiem. Nic takiego siĊ nie staáo. Karabin, owszem, wystrzeliá, na bok posypaáy siĊ áuski. A ja nadal byáem Īywy. - Ty nie moĪesz zginąü - wycharczaá diabeá - Twoje cierpienie jest wieczne. RozeĞmiaá siĊ gáoĞno, po czym uderzyá mnie z caáej siáy kolbą po gáowie. * * * Czajnik mile zagwizdaá, poĞpieszyáem do kuchni zalaü herbatĊ. Od czasu choroby i kilkudniowej wizyty w szpitalu nie czuáem siĊ najlepiej. WáaĞciwie nie wychodziáem z domu, piáem duĪo ciepáej herbaty. Lekarz powiedziaá, Īe w szpitalu miaáem bardzo wysoką gorączkĊ, majaczyáem, a nawet chodziáem w maglinie po oddziale. Nic teraz z tego nie pamiĊtaáem, jedynie jakieĞ kontury postaci i ból gáowy, kiedy spadáem ze schodów i uderzyáem w posadzkĊ. Opatulony w koc, ze szklanką gorącego napoju, usiadáem przed telewizorem. K O N I E C 55 Joanna WoáyĔska Saga o Celtach, cz.III Streszczenie poprzedniego odcinka: poprzedniego odcinka nie byáo. W tym odcinku sagi chciaáabym zro biü drobną dygresjĊ, porzuciü na moment chronologiĊ tudzieĪ rozwaĪania mitologiczne i oddaü siĊ refleksji na tematy wspóáczesne. Skáoniá mnie do tego telefon, który zadzwoniá w pewne czwartkowe, wczesne popoáudnie. Po drugiej stronie áącza odezwaá siĊ Mistrz, czyli doktor Piotr Klafkowski (kto byá na Pyrkonie, wie, kim on jest; kto nie byá, sam sobie winien) z imperatywem, abym do koĔca czerwca spisaáa moje wystąpienie na Konwersatorium Celtyckim w poznaĔskim Domu Bretanii i zaniosáa tamĪe, jako Īe Dom Bretanii przygotowuje wydawnictwo na Festiwal Celtycki i chcą, aby pojawiáy siĊ w nim nasze prelekcje. Nasze, czyli tych nawiedzonych celtofilów, którzy zajmowali siĊ tematami takimi jak rycerze Okrągáego Stoáu, prawdziwa historia Williama Wallace’a (Grzesiek powaĪnie zachwiaá mym Ğwiatopoglądem) czy kobiety u Celtów. Moja prelekcja traktowaáa o Celtach we wspóáczesnej kulturze popularnej, a zrobiáam ją dlatego, Īe akurat do tego tematu, z racji napisania magisterki „ObecnoĞü mitów i tradycji celtyckich we wspóáczesnej kulturze popularnej” nie musiaáam siĊ specjalnie przygotowywaü (gdyby ktoĞ chciaá wiedzieü, gdzie siĊ takie prace pisuje, to informujĊ, Īe i Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM). I o 56 tym teĪ bĊdzie tegonumerowa dygresja. O Celtach tu i ówdzie, poniewaĪ temu zjawisku zawdziĊczacie, drodzy czytelnicy, obecnoĞü „Sagi o Celtach” na áamach „Innych Planet”. Olbrzymią popularnoĞü tego ludu, który dawno juĪ zniknąá z powierzchni tej najmilszej z planet, najlepiej bowiem widaü w fantastyce, szczególnie zaĞ w fantasy i, oczywiĞcie, w muzyce. Ich obecnoĞü w fantasy nie dziwi: wszak mity celtyckie stanowią nie tylko korzenie, ale równieĪ pieĔ i solidne konary mitów arturiaĔskich. Przykro mi, jeĞli niszczĊ komuĞ Ğwiatopogląd, ale ĞwiĊty Graal to motyw jak najbardziej pogaĔski, tylko lekko podrasowany. Jednak mniejsza o króla Artura, który, jak twierdziá swego czasu Sapkowski, sprawiá, Īe fantasy anglosaska daje siĊ czytaü, a polska nie. Od pewnego czasu pisarze siĊgają do rzeczonych korzeni, posáugując siĊ motywami mitycznymi, nierzadko mocno przetworzonymi. Najlepszym przykáadem jest Ğ.p. Roger Zelazny w cyklu „Amber”, gdzie aluzje celtyckie (i arturiaĔskie) są niekiedy piĊtrowe czy David Gemmel, który w „Knights of Dark Renown” swobodnie miesza irlandzkie mity inwazyjne z walijskim „Mabinogionem”. A ci dwaj autorzy stanowią zaledwie uáamek procenta. Trudno nie wspomnieü o „Wáadcy PierĞcieni”, który w warstwie lingwistycznej zawdziĊcza bardzo wiele jĊzykowi walijskiemu, nie mówiąc juĪ o tym, Īe bez Aes Sidhe z legend irlandzkich nie byáoby elfów takimi, jakie znamy je dzisiaj. Zainteresowanie Celtami gwaátownie wzrosáo wraz z początkami ruchu hipisowskiego: dzieci-kwiaty, poszukujące wáasnej toĪsamoĞci, siĊgnĊáy do Ĩródeá i spróbowaáy odnowiü dawne rytuaáy oraz wierzenia. No i mamy teraz Nowy Zakon Druidów czy teĪ taĔce nago w Glaston- bury podczas przesilenia, reklamowane jako „celtyckie”. Ciekawe, dlaczego kontestacja przyczyniáa siĊ do odrodzenia wáaĞnie kultów celtyckich, a nie na przykáad rzymskich orgii, które wszak zdają siĊ bliĪsze idei wolnej miáoĞci. Prawdopodobnie ma to coĞ wspólnego z celtyckim barbarzyĔstwem, umiáowaniem wolnoĞci i nieuporządkowaniem, które to tak piĊknie opisywaá Cezar w swych pamiĊtnikach: Celtowie jawili siĊ jako absolutne zaprzeczenie wartoĞci uporządkowanych Rzymian. Mówiąc krótko, archetyp anarchistów. Do tego wielbicieli opowieĞci o nieszczĊĞliwych miáoĞciach, czyli romantyków. Hipisi mogli siĊ z kimĞ utoĪsamiü: bo jakĪe tu czuü wiĊĨ z krwioĪerczymi Wikingami czy Grekami homoseksualistami, o hiszpaĔskiej Inkwizycji, której siĊ nikt nie spodziewa, nie wspominając? Niewątpliwie przyczyniáa siĊ do tego takĪe muzyka, rozwój nurtu folk i ponowne odkrycie ludowej muzyki Irlandii i Szkocji, do lat szeĞüdziesiątych uwaĪanej za nudne rzĊpolenie – ludzie mieli do niej stosunek mniej wiĊcej taki, jak przeciĊtny Polak do pieĞni ludowych z Mazowsza (która tak naprawdĊ niewiele siĊ róĪni od nosowych, ponurych irlandzkich zawodzeĔ w sean nos, czyli starym stylu). Paradoksalnie, to Amerykanie przywieĨli muzykĊ irlandzką z powrotem do Irlandii: popularnoĞü nurtu country, który wszak wywodziá siĊ z tradycyjnej muzyki irlandzkiej i szkockiej sprawiáa, Īe wyspiarze záapali za skrzypce i bodhrany (takie bĊbenki), aby pokazaü, Īe oni teĪ potrafią. I pokazali, do tego stopnia, Īe teraz nawet paskudne piosenki popularne nie mogą obyü siĊ bez zawodzenia flaĪoletu (czyli tin whistle) w tle. NastĊpuje teĪ powolne odkáamanie historii Celtów: i tych staroĪytnych, i ludów od nich siĊ wywodzących. Pierwszym mitem, który obalono, byáa ta sáynna ofiara skáadana z pierworodnych synów na irlandzkiej równinie Cromm Cruachowi: okazaáo siĊ bowiem, Īe wĞród Celtów nie istniaáa primogenitura. Drugim zaĞ rzymskie drogi, które, jak siĊ okazaáo, zbudowane zostaáy na celtyckich traktach. Celtowie, jako lud z początku koczowniczy, swą mobilnoĞü zawdziĊczaá przede wszystkim koniom i wozom, które po czymĞ musiaáy siĊ poruszaü. Trzecim zaĞ to, Īe to IRA jest diabáem wcielonym: wszak to UFF, protestancka bojówka, zapowiedziaáa parĊ dni temu, Īe bĊdzie strzelaü. Ale najwiĊkszym paradoksem jest popularnoĞü Celtów w Polsce. Rozumiem, Īe Polak i Irlandczyk mają trzy cech wspólne: katolicyzm, patriotyzm i alkoholizm, a Szkoci zostali ponoü wypĊdzeni z Krakowa za rozrzutnoĞü. Rozumiem, Īe ruchy celtyckie pojawiają siĊ tam, gdzie Celtowie rzeczywiĞcie egzystowali i zostawili potomków. Ale w Polsce celtolubstwo wystĊpuje POMIMO tego, Īe nie ma dostĊpu do Īadnych porządnych Ĩródeá (wiem, co piszĊ). Najlepszym dostĊpnym Ĩródáem wiedzy o Celtach są wykáady Mistrza Klafkowskiego, bo ksiąĪek pojawiáo siĊ jak na lekarstwo, a poza tym i tak są niedostĊpne. A jednak ludzie sáuchają muzyki celtyckiej, ba, nawet ją grają na Polconie (Open Folk). Czytają teĪ ksiąĪ- 57 ki Marion Zimmer Bradley i Stephena Lawheada, o Sapkowskim nie wspomnĊ. Ten przecieĪ sam twierdzi, Īe Starszą MowĊ opará na jĊzykach celtyckich (przynajmniej wizualnie) i uwaĪa, ze zna siĊ na Celtach najlepiej w Polsce (szkoda, Īe na Pyrkonie nie spotkaá siĊ z Klafkowskim. Przynajmniej dostaáby nagáego, ostrego ataku kompleksu niĪszoĞci). CóĪ, jako antropolog kultury rozglądam siĊ wokóá i dziwiĊ, jak mi nakazano na studiach. DziwiĊ siĊ coraz bardziej i zastanawiam, poniewaĪ wáasne celtolubstwo potrafiĊ wytáumaczyü i zracjonalizowaü, jednak powody, dla których inni teĪ lubią Celtów, są dla mnie tajemnicą. Szczególnie, Īe wiedzą o nich mniej, niĪ ja, o czym przekonaáam siĊ na koncercie Loreeny McKennitt. I wáaĞciwie o tym miaáa byü ta dygresja. W przyszáym odcinku bĊdzie juĪ normalnie o mitach, które daáy początek opowieĞciom o rycerzach Okrągáego Stoáu. PS: Wszelkie petycje o wydrukowanie na áamach „Innych Planet” fragmentów mej pracy magisterskiej naleĪy kierowaü pod adresem redakcji. Joanna WoáyĔska 58 LIST Chciabym podzieli siÆ z czytelnikami „Innych planet” kilkoma uwagami, skreylonymi na marginesie Pyrkonu’2000. Ogólnie z Poznaniem czujÆ siÆ zwizany emocjonalnie, bo tu wydaem trzy ksiki („Homo determinatus”, „MarcjannÆ i anioów”, a ostatnio „owców meteorów”), w UAM powstaa take praca dyplomowa Magdy kniedziewskiej nt. mojego literackiego bohatera, no i regularnie uczestniczÆ w konwentach Drugiej Ery, a take publikujÆ w „Innych planetach”. Pyrkon by udany, przyjechao sporo interesujcych autorów, wydawców i fanów, wzajemne usytuowanie oyrodka konwentowego i hotelu okazao siÆ doskonae, a referaty odbyway siÆ w przestronnym holu, który praktycznie móg pomieyci dowoln liczbÆ uczestników bez obawy zgniecenia, zadeptania lub uduszenia. Przypuszczam, e w nastÆpnych latach ranga poznaÍskich spotkaÍ bÆdzie nadal rosa, bo PoznaÍ dysponuje grup aktywnych, zdolnych i ambitnych fanów. W trakcie Pyrkonu kolportowany by 6 numer „Innych planet”, gdzie m.in. zamieszczono recenzjÆ Wojtka Szydy dotyczc mojej nowej ksiki „owcy meteorów”. RecenzjÆ pozytywn (z czego siÆ cieszÆ, oczywiycie), ale nade wszystko napisan z zaciÆciem, erudycj i - co bardzo wane - merytoryczn, zwiÆ|le objayniajc, skd wziÆa siÆ taka czy inna opinia. Z tego cieszÆ siÆ jeszcze bardziej, bo na naszym rynku na lekarstwo jest dobrych krytyków literackich, dysponujcych odpowiednim instrumentarium w dziedzinie fantastyki. Co prawda Wojtek powanie przymierza siÆ do pisarstwa, bÆdzie wiÆc kolejny pisarzokrytyk, ale widocznie u nas tak ju by musi. Wracajc do recenzji z „owców meteorów”, to niewiele mam do skomentowania - Wojtek przedstawi nam swój punkt widzenia, który w kwestii przesania i motywacji utworów w duym stopniu pokrywa siÆ z moim wasnym. Chciabym jedynie dodaÂ, e nowela „Czterdziestu maych kochanków” nie bya inspirowana przez Marqueza, a motyw zawracajcego statku wzi siÆ std, e po osigniÆciu „yciowej osobliwoyci” w ukazanym ywiecie jedni mog iy dalej, a inni musz wróciÂ, aby uzupeni ziemsk edukacjÆ. Ponadto, w utworze „Przyniey mi serce Matki Teresy” nie podaem yciek wydeptan przez Dukaja („Ziemia Chrystusa”) czy Koodziejczaka („Lotniarz”), lecz rozwijaem pewne elementy sztafau ywiatów wykreowanych przeze mnie znacznie wczeyniej („Szlaki istnienia” i „Marcjanna i anioowie”). Moje dawniejsze utwory nie s zbyt dobrze znane, dlatego chÆtnie widziabym ich wznawianie. By moe, e sprawÆ uda siÆ zrealizowa za pomoc internetu. Sie ma przyszoyÂ, ale nam wci potrzebne s wydawnictwa papierowe. Dobrze by siÆ stao, gdyby „Inne planety” kiedyy przeksztaciy siÆ z fanzinu w komercyjne, ogólnopolskie czasopismo sf o zdefiniowanym profilu literackim. Czy takie czasopismo utrzyma siÆ na rynku, bÆdzie zaleao od oryginalnoyci redaktorskiego planu, od „stajni” autorów, od rozmachu przedsiÆwziÆcia i od... utu szczÆycia. Czego Poznaniakom szczerze yczÆ. Andrzej Zimniak PLANETARIUM Jaka bĊdzie polska fantastyka pierwszej dekady XXI wieku? Jacek Dukaj P ojĊcia nie mam. W takich przypadkach przewidywaü moĪna w oparciu o dwa czynniki: spoáeczno-historyczny (tak go nazwijmy z braku lepszego terminu) lub ekonomiczny. JeĞli sytuacja spoáeczno-historyczna stanowi znaczący wyróĪnik, moĪna prawomocnie prognozowaü, jak siĊ to bĊdzie odbijaü w kulturze - przepowiadaü jakieĞ trendy, cechy wspólne, ogniskowe. W latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych zachodziáa taka zaleĪnoĞü. Obecnie unormalnieliĞmy do tego stopnia, Īe brak jakiejkolwiek presji, pojedynczej dominanty, od której moĪna by pociągnąü wektor w przyszáoĞü i powiedzieü: bĊdzie siĊ pisaü o tym i o tym, albo tak i tak. Gdyby nasz rynek ksiąĪki byá wystarczająco gáĊboki, znaczenie mogáyby mieü trendy czytelnicze, presja komercyjna - jak to siĊ dzieje w USA, gdzie za jednym megahitem, niby za jądrem komety, zaraz tworzy siĊ dáugi ogon naĞladowców, ciĞnienie ekonomiczne tworzy caáe podgatunki, moĪna po jednej ksiąĪce powiedzieü: „a teraz przez lata eksploatowaü bĊdziemy to poletko”. W Polsce takĪe ta zaleĪnoĞü nie zachodzi. Zresztą zbyt maáo ludzi pisze tu fantastykĊ, by w jakikolwiek sposób uogólniaü. Moim zdaniem w przewidywalnej przyszáoĞci bĊdziemy mieli do czynienia z takim samym zbiorowiskiem indywidualnoĞci jak dotychczas. A skoro sam mam blade wyobraĪenie, co bĊdĊ pisaü za lat dziesiĊü, trudno Īebym przeĞwietlaá cudze plany. MogĊ rzec, na co mam nadziejĊ. Mam nadziejĊ, Īe fantasy nie zdominuje naszej fantastyki i pozostanie przynajmniej w równowadze (iloĞciowej/jakoĞciowej) z hard SF; mam nadziejĊ, Īe fantastyka okaĪe siĊ tak samo zaraĨliwa dla ludzi urodzonych w latach dziewiĊüdziesiątych; mam nadziejĊ, Īe jeszcze mnie nie raz zaskoczy. Mirosáaw P. JabáoĔski C hcąc odpowiedzieü, jaka bĊdzie fantastyka za lat 0, zacząáem siĊ zastanawiaü, jaka byáa 0 lat temu, czy zmieniáa siĊ w minionej dekadzie i co wówczas odpowiedziaábym na to samo pytanie? Przeglądam rocznik „Fantastyki” z 99 roku, i cóĪ widzĊ? Opowiadania i nowele Harry’ego Harrisona, Roberta Sheckleya, Luciusa Sheparda, Gene’a Wolfe’a, George’a R. R Martina, Orsona Scotta Carda. W dziale polskim Dukaj, Komuda, Piekara, Sapkowski, Ziemkiewicz, ĩerdziĔski. Recenzowane ksiąĪki „popeánili” Dick, DĊbski, DrzewiĔski z ZiemiaĔskim, Koáodziejczak, LeGuin, Oramus, Silverberg, Resnick, Ziemkiewicz, a antologiĊ „Wizje alternatywne” zredagowaá niezmordowany Wojtek SedeĔko. MinĊáo dziesiĊü lat... W tym czasie Dukaj pisze coraz obszerniejsze i lepsze teksty, a jego „Serce Mroku” zdobywa „Srebrny Glob”. Pojawiáa siĊ, co prawda, nowa gwiazda, Marek S. Huberath, ale piszą i – co waĪne – nadal wydają Oramus, Ziemkiewicz, DĊbski. Sapkowski, nagradzany z lewa i prawa, koĔczy swój piĊcioksiąg o WiedĨminie, Wojtek SedeĔ- 59 ko zredagowaá dwie kolejne antologie – „Czarną mszĊ” i „Wizje alternatywne 2”. Fantastyka socjologiczno–polityczna zwraca ostrze swej krytyki w drugą stronĊ – piĊtnuje i wyĞmiewa wariactwa przemian, które nazwaábym polską „kapitalistyczno–klerykalną pierestrojką” – tu widziaábym Oramusa „ĝwiĊto Ğmiechu”, Ziemkiewicza „Czerwone dywany, odmierzony krok”, Koáodziejczaka „Kolory sztandarów” i moje „Elektryczne banany”. Na áamy „NF” i „Fenixa”, a takĪe do ksiĊgarĔ, powraca Feliks W. Kres. „Zajdle” i „ĝląkwy” i „Sfinksy” otrzymują Huberath, Ziemkiewicz, Sapkowski, Koáodziejczak... Wojtek SedeĔko, jako Agencja „Solaris”, wznawia ksiąĪki DĊbskiego, Oramusa i mojego „Ducha Czasu”, który obrósá legendą, bo prawie 0 lat wczeĞniej nikt go nie czytaá. Listy bestsellerów „NF” prezentują silną pozycjĊ tych samych, co wprzódy – Dick, Card, Zelazny, Swanwick, Resnick, LeGuin, dziadek Asimov, ale „pojawiá siĊ” Pratchet, Norton, Bujold... Minie dziesiĊü lat... Wojtek SedeĔko bĊdzie miaá wáasne wydawnictwo, porównywalne z oficyną „ZYSK i S–ka”, i bĊdzie w nim wydawaá – na papierze, CD i w Internecie – DĊbskiego, Oramusa, braci Strugackich, Kresa... Kowal ograniczy siĊ do dwóch–czterech nazwisk – DĊbski– Koáodziejczak–Sapkowski–Ziemkiewicz. Ale dekada bĊdzie naleĪaáa do elitarnego – bo trudnego – Dukaja. Na konwentach nieodzownym tematem bĊdzie dyskusja na temat spadku czytelnictwa w ogóle, a branĪowych pism SF w szczególnoĞci. Wydaje mi siĊ, Īe wraz z zamieraniem milenijnych nastrojów straci na znaczeniu i rozmachu fantasy. I dobrze jej tak! Pojawi siĊ wiĊcej tekstów eksploatujących historie alternatywne – tu przewidujĊ wielkie wejĞcie Romka Pawlaka z alter- 60 natywną, znakomitą, wizją konkwisty. Stara gwardia – to my, roczniki 945–55 – bĊdzie zasadniczo trzymaü równy poziom, który maáo kogo bĊdzie interesowaá. Ale na pewno pojawi siĊ coĞ nowego, jakaĞ cyber–fantasy, tylko Īe jak zwykle narodzi siĊ za Oceanem, bo tam, w Kalifornii rodzą siĊ najczĊĞciej nowe prądy, wynalazki i wszelkie inne zbiorowe szaleĔstwa. A na konwenty bĊdą przyjeĪdĪaü coraz máodsze i piĊkniejsze dziewczyny – to jedno jest pewne i tego nam wszystkim ĪyczĊ! rys. Piotr WoĞ Marcin Bronhard KL¦SKA URODZAJU (CZYLI PIERWSZE PÓ ROKU W KINACH) W poprzednim numerze „Innych Pla net” wyraziáem przypuszczenie, iĪ jakoĞü fantastycznych produkcji pojawiających siĊ na ekranach polepsza siĊ od jakiegoĞ czasu, co bĊdziemy mogli zaobserwowaü w roku 2000. Niech kaĪdy sam oceni, czy miaáem racjĊ. OsobiĞcie uwaĪam, Īe takiego wysypu dobrych filmów przeciągu kilku miesiĊcy nie byáo od niepamiĊtnych czasów. Spójrzmy choüby na nazwiska reĪyserów proponujących nowe obrazy. Oto mamy PolaĔskiego, Finchera, Burtona, Cronenberga, de PalmĊ i Darabonta. Zestaw sam w sobie powinien wywoáaü zachwyt. Problemem tylko w tym, czy dobrze wywiązali siĊ z obietnic, i czy sprostali naszym oczekiwaniom. Nie zapominajmy teĪ o reĪyserach mniej znanych, bądĨ zupeánych debiutantach. Nastąpiá istny zalew naszych kin przez wartoĞciową produkcjĊ filmową ze wszystkich moĪliwych Ĩródeá. Z racji tego, Īe w dziale recenzji omawiane są The Blair Witch Project i Sleepy Hollow dalsze rozwaĪania dotyczyü bĊdą tylko filmów PolaĔskiego, Finchera, Cronenberga i dePalmy. Na początku pojawiá siĊ Szósty zmysá M. Night Shyamalana. PamiĊtacie artykuá Macieja Parowskiego sprzed paru lat? O tym Īe Bruce Willis to taki Harrison Ford dla fantastycznego kina w latach dziewiĊüdziesiątych? Willis gra gáówną rolĊ we wspomnianym filmie, ale juĪ nie bohaterską. Jego bohater to psychiatra (psycholog, psychoanalityk, whatever). No wáa- Ğnie. Powtarzam tu czyjąĞ tezĊ. Taki film mógá powstaü tylko w Stanach, w kraju, gdzie kaĪdy, gdy tylko ma jakikolwiek problem, czy to ze sobą, czy z czymkolwiek innym, z miejsca goni do lekarza tej profesji. Problem maáego bohatera jest jednak duĪo wiĊkszy. Halley Joel Osment wciela siĊ w kolejne medium, chyba najmáodsze w historii kina,(chociaĪ byáo przecieĪ Záote Dziecko). Choü od początku nie ulega wątpliwoĞci, Īe Willis pomoĪe, Ğledzimy losy dwójki bohaterów z autentycznym zaangaĪowaniem. Wydaje siĊ, Īe punktem kulminacyjnym jest odkrycie, czego to wszelakie zjawy chcą od maáego Cole’a. Prawdziwą ucztą jest wszakĪe zakoĔczenie, które po prostu powala. ChociaĪ po namyĞle moĪna i siĊ trochĊ skrzywiü. Bo oto wychodzi na to, Īe to Willis potrzebowaá wáasnej psychoterapii i stąd wziąá siĊ caáy problem. Faktycznie, taki film mógá powstaü tylko w Stanach. Tylko tam mógá teĪ powstaü debiutancki obraz Spike’a Jonze Byü jak John Malkovich. ChociaĪ pomysá wydaje mi siĊ raczej europejski. Oto gáówny bohater, pracujący na piĊtrze numer 7,5 pewnego biurowca, znajduje w Ğcianie tajemniczy tunel. Okazuje siĊ, iĪ prowadzi on do ĞwiadomoĞci znanego aktora Johna Malkovicha, pozwalając kaĪdemu chĊtnemu wcieliü siĊ w niego na 5 minut. Jest to caákiem báyskotliwe, choü póĨniejsze perypetie bohaterek związane z niemoĪnoĞcią ustalenia toĪsamoĞci seksualnej, czy cholera wie czym, przyprawiáy mnie o wĞciekáoĞü. PrzejĞcie z takiego pomysáu do roztrząsania rozterek lesbijek(?) wydaáo mi siĊ nieszczególnie szczĊĞliwe. Ale film broni siĊ bezsprzecznie aktorstwem i zwáaszcza humorem. Moja ulubiona scena to ta, gdy Malkovich sam wchodzi do tunelu, by znaleĪü siĊ w restauracji peánej Malkovichów we wszelakich wcieleniach, 6 porozumiewających siĊ wyáącznie za pomocą sáowa: Malkovich. BezbáĊdna jest teĪ wizja kariery Malkovicha jako lalkarza, co starają siĊ podchwyciü inni znani aktorzy, miĊdzy innymi Sean Penn, który z uznaniem wypowiada siĊ o „odwadze Malkovicha w ujawnieniu jego prawdziwych zainteresowaĔ”. Aplauz wywoáuje teĪ kaĪde pojawienie siĊ na ekranie Charliego Sheena, szczególnie z zaawansowaną áysiną. Z innej beczki pochodzi Pi, niezaleĪna produkcja Darrena Aronofsky’ego. Wizualnie widaü tu zadáuĪenia u Lyncha i Cronenberga, treĞciowo film jest doĞü oryginalny. Obserwujemy zmagania utalentowanego matematyka z... No wáaĞnie, z czym? NajproĞciej powiedzieü - z dziwną prawidáowoĞcią áaĔcucha liczb, odkrytą podczas matematycznych badaĔ. Z teorią Chaosu, z Bogiem, z matematyką jako taką, z sobą samym, z nachodzącymi go ekonomistami i Talmudystami?... Film nie daje odpowiedzi, pokazuje jednakĪe bardzo wyraziĞcie akt kapitulacji gáównego bohatera; nie bĊdĊ opisywaá tej sceny, wspomnĊ tylko, Īe jest niezapomniana. Wiedząc o chorobie i czĊstych atakach Maxa nie jesteĞmy pewni, czy caáa sytuacja nie rozgrywa siĊ jedynie w jego chorej wyobraĨni. W kaĪdym razie Ğwiadomie wyrzeka siĊ on wszelkiej wiedzy, by odzyskaü spokój. W ostatniej scenie widzimy go uĞmiechniĊtego i chyba szczĊĞliwego, mogącego juĪ spokojnie patrzeü w SáoĔce. Oto ilustracja ograniczonych moĪliwoĞci ludzkiego poznania i znaczący tryumf tego, co niepoznawalne, niekoniecznie zaĞ nauki. Oszaáamia strona wizualno-muzyczna filmu. Szalony montaĪ, przyprawiający widza o zawrót gáowy, jest jednym z wyznaczników Pi. Dlatego filmu tego nie moĪna poleciü wszystkim. Ci przywiązani do tradycyjnej formuáy kina 62 raczej nie bĊdą zachwyceni. ZdjĊcia ludzkiego mózgu w zbliĪeniu teĪ im raczej nie przypadną do gustu. Pora przejĞü do filmów twórców na polu fantastyki juĪ uznanych. Mam tutaj wiadomoĞci dobre i záe. Od záych zaczynam. Mianowicie od Dziewiątych Wrót PolaĔskiego. Powiem wprost – to najwiĊkszy zawód, jaki ostatnio sprawiáo mi kino. A przecieĪ zapowiadaáo siĊ niesamowicie. Johnny Depp na tropie tajemniczej ksiĊgi, której wspóáautorem byá sam Szatan. Pierwsze zastrzeĪenie do samego Deppa. Gra bez przekonania, z taką motywacją nikt by podobnej ksiĊgi nie szukaá. Depp wypada po prostu bez wyrazu, a jest przecieĪ dobrym aktorem, o czym dalej. Drugi zarzut to kilka niejasnoĞci i niedopowiedzeĔ : dlaczego wrota dziewiąte, a nie siedemnaste? Dlaczego Szatan ignoruje swych gorliwych wyznawców?. Jednak i tak wszystko przebija scena erotyczna z wyuzdaną diablicą „ujeĪdĪającą” Deppa na tle ruin páonącego zamku. Wówczas porwaá mnie na dobre Ğmiech pusty, a potem litoĞü bez trwogi. I zadaáem sobie pytanie: dla kogo PolaĔski nakrĊciá Dziewiąte Wrota? NaprawdĊ nie wiem. Inteligentni ludzie, do których jak siĊ wydaje film byá skierowany, zareagują na tĊ scenĊ pewnie podobnie jak ja, a ci, do których przemawia seks w páonącym zamku, dawno zdąĪą zasnąü, bo intrygi nie zrozumieją, a leniwa narracja zwyczajnie ich dobije. JakieĞ plusy? Owszem, wyĞmienita jest czoáówka. Gdy pojawiá siĊ nowy film Davida Finchera, nie wiedzieliĞmy za bardzo co o nim myĞleü, i czy w ogóle go obejrzeü. Dwóch goĞci, co to nawzajem siĊ táuką, i to im sprawia zadowolenie? Co za kicz! Po obejrzeniu... prawie zachwyt. Postmodernistyczna, wspóáczesna wersja doktora Jekylla i pana Hyde’a, a ĞciĞlej studium rozpadu osobowoĞci poáączone- nie to eXistenZ Davida Croneneberga, obraz który przynajmniej w Poznaniu pojawiá siĊ w kinach na trzy dni. SzczĊĞliwy, kto widziaá! Ten film opowiada o ludziach, dla których jedyną pasją wypeániającą praktycznie caáe Īycie są gry wirtualne. Przedstawia wĊdrówkĊ gáównych bohaterów od jednej gry do drugiej, wĊdrówkĊ która doprowadza ich do stanu rys. Piotr WoĞ go z atakami amnezji – to kryáo siĊ pod obiecanym mordobiciem. Fakt, nie jestem przekonany do sposobu w jaki Tyrell, a potem setki máodych ludzi, osiągaáo speánienie, ale widaü - rzecz w wyzwoleniu pierwotnych instynktów. Brad Pitt udowodniá znowu, Īe potrafi nie tylko áadnie wyglądaü, lecz i aktorem byü znakomitym. Choü moĪe nie jest to jesz- cze rola na miarĊ tej z 2 Maáp. MuszĊ teĪ i przy tym filmie wyróĪniü jedną scenĊ. Zupeánie powaliáa mnie koĔcówka filmu, w której Edward Norton i Helena Bonham-Carter stoją trzymając siĊ za rĊce na najwyĪszym piĊtrze biurowca, a wokóá nich, za oknami, stopniowo, budynek po budynku eksploduje caáe miasto. Jest jakieĞ szczególne piĊkno w tej wszechogarniającej destrukcji, niczym w opisie eksplozji bomby atomowej z Brunatnej Rapsodii Basila. Ostatni film zasáugujący na wyróĪnie- gdy sami juĪ nie wiedzą w jakim Ğwiecie siĊ znajdują. Szczególnie wymowna jest koĔcówka - niby bowiem okazuje siĊ, Īe wszystko od początku byáo grą, jednakĪe gáówni bohaterowie odkrywają swe prawdziwe oblicze obroĔców realizmu i atakują resztĊ, która z kolei znów nie wie, czy to kolejna gra, czy teĪ straszna prawda. Cronenberg nie byáby oczywiĞcie sobą, gdyby nie wprowadziá scen dla konserwatywnych widzów wrĊcz obrzydliwych (przede wszystkim sceny w restauracji), co od dawna jest wyznacznikiem 63 jego kina. Wszystkim miáoĞnikom jego twórczoĞci trzeba eXistenZ poleciü. Moim zdaniem to najlepszy film w dorobku reĪysera obok Videodrome. Jak wiĊc widaü, przez raptem piĊü miesiĊcy mogliĞmy obejrzeü wszystko co w kinie fantastycznym najlepsze. Byáy wszelkie moĪliwe hybrydy z innymi gatunkami: komedią, dramatem psychologicznym, filmem romantycznym. Byá horror, byáa awangarda, byáa fantastyka demoniczna, byáy Ğwiaty wirtualne. Byáa pominiĊta przeze mnie, a warta wzmianki Zielona Mila, bardziej przystĊpna dla szerszego grona widzów. Nie byáo klasycznego fantasy, ale takie obrazy to wciąĪ jeszcze rzadkoĞü, nie wiedzieü zresztą czemu. Paradoksalnie, najgorzej w tej stawce wypadáa twarda SF. Mowa o Misji na Marsa Briana de Palmy. I obawiam siĊ, Īe ten film wraz z premierami czerwca – OpĊtaniem i Pitch Black to smutny znak, Īe znów wracamy do standardów filmu fantastycznego ostatnich lat. ĩe po zaskakującej klĊsce urodzaju wracają plony bardzo, bardzo przeciĊtne. Marcin Bronhard „dza wadzy jest gorÆtsza ni wszystkie inne namiÆtnoyci razem wziÆte” Tacyt, „Roczniki” „Wadza demoralizuje, a wadza absolutna demoralizuje w sposób absolutny” Lord Acton, „Historia Wolnoyci” „Wadza jest wielkim afrodyzjakiem” H. Kissinger, „New York Times” „Niewiasta, jeyli ma wadzÆ, jest przeciwna mÆowi swemu” Biblia, Eklezjastyk, 25, 30 64 PLANETA ABSURDU Tomasz R. Barczyk Rola alkoholu w kulturze polskiej, a w szczególnoĞci w kulturze polskiego fandomu „Alkohol etylowy”, „etanol”, C2H5OH, „silna trucizna” – wszystkie te nazwy okreĞlają jeden związek chemiczny, który odgrywa ogromną rolĊ w Īyciu spoáeczeĔstwa polskiego (i nie tylko). Związek ów wchodzi w skáad wielu popularnych napojów i jest przyjmowany pod wieloma postaciami, jednak istota jego wáaĞciwoĞci pozostaje nie zmieniona. ZadajĊ sobie pytanie: „Dlaczego?”. Dlaczego ta rola jest tak wielka, a w przypadku fandomu polskiego wrĊcz przeogromna? PrawdĊ mówiąc, nie obchodzi mnie, dlaczego spoáeczeĔstwo pije – moĪna wyczytaü to z kaĪdej broszurki antyalkoholowej. Fascynuje mnie za to zagadnienie, dlaczego fandom pije do potĊgi. I, poniewaĪ piszĊ ten artykuá do fanzinu - pisma, które niejako z definicji powinno poruszaü waĪne dla fandomu sprawy (a które z zaáoĪenia ich nie porusza, czym róĪni siĊ od wiĊkszoĞci innych fanzinów - przyp. Nacz.), tą wáaĞnie kwestią chciaábym siĊ zająü. Od razu przyznam siĊ, Īe nie znam odpowiedzi na powyĪsze pytania i nie mam gotowej tezy, którą wystarczyáoby udowodniü. Zamiast tego bĊdĊ opisywaá róĪne fakty i przyglądaá siĊ im w nadziei, Īe wyklaruje siĊ z nich wzglĊdnie jasna odpowiedĨ. Chciaábym teĪ zaznaczyü, Īe, wbrew pozorom, nie negujĊ alkoholu. Nie uwaĪam, Īe jest to záo absolutne, z którym naleĪy walczyü wszystkimi sposobami (np. laniem w pysk? - przyp. red.). Rozumiem sytuacjĊ, w której nieĞmiaáy fan musi wypiü sobie drinka na odwagĊ, za- nim pójdzie porozmawiaü z ulubionym pisarzem. Zwracam jedynie uwagĊ na skalĊ, która jest dla mnie swego rodzaju fenomenem. Ale nie wyprzedzajmy faktów. Jakie są wiĊc te fakty? Niezaprzeczalne jest, Īe czáonkowie fandomu polskiego, to jest pisarze, táumacze, krytycy i fani zbierający siĊ na konwentach, piją wiĊcej niĪ wynosi Ğrednia statystyczna dla spoáeczeĔstwa polskiego. O wiele wiĊcej. Innym faktem jest, Īe konwenty – jedyne w zasadzie miejsca, gdzie mogĊ obserwowaü naszą braü fantastyczną ( a cotygodniowe spotkania Drugiej Ery? - przyp. Prez.) są miejscami spotkaĔ spoáecznoĞci fandomowej. SpotkaĔ o charakterze zarówno merytorycznym, jak i towarzyskim. Wszyscy wiedzą, Īe na konwentach spotykają siĊ starzy znajomi (chociaĪby wciąĪ ci sami zapraszani goĞcie), którzy nie rozmawiają wyáącznie o inspiracjach literackich czy teĪ ostatnio przeczytanych ksiąĪkach. Taka jest natura konwentów i nikt tego nie kwestionuje. Ale do natury konwentów zaliczają siĊ teĪ regularne libacje alkoholowe odbywające siĊ nieoficjalnie w porze nocnej (a czasami nawet w dzieĔ). Oficjalny zakaz spoĪywania alkoholu ustanawiany przez organizatorów jest fikcją i w praktyce pragnie siĊ jedynie uniknąü co wiĊkszych burd wzniecanych po pijaku. Faktem jest, Īe zdarzają siĊ przypadki, kiedy pisarz przychodzi na spotkanie autorskie pijany i wdając siĊ w gorące dyskusje z fanami, obraĪa ich i lĪy. Faktem jest, Īe dla przeciĊtnego fana wyróĪnieniem staje siĊ moĪliwoĞü uczestniczenia w popijawie w gronie znanych pisarzy. W ten wáaĞnie sposób nastĊpuje bratanie siĊ z ulubionymi autorami i obcowanie ze sztuką, a nie bynajmniej przez dyskusjĊ i wymianĊ poglądów. Bardzo czĊsto kwestie merytoryczne (mam tu na myĞli spotkania autorskie, prelekcje czy panele) odchodzą w zapomnienie i to nie dla nich przyjeĪdĪają fani na konwenty. Odbywają siĊ one, owszem, zgodnie z planem, ale frekwencja na nich dobitnie pokazuje, jak zmieniáy siĊ priorytety uczestników konwentów i co obecnie jest dla nich najwaĪniejsze. Sami zresztą prelegenci prowadzą owe spotkania bez zaciĊcia, a w niektórych przypadkach widaü po nich, Īe sami nie mogą siĊ doczekaü koĔca swojego wystąpienia. Zresztą, jak dowiadujĊ siĊ od starszych kolegów i czytam w starych numerach Fantastyki, kwestia alkoholu wĞród fantastów nie jest wcale nowa. Odkąd ludzie pamiĊtają, fantaĞci zawsze pili i koniec. Faktem jest, Īe, jak by to áadnie ująü, „zdecydowana wiĊkszoĞü pisarzy fantastyki nie stroni od alkoholu”. Dlaczego tak siĊ dzieje? Nie ma w tym nic dziwnego, gdy spojrzymy na inne Ğrodowiska artystyczne. Malarze, rzeĨbiarze, poeci – caáa ta tak zwana bohema artystyczna – historia podaje mnóstwo przykáadów, Īe nie tylko nie stronią od alkoholu, ale i siĊgają teĪ po bardziej szkodliwe uĪywki (typu narkotyki czy wyuzdany seks). Byü moĪe takie juĪ jest przekleĔstwo twórców, Īe do tworzenia potrzebują wciąĪ nowych inspiracji, nowych podniet. KomuĞ mogáoby siĊ wydawaü, Īe konwencja science fiction wymaga pewnej cháodnej kalkulacji, przemyĞlenia i odpowiedniego przedstawienia problemu, a nie malowania psychodelicznych wizji, chociaĪ przykáad znakomitego pisarza Philipa K. Dicka pokazuje, Īe jedno nie przeszkadza drugiemu. Tym bardziej, Īe cháodna, logiczna, tzw. twarda SF odchodzi powoli w niebyt, a jej miejsce zajmuje kolorowa, bardziej zrozumiaáa dla czytelników fantasy. Ale czy rzeczywiĞcie sytuacja w polskim fandomie to wyáącznie twórczy ból pisarzy, który udzieliá siĊ ich fanom, czy moĪe po prostu wszyscy piją bo lubią? Tekst ten stanowi wyraz poglądów autora i nie powinien byü inaczej interpretowany. 65 Beata Dro - Dranikowska B ajka dla Kuby Webera all the accidents that happen follow the dot coincidence makes sense only with you you don’t have to speak I feel emotional landscapes they puzzle me confuse and you push me up to this STATE OF EMERGENCY („Joga”, Bjork) K iedyĞ, dawno temu, za siedmioma lasami i siedmioma górami, za siedmioma rzekami i morzami, i tak dalej i tak dalej, Īyáa sobie maáa królewna. Dziewczynka byáa okrągáa i bardzo kolorowa - miaáa kolorowe wáosy, kolorowe oczy, kolorowe sny i kolorowe skrzydeáka. Skrzydeáka byáy maáe i niepozorne, ale bardzo áadne - rosáy i piĊkniaáy z kaĪdym miáym sáowem dla niej, z kaĪdym ciepáym spojrzeniem czy dotykiem. Poprzednio maáa mieszkaáa u starego, surowego czarownika, który nauczyá ją paru sztuczek i czasami nie szczĊdziá pochwaá. Nie mogáa siĊ doczekaü, aĪ skrzydáa bĊdą tak wielkie i barwne, aby unieĞü ją w powietrze do Króla SáoĔce, do báĊkitu, chmur i szczĊĞcia. Teraz byáa smutna, bo czarownik umará, a ona opuĞciáa jego zamek na wzgórzu i zamieszkaáa sama na áące pod baldachimem z kwiatów. Budziáa siĊ rano, zlizywaáa sáoĔce ze swoich dáoni i karmiáa siĊ nim jak miodem, sáuchaáa pszczóá, motyli i biedronek, które opowiadaáy jej 66 róĪne historie i mruczaáy do ucha koáysanki, kiedy znuĪona piĊknem zachodzącego sáoĔca, otulona w jego barwy chodziáa spaü pod czujnym okiem KsiĊĪyca KsiĊcia. KtóregoĞ dnia dziewczynka udaáa siĊ do lasu, nasyciü siĊ zielenią, ĞwieĪoĞcią i posáuchaü Ğpiewu leĞnych stworzeĔ. Dotaráa do groty, ponurej, brudnej i wilgotnej, w której napotkaáa Smoka. Smok byá miáy, duĪy, jasny, trochĊ przygnĊbiony - wiĊc zaprosiáa go do siebie. Odtąd razem ze Smokiem oglądali wschody i zachody sáoĔca, mówili „dobranoc” poczciwemu oku KsiĊĪyca KsiĊcia, sáuchali koncertów kolorów, uczuü i dĨwiĊków, które przynosiáa im ziemia, a królewna opowiadaáa mu wszystkie bajki, jakie znaáa i Ğpiewaáa dla niego wymyĞlane piosenki. Smok patrzyá siĊ na nią smutnym, niebieskim wzrokiem i prawie wcale siĊ nie odzywaá. Czasami ją dotykaá, i wtedy na jej skórze wyrastaáy duĪe, biaáe, mocno pachnące kwiaty, które jednak szybko wiĊdáy - a wtedy ona tĊskniáa za ich wyglądem i zapachem. KtóregoĞ dnia, kiedy serce przerosáo dziewczynkĊ, powiedziaáa do niego: - Mój kochany Smoku... Byáo póĨne popoáudnie, Król SáoĔce polewaá ich miodem i owocowym syropem. Motyle Ğpiewaáy swoje tajemnicze pieĞni. - Mój kochany Smoku, nadszedá czas, Īebym coĞ ci pokazaáa. Dziewczynka klasnĊáa w rączki, a spod jej pulchnych dáoni wytrysnąá deszcz wielobarwnych Ğwiateá - w drĪącym powietrzu wyczarowaáa wielką kulĊ, która lĞniáa na záoto-granatowo. Smok przyglądaá jej siĊ obojĊtnie. - Smoku, Smoku, to jest mój Kosmos mówiáa z przejĊciem. – Czy chciaábyĞ do niego zajrzeü? – gáos drĪaá jej ze wzruszenia, policzki páonĊáy. - Smoku? Smok tymczasem ziewnąá - i zniknąá. NastĊpny dzieĔ przyniósá deszcz. Czarny, zimny i ciĊĪki. Musiaáa wiĊc opuĞciü swój kwiatowy baldachim, który nie dawaá jej juĪ schronienia i poszukaü dla siebie cieplejszego Ğwiata. Z ramion sterczaáy jej juĪ tylko dwa szare kikuty, które ciąĪyáy swym dziwnym smutkiem i bólem. Nie mogáa nawet siĊgnąü do tyáu, Īeby jakoĞ sobie ulĪyü. Skrzydáa nie urosáy, ani nie wypiĊkniaáy. Smok uwaĪaá, Īe wcale ich nie ma i prawie w to uwierzyáa. Ale teraz byáy, i byáy Ĩródáem jej bólu i cierpienia. Kiedy száa przez las, zajrzaáa do pieczary Smoka. Wydawaáa siĊ jej jeszcze bardziej przeraĪająca i obrzydliwa niĪ poprzednio. W jaskini, obok Smoka, siedziaáa chuda, siwa, owáosiona pajĊczyca, którą dawniej widywaáa od czasu do czasu, jak przemykaáa w cieniu chwastów i przyglądaáa siĊ z boku jej i Smokowi, kiedy razem jedli lody waniliowe z gruszkami. Nie odzywali siĊ ani sáowem i tĊpym wzrokiem wpatrywali siĊ przed siebie, w ciemną ĞcianĊ pieczary. Nawet jej nie zauwaĪyli. I zrozumiaáa. Nigdy nie wyprowadziáa stąd Smoka. Nigdy nie byli na áące, nigdy nie spali razem, nie widzieli SáoĔca ani KsiĊĪyca. Nawet nie wyszáa wtedy z jego jaskini. Sáupca, 7 kwietnia 2000 d NAUKA O FIKCJI Paweá Ostrowski O wyborach w Ameryce W brew temu, co mógáby sugerowaü tytuá (i nadtytuá) tego artykuáu, nie zamierzam utrzymywaü, Īe wybory są w Stanach Zjednoczonych fikcją. Amerykanie bĊdą - tak jak my - wybieraü w tym roku prezydenta. Na razie jeszcze siĊ wybory przeprowadza, choü niewykluczone, Īe wraz z rosnącą precyzją sondaĪy opinii wyborców same wybory przestaną niedáugo byü potrzebne. Wystarczy zleciü odpowiednią iloĞü badaĔ, dokonaü odpowiednich uĞrednieĔ i zawiadomiü szczĊĞliwego zwyciĊzcĊ listem poleconym. SondaĪe przybierają zresztą postaü samosprawdzajacych siĊ przepowiedni, a to na dwa sposoby. Po pierwsze, publikowanie wyników sprzyja kandydatom prowadzącym w rankingach, zgodnie z wpajaną wyborcom zasadą „niemarnowania gáosu”. Po drugie, sondaĪe pozwalają takĪe sztabom wyborczym zapoznaü siĊ ze spoáecznymi oczekiwaniami wobec przyszáego prezydenta (posáa, senatora etc.). Podáug tych wymagaĔ kreowany jest póĨniej medialny obraz kandydata, dobierane krawaty i ton wypowiedzi, podkreĞla siĊ báekit ócz i kaĪe schudnąü albo ewentualnie przytyü. Wszystko to są rzeczy znane i nie o nich zamierzam tutaj pisaü. JeĪeli chodzi o Stany Zjednoczone, ĪaáujĊ bardzo, Īe odpadá z wyscigu o nominacjĊ z ramienia Partii Republikanskiej senator John McCain. McCain prowadziá kampaniĊ pod hasáem power to the people - zwróücie wáadzĊ narodowi. Senator z Arizony obiecywaá Amerykanom zaprowadzenie nowych porządków w Waszyngtonie: ukrócenie wpáywów lobbystów, bardziej przemyĞlane wydawanie publicznych pieniĊdzy i zdecydowaną politykĊ zagraniczną. McCain nie omieszkaá teĪ wytknąü obecnemu prezydento- 67 wi niemoralnego prowadzenia; mógá sobie na to spokojnie pozwoliü, bo jemu samemu trudno cokolwiek zarzuciü... Podczas wojny wietnamskiej McCain dowodziá dywizjonem samolotów szturmowych na lotniskowcu i odbyá kilkadziesiąt misji bombowych do chwili, kiedy zostaá zestrzelony i dostaá siĊ do komunistycznej niewoli. Póánocnym Wietnamczykom nie udaáo siĊ go záamaü, a McCain nie skorzystaá z propozycji zwolnienia; wróciá do kraju z resztą swoich kolegów w 973 r., po piĊciu latach spĊdzonych w niewoli. Po prostu bohater; w tym co piszĊ nie ma ani nuty sarkazmu. Ogromna róĪnica w porównaniu z Clintonem, prawda? McCain przegraá jednak wyĞcig o nominacjĊ z gubernatorem Teksasu i synem byáego prezydenta George W. Bushem. Bush jr. w porównaniu ze swoim najpowaĪniejszym rywalem wypada blado. Nijak nie moĪe o sobie powiedzieü, Īe prowadzi krucjatĊ dla odnowienia Ameryki, bo uosabia establishment, bĊdąc typowym przykáadem partyjnego aparatczyka. Dlatego zresztą zwyciĊĪyá „niebezpiecznego” McCaina. Tak wiĊc walka Busha z podobnym do niego gáadkim, wymuskanym i plastikowym Alem Gore nie wniesie do Īycia politycznego Ameryki nic nowego. A potrzeba zmian istnieje. Chciaábym dzisiaj zwróciü PaĔstwa uwagĊ na ksiąĪkĊ wydaną juĪ parĊ lat temu, której związki z fantastyką mogą siĊ wydaü dyskusyjne. Jest to „Dekret” Toma Clancy’ego, powieĞü z gatunku nazywanego cokolwiek nieĞciĞle technothrillerem. „Dekret” wydaje mi siĊ wáaĞciwie fantastyką bliskiego zasiĊgu, opowiada o czasach odlegáych o rok, dwa czy trzy. Jack Ryan, ulubiony bohater Clancy’ego, w sposób najzupeániej przypadkowy zostaje prezydentem USA. W poprzedniej powieĞci naleĪącej do luĨnego cyklu, „Dáugu honorowym”, Stany Zjednoczone prowadzą wojnĊ z... Japonią! Jej podáoĪe ma charakter ekonomiczny; Clancy dostrzegá zaląĪki dalekowschodniego kryzysu ekonomicznego na dwa lata przed zaáamaniem, jakiego doznaáa azjatycka gospodarka na przeáomie 997/98. Doradca ds. bezpieczeĔstwa narodowego, Jack Ryan, w uznaniu zasáug dla zwyciĊskiego zakoĔczenia konfliktu zostaje mianowany wiceprezydentem 68 USA i wáaĞnie przymierza siĊ do objĊcia wiceprezydentury, kiedy rozgoryczony japoĔski pilot rozbija siĊ Jumbo Jetem w samobójczym ataku na Kapitol, zabijając prezydenta i wiĊkszoĞü czáonków Kongresu. „Dekret”, tysiącstronicowa i trzytomowa kolubryna, opowiada o prezydenturze Ryana. Mniejsza o tarapaty, w jakie popada tam Ameryka, a są one powaĪne: Clancy przedstawia przeraĪający obraz skrytego ataku bakteriologicznego ze strony iraĔskich islamskich fundamentalistów. Od precyzji szczegóáów cierpnie skóra; scenariusz wyprodukowania, przemycenia i rozpylenia wirusa gorączki krwotocznej ebola przeraĪa sugestywnoĞcią. Mamy wiĊc do czynienia z dziaáaniami kryptowojennymi, o jakich pisaá onegdaj Lem, to znaczy ze sprowadzeniem pozornie naturalnej katastrofy (epidemii) na kraj wroga. „Dekret” wydaá mi siĊ czymĞ wiĊcej, niĪ manifestacją wiary w AmerykĊ i zdolnoĞü Amerykanów do stawienia czoáa kaĪdemu wrogowi i kaĪdemu zagroĪeniu. Clancy wymierza w tej powieĞci sprawiedliwoĞü caáej klasie politycznej, zaáganym kongresmenom, Ğliskim lobbystom i trzymającym siĊ stoáków biurokratom. „Dekret” wyraĪa pragnienie, by urząd prezydenta i fotele w Kongresie objĊli wreszcie ludzie, którzy interes obywateli przedkáadają nad wáasny. Potrzeba do tego aĪ katastrofy, bo w toku normalnych demokratycznych wyborów do organów przedstawicielskich dostają siĊ przede wszystkim zawodowi politycy, dbający w pierwszym rzĊdzie o reelekcjĊ. Utopijny jest program prezydenta Ryana, który mówi dziennikarzom to, co myĞli, reformuje administracjĊ i wprowadza prosty system podatkowy, z jednym liniowym podatkiem dochodowym. Nie trzeba dodawaü, Īe sprowadza na siebie niechĊü ocalaáych polityków; na mówieniu, Īe czarne jest czarne, a biaáe jest biaáe trudno zarobiü, trudno teĪ daü zarobiü znajomym prawnikom-lobbystom. Im bardziej wszechwáadna administracja, tym mniej znaczy pojedynczy obywatel w trybach biurokracji. Ryan jest homo novus w „Sodomie nad Potomakiem” i naiwnie sądzi, Īe nie bĊdzie musiaá siĊ wdawaü w brudne polityczne gierki ze starymi waszyngtoĔskimi wyjadaczami. To bandyta, alfons i dziwkarz, powiada Ryanowi przyjaciel o politycznym rywalu. Nie uznaje zadnych zasad. Nigdy nie wykonywaá Īadnej ustawy, ale napisaá ich setki. Nie jest lekarzem, ale stworzyá narodowy system ochrony zdrowia. Nie przepracowaá uczciwie ani dnia w Īyciu, bo od najwczeĞniejszej máodoĞci byá politykiem, zawsze na paĔstwowej posadzie. Nigdy w Īyciu nic nie stworzyá, ale caáe Īycie ustalaá podatki i decydowaá, na co zostaną wydane. Jedyni Murzyni, jakich w Īyciu spotkaá to piastunka i pokojówki (...) ale jest niezáomnym bojownikiem o prawa mniejszoĞci. To hipokryta i szarlatan. I wygra. (...) A wie pan dlaczego? bo on umie graü w tĊ grĊ, a pan nie. Nie raz, nie dwa i nie trzy Tom Clancy (zagorzaáy wróg Clintona) podkreĞla ustami prezydenta Ryana, Īe to rząd naleĪy do obywateli, a nie obywatele do rządu. Po pierwsze, stale pokora! Nie jesteĞmy szlachtą, której wysoki status i wáadza naleĪą siĊ z urodzenia. JesteĞmy nie panami, sáugami tych, których zgoda daáa nam wáadzĊ, jaką rozporządzamy. Rządzący, takĪe ci wybrani w sposób demokratyczny, przejawiają staáą skáonnoĞü do zapominania o tym fakcie. Administracja sáuĪy przewaĪnie tym, którzy czynią wokóá swoich interesów najwiĊcej haáasu i są w stanie zaoferowaü najwiĊkszą áapówkĊ. Prawa wyborcze pozostaáych są zazwyczaj respektowane. Zbyt duĪy nacisk káadzie siĊ na ich formalną stronĊ, by wáadza mogáa sobie pozwoliü na ich lekcewaĪenie. JednakowoĪ wszĊdzie na Ğwiecie elity polityczne przejawiają tendencjĊ do manipulacji, a przynajmniej pouczania wyborców ex caethedra o tym, co jest dla paĔstwa i obywateli dobre i zbawienne. Nie trzeba dodawaü, z czyim interesem dobro paĔstwa jest wtedy utoĪsamiane. Nie zawsze potrzeba zresztą doszukiwaü siĊ celowego dziaáania, czy to dla siebie i kolegów, czy motywowanego ideologicznie. Bywa, Īe polityczne elity chcą zrobiü obywatelowi dobrze... PostĊpują przy tym z wielkim zapaáem. Poczucie wyĪszoĞci wynikające z ukoĔczenia dwóch czy trzech renomowanych uczelni sprawia, Īe politycy najchĊtniej by obywatela ubezwáasnowolnili, zdejmując z jego barków ciĊĪar podejmowania jakichkolwiek decyzji. Akt wyborczy staje siĊ wówczas pra- wie formalnoĞcią, peánomocnictwem in blanco záoĪonym na rĊce tej czy innej partii lub kandydata. Tak pojĊta Demokracja nie pokrywa siĊ wcale z pojĊciem WolnoĞci. StrzeĪmy siĊ wiĊc zawodowych polityków, Nowej Klasy wykarmionej za publiczne pieniądze. Mamy taką i w chwili obecnej w Polsce, po czĊĞci nowego, demokratycznego chowu, a w czĊĞci przeksztaáconą z máodych, rzutkich dziaáaczy dawnego PZPR. Nomina sunt odiosa, ale nazwiska pojawia siĊ same - na kartach do gáosowania. Polecam wiĊc PaĔstwa uwadze jeszcze i tą przestrogĊ prezydenta Jacka Ryana: JeĪeli godziwej iloĞci wáadzy nie záoĪycie w rĊce godnych ludzi, to ludzie niegodni wezmą wiĊcej wáadzy niĪ im potrzeba i skorzystają z niej wedle wáasnych, a nie waszych chĊci. (...) JeĞli nie Īądacie tego, co najlepsze, nigdy tego nie dostaniecie. CóĪ wiĊc, jeĪeli nie znajdziemy wáaĞciwych ludzi, ludzi zasáugujących na to, by udzieliü im zaszczytu i obciąĪyü obowiązkiem sprawowania wáadzy? Kto wie, moĪe Ĩle szukamy. MoĪe nie wszyscy powinniĞmy szukaü... Tak uwaĪaá Robert Heinlein. Jego „Kawaleria kosmosu”, powieĞü wydana po raz pierwszy w roku 959, zawiera zaskakująco spójną wizjĊ systemu politycznego przyszáoĞci, systemu republikaĔskiego, ale nie demokratycznego. Co znajduje siĊ na przeciwnym biegunie wáadzy? (...) OdpowiedzialnoĞü.(...) Prawo do gáosowania jest prawem najwyĪszym. Dlatego teĪ musimy mieü pewnoĞü, Īe wszyscy, którzy je dzierĪą, godzą siĊ na podjĊcie takĪe najwyĪszej spoáecznej odpowiedzialnoĞci. ĩądamy, aby kaĪda osoba, która pragnie sprawowaü wáadzĊ, naraĪaáa swe wáasne Īycie w imiĊ dobra paĔstwa. Tak wiĊc Heinlein próbuje znaleĨü odpowiedĨ na stare jak ustrój republikaĔski pytanie: jeĪeli ograniczaü prawa wyborcze, to jakie przyjąü kryteria? W pierwszych latach istnienia Stanów Zjednoczonych obowiązywaá w tym wzglĊdzie cenzus majątkowy, nieobcy takĪe republikom i parlamentarnym monarchiom europejskim w wieku XIX. Heinlein w „Kawalerii kosmosu” prezentuje rozwiązanie odmienne: otóĪ prawa wyborcze przysáugują tym tylko, którzy udowodnią swą gotowoĞü poĞwiĊ- 69 cenia zdrowia i Īycia w obronie spoáeczeĔstwa. SáuĪba wojskowa jest, naturalnie, wyáącznie ochotnicza. Panuje przy tym absolutny zakaz dyskryminacji: dla kaĪdego znajdzie siĊ w armii poĪyteczne zajĊcie - na miarĊ jego fizycznych moĪliwoĞci. Dopóki bowiem trwa stan pokoju, nie o realną obronĊ zjednoczonej Ziemi chodzi, a o manifestacjĊ zasady. Dobrze dostrzegá Heinlein zaląĪki spoáeczeĔstwa permisywnego w Ameryce lat piĊüdziesiątych; uwaĪny czytelnik zjadliwe uwagi w „Kawalerii kosmosu” wychwyci - a jednak byá to pod wieloma wzglĊdami Záoty Wiek Ameryki. Podatki byáy bodaj najniĪsze w caáej powojennej historii USA, ale budĪet federalny notowaá nadwyĪkĊ. Problemy spoáeczne, jak na przykáad rosnąca ĞwiadomoĞü obywatelska Murzynów i ich walka o prawa obywatelskie, republikaĔska administracja umiejĊtnie maskowaáa i spychaáa na dalszy plan. PrezydenturĊ sprawowaá wówczas Dwight Eisenhower, niekwestionowany wojenny bohater i narodowy przywódca. Dlatego teĪ zaufanie Heinleina do byáych wojskowych naleĪy mierzyü miarą postaci takich jak George Marshall, szef sztabu US Army w czasie II Wojny ĝwiatowej oraz architekt odbudowy Europy po zakoĔczeniu wojny, oraz wspomniany Dwight D. Eisenhower, gáównowodzący siá sojuszniczych na Zachodzie, a nie bohaterów poprzedniej wojny, jak na przykáad odznaczonego ĩelaznym KrzyĪem II Klasy kaprala Adolfa Hitlera, lub kawalera Pour le Merite (a to naprawdĊ nie byle co) asa lotniczego Hermanna Goeringa. Powtórzmy to raz jeszcze: Heinlein pisaá swoją powieĞü w latach piĊüdziesiątych, kiedy jeszcze moĪna byáo krytykowaü demokracjĊ, nie naraĪając siĊ na ostracyzm i zdecydowany atak zwolenników koĔca historii. Nie da siĊ zaprzeczyü, Īe po roku 989 teza ta (jakkolwiek Francis Fukuyama opatrywaá ją z biegiem czasu rozlicznymi zastrzeĪeniami) nasuwaáa siĊ niejako sama. Nie sposób odmówiü jej intelektualnej atrakcyjnoĞci, a jednak jest ona wyrazem daleko posuniĊtego optymizmu, jeĪeli juĪ nie naiwnoĞci; przekonania, Īe stan nam odpowiadający bĊdzie trwaá tak dáugo, jak sobie bĊdziemy tego Īyczyli. Przejawem podobnego wishful thinking jest odbywająca siĊ w tych dniach (26-27 czerw- 70 ca) w Warszawie konferencja „Ku wspólnocie demokracji”. Podobno JE Pan Premier Jerzy Buzek powitaá jego uczestników nazywając ich solą demokracji. Bleh. Sekretarz stanu USA Madelaine Albright, wykáadowca wielu uniwersytetów w USA Benjamin Barber, George Soros, Francis Fukuyama i podobne im autorytety, niewiele mają wspólnego ze spoáeczeĔstwem obywatelskim w rozumieniu zaprezentowanej wczeĞniej „utopii” Clancy’ego... poza tym, Īe stanowią elity, które nim sterują, albo chociaĪ chciaáyby sterowaü. Jakkolwiek nie zgadzam siĊ w wielu sprawach z tezami Lecha JĊczmyka, nie mogĊ siĊ oprzeü wraĪeniu podzielanemu przez tego wspaniaáego publicystĊ, Īe ponadnarodowe elity niechĊtnie ustĊpują choüby cząstki wáadzy, jaką sobie nadaáy mocą samozwaĔczego wypowiadania siĊ w imieniu tak zwanej spoáecznoĞci miĊdzynarodowej. Pani Albright mówiáa w Warszawie o Ğwiatowych przywódcach: muszą (...) wzmacniaü uczestnictwo ludzi w spoáeczeĔstwie obywatelskim. Jak pisaá Janusz Korwin-Mikke: Nowa Klasa to przede wszystkim najwyĪszej klasy intelektualiĞci, którym do gáowy nie przychodzi, Īe wyrządzają nam krzywdĊ... MuszĊ tutaj zaznaczyü, Īe cieszĊ siĊ w pewnym stopniu, Īe rodzaj miĊdzynarodowej ĞwiadomoĞci - jakkolwiek bardzo wybiórczej - istnieje w ogólnoĞwiatowych mediach, bo pozwala zwróciü uwagĊ globalnej wioski na ogrom tragedii dziejącej siĊ w zapomnianych normalnie zakątkach naszej planety. Kogo drĊczyáy koszmary po obejrzeniu dokumentu Crying Freetown w CNN, ten wie, o czym mówiĊ. JeĪeli wiĊc nie ustrój demokratyczny, to jaki? We wspóáczesnej fantastyce naukowej nie brak wizji diametralnie odmiennych od zwykáego i codziennego samozadowolenia gazetowych publicystów. ChcĊ zwróciü PaĔstwa szczególną uwagĊ na Neala Stephensona; autor ten, choü niejako na marginesie, od interesującej nas tutaj tematyki nie stroni. „Zamieü” i „Diamentowy wiek” tego autora prezenują konsekwentnie doktrynĊ libertarianizmu. Precz z paĔstwem! Rozlega siĊ tam miáa mojemu sercu teza, i naleĪy tylko wyjaĞniü, na czym ten swoisty anarchizm polega. Etatystyczna koncepcja paĔstwa opiekuĔ- czego, nawet w ograniczonym wydaniu amerykaĔskim, ulega wreszcie kolapsowi: regionalne wspólnoty przejmują wszelkie prerogatywy PaĔstwa; zaczyna panowaü naprawdĊ wolny rynek, áącznie z funkcjami tradycyjnie rezerwowanymi paĔstwu, jak wymiar sprawiedliwoĞci, policja, obrona, opieka spoáeczna. KaĪdy przystĊpuje po prostu do tej wspólnoty, która najbardziej odpowiada jego upodobaniom i przekonaniom. Nikt nie decyduje za Ciebie: konsekwencje Twoich wyborów odbijają siĊ na Twojej skórze. Czy byliby PaĔstwo w stanie udĨwignąü ciĊĪar tego wyboru? Czy konieczna jest katastrofa - finansowa zapewne - dzisiejszych paĔstw?... Pytania bez odpowiedzi; jednakowoĪ Stephenson jest autorem SF, nie futurologiem, i nie z prawdopodobieĔstwa ziszczeĔ winniĞmy go rozliczaü, ale z wewnĊtrznej logiki utworu. Ta jest nieco odmienna w „Zamieci” i w „Diamentowym wieku”. W tej pierwszej powieĞci obowiązuje bohaterów zasada personalizmu: kto przynaleĪy do danej grupy, ten kieruje siĊ jej zasadami i prawem, gdziekolwiek siĊ nie znajdzie. Dana wspólnota rozszerza swój zasiĊg dzieki franszulatom, czyli rodzajowi przedstawicielstw. PlacówkĊ Nowej Sycylii, Narkolumbii, Wielkiego Hongkongu Pana Lee zakáada siĊ na zasadach zbliĪonych do otwierania nowego McDonalds`a dzisiaj; dysponujesz odpowiednią gotówką i zobowiązujesz siĊ do przestrzegania korporacyjnych reguá - zapraszamy! W zamian za odpowiednią prowizjĊ otrzymujesz prawo do posáugiwania siĊ znakiem firmy. Na tym w uproszczeniu zasadza siĊ umowa franchisingu, i chwaáa táumaczowi ksiąĪki, JĊdrzejowi Polakowi, za zgrabny neologizm „franszulat” - kojarzący siĊ dodatkowo z konsulatem. Franszulaty rozrzucone są po caáym kraju, o którym wáaĞciwie moĪna powiedzieü, Īe istnieje juĪ tylko jako kategoria geograficzna. Dlatego „swoich” moĪesz znaleĨü wszĊdzie. Organizacja tych minispoáecznoĞci nie ma oparcia w jakimĞ konkretnym terytorium. TrochĊ inaczej juĪ w „Diamentowym wieku”. PowieĞü ta ukazuje Ğwiat bardziej zaawansowany technologicznie, a i w wyĪszym stopniu zorganizowany politycznie. O ile w czasach, w których rozgrywa siĊ akcja „Zamieci”, Wielkie SpoáeczeĔstwo znajduje siĊ jeszcze w fazie postpaĔstwowej anarchii, to póĨniejsza powieĞü Stephensona prezentuje nam Ğwiat, w którym zapanowaá juĪ porządek spontaniczny, efekt ewolucji kulturowej, o jakiej pisaá Fryderyk von Hayek. SpoáecznoĞci, takie jak na przykáad Neowiktorianie, silniej osadzone są w okreĞlonym terytorium, tworząc klawy - o zróĪnicowanej zresztą wielkoĞci. Nie wszystkie miasta, dzielnice itp. przypisane są jakiejĞ grupie; istnieją zresztą takĪe „normalne” paĔstwa, przede wszystkim tam, gdzie nie zakorzeniáa siĊ „zachodnia” myĞl polityczna liberalizmu. Konfrontacja konfucjaĔskich Chin z gromadą plemion nie moĪe siĊ zakoĔczyü dobrze dla tych ostatnich, powiada Stephenson, i przyczyna tkwi nie tylko w dysproporcji siá, ale takĪe w ich zorganizowaniu. Nie wolno teĪ lekcewaĪyü determinacji i przygotowania Chin do pogwaácenia postanowieĔ Wspólnego Protokoáu Ekonomicznego. Wspólny Protokóá Ekonomiczny, w skrócie WPE, jest w Ğwiecie „Diamentowego wieku” zbiorem pierwotnych norm i wartoĞci („systemowych”), które umoĪliwiają w ogóle jego trwanie. Dla libertarnego Wielkiego SpoáeczeĔstwa charakterystyczne jest istnienie dwóch wiĊzi: miĊdzy jednostką a caáym spoáeczeĔstwem, oraz miĊdzy jednostką a jej wáasną wspólnotą. Jak pisze o libertarianach konserwatywny filozof Ryszard Legutko: Ich argument brzmi tak: jeĞli uznamy nienaruszalnoĞü prywatnej wáasnoĞci oraz autonomiĊ jednostki, uzyskamy moĪliwoĞü osiągniĊcia innych wartoĞci, nawet tych, które tradycyjnie wydawaáy siĊ byü sprzeczne z liberalną hierarchią; odwrotny porządek nie jest moĪliwy. Neal Stephenson rozsądnie dodaje w „Zamieci” dwie dodatkowe zasady: zachowanie reguá ekologicznych oraz swobodny dostĊp do informacji. Nakaz poszanowania Ğrodowiska naturalnego musi byü egzekwowany przez caáe libertarne spoáeczeĔstwo, poniewaĪ szkody powstaáe wskutek naruszenia Ğrodowiska stanowią w wiĊkszoĞci koszt zewnĊtrzny, ponoszony przez wszystkich (przynajmniej potencjalnie) czáonków Wielkiego SpoáeczeĔstwa. Ryzyko, Īe koszty te zostaną przerzucone przez poszczególne spoáecznoĞci na wszystkie pozostaáe, jest na tyle duĪe, Īe uzasadnia wprowadzenie odpo- 7 wiednich reguá do swoistego paktu spoáecznego, jakim bĊdzie na przykáad WPE. Natomiast peány i nieskrĊpowany dostĊp do informacji umoĪliwia peáne, modelowe funkcjonowanie wolnego rynku, jednakĪe - jak podkreĞla Milton Friedman - naleĪyte poinformowanie wszystkich partnerów spoáecznych stanowi warunek pozwalający na organizowanie na zasadzie wolnego wyboru jednostki takĪe innych, poza gospodarką, dziedzin Īycia spoáecznego. Biorąc pod uwagĊ bujny rozwój sieci elektronicznych, wydaje siĊ zupeánie prawdopodobne, Īe to zaáoĪenie zostanie zrealizowane najszybciej. Komunizm moĪe byü moralnie odraĪajacy i politycznie niebezpieczny, ciągnie Legutko, lecz enklawa komunistyczna moĪe bardzo dobrze istnieü w obrĊbie Wielkiego SpoáeczeĔstwa, które bĊdzie obejmowaáo równieĪ inne enklawy grup nielibertarnych (...). KaĪdy czáonek libertarnego spoáeczeĔstwa musi wiĊc byü przygotowany na akceptacjĊ wielokulturowoĞci. I rzeczywiĞcie, egzystują u Stephensona klawy komunistyczne. W „Zamieci” funkcjonują wspólnoty o ewidentnie przestĊpczym rodowodzie, nie tylko Cosa Nostra, ale i narkotykowe kartele. Pod warunkiem przestrzegania przyjĊtych reguá mają one równe prawa ze wspólnotami religijnymi etc. W „Diamentowym wieku” Wspólny Protokóá Ekonomiczny uznaje równą pozycjĊ kaĪdego stowarzyszonego plemienia, gromady, zarejestrowanej diaspory, grupy kwazinarodowej z prawami obywatelskimi, suwerennego paĔstwa czy innej formy kolektywu dynamicznego bezpieczeĔstwa. WewnĊtrzna organizacja kaĪdej z tych elementarnych grup jest w zasadzie obojĊtna; jasne, Īe na zasadach demokratycznych bĊdą funkcjonowaáy tylko niektóre, a prawdopodobnie nawet mniejszoĞü z nich. W poszukiwaniu stabilnych modeli spoáecznych musimy uciec siĊ do przykáadów wieku dziewiĊtnastego, powiada Hackworth, naleĪący do restrykcyjnej gromady Neowiktorian bohater „Diamentowego wieku”. Obowiązuje go zatem podwójna lojalnoĞü: poszanowanie wartoĞci i hierarchii wáasnej grupy, a jednoczeĞnie zgoda na zasady konstytuujace Wielkie SpoáeczeĔstwo. W ostatecznej konsekwencji libertarianie muszą wiĊc zgodziü siĊ z pewną odmianą kulturowego relatywizmu. ĝwiat Nozicka czy Friedmana nie miaá zwyciĊstwa w sporze o idee, gdyĪ skonstruowany on zostaá wáaĞnie po to, by nie dopuĞciü do czyjegoĞ zwyciĊstwa,pisze Legutko. 72 Pytanie, czy Ğwiat taki mógáby w rzeczywistoĞci funkcjonowaü. Wcale nie musi byü tak, jak twierdziá von Hayek; kulturowa ewolucja niekoniecznie musi podąĪaü w stronĊ wolnoĞci. Pogląd taki kwestionowany jest przez krytyków von Hayeka (np. przez Johna Graya) nawet w odniesieniu do samorzutnego wyksztaácania siĊ wolnego rynku w gospodarce, o wolnoĞci politycznej juĪ nie wspominając. Wizja literacka pozostaje jednak wizją literacką, i trzeba tu koniecznie powtórzyü, Īe prawdopodobieĔstwo jej ziszczenia nie ma nic do oceny przywoáywanych przeze mnie powieĞci Stephensona. Obie ksiąĪki staáy siĊ literackimi wydarzeniami, obie teĪ otrzymaáy w Polsce nagrodĊ SFinksa dla najlepszej zagranicznej powieĞci fantastycznej. Wraz z omawianymi wczeĞniej „Dekretem” Toma Clancy oraz „Kawalerią kosmosu” Roberta Heinleina, wydaáy mi siĊ interesującą ilustracją pewnych politycznych koncepcji, których ukazanie byáo moĪliwe wáaĞnie w konwencji SF. DoĞwiadczenia wieku dwudziestego, dwa totalitaryzmy, dwie wojny Ğwiatowe - wszystko to sprawiáo, Īe pisarze SF kierowali swoją uwagĊ wáaĞnie na niebezpieczeĔstwa tego typu. Powstawaáy wielkie antyutopie, pisano teĪ o zagroĪeniu religijnym fundamentalizmem. Tymczasem niezbadana przyszáoĞü moĪe okazaü siĊ duĪo ciekawsza i róĪnorodna; nie trzeba mnoĪyü juĪ wizji totalitaryzmów. Pomysáów na nietuzinkową fantastykĊ polityczną moĪna teĪ szukaü w przeszáoĞci; ileĪ historii alternatywnych moĪna napisaü czerpiąc pomysáy jedynie z tego stulecia. Wypada wiĊc Īyczyü tylko sobie nastĊpnych dobrych ksiąĪek. Tom Clancy, Dekret, t. -3, (fatalnie) táum. Krzysztof Wawrzyniak, wyd. AiB 997 Robert Heinlein, Kawaleria kosmosu, táum. Irena LipiĔska, Amber 994 (Mistrzowie SF) Neal Stephenson, Diamentowy wiek, táum. Jedrzej Polak, Zysk i S-ka 997 (Kameleon) Neal Stephenson, Zamieü, táum. JĊdrzej Polak, Zysk i S-ka 999 (Kameleon) Ryszard Legutko, SpoáeczeĔstwo jako dom towarowy, w: „Filozofia liberalizmu” pod red. Józefa Tarnowskiego, wyd. Oficyna Liberaáów 993 Wszystkie prezentowane opinie i poglądy pochodzą od autora i nie muszą siĊ pokrywaü z poglądami redakcji jako caáoĞci, zdaniem poszczególnych redaktorów, ani wreszcie stanowiskiem Klubu Fantastyki „Druga Era”. Piz ze, precle, generacje Pizze, z Macie jem PParowskim, arowskim, red. nacz. „NF” rozmawia W ojciech Szyda Maciejem Wojciech Z twoją osobą wiąĪe siĊ kilka teorii, które funkcjonują w jĊzyku krytycznym wypracowanym przez polską fantastykĊ. Najsáynniejsza, i bodaj najbardziej kontrowersyjna, to teoria generacji. MoĪna jej zarzuciü na przykáad szeregowanie autorów wedáug odgórnego kryterium daty urodzenia, przypinanie etykietek, szukanie na siáĊ związków miĊdzy pisarzami, których wraĪliwoĞü i wyobraĨnia jest przecieĪ odmienna... Teoria generacji uchodzi za kontrowersyjną wĞród máodych autorów, bo mają wraĪenie, Īe pozbawia ich indywidualnoĞci. I wĞród krytyków (autorów-krytyków), którzy udając, Īe ją zwalczają, powtarzają moje ustalenia wáasnymi sáowami, co áatwo stwierdziü porównując moje posáowie do “Trzeciej Bramy” (987) z Ziemkiewiczowym do “Jawnogrzesznicy” (99). Nie jestem twórcą teorii generacji, powtarzam pewne spostrzeĪenia za Wyką i jego ksiąĪką “Pokolenia literackie”, rzutując rzecz na Ğrodowisko fantastów. KaĪdy czas ma swoje wyzwania i obsesje, mody i cenzorskie ograniczenia, to siĊ przegląda w prozie. Ja nie standaryzujĊ wraĪliwoĞci, osobowoĞci; stwierdzam tylko, Īe statystycznie pisarzy pierwszej generacji na przykáad zajmowaáa gáównie kwestia wojny atomowej i kosmosu, a dla trzeciej i czwartej waĪniejszy byá dylemat politycznej wolnoĞci i problematyka religijna. Kiedy siĊ ma tyle lat co ja, widaü Īe pewne teksty są niedzisiejsze, a inne na czasie, Īe to jest w stylu lat 60-tych a tamto na przykáad ewokuje záudzenia wczesnej epoki gierkowskiej. W Polsce prozaicy SF byli ciĊci na pokolenia doĞü równo i systematycznie – PaĨdziernikiem 56, Marcem 68, Grudniem 70, sierpniem 80, grudniem 8... W którymĞ z „Lapidariów” KapuĞciĔski mówi wrĊcz, Īe ostatnio czas przyspiesza, doĞwiadczenia (urazy, nadzieje, emocje) zmieniają siĊ báyskawicznie i ludzie których róĪni 5 – 6 lat mają juĪ zupeánie inne osobowoĞci, wspomnienia, kompleksy. Oto teorii generacji wymiar spoáeczny, nie trzeba w ogóle literatury, Īeby badaü ten problem. MoĪna by zająü siĊ psychoanalizą albo snami. To teĪ wyjdzie. Wyka nie byá osáem. KapuĞciĔski nie jest osáem; ja teĪ próbujĊ utrzymaü intelektualny standard i nie traktujĊ teorii matematycznie, po doktrynersku, to tylko przeciwnicy dorabiają mi gĊbĊ upraszczacza. W posáowiu do „Miáosnego dotkniĊcia nowego wieku” teoria wyáoĪona jest na tyle luĨno i przejrzyĞcie, Īe nie ma do czego siĊ przyczepiü. Czy piąta generacja – pokolenie Soboty, Janusza, Dukaja – to ostatnia wartoĞciowa formacja pokoleniowa? Czy moĪna juĪ mówiü o generacji szóstej? Nigdy w kulturze nie wolno wieszczyü definitywnych koĔców, zgonów, ostatecznych upadków wartoĞci. Są przypáywy, odpáywy, na przykáad Koáodziejczak, ĩerdziĔski (teĪ z piątki) robią fantastykĊ bliską kosmicznej, której nigdy nie faworyzowaáem, czasem mówiáem wrĊcz, Īe siĊ wyczerpaáa. No wiĊc wyczerpaáa siĊ w filmach takich jak „Supernowa” i „Pitch Black”, ale oĪywa u Simmonsa i podobno w „Galaxy Quest”. Generacja szósta ... nie wiem. DoĞwiadczenie ostatnich lat to zacháyĞniĊcie siĊ rynkiem, a rozczarowanie masą, polityką, sytuacją kulturowej wolnoĞci, w której koncentrujemy siĊ na pokusach nie wartoĞciach. Klująca siĊ generacja szósta albo to skontestuje, albo zaakceptuje, bĊdzie wiĊc mieü jako zbiorowoĞü oblicze Janusowe. PrzewagĊ w tej generacji mogą tez uzyskaü konsumenci nad twórcami (takie czasy, taka sytuacja wydawnicza) ale szóstka moĪe równie dobrze okazaü siĊ generacją twórców w internecie – ostro prowadzona na Zajdla’2000 Antonina Liedtke moĪe siĊ wiĊc staü pierwszym liderem tej nowej generacji. Nie rozumiem zachwytów nad jej „CyberJoly Drim”, ale Dukaj któremu wierzĊ jako czáowiekowi i twórcy, twierdzi, Īe Zajdel jest tu prawdopodobny i bĊdzie wielce sprawiedliwy. W przeciwieĔstwie do udanych dialogów miĊdzy cywilizacjami, które Koneczny wyklucza, dialog miĊdzy generacjami jest jak widaü moĪliwy. Czy w fantastyce znalazáa odbicie mentalnoĞü pokolenia X, jak to miaáo miejsce w literaturze 73 gáównego nurtu, czy muzyce rockowej (styl grunge)? Generacja X podobnie jak partia X to nie jest moja specjalnoĞü. To coĞ bezpostaciowego, bez wyrazu, enigmatycznego. W fantastyce to siĊ chyba nie sprawdza. Dwie kolejne teorie Macieja Parowskiego to teoria pizzy i precla (obwarzanka). Czy mógábyĞ przybliĪyü naszym czytelnikom, co kryje siĊ pod tymi zabawnymi okreĞleniami? Podsumowaáem kiedyĞ áączne nakáady, jakie mają w Polsce szansĊ osiągnąü tomik krytyczny, album malarski, ksiąĪka o kinie SF, powieĞü SF, komiks... i wychodziáo mi jakieĞ 05 tysiĊcy. Nowa Fantastyka, która jest tym wszystkim po trosze ma nakáad czterokrotnie wiĊkszy. Oto i teoria pizzy: moĪesz w ciągu roku ani razu nie kupiü oliwek, czy Ğledzików anchois, a kilka czy kilkanaĞcie razy spoĪyjesz je w pizzy. Nie kupujesz plastyki SF, nie znajdziesz w ksiĊgarni pracy o fantastycznym kinie, ale nabywasz tĊ ksiąĪkĊ na raty w swoim piĞmie... Polska (fantastyka) jest jak obwarzanek – to z kolei powtórzyáem po Piásudskim – on podobno twierdziá, Īe wszystko co w Polsce wielkie, znaczące, urodziáo siĊ na obrzeĪach, na Kresach. Na przykáad Piásudski wáaĞnie, czy trzej nasi Wieszczowie; Mickiewicz zdaje siĊ nigdy w Warszawie nie byá. Podobnie w NF. Dziaá krytyki, dziaá prozy – oczywiĞcie nie wyáącznie – obsáugują autorzy zewnĊtrzni, pozastoáeczni. I znowu, podobnie jak teoria generacji, to nie byáa przedustawna doktryna, tylko wynik obserwacji. A w sensie polityki redakcyjnej polegaáo to i polega na otwarciu siĊ na wszystko, co wartoĞciowe; NF nie jest pismem jednej koterii, próbuje nie byü. Do pisania fantastyki potrzebna jest wyobraĨnia. Skáadają siĊ na nią mentalne záoĪa pomysáów, wraĪliwoĞci i kreacyjnych talentów. Bez wyobraĨni autor byáby tylko sprawnym rzemieĞlnikiem. Z tego, co pamiĊtam, wyróĪniasz kilka rodzajów wyobraĨni: czystą, plastyczną, inĪynieryjną... Na seminarium w GdaĔsku (bodaj w 988 roku) robiáem porównanie wyobraĨni naukowej i artystycznej, mitologicznej. Jeden patrzy w gwiazdy i widzi tam materialne obiekty, jak Newton, Gaileusz, Wolszczan, a ktoĞ inny postrzega astrologicznie stwory mitologiczne. Istnieją dziesiątki typów wyobraĨni – spoáeczna, plastyczna, przestrzenna, emocjonalna, wyobraĨnia w walce na piĊĞci i ta jaka uruchamiamy nad szachownicą, wyobraĨnia kierowców i ... redaktorów. To temat na dáugi esej, który byü moĪe napiszĊ. SpoĞród najmáodszych czytelników “NF” maáo kto zdaje sobie sprawĊ, Īe masz na koncie powieĞü („Twarzą ku ziemi”), zbiór opowiadaĔ („Sposób na kobiety”) oraz sporo innych nowel (np. publikowanych w „Spotkaniach w przestworzach”). Co byáo przyczyną zaprzestania przez ciebie pisarskiej aktywnoĞci? Zestarzaáem siĊ. Wypaliáy siĊ we mnie pomysáy i wola bycia literatem. DuĪe satysfakcje autorskie uzyskiwaáem jako cotygodniowy felietonista „Politechnika” (969 – 8), jeszcze jak student drukowaáem opowiadania w „ĩyciu Warszawy”, „Na przeáaj”. MyĞlĊ, Īe jestem niezáym krytykiem, wkáadam w to duĪo pracy i serca. Natomiast proza, cóĪ, nie tak áatwo wchodziü na scenĊ z wáasną prozą, kiedy siĊ odkrywa kolejno dla pisma Baranieckiego, Sapkowskiego, Dukaja, Huberatha, BiaáoáĊcką, „NotekĊ”... Polska kultura ma ze mnie wiĊcej poĪytku jako redaktora, niĪ jeszcze 74 jednego autora. Poza tym napisaáem w koĔcu w spóáce z Rodkiem i Polchem „Funky Kovala”. Jestem zaspokojony, na liĞcie moich priorytetów wydanie kolejnej ksiąĪki wáasnej nie zajmuje zbyt wysokiej pozycji, choü chciaábym, na przykáad, dopisaü trzy zeszyty Kovala. Kiedy byáem máody i zapalczywy (choü nigdy nie byáem tak zaĪarty jak niektórzy dzisiejsi autorzy) teĪ byáoby mi taką rezygnacjĊ zrozumieü. Obejmując posadĊ szefa dziaáu polskiego w „F”, a póĨniej dodatkowo redaktora naczelnego w „NF” – staáeĞ siĊ, jak sam o sobie mówisz, „sáugą literatury”. Jakie to uczucie: przestaü pisaü, a jednoczeĞnie nawiązaü kontakt z tysiącami autorów przysyáającymi swoje teksty do redakcji? W podtekĞcie tego pytania tkwi domniemanie jakiejĞ tragedii, a w kaĪdym razie dramatu. Ja nie przestaáem pisaü, przestaáem tylko pisaü prozĊ. Nie cierpiĊ, nie zagryzam palców, udane teksty debiutantów i sprawdzonych autorów dostarczają mi radoĞci jako czytelnikowi i redaktorowi, który ma co daü do numeru. Te udane teksty budują mnie teĪ jako wymownego, czytywanego i cytowanego krytyka. Nie ma dramatu, jest radoĞü odkrywania, nazywania, wreszcie – kurczĊ – lansowania. WiĊkszoĞü waĪnych spostrzeĪeĔ dotyczących polskiej fantastyki, o jej generacyjnoĞci, odkryciu tematyki religijnej (póĨniej demonicznej), o odkryciu Ğwiata polskich realiów i nazwisk, o Sapku jako twórcy nie wyáącznie werystycznym, lecz równieĪ postmodernistyczny (w stylu Eco)... poczĊáa siĊ w mojej gáowie podczas posiedzeĔ nad maszynopisami. DziĊki kontaktom z tysiącami autorów mogáem napisaü „Czas fantastyki”, ksiąĪkĊ waĪną dla mnie i dla nich. DziĞ wolĊ dobrą krytykĊ, inteligentną eseistykĊ, w ksiĊgarni rĊka sama mi leci ku tego typu rzeczom, nie ku prozie – wiĊc nawet od czytelniczej strony nie postrzegam swego zajĊcia jako gorszego. Czy jest szansa, Īe jeszcze kiedyĞ przeczytamy opowiadanie lub powieĞü Macieja Parowskiego? Jest taka szansa. Mam na przykáad wraĪenie, Īe mógábym rozwinąü w mikropowieĞü opowiadanko sprzed osiemnastu lat „PomóĪ swojej gwieĨdzie”. Do dziĞ bardzo je lubiĊ, choü zdaje siĊ jestem w mniejszoĞci. Inne pole twojej aktywnoĞci to komiks. “Funky Koval”, “WiedĨminy”, “Naród wybrany” – skąd bierze siĊ twoja fascynacja jĊzykiem komiksu? CzĊsto zarzuca siĊ komiksowi pewien prymitywizm... I jeszcze jedno: czy zgodzisz siĊ z tezą, Īe komiks jest sztuką poĞrednią miĊdzy filmem a literaturą? JeĞli zarzucaáem nawet komiksom pewien prymitywizm, to pewnie nie swoim. Napisaáem o komiksie parĊ szkiców, eksponując ich swoistoĞü, artystyczną suwerennoĞü. Przy wymyĞlaniu kolejnych obrazków, plansz, przy ukáadaniu historii „pod obrazek” pracują inne partie gáowy niĪ przy prozie. Nigdy na przykáad nie umiaábym pisaü opowiadania w tandemie. Komiks natomiast to jest przygoda, zabawa, gra o czĊĞciowo innych szalonych reguáach, podczas której rysownicy i scenarzyĞci nawzajem podbijają sobie bĊbenka. Najkrótsza definicja komiksu P. Szyáaka: Superbohater i Superáotr na arenie. Najkrótsza definicja Parowskiego: komiks, dusza na wierzchu... I tym siĊ gra, walką przerysowanych bohaterów ucieleĞniających dobro i záo, ale w sposób przesadny, báazeĔski, psychopatyczny i psychodeliczny. Wcale tego wszystkiego nie wiedziaáem wstĊpując do komiksowej rzeki w 982, ale miaáem tego intuicyjne przeczucie oglądając w ParyĪu A.D. 975 na Saint-Germaint dáugaĞne lady peáne komiksów (i pisząc w 97 roku do “Politechnika” swój pierwszy felieton o komiksie). W kinie i komiksie podobne są chwyty montaĪowe, elementy wizualnego jĊzyka; natomiast filozofia Ğwiata, bohatera i akcji potrafią byü juĪ zupeánie odmienne. Stąd szczególny przypadek kina komiksowego, wywiedzionego ze Ğwiata komiksu. „Heavy Metal”, „Dick Tracy”, „Batmany” Burtona – te filmy są bliĪsze komiksowi niĪ kinu (nawet? zwáaszcza?) wielkiemu, jak „Obywatel Kane” czy choüby „Blade Runner”. Komiks otwiera nowe, w stosunku do literatury i kina, pola gry (czasem wielce ciekawe i znaczące), za to go kocham, zwáaszcza Īe dane byáo mi zagraü. 75 Ju jesieni! specjalny numer „Innych Planet ”! Planet”! Antologia opowiadaÍ autorów zwizanych z naszym fanzinem! Od SF do fantasy, od polityki do psychotroniki, od realizmu magicznego do horroru! Teksty profesjonalistów i debiutantów! Jacek Sobota, Andrzej Zimniak, Wojciech Szyda, Iwona Michaowska, Maciej Guzek, i inni. Zamów ju teraz, pod adresem: adres redakcji os. Piastowskie 85/37, 6-6 PoznaĔ Druga Era polskiej fantastyki zblia siÆ wielkimi krokami! Daniel Kosse os. Stare egrze 79/2 6-249, PoznaÍ albo telefonicznie: 06 8796625 060 959568 „Inne planety” to fanzin Klubu Fantastyki „Druga Era” dziaáającego przy Akademii Ekonomicznej w Poznaniu „Inne planety” redagują: red. nacz.: Wojtek Szyda red. d/s propagandy: Krzysztof Gáuch sekretarz redakcji, skáad, wsparcie moralne: Piotr Derkacz korekta i wsparcie estetyczne: Agnieszka Kaáasz, Beata Sobiáo stali wspóápracownicy: Tomek R. Barczyk, Paweá Ostrowski, Jacek Sobota Nakáad: 300 egzemplarzy, oddano do druku w lipcu 2000 Wydrukowano dziĊki uprzejmoĞci Akademii Ekonomicznej w Poznaniu Autor rysunków: Piotr WoĞ Num erdedykow any planecie Jow isz