planety7 - Inne Planety 2.1

Transkrypt

planety7 - Inne Planety 2.1
inne
* * * * * Wywiad z Maciejem Parowskim * * * * *
Plan ety
nr 7 /kwartalnik/ polska fantastyka: literatura + muzyka + filozofia
”K urczak”
Peter Tremayne
Pani na Hy - Brasil
/
B artek S w iderski
Jacek S obot
a
obota
rys. Daniel Kosse
”W yznania idiot
y”
oty”
Witajcie!
roblematyka wáadzy, której patronuje Jowisz,
to – wbrew pozorom – nie tylko polityka.
Owszem, fantastyka spod znaku political fiction,
ma, Īe tak powiem, bezpoĞrednie przeáoĪenie
na tematykĊ wáadzy, gdyĪ związana jest ze zjawiskiem, które definicyjnie polega na „dąĪeniu
do zdobycia wáadzy oraz jej utrzymania”. Są jednak rewiry fantastyki, pozornie z wáadzą niezwiązane, które bodaj jeszcze silniej niĪ wizje
socjologiczno-polityczne poruszają tematykĊ
zaleĪnoĞci, badają kierunki wpáywów, wektory
mocy decyzyjnych etc. Silniej – bo skupiają siĊ
na organicznym albo cywilizacyjnym aspekcie
naszej natury. MyĞlĊ o róĪnych teoriach, które
szeregują Īycie na Ziemi (w tym stopieĔ rozwoju czáowieka) w skali makroewolucyjnej, i
jednoczeĞnie okreĞlają nasze miejsce w kosmicznym áaĔcuchu pokarmowym, gdzie z reguáy
homo sapiens plasuje siĊ daleko, daleko za obcymi. WeĨmy choüby teoriĊ nadistot Adama WiĞniewskiego Snerga. Zainteresowanym polecam
powieĞü „Robot” albo kwietniowy numer „NF”
z 996 r., gdzie hipoteza Snerga jest podana w
piguáce. Krótko: Īycie na Ziemi moĪna usystematyzowaü wedáug czwórpodziaáu: generacja
chemiczna – mineraáy, generacja botaniczna –
roĞliny, generacja zoologiczna – zwierzĊta, generacja psychologiczna – umysáy. Czáowiek áączy w sobie dwie ostatnie generacje (echo drabiny bytów Ğw. Augustyna?...). Nie moĪna wykluczyü przypadku, twierdzi Snerg, Īe na Ziemi
egzystuje wyĪsza generacja Īycia, której wszelako nie dostrzegamy, zgodnie z zasadą „Īadna
istota nie postrzega swojej nadistoty” (np. roĞliny zwierząt). Prawda, Īe coĞ w tym jest?...
Bliskoznaczną teoriĊ moĪna znaleĨü w opowiadaniu A. Zimniaka „ZrĊby wáadzy”, które drukujemy w tym numerze. Polecam.
Przechodząc na grunt stricte polityczny skupmy siĊ najpierw na wyjaĞnieniu kilku pojĊü.
Utopia, sáowo greckie upowszechnione (a byü
moĪe wymyĞlone) przez angielskiego myĞliciela, kanclerza królewskiego Thomasa More’a, najlepiej przetáumaczyá moim zdaniem J. M. BocheĔski, zwąc utopiĊ „bezmiejscem”. Bo i polega utopia na opisywaniu wyimaginowanych, choü
uprawdopodobnionych geograficznie (lub czasowo) Ğwiatów, w których udaáo siĊ osiągnąü doskonaáy system rządów, zapewniający szczĊĞcie,
sprawiedliwoĞü i dostatek (prekursorem Morusa
byá Platon ze swoim „PaĔstwem”; inni renesansowi i postrenesansowi utopiĞci to: T. Campanella z „Miastem SáoĔca”, F. Bacon z „Nową
Atlantydą” czy Cyrano de Bergerac z „Tamtym
P
2
Ğwiatem”, póĨniej zaĞ tzw. francuscy pisarze
przedrewolucyjni). XX wiek wydaá jedną znaczącą utopiĊ („Ludzie jak bogowie” H.G.
Wells’a), by póĨniej trysnąü strumieniem antyutopii i dystopii. Te dwa terminy są czĊsto mylone. BáĊdu tego nie ustrzegáa siĊ nawet A. Kowalska w interesującej rozprawce „Od utopii do antyutopii” (WsiP, 987), choü róĪnica jest wyraĨna: antyutopia to utwór kompromitujący próbĊ
zbudowania spoáeczeĔstwa doskonaáego, obnaĪający nierealnoĞü takich planów, podczas gdy
dystopia to bliska katastrofizmowi wizja przyszáego spoáeczeĔstwa, w którym – delikatnie pisząc - „Ĩle siĊ dzieje” (bardziej uczone rozróĪnienie znajdziecie w „Leksykonie polskiej literatury fantastycznonaukowej” Niewiadomskiego i
Smuszkiewicza). Dystopią bĊdzie wiĊc np. „Przestrzeni, przestrzeni!” Harrisona, antyutopią np.
„Powrót z gwiazd” Lema.
XX wiek staá siĊ grobem utopii. Dwie wojny Ğwiatowe, rzeĨnia komunizmu, nazizm – to
wszystko byáo twardą szkoáa dla czáowieka.
NauczyliĞmy siĊ (tylko jakim kosztem!) zdrowej nieufnoĞci wobec oderwanych od realiów
„dobrych chĊci”, które wdraĪane w Īycie stają
siĊ kostką brukową piekáa. Nic dziwnego, Īe mijające stulecie byáo wiekiem utopii negatywnych.
„Nowy wspaniaáy Ğwiat” Huxley’a, „Rok 984”
Orwella, „My” Zamiatina... W SF powstawaáy
wizje nowych Ğwiatów, lecz ich autorzy dalecy
byli od naiwnego entuzjazmu. Zostaá przerzucony most miĊdzy Renesansem a WspóáczesnoĞcią. Pisaá o tym G. Picht: „Odkrycie Ameryki
miaáo dla XVI wieku podobne znaczenie, jak
podróĪ kosmiczna dla nas”; co nie mogáo pozostaü bez wpáywu na literaturĊ. Raz przybieraáa odcieĔ nadziei, raz odcieĔ obawy. Od entuzjazmu po demaskacjĊ – oto ewolucyjna droga
politycznych fantazji.
Wojciech Szyda
SPIS TREĝCI
Peter Tremayne Pani na Hy - Brasil...............3
FELIETONY................................................
Odyseja Zygmunta X.................................20
M. Protasiuk Szatan w „KsiĊgach Krwi”...24
Andrzej Zimniak ZrĊby wáadzy...................26
RECENZJE...............................................35
POLEMIKI...............................................43
Michaá Protasiuk Komedia.........................50
J. WoáyĔska Saga o Celtach, cz. III.............56
Marcin Bronhard KlĊska urodzaju.............6
PLANETA ABSURDU .............................64
Beata Dranikowska Bajka ..........................66
NAUKA O FIKCJI ...................................67
Wywiad z Maciejem Parowskim ..............73
Peter Tremayne
PANI NA HY-BRASIL
(My Lady of Hy-Brasil)
W
zawodz•cych krzykach kr•›•cych mew, w
ostrym szepcie szumi•cego morza i wyciekych uderzeniach jego ust z biaej piany na wysokich, granitowych skaach syszÆ delikatn• sodycz
jej gosu, cicho nawouj•cego mnie, bym wróci na
Hy-Brasil. Cho siedem lat to dugi czas oczekiwania, czeka muszÆ. MuszÆ powróciÂ, bo ona te› czeka na mnie; czeka gdziey tam poyród zimnych, czarnych fal Atlantyku; czeka na mnie z cierpliwoyci•,
której nie zniszczy nawet wiecznoyÂ.
*
Gwizdek parostatku Naomh Eanna odezwa siÆ, gdy
statek zbli›a siÆ do czarnej bryy wyspy.
- To Inisheer – uymiechn• siÆ marynarz, jego
piaskoworude wosy powieway na wietrze. Inisheer, najmniejsza z Aranów! Wysp, z których mój dziadek wyemigrowa do Nowego Jorku i które w mym
umyyle byy miejscem magicznym odk•d, jako may
chopiec, siadywaem na kolanach dziadka i suchaem jego opowieyci o dzieciÍstwie. Ledwo mogem
uwierzyÂ, ›e zbiorowisko ciemnych wzgórków przed
parowcem byo wyspami; nie wierzyem, ›e wreszcie odbywam pielgrzymkÆ, o której marzy ka›dy
Amerykanin irlandzkiego pochodzenia: odwiedzam
ojczyznÆ swych przodków.
Naomh Eanna, ochrzczona na czey ywiÆtego
patrona wysp, przynajmniej tak mi powiedziano, rzucia kotwicÆ przy Inisheer i flotylla ódek o dziwnym
ksztacie, zwanych curraghami – z drewnianym o›ebrowaniem, obci•gniÆtym nasmoowanym pótnem,
napÆdzanych dugimi w•skopiórymi wiosami – popynƏa ku parowcowi. Pasa›erowie i towary na Inisheer musiay zosta przetransportowane na wyspÆ,
gdy› wody przybrze›ne byy zbyt pytkie, aby parowiec móg podpyn•Â bli›ej.
ZwierzÆ, krowa, opuszczana bya z dziobowej
windy statku; wisiaa bezwadna i bezradna przy
burcie, a gdy znalaza siÆ w morzu, zaczƏa walczyÂ
z wod•. Trzech mƛczyzn czekao obok w curraghu.
Jeden z nich zadzierzgn• pÆtlÆ wokó szyi zwierzÆcia, dwaj inni zaczÆli móci wodÆ wiosami, krowa
zostaa poci•gniÆta ku brzegowi, drobi•c nogami w
dziwnym podwodnym taÍcu.
Niedugo pó|niej z parowca wyadowano
wszystko dla kilkuset mieszkaÍców maleÍkiej wyspy i statek ruszy ku Inishmaan, yrodkowej wyspie,
nim w koÍcu wpyn• do Zatoki Killeany na najwiÆkszej z Aranów: Inishmore. Jak mi powiedzia zaprzyja|niony marynarz, w dni, kiedy przypywa parowiec,
wiÆkszoy z tysi•ca mieszkaÍców wylegaa, by przywita Naomh Eanna, cumuj•cego do mola w Kilronan, gównym mieycie. Peno tam byo kuców, dwukóek, podskakuj•cych wózków, a tu i ówdzie, ku
memu zaskoczeniu, ujrzaem kilka samochodów. Kiedy zszedem na l•d, wokó mnie brzmia ypiewny irlandzki i prawie nie syszaem angielskiego. Staem,
pora›ony.
- Wy jesteycie ten Amerykanin do Bungowla? –
odezwa siÆ cichy gos w okolicach mojego okcia.
Odwróciem siÆ i ujrzaem koycistego mƛczyznÆ w yrednim wieku o wosach koloru piasku, jak
wiÆkszoy wyspiarzy.
- Tak – odparem.
- Jestem Peadar Flaherty. Mam tu wózek, ›eby
was zabra do Bungowla.
Nie mówi•c nic wiÆcej podniós m• walizkÆ, poprowadzi mnie przez kÆbi•cy siÆ tum do dwukóki
zaprzÆgniÆtej w kuca i gestem nakaza wsiadaÂ.
-Ojciec Connell jednak do was napisa? – Byo
to raczej twierdzenie ni› pytanie, skoro Flaherty po
mnie wyjecha. Spotkaem ojca Connella zeszego
roku w Bostonie i zaofiarowa siÆ znale| mi mieszkanie na wyspach, gdybym wreszcie zdecydowa siÆ
je odwiedzi podczas od dawna obiecywanej podró›y.
- Owszem – odpar milkliwy Flaherty.
- Jeyli przenocowanie mnie stanowi problem,
mogÆ siÆ zatrzyma w hotelu – ci•gn•em, desperacko próbuj•c nawi•za rozmowÆ.
Flaherty rzuci mi spojrzenie pene litoyci.
- Tego zrobi nie mo›ecie. Na Inishmore nie ma
hoteli. Mio nam bÆdzie, jeyli z nami zamieszkacie, a
poza tym gdzie mielibyycie siÆ zatrzymaÂ, jeyli nie w
chacie, w której urodzi siÆ wasz dziadek? Jesteycie
przecie› moj• rodzin•, kuzynem. NaprawdÆ, nÆdzny
byby ze mnie czowiek, gdybym kuzyna od drzwi odpÆdzi.
Urwa i lekko zmarszczy czoo.
- Ale tam nie ma wygód, wydaje mi siÆ, w porównaniu z tym, do czego przywykliycie w Ameryce.
W Bungowla nie ma elektrycznoyci... tylko ywiece
albo lampa naftowa.
- Och, nie ma sprawy – powiedziaem. – Jestem przyzwyczajony do warunków polowych.
Prawie sobie jÆzyk odgryzem, poj•wszy mimowoln• niegrzecznoyÂ, ale Flaherty siÆ nie obrazi.
- Chodzio mi o to, ›e jestem rybakiem – ci•gn•em szybko. – PracujÆ na traowcach w Yarmouth; to w stanie Maine.
3
- Doprawdy?
Zamilkem, a Flaherty pogania kuca drog•; zacz•em odprƛa siÆ, zauroczony wysp•, chon•c
d|wiÆki i krajobraz. Morze byo wszÆdzie; syszaey
je, czuey, nawet smakowaey w mgiece, która osiadaa na twoich ustach. Jechaliymy wzdu› brzegu
penego cichych zatoczek i piaszczystych pla›, które
nagle zmieniy siÆ w lit• skaÆ, klify wysokie na jakiey dwieycie piÆÂdziesi•t stóp, o które gwatownie
rozbijay siÆ wielkie fale. L•d okaza siÆ labiryntem
poletek, chronionych przed ›ywioami przez niskie
kamienne mury. WszÆdzie le›ay kamienie. Widziaem kilka sztuk byda czy owiec. Od czasu do czasu
mijaliymy wysokie, kamienne pomniki ustawione
obok drogi, przypominaj•ce podró›nym , by modlili
siÆ za dusze ludzi, którzy zginÆli w szarych odmÆtach wokó wysp.
Bungowla bya dokadnie taka, jak j• sobie wyobra›aem suchaj•c dziadkowych opowieyci: niewielkie zbiorowisko chat z wybielonego kamienia,
otoczonych ostrym zapachem palonego torfu i morskiej bryzy. Chata, do której poprowadzi mnie Flaherty ró›nia siÆ od innych tylko w mych romantycznych wyobra›eniach, bo czy to nie tu urodzi siÆ mój
dziadek? Wysza mnie powita ›ona Flaherty’ego
wraz z trójk• dzieci w ró›nym wieku, wszystkie miay jej zotorude wosy, trzymay siÆ matczynej spódnicy i spogl•day na mnie nieymiao. Maire bya wysok•, delikatn• kobiet• o powa›nych oczach i rumianych policzkach, która zdawaa siÆ wiecznie pracowaÂ, ale zawsze znalaza czas, aby zaparzy kolejny
imbryk herbaty.
Przez kilka dni pawiem siÆ w goycinnoyci Flahertych i poznaem ciep• przyjacielskoy wyspiarzy:
szczególnie Phelima Conora Donna, staruszka, który
by wioskowym bajarzem czy seanchai – tak go nazywali. PamiÆta historie z czasów dzieciÍstwa mego
dziadka na Inishmore. Jako rybak czuem siÆ poyród
nich jak u siebie i uto›samiaem siÆ z tymi twardymi
lud|mi, którzy swe sk•pe dochody wydzierali zimnemu, nieprzyjaznemu morzu. Tacy ludzie dawali ci lekcjÆ odwagi. Wstawali wczeynie, sami piekli chleb,
sami ycinali wosy, budowali domy i odzie, pracowali, pili, modlili siÆ i – w koÍcu – zbijali wasne
trumny. Byli zdecydowani i stoiccy, ›yli blisko natury; widzieli rzeczywistoy i znaczenie w gwatownych, wiecznie zmiennych ›ywioach; nie zatracili
daru jasnowidzenia, jak mieszkaÍcy miast; nadal odczytywali przyszoy z nadci•gaj•cej burzy i dla nich
naturalne i nadnaturalne splatao siÆ w jedno.
Pewnego poranka, który wsta ciemny i brzydki,
a nad wysp• przelatywa deszcz, poszedem do kuchni, umyyliwszy sobie poprzedniego wieczora, ›e od-
4
bÆdÆ wyprawÆ do latarni morskiej w Eeragh. Maire
Flaherty podniosa gowÆ znad owsianki, któr• mieszaa w wielkim ›elaznym garnku.
- DzieÍ siÆ zoyci – powitaa mnie, wskazuj•c
szare niebo za maleÍkim oknem.
- Chciaem popyn•Â do latarni w Eeragh – rzekem. – Czy to mo›liwe?
- Eeragh, tak? – zmarszczya brwi, nakadaj•c
moje yniadanie do glinianej miski. – Dziwne miejsce
chcesz obejrzeÂ.
- Czy mo›liwe jest, ›eby tam dzisiaj popyn•Â? –
zapytaem ponownie. – Czy pogoda bÆdzie zbyt niesprzyjaj•ca?
- Nie wycieczce do Eeragh – odpara. – Ale mój
m•› nie bÆdzie móg ciÆ tam dzisiaj zabraÂ. Pojecha
do Kilmurvy, ›eby kupi koza Concannona.
- Nie szkodzi – powiedziaem, uymiechaj•c siÆ.
– Jeyli mogÆ po›yczy ód| Peadara, nie bÆdÆ go
prosi, ›eby mnie zabra. Kupiem mapÆ wód wokó
wyspy, kiedy byem w Galway.
Spojrzaa na mnie jak na gupka.
- Chcesz popyn•Â sam? To szalony pomys.
Wody tutaj s• zdradliwe, kiedy wieje silny wiatr.
- Nie bojÆ siÆ. – Nie mogem siÆ powstrzymaÂ.
W koÍcu dowodziem najlepszym traowcem, jaki
kiedykolwiek wypyn• z Yarmouth.
Maire Flaherty pokrÆcia gow•.
- Czowiek, który nie boi siÆ morza, szybko siÆ
utopi – stwierdzia – bo wypynie w niewayciwy
dzieÍ. Ale my, wyspiarze, boimy siÆ morza i toniemy
tylko od czasu do czasu.
Peadar Flaherty przyszed na yniadanie i przedstawiem mu swój plan. Najpierw zareagowa jak
jego ›ona, ale nalegaem. Jednak potrzebowaem
caej mojej siy przekonywania, by namówi Peadara, aby po›yczy mi swój curragh, który posiada silnik spalinowy.
Po lunchu odpaliem silnik Yamahy i poprowadziem curragh ku morzu. Bya to lekka jednostka,
atwo siÆ ni• ›eglowao. Mimo zowieszczej szaroyci dnia, powierzchnia morza – matowa od deszczu
– bya raczej paska, a m›awka delikatnie pieycia
moje policzki. Wyspa Eeragh, na której usytuowano
latarniÆ, bya wedug mapy jedn• w archipelagu bezludnych wysepek zwanych Brannockami u zachodniego brzegu Inishmore. Dziadek powiedzia mi, ›e
na Eeragh palono ywiato od roku 857, aby ostrzec
przed niebezpiecznymi skaami statki kieruj•ce siÆ
do Galway. Jego pierwsz• prac• byo „pilnowanie
ywiata”, st•d moje zainteresowanie. Nowa latarnia,
obsugiwana przez trzech ludzi, wyrastaa ze ska biaa i wysoka, a wielka lampa o mocy 375 tysiÆcy ywiec
jayniaa na piÆtnaycie mil we wszystkich kierunkach.
Wyprawa tam sprawia mi przyjemnoyÂ. Na Eeragh
nie byo przystani, a samo miejsce skadao siÆ gównie z kamieni. Podprowadziem curragh do brzegu i
wyskoczyem na pla›Æ, by odci•gn•Â ód| z zasiÆgu
fal.
- Dia dhuit? – powitano mnie po irlandzku.
Latarnik o twarzy jak ksiƛyc sta niedaleko i
obserwowa mnie z ciekawoyci•.
- Witam – odparem, koÍcz•c pracÆ.
Na twarzy mƛczyzny odbio siÆ zaskoczenie.
- To wy jesteycie ten Amerykanin? – spyta.
Przytakn•em.
- Chciaem obejrze latarniÆ.
Przeniós wzrok ze mnie na curragh i z powrotem.
- PrzypynÆliycie z Inishmore sami?
Wytumaczyem mu, ale pokrÆci gow•.
- Wody tutaj s• kapryyne – rzek, jakby zwraca
siÆ do upartego dziecka. – atwo jest da siÆ nabraÂ. – Wzruszy ramionami. – Dobrze, chod|cie i
obejrzyjcie to miejsce, jeyli macie ochotÆ, ale powinniycie za pó godziny odpywa wraz z przypywem, bo inaczej nie wydostaniecie siÆ tej nocy z
Eeragh.
O czwartej opuyciem latarników, którzy krÆcili
gowami i ostrzegali mnie przed zmiennymi humorami wód. Patrzyli, jak spycham curragh przy wtórze
„Bennacht De leat!”, co jak zrozumiaem, byo po›egnaniem i ›yczeniami szczÆycia. Wepchn•em curragh na fale i wiosowaem krótko, nim zapaliem
motor i zacz•em przecina wezbrane fale, kieruj•c
siÆ ku ciemnemu masywowi Inishmore.
Nie byem na morzu du›ej, ni› kilka minut, kiedy niebo nagle siÆ otworzyo, ukazuj•c oylepiaj•c•
biel, a nad gow• zowieszczo zahucza grom. Fale
osi•gay niebotyczne wysokoyci, wiatr smaga, a
maleÍkim curaghiem rzucao we wszystkie strony –
czasami yruba silnika za burt• wtórowaa grzmotom
swym przenikliwym warkotem, kiedy odsaniaa j•
fala.
Poprzez ulewny deszcz ujrzaem w pobli›u
ciemny brzeg, a za nim agodne wzniesienie pla›y.
PodziÆkowaem Bogu, zwracaj•c w tamta stronÆ
ód|. S•dziem, ›e jestem jeszcze daleko od Inishmore, ale prawdopodobnie siÆ myliem. Co dziwne, kiedy mocowaem siÆ z curaghiem, kieruj•c go
ku brzegowi, niebo zdao siÆ przejayniaÂ, deszcz
usta, a wiatr zmieni siÆ w delikatny szept. Doprowadziem ód| na pyciznÆ, wci•gn•em j• na miÆkki,
szary piasek pla›y i stan•em , rozgl•daj•c siÆ w
zaskoczeniu. Jakby za spraw• magii za pogoda
nagle siÆ skoÍczya, a nad moj• gow• zaywiecio
soÍce, grzej•c tak mocno, ›e zrobio mi siÆ gor•-
co, poczuem siÆ |le i zacz•em yci•ga paszcz wodoodporny.
Wyszedem ze skalistej zatoczki, w której wyl•dowaem, ruszyem ku szczytowi klifu i rozejrzaem
siÆ wokó. Ku memu zaskoczeniu odkryem, i› nie
znajdowaem siÆ na Inishmore. Byem na wyspie niemal doskonale okr•gego ksztatu, o yrednicy trzech
lub czterech mil, poroyniÆtej miÆkk•, faluj•c• traw•,
jednak zieleÍsz• i bardziej soczyst• ni› na innych
wyspach. Ka›de pole oznaczone byo wiele mówi•cymi, kamiennymi murami i podobnie jak na reszcie
wysp, nie rosy tu drzewa. Jednak nie mogem odpÆdzi myyli, ›e soczysta zieleÍ pól sprawiaa, i› miejsce to bardziej przypominao obraz, ni› prawdziwy
l•d.
Nad krajobrazem dominowa wielki, szary, kamienny dom, zbudowany nieomal jak zamek i posiadaj•cy kilka piÆter. Zdawa siÆ ponury i nie na miejscu poyród niskich chat z bielonego kamienia, o ›ótawych strzechach, które grupkami stay wokó .Przypominao to dziwn• i nierealn• pocztówkÆ.
Usyszaem za sob• tÆtent koÍskich kopyt i odwróciem siÆ, by ujrze je|d|ca, pÆdz•cego ku mnie
jak wariat na du›ym, biaym rumaku. Gdy siÆ zbli›y,
yci•gn• wodze i zmusi zwierzÆ, by przysiado na
zadzie; mócio powietrze olbrzymimi kopytami i parskao gniewnie.
Ku memu zaskoczeniu je|dziec odziany by w
br•zowy mnisi habit. Widok tak nie pasuj•cego do
konia czowieka wywoa na mych ustach szeroki
uymiech.
- Fag an ait! Fag an ait! – krzykn• strasznym
gosem, a ja skuliem siÆ z nagego przestrachu. – o
mo chroi amach...
Powstrzymaem jego irlandzk• tyradÆ, mówi•c
mu, ›e ani nie rozumiaem, ani nie mówiem po irlandzku, bo jestem Amerykaninem, goyciem w tym
kraju.
Gapi siÆ na mnie przez chwilÆ, jego usta próboway uo›y siÆ w nieznane sowa, ale potem przeniós wzrok ponad moim ramieniem, a jego oczy rozszerzyy siÆ nieco. Dr›•c•, chud• rÆk• nakreyli znak
krzy›a, da koniowi nag• ostrogÆ i odjecha.
Wybuch radosnego, srebrzystego ymiechu sprawi, ›e siÆ odwróciem.
Na kamieniu siedziaa kobieta, nie: moda dziewczyna, uymiechaj•c siÆ do mnie. Przez cae swe ›ycie nie widziaem tak adnej istoty. Jej biaa twarz w
ksztacie serca otoczona bya mas• zocistorudych
wosów, które byszczay w promieniach soÍca, szarpane lekkim wietrzykiem. Oczy zielone jak morze lyniy zoyliwie, a delikatne, czerwone usta ymiay siÆ
radoynie.
5
- Musicie wybaczy bratu Mairtinowi, nieznajomy. Jest nieco zwariowany, ale krzywdy nie uczyni.
Jej gos mia w sobie gÆbokie, uwodzicielskie
ciepo.
Oddech uwi•z mi w gardle, gdy siÆ do niej zbli›aem.
- DzieÍ dobry – powiedziaem. – Czy mo›e mi
pani powiedzieÂ, gdzie jestem? Uciekaem ódk•
przed sztormem i ledwie udao mi siÆ tutaj przycumowaÂ.
Dziewczyna zmarszczya brwi, patrz•c na niebo.
- Sztormem?
Uymiechn•em siÆ pokornie, zdaj•c sobie sprawÆ, ›e teraz na niebie nie byo ani jednej chmurki,
tak szybko skoÍczya siÆ za pogoda.
- Pogoda tutaj szybko siÆ zmienia – przyznaem.
– Pyn•em na Inishmore, kiedy zapaa mnie burza.
- Na Inishmore, doprawdy? Wobec tego tylko
trochÆ zboczyliycie z kursu. Inishmore le›y dwie mile
na wschód – wskazaa szczupym, br•zowym ramieniem. – Jesteycie na wyspie Hy-Brasil.
Teraz ja zmarszczyem brwi.
- Niech mi pani wybaczy, ale nie zdawaem sobie sprawy, ›e na Aranach jest czwarta du›a wyspa.
Wiedziaem o Inishmaan, Inisheer i Inishmore, ale
jak• nazwÆ pani wymienia? Nie znam jej.
WydƏa usta z udawan• pogard•.
- Hy-Brasil jest ze wszystkich wysp najpiÆkniejsza.
Zgodziem siÆ szybko z tym oywiadczeniem.
- Hy-Brasil – ci•gnƏa dziewczyna, podnosz•c
siÆ z siedziska na skale – jest ostatnim miejscem
spoczynku O’Flahertych z Iar-Connacht.
- Ostatnim miejscem spoczynku? – zdziwiem
siÆ, jej archaiczne zwroty wywoay uymiech na mej
twarzy.
- Kiedy wyrzucono nas z ziem naszych przodków na l•dzie, w Iar-Connacht, uciekliymy w bezpieczne miejsce na Hy-Brasil; uciekliymy do naszej
fortecy – wskazaa odlegy dom. – W naszym jÆzyku
zwie siÆ ona Dun na Sciath: fort tarcz, bo bya dla
nas schronieniem i obron• w czasach terroru.
Mówia tak, jakby zdarzyo siÆ to zaledwie wczoraj i jakby braa w tym udzia.
- Jak mniemam, nazywa siÆ pani O’Flaherty? –
zaryzykowaem.
Zaskoczya mnie, prostuj•c siÆ nagle; w jej
oczach na moment zagoycio poczucie winy.
- Jestem O’Flaherty teraz, kiedy mój ojciec nie
›yje, go ndeana Diabhal grasta! – Prze›egnaa siÆ,
przynajmniej tak mi siÆ zdawao, bo dopiero pó|niej
uywiadomiem sobie, i› ruch wykonany zosta na
6
odwrót ni› ten, którego nauczono mnie w koyciele.
Dziewczyna patrzya na mnie z uymiechem. – Nazywam siÆ Aideen O’Flaherty, zw• mnie pani• Aideen.
Pozwólcie, ›e udzielÆ wam goyciny w moim domu.
Byo to wielkoduszne zaproszenie i przyj•em je
z wdziÆcznoyci•.
Szliymy drog• prowadz•c• miÆdzy polami do
domu. Tu i ówdzie mƛczy|ni i kobiety pracuj•cy na
roli podnosili siÆ i przygl•dali nam. Wydawali siÆ
sztywni i dziwni, bardziej podobni figurom woskowym ni› zwykym ludziom, patrz•c na nas bez mrugania pustymi oczami.
- Czy przybywa tu wielu obcych? – spytaem w
koÍcu. – Ludzie gapi• siÆ na mnie, jakbym spad z
kosmosu.
- Sk•d? – zaymiaa siÆ dziewczyna.
- Jakbym przylecia z ksiƛyca – uyciyliem.
Dziewczyna rozeymiaa siÆ radoynie.
- Jakie dziwne powiedzenia, ale nie zwracajcie
uwagi na tych ludzi – jej gos stwardnia lekko. – To
tylko chopi, a ich ciekawoy bierze siÆ ze zych manier.
Patrz•c na jej twarz, nagle poznaczon• ostrymi
liniami, miaem myyl: ›e za nic nie chciabym sprawi jej przykroyci i zasu›y sobie na jej wrogoyÂ,
poniewa› wyczuwaem w niej hardoyÂ, która nie zostawiaa miejsca ani dla miosierdzia, ani dla wybaczenia.
WnÆtrze domu byo bardziej imponuj•ce ni› widok zewnÆtrzny. Dugie arrasy i portrety olejne ozdabiay yciany. PomiÆdzy nimi wisiaa galeria O’Flahertych z dawnych wieków, wpatruj•cych siÆ w zdobycze wojenne: miecze, topory, oszczepy i tarcze.
Umeblowanie te› byo staroywieckie. W olbrzymiej
sali trzaska zachÆcaj•co ogieÍ, pon•cy na kominku
wielkoyci pokoju. Du›y stó przed kominkiem nakryto do kolacji i, co dziwne, stay na nim dwa nakrycia,
ale nie byo ani yladu innych goyci czy te› osoby,
która wszystko przygotowaa.
Czas zdawa siÆ pÆdziÂ; radoynie gawÆdziem z
dziewczyn•, zahaczaj•c o wiele tematów, gównie o
Irlandczyków, ich jÆzyk, literaturÆ i folklor, w czym
panna miaa doskonae rozeznanie. Uywiadomiem
sobie, ›e dziwnie mnie przyci•ga: jakbym znów czu
ból pierwszej mioyci. Nawet jej zabawna staroywiecka mowa, któr• uznaem za konsekwencjÆ
tego, i› jej pierwszym jÆzykiem jest irlandzki, miaa
w sobie coy poci•gaj•cego. Czas gna jak w dziwnym ynie, przyjemnym, radosnym stanie i z ›alem
wstaem dopiero, gdy niebo zaczƏo ciemnieÂ.
- MuszÆ wraca na Inishmore.
- Och nie; nie, proszÆ... musisz zostaÂ.
Uywiadomiem siebie, ›e coy siÆ zmienio w jej
zachowaniu; by mo›e sposób poruszania siÆ, uymiechania do mnie. Przestaa by adna; teraz wydawaa siÆ bardziej uwodzicielska, nawet lubie›na. Jej usta
byy bardziej czerwone, peniejsze ni› wczeyniej,
wydÆte po›•dliwie. Czerwony jÆzyczek nerwowo
oblizywa drobne, biae z•bki.
- Nie mogÆ – odparem. – Rodzina, u której
mieszkam na Inishmore bÆdzie siÆ denerwowaÂ, jeyli nie wrócÆ na noc.
Zamrugaa i ku mej konsternacji ujrzaem zy w
jej oczach.
- ProszÆ, zostaÍ. Jestem taka samotna, tak
strasznie samotna na tej wyspie i tak bardzo lubiÆ z
tob• rozmawiaÂ.
Odruchowo wyci•gn•em rÆkÆ i uspokajaj•co
uj•em jej doÍ.
- WrócÆ jutro – zapewniem. – WrócÆ jutro, aby
zwiedzi wyspÆ, jeyli ci to pasuje.
Zamrugaa i za, jak rozpalona kropla deszczu
spada na wierzch mej doni.
Dziewczyna poci•gnƏa nosem i zmusia siÆ do
uymiechu.
- Tak – rzeka. – Tak, teraz wiem, ›e wrócisz.
Jej gos mia dziwny ton.
Kiedy po krótkim po›egnaniu zatrzasnƏy siÆ za
mn• drzwi wielkiego domu, poczuem siÆ, jakbym
znalaz siÆ w zupenie innym ywiecie.
Niebo poczerniao, wiatr wy i gna przez wyspÆ
strumienie deszczu. Ledwo widziaem swoja rÆkÆ.
Schyliem gowÆ i zacz•em przedziera siÆ przez
wiatr i deszcz ku zatoce, w której zostawiem curragh. Kiedy uszedem sto jardów, zacz•em ›aowaÂ,
›e odrzuciem proybÆ dziewczyny, bym zosta. Dom
by taki ciepy, taki wygodny, schronienie przed ›ywioami, czy› dziewczyna nie mówia o nim w ten
sposób, jak o schronieniu? Jednak coy we mnie, jakiy dziwny niepokój, kaza mi iy dalej. Noc bya zimna i dzika. Nie miaem ochoty na powrót na Inishmore przez rycz•ce morze, ale nie mogem zignorowaÂ
tego niepokoju, lÆku i kroczyem dalej.
Grom zahucza goyno, rozbyso biae ywiato,
gdy niebo siÆ otworzyo. Deszcz siÆ wzmóg, uderzaj•c w m• skórÆ jak tysi•ce maleÍkich kuleczek.
Poczuem dziwny zapach, zapach wody morskiej i...
zatoczyem siÆ nagle, bo by to ohydny smród gnij•cych ryb, gorzko-sodki odór rozkadu, który sprawi,
›e niemal zakrztusiem siÆ ›óci•.
Zaskoczenie ust•pio miejsca rosn•cemu lÆkowi, gdy zacz•em ylizga siÆ skaach pokrytych wodorostami i wpada w kau›e, a nie pamiÆtaem ,
bym je mija kilka godzin wczeyniej, kiedy gor•ce
soÍce palio wyspÆ. W ciemnoyci nie dostrzegaem
nigdzie krajobrazu, który cho trochÆ przypominaby
ten, który widziaem po poudniu. Zamiast tego poczuem wokó przera›aj•c• obecnoy morza, jakbym
przedziera siÆ przez skay, które lada chwila miay
zosta zalane falami. Prócz wycia wiatru i ryku morza nie syszaem nawet lamentu mew ani kumkania
›ab. Otaczao mnie szaroczarne yliskie pustkowie, z
którego wystaway granitowe i bazaltowe skay. A
ten ohydny, mdl•cy smród rozkadu atakowa me
nozdrza.
Straciem poczucie kierunku. Nie wiedziaem ju›,
gdzie zostawiem curragh.
A potem to usyszaem: zawodz•cy krzyk, smutek wypeniaj•cy powietrze ›aosnym lamentem, któ-
7
ry zaguszy nawet d|wiÆk wiatru i deszczu. By to
szloch, ludzki pacz rozpaczy, pochodz•cy z gÆbi udrÆczonej duszy.
Zwróciem siÆ ku d|wiÆkowi.
W ciemnoyci majaczya postaÂ.
- Czy coy siÆ stao? – krzykn•em.
Posta poruszya siÆ. Bya dziwnie znajoma.
Wokó niej trzepota habit.
- Uciekaj st•d – zasycza nagle gos. – Uciekaj
st•d, nieznajomy. Nie widzisz, ›e to miejsce jest przeklÆte? Umknij z tej nawiedzonej samotni, umknij z
tego miejsca za! Albo ty te› staniesz siÆ podobny
do mnie.
To by szalony mnich – jak go nazwaa dziewczyna? – brat Mairtin.
- Ju› w porz•dku – powiedziaem uspokajaj•co.
– By mo›e mogÆ jakoy pomóc?
- Obcy, odejd| st•d albo nie bÆdziesz móg pomóc samemu sobie. Przybyem na tÆ wyspÆ s•dz•c,
›e mogÆ pomóc, przybyem tu s•dz•c, ›e suga PaÍski jest chroniony.... Ale byem tylko czowiekiem
penym ludzkich wad, zwiedzionym nieprawdziwym
piÆknem tego miejsca, ulotnym piÆknem dziewczyny... Pani na Hy-Brasil.... To wszystko byo mask• za.
A teraz mój Bóg mnie zapomnia!
Westchn•em. Biedak by kompletnie szalony.
A potem poczuem nagle morze opywaj•ce me
kostki i ze zdziwieniem spojrzaem w dó.
Mnich dostrzeg moje spojrzenie j wyda z siebie
gÆboki krzyk rozpaczy, który zmrozi mi krew w ›yach.
- Za pó|no! Niech ciÆ Bóg chroni! Za pó|no!
Wrócimy w odmÆty zgnilizny, z których przybyliymy!
8
Oylepiaj•ca byskawica nagle oywietlia to miejsce. Wyspa znikaa pod falami. Ponad powierzchni•
majaczy ju› jedynie niewielki kawaek skay pokrytej wodorostami. Ogarn• mnie taki strach, jakiego
nigdy jeszcze nie czuem.
A potem usyszaem gos, rozbrzmiewaj•cy wyra|nie w tej koszmarnej ciemnoyci.
- Teraz musisz zostaÂ... musisz zostaÂ. BÆdÆ taka
szczÆyliwa... zbyt dugo byam tu sama.
Podniosem wzrok, spodziewaj•c siÆ ujrze mod• pani• Aideen w ywietle byskawic. Zamiast niej
ujrzaem stara kobietÆ kuytykaj•ca w moim kierunki
poprzez deszcz z wyci•gniÆtymi, szkieletowymi ramionami, kieruj•c• ku mnie podobne szponom donie, z po›•dliwym uymiechem przylepionym do
czaszki, z której wystaway dziwnie ostre i biae zÆby.
Bya to karykatura kobiety, a jednak – jednak jej gos
by odbiciem gosu mojej pani Aideen...
- ZostaÍ ze mn•.... zostaÍ ze mn•...
Woda morska nagle zawirowaa wokó moich
nóg, zatoczyem siÆ i niemal utraciem równowagÆ.
Poczuem uderzenie od tyu, odwróciem siÆ i ujrzaem przepywaj•cy obok curragh. Odwróciem siÆ z
krzykiem i wspi•em do odzi, padaj•c na dno, dysz•c z wysiku.
- Niech ciÆ Bóg chroni! – usyszaem zawodzenie mnicha, zaguszone kobiecym krzykiem furii, który zdawa siÆ koÍczy bulgotem wyród pocaunkach
szalej•cego morza.
Podniosem siÆ i rozejrzaem.
Byem poyrodku mrocznego, burzliwego morza,
a niedaleko jawi siÆ ksztat Inishmore. Poczogaem
siÆ do steru, opuyciem silnik za burtÆ i po kilku próbach udao mi siÆ go zapaliÂ. Maa ód| podskakiwaa na falach, pyn•c ku brzegowi a ja, mokry i wyczerpany, opyn•em przyl•dek i zacumowaem w
maej zatoce, w której ludzie z Bungowla zostawiali
swe curagghy. Na brzegu sta wysoki mƛczyzna,
trzymaj•c zapalon• latarniÆ sztormow•.
- Chopie, chopie – usyszaem gos Peadara Flaherty’ego – czy to ty, cay i zdrowy?
Nie miaem si, by wyci•gn•Â ód| na brzeg, wiÆc
pochyli siÆ, by mi pomóc. Kiedy ju› to zrobiliymy,
Flaherty schwyci mnie za rÆkÆ i z niepokojem spojrza w twarz.
- Gdzie byey? Myyleliymy, ›ey na pewno uton•, a ja przeklinaem samego siebie, ›em by takim
gupcem i pozwoli ci wypyn•Â. Posaliymy ju› do
Kilronan po kuter ratowniczy. Chopie, gdzie›ey by?
Próbowaem go delikatnie uspokoi i przeprosiÂ
za kopoty, których narobiem. Moje wasne lÆki zniknƏy i zacz•em tumaczy sobie, ›e ostatnie minuty
przed opuszczeniem wyspy byy wytworem ogarniÆtej panik• wyobra|ni.
- Kiedy zacz• siÆ sztorm – rzekem – przybiem
do jednej z wysp.
Flaherty zmarszczy brwi.
- Wysp? Udao ci siÆ wyl•dowa na Brannockach? Jasne, ale to byo niebezpieczne.
- Nie, nie –uymiechn•em siÆ. – To bya najadniejsza wyspa, jak• w ›yciu widziaem. Ludzie byli...
- Ludzie? – Flaherty by zdziwiony. – Ludzie? A,
chodzi o to, ›e zostaey z latarnikami na Eeragh?
- Nie, to bya przyjemna maa wysepka, bardzo
›yzna i zielona, a na niej sta wielki dom i wioska.
Spotkaem kobietÆ, pani•, która powiedziaa, ›e nazywa siÆ O’Flaherty. Musisz j• znaÂ.
- Dia linn! – Flaherty cofn• siÆ i prze›egna. –
Co ty wygadujesz, czowieku?
Znów poczuem rosn•cy niepokój.
- Daj spokój – nalegaem. – Na pewno wiesz, o
kogo mi chodzi. Dlaczego... – Nagle sobie przypomniaem. – Powiedziaa mi, ›e wyspa nazywa siÆ
Hy-Brasil.
- Dia idir sinn agus anachain! – krzykn• wyspiarz
z pobiela• twarz•. – Bóg pomiÆdzy nami a wszelkim zem!
- Co... o co chodzi? – krzykn•em, tak mnie przestraszy wyraz jego twarzy.
Milcza przez chwilÆ, próbuj•c powyci•gn•Â
emocje.
- Nadal masz mapÆ tych wód? – powiedzia w
koÍcu lekko dr›•cym gosem.
Pomacaem kieszeÍ i kiwn•em gow•.
- Wobec tego poszukaj wyspy Hy-Brasil – pod-
niós gos.
Rozo›yem mapÆ i w ›ótym ywietle latarni na
darmo szukaem mej wyspy.
- Oj... wcale nie jest zaznaczona – powiedziaem, desperacko próbuj•c zwalczy strach.
- I nie bÆdzie. Nie istnieje.
- Nonsens! – Zmusiem siÆ do ymiechu. – Wyl•dowaem tam, rozmawiaem z ...
- Gdziekolwiek wyl•dowaey – gos Flaherty’ego
by ostry – to nie bya Hy-Brasil! Nie ma takiej wyspy. Nie mów o tym wiÆcej.
Powiedziawszy to odwróci siÆ i pomaszerowa
do wioski.
NastÆpnego dnia, po dziwnym ynie, w którym
syszaem pani• Aideen wzywaj•c• mnie, wzywaj•c• mnie z powrotem na wyspÆ, zszedem do kuchni
na yniadanie. Umówiem siÆ ju› z Flahertym, ›e popynÆ z nim na poów za Brannocki, ale Maire przeprosia za jego nieobecnoyÂ.
- Ta stodam air.... ta taghdanna ann.... Jest w
zym nastroju... Jest podatny na nastroje... – rzeka
tytuem wyjaynienia. Okazao siÆ, ›e Phelim Conor
Donn, stary wioskowy bajarz, wybiera siÆ na ryby i
zaproponowa mi miejsce w swym curraghu. Ruszyliymy ku Brannockom. Przypuszczam, ›e wiedziaem
ju›, co znajdÆ. Jednak›e rozejrzaem siÆ z latarni w
Eeragh, by siÆ upewniÂ. Tam, gdzie poprzedniego
popoudnia wznosia siÆ moja wyspa, teraz bya jedynie pachta szarego, spienionego morza, nad którym kooway i zawodziy mewy.
Phelim Conor Donn wykrzywi twarz.
- Syszysz, jak wrzeszcz•? – spyta, wskazuj•c
sw• posiwia• gow• na niebo. – Pewnie sobie myylisz, ›e to krzyki potÆpionych dusz.
Spojrzaem w ciemne odmÆty.
- Phelim – powiedziaem ostro – czy syszaey
kiedy kolwiek o wyspie zwanej Hy-Brasil?
Starzec spojrza na mnie, a potem prze›egna
siÆ wolno.
- To historia, o której rzadko kto poza Inishmore
opowiada – stwierdzi. – Gdziey ty j• usysza?
- Och, mój dziadek raz coy powiedzia – skamaem. – Opowiedz mi j•.
Starzec westchn• ciƛko.
- Có›, powiadano, ›e Hy-Brasil bya kiedyy najpiÆkniejsza wysp• spoyród Aranów: bardziej zielon•, bardziej ›yzn• ni› inne. I miaa równie piÆkn•
pani•: Aideen, przywódczyniÆ O’Flahertych z Iar-Connacht. Zauwa›ysz, ›e wielu tutaj nosi nazwisko Flaherty, bo niegdyy te ziemie nale›ay do ich klanu.
Przytakn•em, a on mówi dalej:
Powiadano, ›e pani Aideen bya tak piÆkna, i›
swym sodkim gosem potrafia oczarowa ptaki na
9
drzewach. Nawet wilk przestawa wyÂ, gdy ypiewaa. Ale jej piÆkno kryo mroczn• duszÆ. Och, bya uparta i znaa czarn• magiÆ, potrafia wezwa demony, by
jej su›yy. Wielu modzieÍców oddao jej serca i dusze. Opowiadano, ›e Angus og Dara z Clanricade zostawi ›onÆ i dzieci, by pod•›y za Aideen na jej przeklÆt• wyspÆ i nigdy wiÆcej go nie wdziano. A inny,
brat Mairtin z Loch Deargh, myyla, ›e ona jest jedynie
kobiet•, a on sug• Bo›ym; okazao siÆ, ›e ona bya
wiÆcej, ni› kobiet•, a on jedynie sug•.
Powiadano, ›e sypiaa z diabem, by zyska ziemsk• wadzÆ, a w zamian obiecaa mu obfitoyc dusz
modych mƛczyzn, których zwabiaa na wyspÆ.
Niech Bóg siÆ zlituje nad biedakami, którzy za jej syrenim ypiewem pod•›yli na Hy-Brasil. – Znów siÆ
prze›egna.
- Có›, opowieyci gosz•, ›e jej za reputacja dotara do papie›a w Rzymie i jego kardynaowie wysali
swych emisariuszy, by walczyli z ni• w imiÆ Bo›e i
uwolnili dusze, które uwiÆzia. WymknƏa siÆ im. Ach,
rzucia straszne zaklÆcie, by siÆ ochroni i sprawia, ›e
caa wyspa zatonƏa w zimnych falach Atlantyku.
Starzec zadygota lekko.
- Ale powiadaj•, ›e zaklÆcie sprawia, i› wyspa
siÆ wynurza... wynurza siÆ, ›yzna i zielona, raz na
siedem lat; wynurza siÆ, aby jej wstrÆtni mieszkaÍcy mogli ›erowa na krwi i duszach ›ywych.
Zadr›aem gwatownie od uczu w jego gosie i
zapatrzyem siÆ w nadbiegaj•ce fale.
Phelim Conor Donn uymiechn• siÆ.
- Tak, tak... Dobrze znam tÆ legendÆ. Ale nie bój
siÆ, a mhic. Tylko wtedy, jeyli mƛczyzna wyl•duje
na wyspie, gdy ta znajduje siÆ na powierzchni i zostanie naznaczony przez pani• Aideen, mo›e go ona
przywoaÂ, aby zosta jej wasalem i ca• wiecznoyÂ
su›y umarym.
Przera›ony, otworzyem usta.
- Tylko wtedy, jeyli zostanie naznaczony? – powtórzyem. – Jak?
Starzec uymiechn• siÆ.
- Mówi•, ›e jeyli jedna z jej ez spadnie na skórÆ
mƛczyzny, musi on zosta jej niewolnikiem na wiecznoyÂ.
Poczuem piek•ca zÆ, parz•c• m• doÍ i spojrzaem na czerwon• plamkÆ, która znaczya grzbiet
mej rÆki. Jej znak! Usyszaem jej gos, cichy i kpi•cy: „Teraz wiem, ›e wrócisz!”
Memu krzykowi zawtóroway mewy kr•›•ce nad
nami, wrzeszcz•ce ponad czarnymi wodami jak dusze potÆpione.
A w zawodz•cych krzykach kr•›•cych mew, w
ostrym szepcie szumi•cego morza i wyciekych uderzeniach jego ust z biaej piany na wysokich, grani-
0
towych skaach syszÆ delikatn• sodycz jej gosu,
cicho nawouj•cego mnie, bym wróci na Hy-Brasil.
Cho siedem lat to dugi czas oczekiwania, czekaÂ
muszÆ. MuszÆ powróciÂ, bo ona te› czeka na mnie;
czeka gdziey tam poyród zimnych, czarnych fal Atlantyku; pani na Hy-Brasil czeka na mnie z cierpliwoyci•, której nie zniszczy nawet wiecznoyÂ.
Tum. Joanna W
WoyÍsk
oyÍskaa
oyÍsk
O AUTORZE:
Peter Tremayne to pseudonim literacki (jeden z
dwóch; pod drugim publikuje powieĞci szpiegowskie) Petera Berresforda Ellisa, jednego z
najwybitniejszych celtologów na Ğwiecie. Swoim prawdziwym nazwiskiem podpisuje powaĪne ksiąĪki naukowe (w Polsce ukazaáa siĊ jego
monografia Druidzi), których napisaá juĪ caákiem sporo, a pseudonim Peter Tremayne rezerwuje dla fantasy, horroru i kryminaáów historycznych. Jak sam twierdzi, „Peter Tremayne zarabia na Petera Berresforda Ellisa”: jego
seria kryminaáów dziejących siĊ w Ğredniowiecznej Irlandii, a za bohaterkĊ mających mniszkĊ,
siostrĊ FidelmĊ, staje siĊ bestsellerem wszĊdzie,
gdzie siĊ ukaĪe (ostatnio w Grecji).
Opowiadanie „Pani na Hy-Brasil” ukazaáo siĊ po raz pierwszy w roku 984 we wáoskim
czasopiĞmie „Kadath”, póĨniej jako tytuáowe
opowiadanie zbioru „My Lady of Hy-Brasil and
Other Stories” w roku 987 w Stanach oraz parĊ
razy w róĪnych antologiach, m.in. w „Within
the Hollow Hills”, gdzie siĊ na nie natknĊáam.
Peter Berresford Ellis byá tak miáy, Īe udzieliá
„Innym Planetom” wyáącznoĞci na opublikowanie polskiego táumaczenia, uznając to za formĊ promocji jego twórczoĞci w Polsce, stawiając tylko jeden warunek: Īe nie dowie siĊ o tym
jego agent literacki.
Opowiadanie, utrzymane raczej w konwencji horroru niĪ fantasy, wykorzystuje popularny w celtyckich legendach motyw zatopienia
miasta bądĨ wyspy jako kary za grzechy wáadającej nim pani. Najsáynniejszym jest mit o
walijskim mieĞcie Ys, ale w folklorze irlandzkim czĊsto moĪna natknąü siĊ na opowieĞci o
zatopionych w jeziorach wioskach, paáacach
czy koĞcioáach. Jedną z wariacji na ten temat
jest Rebma, pojawiająca siĊ w cyklu „Amber”
Rogera Zelazny’ego.
Wszelkie uwagi o táumaczeniu proszĊ wysyáaü bezpoĞrednio do redakcji „Innych Planet”, która na pewno ucieszy siĊ z jakiejkolwiek korespondencji. ( JW)
Jacek Sobota
Dlaczego nie chce mi siÆ pisa o wadzy
R
edaktor (wywodzący siĊ z gatunku
naczelnych) Szyda zwróciá siĊ do
mnie z poleceniem napisania felietonu na
temat wáadzy, poniewaĪ temu to wáaĞnie
zagadnieniu poĞwiĊcony ma byü najnowszy numer „Innych Planet”. Tymczasem
ja, miast braü siĊ czem prĊdzej do roboty,
zamaráem w mentalnym bezruchu; ogarnĊáa mnie równieĪ niemoc intelektualna
i ogólne zniechĊcenie, co gáównie odbija
siĊ niekorzystnie na roĞlinach doniczkowych w mym mieszkaniu (nie podlewam)
oraz kocie (nie karmiĊ). Po jakimĞ czasie
(trzy tygodnie; kot zeĪará roĞliny doniczkowe i przeĪyá) otrząsnąáem siĊ jednak ze
sáabizny i jąáem siĊ zastanawiaü nad przyczyną niekorzystnego (dla wáadzy) stanu
rzeczy. JakieĪ to traumatyczne zdarzenie
spowodowaáo, Īe na dĨwiĊk sáowa „wáadza” chowam siĊ w mentalnej skorupie
zetlaáych emocji i dygoczĊ od wewnĊtrznego mrozu osadzającego szron bezmyĞli
na zesztywniaáych zwojach? Z jakiego
powodu nie napiszĊ nigdy ni linijki znormalizowanego maszynopisu na temat
wáadzy? OdpowiedĨ nie jest jednoznaczna. Ludzie posiadający wáadzĊ budzą we
mnie jakąĞ instynktowną niechĊü. Nie
idzie tu tylko o dyrektorów, prezesów
znacznych firm, czy choüby prezydentów
maáych paĔstw; wszystko zaczyna siĊ na
szczeblu bardziej podstawowym. PosáuĪĊ
siĊ w tym miejscu obszernym fragmentem z „Cesarza” KapuĞciĔskiego, który
(proszĊ mi wybaczyü) przerywaü zamierzam wáasnymi natrĊtnymi wtrĊtami.
(...) nominacje powodują znaczne zmiany w czáowieku. Przede wszystkim zmienia
siĊ jego figura. Dawniej szczupáa i wciĊta,
teraz zaczyna zmierzaü w stronĊ kwadratu, w stronĊ kwadratowej sylwetki. Jest to
kwadrat masywny, solidny – symbol powagi
i ciĊĪaru wáadzy. (W peáni potwierdzam
obserwacjĊ KapuĞciĔskiego – wiĊkszoĞü
znanych mi redaktorów naczelnych pism i
nawet fanzinów natychmiast nabiera wagi
ciaáa, a przez to powagi; nie dotyczy to
bodaj jeno GrzĊdowicza, ale nic w tym
dziwnego, poniewaĪ w przypadku „Fenixa” nie moĪe byü mowy o Īadnej powadze). (...) Zmienia siĊ równieĪ spojrzenie.
Inna bĊdzie jego dáugoĞü i inny kąt padania. Spojrzenie to wydáuĪy siĊ teraz do jakiegoĞ punktu dla nas niedosiĊĪnego i dlatego rozmawiając z nominantem z powodu
powszechnie znanych praw optyki nie bĊdziemy przez niego dostrzegani, gdyĪ jego
ogniskowa bĊdzie znajdowaü siĊ hen z tyáu
za nami. RównieĪ nie moĪemy byü postrzegani, gdyĪ kąt padania jego wzroku jest
bardzo rozwarty i w czasie rozmowy spojrzenie jego przechodzi nam gdzieĞ ponad
gáową, a dziwna wystĊpuje tu zasada peryskopu, Īe nawet jeĞli jest on niĪszego
wzrostu, i tak spogląda ponad naszą gáową, ku niezgáĊbionej dali. (Podobne mam
wraĪenie, gdy usiáujĊ sprzedaü Parowskiemu jakieĞ opowiadanie; co tu zresztą daleko szukaü – redaktor Szyda, kiedy sáusznie dopominam siĊ o zalegáe Guinnessy –
a na mocy mechanizmów inflacyjnych oraz
narastania procentów jest ich juĪ legion –
zachowuje siĊ, jakby miaá muchy w nosie).
Lecz są i inne powody, które budzą mą
nieprzezwyciĊĪoną niechĊü do pisania o
wáadzy. Mianowicie jej nieuchwytnoĞü, by
nie powiedzieü: wirtualny jej charakter,
który powoduje, Īe nie ma o czym pisaü
wáaĞciwie. Zawsze mnie zastanawiaáo –
dlaczego, cholera, despoci opáywają w dostatek, dlaczego, jak rzeká ongi ów tani draĔ
Urban, wáadza zawsze wyĪywi siĊ sama, a
spoáeczeĔstwo opáywa w niedostatki? Na
czym opiera siĊ ten mechanizm mniejszoĞciowej, znienawidzonej dominacji? Chyba na tym gáównie, Īe niewolnictwo to stan
naszego umysáu. Zaczyna siĊ od banaáów
– ot, choüby od pytania: dlaczego nie przechodzimy na czerwonym Ğwietle? – koĔczy na daleko idących opresjach. ZasadĊ
„umowy spoáecznej” sformuáowaá w „Lewiatanie” Hobbes – oddajemy wáadzĊ w
czyjeĞ rĊce, rezygnujemy z wolnoĞci na
rzecz poczucia bezpieczeĔstwa. NastĊpnie
powoáywane są do Īycia placówki ironicznie nazywane „UrzĊdami BezpieczeĔstwa”.
Wirtualny charakter wáadzy najlepiej
oddaá Lem w „Powrocie z gwiazd” – kosmonauci wracają po stuleciach kosmicznych wĊdrówek na mocno odmienioną
ZiemiĊ. SpoáecznoĞü jest emocjonalnie
wykastrowana (podobnie, jak w „Nowym
wspaniaáym Ğwiecie” Huxley’a), dziĊki
czemu nie dochodzi tu do wojen i innych
agresywnych zachowaĔ. KtoĞ zawiaduje
spoáecznoĞcią; dziaáa jednak dyskretnie i
zakulisowo. Lem wyraĨnie unika nazywania rzeczy po imieniu, z czego czyniono
mu jak najbardziej niesáuszne zarzuty. O
wáadzy pisaü naleĪy (bez popadania w
pompatycznoĞü albo ĞmiesznoĞü) z daleko posuniĊtą dyskrecją. W political fiction panowaü winny Īelazne reguáy horroru. ZagroĪenie musi byü nieuchwytne.
Kiedy coĞ nas atakuje z ciemnoĞci, kiedy
ksztaáty maszkar są niedocieczone, motywacja zagadkowa – wtedy siĊ boimy.
Gdy przyobleczemy nasze obawy w konkretny ksztaát i nazwiemy go choüby wampirem, to dostajemy w rezultacie szmirĊ.
Dlatego boimy siĊ sennych koszmarów, a
Ğmiejemy z hollywoodzkich horrorów.
Lem o tym wie, a na przykáad Marek Oramus juĪ nie (byü moĪe wynika to z jego
niechĊci do horrorów) i dlatego „Miejsce
na Ziemi” (Oramusowa kontynuacja „Powrotu z gwiazd”, gdzie Marek niepotrzeb-
2
nie káadzie kawĊ na áawĊ) nie umywa siĊ
do oryginaáu.
Wáadza nigdy nie jest tam, gdzie jej
oczekujemy. W „Wehikule czasu” Wellsa
to nie rozpasani Eloje rządzą Ğwiatem, lecz
podziemni, ascetyczni Morlokowie. W
„Limes inferior” Zajdla to nie zerowcy, ani
nawet nadzerowcy (swoista numerologia
wyznacza w powieĞci status obywatela) są
u steru. Rządzi ktoĞ zupeánie inny i nie jest
powiedziane, czy stopniowanie, kolejne
„piĊtra” prawdy w tym ontologicznym
„wieĪowcu” nie postĊpują dalej – choüby
w nieskoĔczonoĞü; no bo kto w koĔcu odpowiada za ksztaát Ğwiata?
Wszystkie wyĪej wymienione powody
są istotne, lecz tak naprawdĊ jedno gorzkie doĞwiadczenie warunkuje mą gáĊboką
niechĊü do pisania o wáadzy. Freud w jednym miaá racjĊ – dzieciĔstwo nas tworzy.
Jako brzdąc byáem dyktatorem – sáaáem na
nieuniknioną rzeĨ caáe armie Īoánierzyków, kazaáem im gwaáciü i rabowaü; despotycznie milczaáem i ogniskowaáem spojrzenie w niedosiĊĪnych przestrzeniach, gdy
mnie wirtualnie (to jednak modne sáowo)
báagali o litoĞü. Byáem dla biedaków bogiem, nieuchwytną wáadzą. Potem, juĪ starszy, otrzymaáem – na mocy wyborów –
wáadzĊ realną: zostaáem mianowicie gospodarzem klasy w trzeciej klasie podstawowej szkoáy (wygraáem jednym gáosem;
swój oddaáem na siebie). Wáadza mnie skorumpowaáa – wobec opornych stosowaáem
metodĊ przymusu oraz restrykcje gospodarcze. Byáem dyktatorem, despotą. Pewnego dnia spojrzaáem w lustro i ujrzaáem
tam twarz diabolicznie wykrzywioną, kąciki ust okrutnie skierowane ku doáowi,
oczy báyszczące szaleĔstwem. Widok ten
przywróciá mi przytomnoĞü myĞli. Od tej
pory unikam wáadzy, jak kot unika wody
oraz ognia. Z tego teĪ powodu nie jestem
w stanie napisaü o wáadzy choüby sáowa.
Jacek Sobota
KRESY LITERATURY
Krzysztof Gáuch
Najwa›niejsze
zagadnienie w ogóle
J
ako dziecku Polski Ludowej, nieáatwo
jest mi akceptowaü wszelką nadprzyrodzoną wáadzĊ. Ze wstrĊtem oczywiĞcie
odnoszĊ siĊ do podziaáów spoáecznych na
proletariuszy i wyzyskiwaczy. Obok mnie
jednak, mój umysá nie uznaje Īadnej równoĞci spoáecznej. JeĪeli chodzi o kapitaá
rozumu, to przyznajĊ, Īe istnieje arystokracja, do której przynaleĪy siĊ jedynie
przez urodzenie, a raczej przez wrodzone
zdolnoĞci umysáu. Ja, wiejski parobek z
otwartą gĊbą, uginam swoje kolana, skáadam dáonie i, obok summy teologicznej
Akwinaty, skáadam lenny hoád wielkiemu
miastu mądroĞci, jakim jest matematyka.
Wiem, Īe kaĪdy czáowiek szlachetnego
umysáu moĪe mnie teraz bezkarnie zabiü
Ğmiechem jak psa. KomuĪ by bowiem przyszáo do gáowy, Īeby taki obsikany kmiotek,
taki prymityw oderwany od páuga miaá
mówiü na temat salonów, Īeby prostak próbowaá zrozumieü myĞli ksiąĪąt. ĩywiĊ jednak nadziejĊ, Īe jaĞnie wielmoĪni biegli
matematycy potraktują te sáowa nie jako
skierowane bezczelnie do nich, ale jako
podsáuchaną z wnĊtrza powozu rozmowĊ
plebejuszy stojących przy drodze.
Czáowiek, który pierwszy wypowiedziaá prawdĊ, Īe matematyka wáada innymi naukami, miaá zapewne na myĞli jej
wyjątkową formĊ, która uosabia ideĊ nauki. Absolutnie oderwana od Ğwiata materialnego stanowi jednoczeĞnie jego szkielet. Z drugiej strony, moĪna podwaĪaü jej
waĪnoĞü wáaĞnie ze wzglĊdu na caákowity
brak empirii, spyta ktoĞ „co to za nauka,
która nie przeprowadza badaĔ i doĞwiadczeĔ?”. Ale na tym wáaĞnie polega róĪnica miĊdzy wáadcą a sáugą. Sáuga zajmuje
siĊ Īmudną fizyczną pracą. Pan zaĞ zajmuje siĊ (w tym przypadku bardzo Īmudnym) rządzeniem. Wszystkie inne dziedziny (choüby historia, choüby teologia) szeregują wiedzĊ o wszechĞwiecie. Matematyka szereguje wiedzĊ o idei.
Wydaje mi siĊ, Īe wyróĪnia ją teĪ jeden
wyjątkowy atrybut. Nigdy nie káamie. Stworzona w myĞli, od początku oparta na tych
samych zasadach logicznego rozumowania,
przypomina stopniowe oĞwietlanie pogrąĪonego w mroku terenu. Raz oĞwietlone
miejsca są juĪ znane i nie wymagane jest
ich dalsze badanie. JeĪeli wykluczymy
moĪliwoĞü zapominania przez ludzi raz
poznanych prawd, oraz pominiemy rzadkie
báĊdy w rozumowaniu, to otrzymamy obraz stale rozwijającej siĊ, a nigdy cofającej
nauki. Tu nie ma miejsca na spory, jak wszĊdzie indziej. Mogáy istnieü wĞród fizyków
dyskusje czy Ğwiatáo ma charakter falowy
czy korpuskularny, moĪna twierdziü, Īe
Kant uwsteczniaá myĞl filozoficzną, badając literaturĊ moĪna teĪ mieü róĪne poglądy na temat domniemanej przewagi dramatów Sáowackiego nad dramatami Mickiewicza etc. Nie moĪna jednak uwaĪaü, Īe w
którymĞ okresie rozwój geometrii zabrnąá
w faászywe rozumowania, albo Īe któreĞ z
twierdzeĔ algebry to kompletna bzdura, tak
jak uwaĪa siĊ w innych dyscyplinach o psychoanalizie, dialektyce albo teorii superstrun. Tutaj po prostu dochodzisz do czegoĞ i to jest. TĊ wyjątkowoĞü rozwoju matematyki ująá kiedyĞ Niemiec David Hilbert.
Uznaá on, Īe gdyby miaá moĪliwoĞü przenieĞü siĊ o 500 lat w przód, to pierwszą rzeczą, jakiej by staraá siĊ dowiedzieü, byáoby
to, co teraz wiadomo o miejscach zerowych
funkcji dzeta Riemanna, bo to jest najwaĪniejsze zagadnienie w ogóle.
3
MatematykĊ rozwijają ludzie, wiĊc
sporów i báĊdów jest co niemiara, jednak
dotyczą one nie przedmiotu nauki, ale samych jego metod badawczych. Ot choüby
ojcowie tej nauki – Grecy. Wpierw wylali
oni fundamenty pod wielki gmach i zebrali
cegáy. PóĨniej jednak, jak to poganie, ulegli zabobonom i przez swe ubóstwienie dla
liczb naturalnych, nie potrafili wymyĞliü
zera i liczb ujemnych. Zresztą odnoszĊ
wraĪenie, Īe takie baáwochwalstwo zdarza siĊ czĊsto u fascynatów tej nauki. Na
szczĊĞcie rzadziej jest ono káodą rzuconą
pod nogi umysáu. Matematycy mogą teĪ
sobie wymawiaü jaáowoĞü jakichĞ badaĔ.
Matematyka, moĪe bowiem czasem zabrnąü w rejony „nieprzydatne” dla pozostaáych nauk. Takie objawy tyranii tejĪe
królowej, zbytni przepych, są tĊpione i
prĊdko zapomina siĊ o czczych dla Ğwiata
teoriach. CóĪ to za szczodry wáadca, co
wszystko poĞwiĊca swoim poddanym.
Z literaturą (i z tytuáem tych felietonów)
wiąĪe ją fakt, Īe ceni siĊ w niej szalenie
styl i jego urodĊ. Rachunek róĪniczkowy
wymyĞlili niezaleĪnie Newton i Leibnitz,
ale to metoda Lebnitza osiągnĊáa wiĊkszy
sukces, gdyĪ jaĞniej formuáowaá on wywód.
Niejeden sáynie z tego, Īe dokonaá tego samego co ktoĞ inny, ale w o wiele piĊkniejszy sposób. Hugon Steinhaus, jeden z najlepszych polskich „stylistów” matematyki
przytaczaá Verlaine’a: „Jest tylko jedno: Īarliwa gloria rzemiosáa”, gdyĪ jak twerdziá:
“rzemiosáo matematyków polega na tej samej tajemnicy, co rzemiosáo poetów”. W
poezji odrobinkĊ waĪniejsze jest to, jak piszesz. W matematyce troszeczkĊ istotniejszym jest to, o czym.
WĞród arystokratów nauki niemaáo wielkich wáadców, których potĊga zapiera dech
w piersiach pospólstwa. Są to zarówno nobliwi, stateczni starcy z siwymi brodami, jak
zabijaki, hultaje, którym nie brak fantazji.
4
GdzieĪ szukaü narwaĔców jak nie we
Francji Napoleona. Tam, 3 lata po szarĪy
w Somosierze urodziá siĊ, a 2 lat potem
zginąá ksiąĪĊ hultajów – Evariste Galois.
W czasie swego tak barwnego, jak krótkiego Īycia, na szeĞüdziesiĊciu nieduĪych
stronach spuĞcizny, w wiĊkszoĞci zapisanej w noc przed Ğmiertelnym pojedynkiem,
przeobraziá on algebrĊ, stworzyá jedną z
najĞwietniejszych teorii nowoczesnej matematyki.
Czáowiek, który po Ğmierci Galois’a
pozytywnie zweryfikowaá jego pomysáy –
Niemiec Carl Friedrich Gauss, byá juĪ wtedy siwobrodym królem, jednak i on w kolebce urywaá áby Hydrze. Podobno juĪ w
wieku 3 lat poprawiá báąd w rachunkach
ojca. W kaĪdym razie z pewnoĞcią jako
brzdąc w szkole wymyĞliá wzór na sumĊ
wyrazów ciągu arytmetycznego (teraz to
fundament). Przez jego dáugie Īycie
okrzykniĊty zostaá ksiĊciem matematyków.
Dotąd nie znalazá siĊ chyba wiĊkszy.
TakĪe fantazja Sarmatów daáa siĊ we
znaki Ğwiatowej matematyce. Podobny do
Galois’a, Rimbaudowski Īyciorys miaá
Józef Marcinkiewicz z Wilna. Przez 6 lat
dziaáalnoĞci, zakoĔczonej wziĊciem do
niewoli we wrzeĞniu ’39 i zamordowaniu
przez Niemców, zdąĪyá wskazaü niesamowicie wiele wyników i pomysáów w analizie matematycznej.
Wspomniany wyĪej Steinhaus, obok
tego, Īe naleĪaá do najznamienitszych popularyzatorów wyĪszej matematyki, dokonaá teĪ jednego z najwiĊkszych jej odkryü.
Odkryá on bowiem Stefana Banacha – najpotĊĪniejszego wáadcĊ z polskiej dynastii.
To jedno z bardziej niesamowitych wydarzeĔ. Banach, nie mogąc studiowaü z powodu ubóstwa na Politechnice Lwowskiej,
przebywaá wówczas w Krakowie. Steinhaus, ĞwieĪo upieczony lwowski asystent,
spacerując po Plantach podsáuchaá rozmo-
wĊ Banacha z przyjacielem. Usáyszawszy owocem starannej strategii opracowanej
sáowa „...miara Lebesque’a”, podszedá i przez generaáów, no i rewelacyjnego przezapoznaá siĊ. Tak rozpoczĊáa siĊ kariera szkolenia Īoánierzy. Strategia opracowajednego z naprawdĊ najpotĊĪniejszych na przez Zygmunta Janiszewskiego (zmará
naukowców polskich w ogóle. Dodam Īe takĪe máodo, w wieku 32 lat na tyfus) poz tej historii widaü teĪ, jak wielki dáug legaáa w skrócie na skupieniu siĊ oddziaáu
warszawskiego na nowomamy wobec Francuza
narodzonej gaáĊzi topoloHenri Leona Lebegii i wydawaniu poĞwiĊsque’a. Obok odkrycia
Banacha, stworzyá rozconego tylko temu zagadwijaną przez Polaków
nieniu pisma. PóĨniej ta,
caákĊ i miarĊ Lebejak siĊ okazaáo, bardzo
sque’a. Udzieliá teĪ kilskuteczna broĔ, zastosoka kluczowych rad dla
wana zostaáa w oddziale
strategii podboju Ğwiata
lwowskim i wileĔskim. Te
przez polską analizĊ
trzy odziaáy, walcząc z
funkcjonalną. W koĔcu
fantazją, a mistrzem szerodwiedziá on teĪ lwowmierki byá jak wspomnieski dwór i daá siĊ naroliĞmy Banach, odniosáy
dziü kilku solidnym
sukces przede wszystkim
anegdotom.
w topologii i analizie
ZaĞ Banach, to byá
funkcjonalnej. Byáo ich
dopiero Sarmata. Mniejwielu i kaĪdy miaá miejjakoo Gary Cooper sce w szeregu, chociaĪby
sza z tym jak musiaá do- Stefan Banach jak
chodziü do nauki. Rzecz w tym jak on ją Stanisáaw Mazur, który poprawiaá i redauprawiaá. Báyskawicznie, mistrzowsko two- gowaá chaotyczne notatki Banacha. Nierzyá dowody i twierdzenia w zgieáku dwor- stety, jak po kaĪdej szarĪy, tak i po tej nie
ców i kawiarni, przy gáoĞnej muzyce, smo- zostaáa przy Īyciu nawet poáowa z nich.
czych iloĞciach kawy i koniaku. Wraz z in- Zastanawiam siĊ, czy nie straciliĞmy w
nymi gigantami dziaáającymi wraz z nim w czasie tej wojny wiĊcej naukowców niĪ
powojennym Lwowie (a pamiĊtajmy, Īe jakiekolwiek paĔstwo.
„Ci co zginĊli, poszli w bohatery; ci
Lwów byá wówczas wylĊgarnią ksiąĪąt,
chociaĪby Lem), stworzyá polski zespoáo- co przeĪyli, muszą walczyü dalej” – Ğpiewy styl pracy. Polegaá on na przesiadywa- wa Jacek Kaczmarski. Jednym z tych, któniu w róĪnych lokalach, a przede wszyst- rzy ocaleli byá Stanisáaw Ulam. Matemakim w sáynnej juĪ na caáy Ğwiat Kawiarni tyk ten naleĪaá chyba do tych najbardziej
Szkockiej, piciu trunków, wspólnym rozwią- związanych z problemem wáadzy. Uczestzywaniu problemów, bazgraniu po blatach i niczyá w budowie bomby atomowej, udaserwetkach. Takie praktyki doprowadziáy do áo mu siĊ teĪ przeáamaü powaĪny impas w
rewolucji w analizie funkcjonalnej.
budowie bomby wodorowej. Ciekawe, Īe
MiĊdzywojenna dziaáalnoĞü polskiej byá on spokrewniony z rabbim Loewem,
matematyki to szarĪa podobna tej w So- legendarnym twórcą Golema, obroĔcy
mosierze. NapoleoĔskie przysáugi wy- ĩydów. Norbert Wiener skwitowaá to w ten
Ğwiadczyá Lebesque. Jednak sukcesy są sposób, Īe misja obrony ĩydów „zostaáa
5
w rodzinie”. Podobne archimedesowe
dzieáo obrony militarnej podjĊli takĪe
matematycy z Poznania, rozszyfrowując
EnigmĊ.
Przygoda z matematyką potrafi inspirowaü fabuáy, czego przykáadem film „Pi”.
Nie wiem czy to jest wykonalne, ale postulowaábym, Īeby matematyki obecnej w
literaturze nie staraü siĊ czyniü zrozumiaáą. Jej siĊ nie da zrozumieü i myĞlĊ, Īe sáuchający opowieĞci o matematyku powinien
o tym wiedzieü, Īe nic nie rozumie. Jego
nierozumienie nie powinno mu przeszkadzaü w odbiorze, a z pewnoĞcią bĊdzie
zgodne z prawdą. Bowiem prawdziwi plebejusze potrafią czĊsto przejrzeü postĊpowanie prawdziwych arystokratów. Natomiast plebejusze nauki, arystokratów matematyki nie pojmą w Īadnym wypadku.
Banach zdawaá sobie sprawĊ, jak szlachetna krew páynie w jego Īyáach. Rzeká
kiedyĞ do Steinhausa: „Wisz bracie, co ci
powiem? Humanistyka jest w szkole Ğredniej waĪniejsza od matematyki – matematyka to jest za ostry instrument, to nie dla
dzieci”.
Krzysztof Gáuch
Od redakcji:
Wszystkim czytelnikom kwestionującym
związek powyĪszego felietonu z fantastyką przypominamy, Īe ubiegáoroczny Polcon odbywaá siĊ przy ulicy Stefana Banacha.
6
PROWOKACJE KONTROLOWANE
Wojciech Szyda
Cienie
Sonecznego Miasta
W
itam CiĊ, szlachetnie urodzony
Czytelniku i zapraszam na wycieczkĊ po MieĞcie SáoĔca, egzotycznej wyspie
z fantazji brata Tomasco Campanelli
(568-639), politycznego pisarza, myĞliciela i awanturnika, który wsáawiá siĊ
wiekopomnym dzieákiem zatytuáowanym
„Civitas Soli” (602), gdzie opisuje spoáecznoĞü Solariuszy, Īyjącą w zgodzie z
naturą, w ustroju sprawiedliwym a zacnym... Tak mógáby siĊ zaczynaü ten felieton czterysta lat temu, i to wyáącznie
pod warunkiem, Īe traktat „Miasto SáoĔca” zostaáby potraktowany Īyczliwie i powaĪnie, przy czym forma felietonu byáaby
wtedy znana. PoniewaĪ ani jedno, ani drugie (a tym bardziej trzecie) nie jest prawdą
– bĊdĊ pisaá wspóáczeĞnie, záoĞliwie i felietonistycznie. Zapraszam na podróĪ po wybranych zakątkach utopijnego Ğwiata.
Atrakcje gwarantowane. Zapnijcie pasy ruszamy.
Obok „Utopii” Thomasa More’a rozprawa Campanelli (vide: wstĊpniak) jest
bodaj najsáynniejszą renesansową wizją
spoáecznoĞci utopijnej. Autor (dominikanin posądzany o herezjĊ i o czary, obroĔca Galileusza, astrolog, wiĊzieĔ Inkwizycji, organizator powstania w Kalabrii –
osobowoĞü zaiste renesansowa!) przedstawia nam fikcyjną rozmowĊ miĊdzy dwoma dyskutantami: Hospitalariuszem (wg
táumacza: „mnichem sprawującym w
klasztorze pieczĊ nad zajazdem dla pątników i podróĪnych”) oraz Īeglarzem, Ster-
nikiem z Genui, który nie jedno widziaá i
sáyszaá, a opáynąwszy Ğwiat dookoáa natrafiá pewnego razu na „duĪy zastĊp zbrojnych mĊĪczyzn i kobiet, z których wielu
znaáo nasz jĊzyk” (juĪ ta wzmianka wskazuje na dbaáoĞü o realizm przedstawionej
sytuacji, jakĪe obcy niektórym autorom
ksiąĪek i scenarzystom filmów SF, gdzie
ludzie i kosmici gadają jednym jĊzykiem
– z reguáy po angielsku – Īeby wszystko
siĊ zgadzaáo). Wedáug wskazówek Campanelli Miasto SáoĔca leĪy na Taprobanie,
jednej z wysp Oceanu Indyjskiego, identyfikowanej w XVI w. z Sumatrą, a wystĊpującej równieĪ w „Utopii” Morusa. PomiĔmy szczegóáowe opisy geograficzne i
urbanistyczne siedziby Solariuszy, skupmy siĊ na polityce. Civitas Soli to, podobnie jak greckie polis, paĔstwo-miasto. Na
jego czele stoi naczelny Metafizyk (HOH),
sprawujący najwyĪszą wáadzĊ Ğwiecką i
duchowną; jest teĪ najwyĪszym sĊdzią wydającym werdykty ostateczne. U boku
Metafizyka stoją triumwirowie: Pon, Sin i
Mor, czyli triumwir Mocy, triumwir MądroĞci i triumwir MiáoĞci. Pierwszy jest odpowiedzialny za politykĊ zbrojną (“sprawy wojny i pokoju, rzemiosáo wojenne,
naczelne dowództwo na wojnie (...) Kieruje równieĪ urzĊdami wojskowymi, Īoánierzami, ma w swojej pieczy zaopatrzenie w broĔ, fortyfikacje, oblĊĪenia, machiny wojenne, warsztaty i rzemieĞlników...”),
drugi za naukĊ i wychowanie (skrzyĪowanie ministra edukacji z szefem propagandy). „Ma on pod sobą tylu funkcjonariuszy, ile jest nauk: jest wiĊc Astrolog, Kosmograf, Arytmetyk, Geometra, Historiograf, Poeta, Logik, Retor, Gramatyk, Medyk, Fizjolog, Polityk i Moralista. Jedyna
ich ksiĊga, zwana MądroĞü, zawiera niezwykle przystĊpny i treĞciwy wykáad
wszystkich nauk.” No proszĊ, czyĪby
Campanella antycypowaá w ten sposób
encyklopediĊ?... Najbardziej niepokojący
jest wszelako trzeci z triumwirów, gdyĪ
wáaĞnie w jego funkcji Campanella uosabia ukryty totalitaryzm panujący w pozornie nieskazitelnym mieĞcie (swoją drogą,
jak samego autora mogáa nie przeraziü jego
wizja – nie jestem w stanie pojąü). Posáuchajcie: „MiáoĞü ma pieczĊ przede wszystkim nad rodzeniem dzieci i nad tym, aby
związek kobiety z mĊĪczyzną wydaá jak
najlepsze potomstwo. ĝmieją siĊ z nas (tzn.
Solariusze Ğmieją siĊ z innych ludzi –
przyp. WS), Īe przy naszej ogromnej dbaáoĞci o ulepszanie rasy psów i koni zaniedbujemy gatunek ludzki...” Campanella
opisuje w tym fragmencie zjawisko nazwane duĪo póĨniej eugeniką, i kojarzące siĊ
nam dzisiaj z hitleryzmem albo genetycznymi manipulacjami, wówczas zaĞ mające wymiar czysto hodowlany. Zdumiewa,
Īe Campanella tak przychylnie odnosi siĊ
do pomysáu hodowania ludzi. Czy naprawdĊ nie przyszáo mu do gáowy, Īe wáaĞnie
tym róĪnimy siĊ od zwierząt, iĪ nie poddajemy naszej páciowoĞci medyczno-administracyjnej reglamentacji, bo káóci siĊ
to z godnoĞcią ludzką oraz wolnoĞcią jednostki?... Ech, fra Tomasco... „W zakres
wáadzy tego triumwira wchodzi równieĪ
wychowanie niemowląt, lecznictwo (...),
posiáki, kuchnia, i w ogóle wszystko, co
odnosi siĊ do wyĪywienia, odzieĪy i stosunków páciowych. Jemu teĪ podlegają
liczni kierownicy i kierowniczki, do tych
spraw przydzieleni.” Nim przejdziemy do
spraw damsko-mĊskich, jako Īywo przypominających hodowlĊ zwierząt na fermach rozpáodowych, zatrzymajmy siĊ na
chwilĊ przy posiákach. Panuje tutaj dyscyplina w koszarowym wydaniu. „Stoáy
ustawione w dwóch rzĊdach mają z obu
stron áawy. Po jednej stronie siedzą kobiety, po drugiej mĊĪczyĨni. Podczas wspólnej biesiady máodzieniec z podwyĪszenia
7
czyta w ksiĊdze Ğpiewnym gáosem (...), a
funkcjonariusze czĊsto wypowiadają siĊ
przy ciekawszych ustĊpach tekstu (...)
Funkcjonariusze otrzymują porcje wiĊksze i lepsze...” Smacznego. Zaraz bĊdzie
o rozmnaĪaniu. WczeĞniej tylko fragment
o odzieĪy, bo to kolejny przykáad, Īe w
idealnym ustroju Solariuszy wszelki indywidualizm jest duszony w zarodku, a dominują: zamordystyczna urawniáowka i
nakazowo-rozdzielcze Gleichstellung.
„Tak zrĊcznie leĪy na nich ubiór, Īe po
zdjĊciu páaszcza zarysowuje siĊ caáa postaü, przy czym Īadnej uáomnoĞci ukryü
niesposób (...) Cztery razy do roku zmieniają odzieĪ, to jest gdy sáoĔca wkracza w
znaki Barana, Raka, Wagi i KozioroĪca.
W przydzielaniu jej lekarze i szatni poszczególnych krĊgów biorą pod uwagĊ
zawód i potrzeby mieszkaĔców.” Ciekawa,
czy znalazáaby siĊ choü jedna wspóáczesna kobieta, która chciaáaby dobrowolnie
zamieszkaü w MieĞcie SáoĔca?... Bo na
pewno nie byáby skáonny do tego Īaden
czytelnik czasopisma „Adam” czy „Gejzer” („Przychwycony na sodomii (tj. pederastii - WS) spotyka siĊ z naganą i przez
dwa dni musi nosiü na szyi trzewiki na
znak, Īe zakáóciá istniejący porządek, przewróciwszy go do góry nogami” – tu akurat przyznajĊ Campanelli racjĊ, bo coraz
bardziej agresywne i bezczelne lobby homoseksualistów (vide marsze w Berlinie i
ParyĪu 24 czerwca 2000 r.), mające swoje
wpáywy nawet w amerykaĔskim Kongresie, moĪe niebawem mocno zakáóciü porządek páciowy ludzkoĞci; maáo kto myĞli
o postawieniu pazernym zboczeĔcom
prawnej tamy). Natomiast wizja stosunków
heteroseksualnych w Civitas Soli w ogóle
mi nie odpowiada; nie dlatego, Īe „Īadna
kobieta nie moĪe mieü stosunku z mĊĪczyzną przed ukoĔczeniem dziewiĊtnastu lat”,
lecz dlatego, Īe na wyspie brata Tomasza
nie ma maáĪeĔstw, a stosunki páciowe są
regulowane jak w szwajcarskim zegarku:
8
„Po dokáadnej kąpieli dopuszcza siĊ ich
do obcowania co trzecią noc. Niewiasty
rosáe i áadne áączy siĊ tylko z rosáymi i silnymi mĊĪami; peáne – z chudymi, a chude
– z peánymi, aby dobrze i z poĪytkiem nawzajem siĊ uzupeániali.” Od strony technicznej wygląda to tak: „Wieczorem przychodzą cháopcy i Ğcielą áoĪe, a nastĊpnie
wybraĔcy udają siĊ na spoczynek, zgodnie z nakazem kierownika i kierowniczki.
Do spóákowania przystĊpują dopiero po
przetrawieniu posiáku i po modlitwie do
Boga (...) AĪ do godziny stosunku Ğpią w
dwóch oddzielnych sypialniach. Wtedy
wstaje kierowniczka i otwiera z zewnątrz
drzwi obydwu pokojów. GodzinĊ tĊ okreĞla astrolog i lekarz.” MyĞlĊ, Īe dalsze komentarze są zbyteczne. Komu jednak
maáo, temu wynotowujĊ jeszcze jeden
fragment, w którym Īeglarz z Genui przedstawia ideologiczne uzasadnienie ludzkiej
hodowli w wydaniu solaraiaĔskim. Nutki
totalitarne pobrzmiewają tu gáoĞniej niĪ we
wczeĞniejszych partiach tekstu: “RozmnaĪanie siĊ traktują jako sprawĊ religijną,
mającą na celu dobro paĔstwa, a nie jednostek. W tym wzglĊdzie naleĪy wáadzom
okazywaü posáuszeĔstwo. Nasze zaĞ twierdzenie, Īe mĊĪczyzna z natury dąĪy do posiadania wáasnej Īony, domu i dzieci, aby
znaü i wychowywaü swe potomstwo Solariusze odrzucają utrzymując, Īe rozmnaĪanie siĊ sáuĪy zachowaniu gatunku.” Prawo to nie jest jednak ĞciĞle restrykcyjne,
zdarzają siĊ wyjątki. “Gdy jakiĞ mĊĪczyzna zapáonie miáoĞcią do kobiety, wolno
im rozmawiaü ze sobą, Īartowaü, obdarowywaü siĊ wzajemnie wiankami z kwiatów
lub liĞci oraz wierszami. Lecz jeĞli to zagraĪa potomstwu, Īadną miarą nie zezwalają im na stosunek páciowy, chyba Īe kobieta jest juĪ ciĊĪarna (co mĊĪczyĨnie najbardziej odpowiada) lub bezpáodna. Zresztą miáoĞü wyraĪa siĊ u nich raczej w przyjaĨni niĪ w zmysáowym poĪądaniu.”
W tym miejscu spuĞümy miáosiernie
zasáonĊ milczenia. Zakamuflowany, choü
pewnie niezamierzony (wynikający z myĞlowego niechlujstwa) totalitaryzm pokryty lukrem doczesnego szczĊĞcia - jest w
wizji wáoskiego mnicha widoczny bez okularów. Jednak nie sądĨmy go zbyt surowo.
Nie zapominajmy, Īe áatwo nam krytykowaü utopie po ich hucznym zbankrutowaniu w XX wieku; piĊüset lat temu ludzie
nie mieli za sobą takich krwawych doĞwiadczeĔ; innymi sáowy: mieli prawo do
záudzeĔ. ChociaĪ niezupeánie. Pierwsza
klasyczna utopia, „PaĔstwo” Platona (zniesienie wáasnoĞci, odbieranie dzieci rodzicom, wáadza mĊdrców, etc.) miaáa byü
urzeczywistniona na Sycylii przez samego filozofa (w porozumieniu z tyranem
Dionizjuszem Starszym) okoáo 388 r.
przed Ch., co skoĔczyáo siĊ dla Platona
zaáoĞnie - zostaá zaprzedany w niewolĊ na
rynku w Eginie. Fiasko tego przedsiĊwziĊcia powinno staü siĊ symbolicznym ostrzeĪeniem dla przyszáych pokoleĔ. A jednak
siĊ nie staáo. RównoĞü, ten piĊkny (bo
wynikający ze sprawiedliwoĞci) postulat,
ta ĞwiĊta krowa wszystkich utopistów,
mogáa byü Ĩródáem intelektualnej podniety w czasach, gdy skrajna nierównoĞü byáa
obcasem depczącym ludzką godnoĞü. A
jednak w imiĊ równoĞci popeániano jeszcze wiĊksze ĞwiĔstwa. Jak pisaá Janusz
SzpotaĔski: “By mogáa zapanowaü równoĞü, trzeba wpierw wszystkich wdeptaü
butem w gówno, by czáowiek byá czáowieka bratem, trzeba go wpierw oüwiczyü
batem.” Skąd my to znamy?...
Pojawia siĊ pytanie: jak moĪna w ogóle marzyü o takiej wyspie jak Civitas Soli?
Nie wiem... Zdaje mi siĊ natomiast, Īe
wiem, co kieruje wszystkimi utopistami,
gdy projektują swe arkadie. Są to wizje
zrodzone z marzeĔ. Tworzą je ludzie o
duszach marzycieli. Niepoprawych marzycieli. UtopiĞci zdają siĊ gremialnie odrzucaü prawo Pope’a, Īe „cokolwiek jest, jest
sáuszne”, gdyĪ z definicji pragną zmieniü
Ğwiat na lepsze. To, Īe ich wizje pozostają
czczą gadaniną (czy raczej pisaniną), jest
bez znaczenia wobec tkwiącej w kaĪdym
czáowieku tĊsknoty za lepszym Ğwiatem.
Antoine de Saint-Exupery piĊknie opisaá
ów syndrom w powieĞci „Nocny lot”:
„MyĞlaá o owych drobnych mieĞcinach
sprzed wieków, które zasáyszawszy o jakichĞ „wyspach” poczynaáy budowaü
okrĊt. ĩeby wyposaĪyü go w nadziejĊ. ĩeby
ludzie mogli zobaczyü swoje nadzieje rozwijające Īagiel na morzu. Czuli siĊ wiĊksi,
jakby wyniesieni ponad siebie samych, wyzwoleni przez ten okrĊt.” Niestety, Īyli záudzeniami. OkrĊt zamienia siĊ w galernicze
wiĊzienie, a spoáeczeĔstwo szarpie wiosáa
do rytmu wybijanego przez ideologicznych
szarlatanów (gdyby wcielono w Īycie utopiĊ Campanelli, takimi oprawcami staliby
siĊ „funkcjonariusze” i „kierownicy”).
Obiegowa opinia gáosi, Īe to co piĊkne w teorii, w praktyce okazuje siĊ czĊsto
koszmarem. Jest to najprostsze, najbardziej rozpowszechnione (choü bzdurne)
wytáumaczenie syndromu, który J. Zajdel
zdiagnozowaá aforyzmem: „KaĪda zbawcza idea zrealizowana dosáownie, przyniesie skutek odwrotny od zamierzeĔ”. Nie
w rozbieĪnoĞci teorii z praktyką tkwi odpowiedĨ (Zajdel siĊ myli), lecz w báĊdnoĞci modelu teoretycznego, wedle którego
pragnie siĊ ksztaátowaü ludzkoĞü, jakby
byáa plastyczną masą do formowania.
PrzytoczĊ Schopenhauer’a: „Stosując taki
sofizmat uznaje siĊ przyczyny, a przeczy
skutkom (np. wybiela siĊ komunizm, jako
teoretycznie sáuszny – WS). Owo twierdzenie zakáada coĞ, co jest niemoĪliwe: co
jest sáuszne w teorii, musi siĊ zgadzaü i w
praktyce; jeĪeli siĊ nie zgadza, musi istnieü báąd w teorii” („Erystyka”). A wiĊc
kaĪda utopia jest skaĪona faászem. SzczĊĞliwi ci, którzy nie stali siĊ materiaáem laboratoryjnym w rĊkach oderwanych od
rzeczywistoĞci eksperymentatorów.
Wojciech Szyda
9
opowiadanie roku - Zajdel 2000
Odyseja
macajmce
Zygmunta
X.,
czyli
macki
z
kosmosu
„A w trzecim siedz• same grubasy,
siedz• i jedz• tuste kiebasy,
a czwarty wagon peen bananów (...)
w szóstym armata. O, jaka wielka!...”
Julian Tuwim „Lokomotywa”
Z
ygmunt X. obudziá siĊ, poniewaĪ byáo mu niewygodnie. Otworzyá oczy i pierwszą rzeczą, jaką ujrzaá byá jego Narząd Páciowy wygiĊty pod nienaturalnym
kątem. Nie byáoby w tym nic dziwnego, jako Īe z natury Narząd ów zakrzywiaá siĊ trochĊ w lewo, ale teraz byá przekrzywiony w zupeánie inną stronĊ i
stanowiá przez to Ĩródáo niewygody. Zygmunt otworzyá szerzej oczy, zamknąá je szybko
i znów otworzyá. W odlegáoĞci jakichĞ trzech metrów, po prawej stronie áóĪka, staá
Obcy i przyglądaá mu siĊ przenikliwie. Wyglądaá obleĞnie – jak typowy Obcy. Miaá
ohydne macki lepiące siĊ od Ğluzu, trzy paskudne otwory otoczone ostrymi jak szpikulce zĊbiskami i troje oczu przysáoniĊtych odraĪającymi kawaákami miĊsa. Zygmunt byá
czáowiekiem mądrym i inteligentnym, wiĊc lubiá literaturĊ science fiction, dlatego teĪ
od razu zorientowaá siĊ, Īe ma przed sobą Obcego. Ten najwidoczniej zauwaĪyá, Īe
mĊĪczyzna nie Ğpi, bowiem zacząá przesuwaü siĊ w jego kierunku. Zygmunt poderwaá
siĊ z áóĪka i nagi stanąá pod Ğcianą. Chciaá ruszyü w stronĊ okna, ale gwaátowny ból
zatrzymaá go w miejscu. Spojrzaá w dóá i zauwaĪyá, Īe jego Narząd Páciowy jest nadal
wygiĊty, ale jakoĞ dziwnie, prostopadle do ciaáa. Spróbowaá siĊ obróciü i z przeraĪeniem spostrzegá, Īe jego Narząd nie obraca siĊ razem z nim, ale mocno rozciągniĊty
tkwi wciąĪ w tym samym poáoĪeniu - jakby coĞ wskazywaá, jakby do czegoĞ dąĪyá.
Zygmunt podąĪyá za nim wzrokiem i zobaczyá zbliĪającego siĊ Obcego. Macki tej przeraĪającej kreatury równieĪ siĊ wyciągnĊáy i znalazáy w niewielkiej odlegáoĞci od Narządu Páciowego Zygmunta. Ten, nie zwaĪając na ból, przesunąá siĊ bokiem w kierunku
okna. Kątem oka zauwaĪyá, Īe Obcy zgiąá siĊ w sobie i naprĊĪyá ciaáo, jak gdyby szykowaá siĊ do zrobienia czegoĞ strasznego. Wtedy potwór skoczyá, wszystkimi mackami
kierując siĊ na Narząd Páciowy czáowieka. Zygmunt, nie wiedząc co robiü, skuliá siĊ
pod oknem. Obcy, gdy straciá z oczu obiekt swej nieziemskiej chuci, pogubiá siĊ z koordynacją ruchów, zaplątaá we wáasne koĔczyny i przetoczywszy siĊ przez mĊĪczyznĊ,
wypadá przez okno. Po chwili Zygmunt niepewnie otworzyá oczy i wstaá. Z odrazą wytará siĊ ze Ğluzu, którym zostaá pokryty i spojrzaá uwaĪnie na swój Narząd Páciowy. Ten
na szczĊĞcie zwisaá swobodnie i jedynie od czasu do czasu podrygiwaá, dając do zrozumienia, Īe to nie koniec przygód. Zygmunt zacząá zastanawiaü siĊ nad takimi pojĊciami
jak „ĞwiadomoĞü miĊdzygatunkowa” czy „niedokoĔczony proces ewolucji”, ale stwierdziá, Īe najlepiej myĞli mu siĊ w knajpie i tam wáaĞnie postanowiá siĊ udaü.
Z ponurą miną wyszedá na ulicĊ. WciąĪ rozpamiĊtywaá tajemnicze wydarzenia sprzed
kilku minut. JakĪe to? – myĞlaá. Dlaczego znowu mnie to spotyka? Urojenia?...
Zygmunt zdecydowaá, iĪ musi siĊ udaü do znajomego psychoanalityka, pana Emila.
JednakĪe przed tak powaĪną wizytą nie moĪna nie wstąpiü do ulubionej knajpy. Nasz
20
bohater poczuá siĊ utwierdzony w tym, by skierowaü swe kroki do AMBER-u.
Dochodząc do ulicy Kantaka zbladá. Przypomniaá sobie bowiem tajemnicze, stare
jak Ğwiat powiedzonko: „Na Kantaka - na stojaka”, które zawsze powtarzaá mu zaprzyjaĨniony profesor. Po ĞwieĪych jeszcze doĞwiadczeniach Zygmunt baá siĊ przechodziü
przez záowieszczą ulicĊ, wyobraĪając sobie kolejne, niezbyt przyjemne, ataki nieznanych siá. Postanowiá wiĊc pójĞü inną drogą.
Co wcale nie uchroniáo go od przykrych doĞwiadczeĔ.
JuĪ po chwili bowiem drogĊ zastąpiáa mu tajemnicza postaü. Druga pojawiáa siĊ za
plecami, co przeraziáo Zygmunta jeszcze bardziej...
Byá ból. Zygmunt z trudem braá ostatni zakrĊt, ledwo poruszając siĊ po ostatniej
przygodzie. I wcale nie byáo tak fajnie, jak obiecywali pewni osobnicy. Nie byáo eksplozji WszechĞwiata, dáugich susów, ruchów posuwistych, ani tych wszystkich rzeczy,
o których za máodu czytaá w arcydzieáach polskiej fantastyki naukowej. Nie byáo nic z
tych rzeczy.
Byá za to jeden wielki ból w dupie.
Z niemaáym trudem Zygmunt X wcisnąá siĊ w ciasną szczelinĊ portalu baru integracyjnego. Byáa to popularna niegdyĞ w krĊgach miáoĞników zielonych ludzików gorzaáodajnia „AMBER”. ZáoĞliwi rozszyfrowywali skrót jako - Apetycznych MĊĪczyzn Barman Eugeniusz RĪnie, co byáo wyraĨną aluzją w stosunku do wáaĞciciela. Knajpa zostaáa przejĊta zaraz po Lądowaniu, zwanym Pierwszą Defloracją Matki Ziemi, przez jednego z braci w rozumie w ramach zaszczepiania nowej, lepszej kultury. Po przybyciu
obcych okazaáo siĊ, Īe sensacyjne relacje na temat porwaĔ i molestowaĔ przez tajemnicze siáy pozaziemskie są czymĞ wiĊcej niĪ rojeniami szalonych guru.
ZygmuĞ X miaá tylko nadziejĊ, Īe dziĞ nie wygląda apetycznie. Z ostatniego razu, za
sprawą halucynogennych wydzielin z genitaliów obcego, pamiĊtaá tylko przebudzenie
pod wanną i kaca giganta. Wydarzyáo siĊ to przedwczoraj. Byli dewianci gustujący w
takich odlotach, ale ZygmuĞ byá zwolennikiem tradycyjnego bzykania.
Stoliki byáy podzielone na damskie i mĊskie. Pierwsze staáy na przezroczystej podáodze, tak aby doskonalsi bracia mogli swobodnie podglądaü (na mocy porozumieĔ
kobiety wolno byáo tylko podglądaü, tudzieĪ molestowaü sáownie). Byáy peáne kobiet,
mających nadziejĊ, Īe ktoĞ je podgląda i drĪących na samą myĞl o tym, Īe tym kimĞ
moĪe byü obcy. Ale i tak od początku byáo wiadomo, Īe tylko mĊĪczyĨni stanowili
áakomy kąsek dla Nich. Na Ğcianach wisiaáy arcydzieáa sztuki lokalnej prezentujące
przedstawicieli obu ras – ludzkiej i obcej – w róĪnych stadiach “miáosnych” igraszek.
Zygmunt, powáócząc nogami, ominąá grupkĊ rozbawionych dzierlatek, bardziej z
obowiązku niĪ z ochoty rzucając pod ich adresem wiązkĊ nieprzyzwoitych uwag. Nie
byá przecieĪ gorszy od owych oĞlizáych Ğwintuchów z kosmosu. Kątem oka zauwaĪyá
nowy hologram na Ğcianie: WSPIERAJ POROZUMIENIE MIĉDZYGALAKTYCZNE – WYPINAJ POĝLADKI SWE ĝLICZNE, który zastąpiá inne, nie mniej „wesoáe”
hasáo – ZAWIERAJ NOWE ZNAJOMOĝCI – NIE ODTRĄCAJ KOSMICZNYCH
GOĝCI. Rządowym poetom wyraĨnie brakowaáo talentu literackiego. Mimo ich staraĔ
obcy powoli zaczynali zajmowaü w spoáecznej ĞwiadomoĞci miejsce zarezerwowane
dla komunistów i masonów. Przyjacielska wizyta przedáuĪaáa siĊ...
Pan X. zamówiá maáego „Bloody Beavera” na rozgrzewkĊ. Impreza dopiero siĊ zaczynaáa...
Po wyjĞciu z AMBER-u straciá poczucie orientacji. To, co go spotkaáo, byáoby nawet Ğmieszne, gdyby nie fakt, Īe Zygmuntowi wcale nie byáo do Ğmiechu. Miaá wraĪe-
2
nie, Īe od rana chodzi po linie rozpiĊtej miĊdzy groteską i koszmarem, absurdem i
horrorem, farsą i tragedią. Przed chwilą ocknąá siĊ na schodach Colegium Altum. Towarzyszyáo mu przemoĪne i nieprzyjemne wraĪenie, Īe zostaá zgwaácony przez parĊ pedaáów. Dosáownie. Przechodząc obok czerwonego biurowca, na który obcy naciągnĊli
wielką prezerwatywĊ, Zygmunt zostaá zaatakowany róĪowym promieniem. Padá na chodnik. Ciaáo miaá jak sparaliĪowane. W bezsilnym przeraĪeniu obserwowaá zbliĪający siĊ
w jego stronĊ rower, z którego nagle wyodrĊbniáy siĊ pedaáy. Páynąc w powietrzu mrugaáy do niego uwodzicielsko. Byáy coraz bliĪej. Rozpocząá siĊ zalotny taniec – pedaáy
krąĪyáy wokóá ciaáa Zygmunta, obracaáy siĊ, wirowaáy, co naszemu bohaterowi kojarzyáo siĊ jednoznacznie. O tym, co nastąpiáo póĨniej, Zygmunt wolaá zapomnieü. Mechanizm wyparcia nie zadziaáaá jednak sprawnie - wspomnienia byáy natrĊtne jak muchy...
„Cholerne pedaáy...” – pomyĞlaá Zygmunt. Zdruzgotany traumatycznym przeĪyciem
zdoáaá wstaü, pozbieraü siĊ (co polegaáo na zaáoĪeniu rozrzuconej wokóá odzieĪy) i
ruszyü w dalszą drogĊ. Mijając podziemny parking natknąá siĊ na leĪącą na schodach
gazetkĊ. Byá to 69 numer fanzinu „Die Anderen Planeten” - wydawanego przez klub
cyklistów „Die Zweite Era”. Zygmunt wyrzuciá gazetkĊ do kosza, zastanawiając siĊ,
dlaczego byáa po niemiecku.
Alkohol szumiaá we krwi. Na szczĊĞcie Zygmunt potrafiá dotrzeü do domu instynktownie. „A wiĊc nawiązaliĞmy kontakt” – myĞlaá ironicznie, wlokąc siĊ al. NiepodlegáoĞci. – „Nikt nie przypuszczaá, Īe inwazja bĊdzie gwaátem w dosáownym tego sáowa
znaczeniu – agresją nie militarną, lecz seksualną...” Nad przejĞciem dla pieszych unosiáa siĊ zielonkawa, fosforyzująca chmura. Zygmunt zatrzymaá siĊ, wietrząc podstĊp. Uniósá
wzrok. Przed oczami miaá Zamek, centrum kulturalne Poznania. Obcy potraktowali ten
szacowny gmach równie bluĨnierczo, jak Colegium Altum – na wieĪĊ naciągnĊli prezerwatywĊ z napisem: „Ziemianie! Witajcie i bzykajcie!”. Zygmunt stwierdziá, Īe naciąganie kondomów na wszystkie strzeliste budowle ma dla najeĨdĨców znaczenie propagandowe – zastĊpuje zatykanie sztandaru na zdobytej ziemi. „Cholerni zboczeĔcy” –
zdąĪyá pomyĞleü, gdy chmura rzuciáa siĊ naĔ znienacka...
Ocknąwszy siĊ, Zygmunt X. odkaszlnąá, powiedziaá „kurwa”, znowu odkaszlnąá, po
czym stwierdziá, Īe nie ma na sobie spodni. Na lewej rĊce znalazá wytatuowany napis:
„ZostaáeĞ zgwaácony przez chmurĊ elektronów. Gratulujemy. Chmury są bardzo wybredne i nieáatwo sprostaü ich wymaganiom.”
Z zaciĞniĊtymi zĊbami kierowaá siĊ w stronĊ mieszkania...
Wreszcie mógá poáoĪyü siĊ na przybrudzonej kanapie. Ledwie dowlóká siĊ do domu.
Byá kraĔcowo wyczerpany, oddychaá z trudem.
Obcy byli bezlitoĞni i niewyĪyci. O wáaĞnie – rzyü Zygmunta zdawaáa siĊ frapowaü
przybyszów najbardziej. Kiedy czytaá pisma ufologiczne, nie myĞlaá, Īe Obcy pojmą
kontakt tak dosáownie…
Chwyciá pilota. Telewizor roziskrzyá siĊ dziesiątką odcieni róĪu i czerwieni. „Znowu pornol” pomyĞlaá Zygmunt. Nie mając wielkich nadziei, wáączyá radio. I rzeczywiĞcie. Na wszystkich czĊstotliwoĞciach usáyszeü moĪna byáo tĊ samą, przygáupią ĞpiewkĊ. Leciaáa mniej wiĊcej tak:
RóĪowe misie, zielone misie, kaĪdy kokardĊ ma na penisie.
RóĪowe strusie, zielone strusie, kaĪdy kokardĊ ma na fallusie.
Tak byáo od momentu, kiedy przybyli Oni. Jeden temat zdominowaá wszystkie media – radio, telewizjĊ, prasĊ. Regularnie ukazywaáy siĊ tylko „Hustler” „Nie” i „Playboy”, przy czym w tym ostatnim piĞmie z caáej zawartoĞci pozostaáy tylko zdjĊcia i
opowiadania fantastyczne niejakiego Inglota.
22
Zygmunt wyjrzaá przez okno. PotĊĪny owal pojazdu miĊdzygwiezdnego káadá cieĔ
nad Poznaniem. Pod walcowatym, lĞniącym kadáubem podwieszone byáy dwie jednostki napĊdowe, kaĪda ksztaátem przypominająca kulĊ. Byáo to nic innego jak napĊd jądrowy. Statek wisiaá dostojnie, dumnie wyprĊĪony.
Nazywaá siĊ FALLUS III.
Zygmunt X leĪaá i metamorfowaá. Nie wiedziaá w co, i to go niepokoiáo. Trzeba
wam wiedzieü, Īe Zygmunt X byá archiwariuszem. Jako pracownik archiwum wiedziaá,
Īe wszystko ma swój ukryty wymiar, Īe Ğwiat, ba wszechĞwiat to jedna wielka kostka
Rubika. Niestety, to Obcy sondowali jego, nie on ich. Ich páyny ustrojowe powoli mieszaáy siĊ z Zygmuntowymi. W miarĊ, jak ów proces postĊpowaá, przychodziáo zrozumienie...
Zygmunt X byá WybraĔcem, Naznaczonym. Stawaá siĊ istotą, przy pomocy której
Obcy mieli porozumiewaü siĊ z ludzkoĞcią. Kiedy jego ĞwiadomoĞü jednoczyáa siĊ z
pozaziemską jaĨnią, zrozumiaá skąd tyle gestów obcych nawiązujących do mĊskich organów páciowych. OtóĪ kosmici najzwyczajniej w Ğwiecie starali siĊ z ludĨmi porozumieü. Przygotowując siĊ do tego, obserwowali ludzkoĞü uwaĪnie. I doszli do wniosku,
Īe jest to cywilizacja oparta na rozbuchanym kulcie fallicznym. Bo jakĪe mieli myĞleü
inaczej? Od symboli penisa byáo aĪ rojno. CzymĪe innym mogáa siĊ wydawaü WieĪa
Eiffla, Empire State Building, czy Kreml? Czym innym byá Paáac Kultury, czy - Īeby
daleko nie szukaü - Okrąglak, budynek Altum tudzieĪ wieĪa Zamku w Poznaniu? A
liczne wieĪe telewizyjne? Ludzie dokonywali teĪ symbolicznego aktu poĪarcia fallusa
– wszak kieábasy byáy jednym z podstawowych pokarmów. Szczególnie intensywny
stawaá siĊ ów rytuaá w czasie wszelkich Ğwiąt. Podobną rolĊ w krajach o ciepáym klimacie peániáy banany.
Pozostaáa jedna niewiadoma. Dlaczego Zygmunt? Czuá, Īe gdzieĞ gáĊboko, na dnie
umysáu, pĊta siĊ wáaĞciwa odpowiedĨ. Z niepamiĊci przywoáaá báahą, zdaáoby siĊ, rozmowĊ ze swoim znajomym, któremu kilka dni wczeĞniej odmówiá drobnej poĪyczki.
Znajomy wypowiedziaá wtedy jedno zdanie, które kosztowaáo Zygmunta czáowieczeĔstwo. Usáyszaá: „JesteĞ najwiĊkszym fiutem, jakiego Ziemia nosiáa”.
PROJEKT X tworz•:
Tomasz RR.. Barczyk,
Marcin Bronhard,
Piotr Derk
acz,
Derkacz,
Maciej Guzek,
Beata Sobio,
Wojciech Szyda
Komentarz warsztatowy:
. Powy›szy utwór powsta w ramach eksperymentu prozatorskiego, w którym uczestniczyo szeyÂ
osób. Ka›da z nich musiaa speni okreylone warunki: stworzy jedn• z czÆyci opowiadania niezale›nie od pozostaych i - co najwa›niejsze - napisa swój fragment nago.
2. Jedn• z inspiracji by fragment opowiadania Macieja ‹erdziÍskiego „Pancerniki siedz•ce w granatowej wodzie” - Zawsze kiedy PiszÆ duzsze partie tekstu, rozbieram siÆ do naga. Nie lubiÆ czuÂ
na sobie tych wszystkichh szmat, przeszkadzaja mi w przebieraniu palcami i odci•gaj• co ciekawsze myyli.
3. Ostrzegamy, ›e w którymy z nastÆpnych numerów „IP” eksperyment mo›e zosta powtórzony.
23
Michaá Protasiuk
SZATAN W „KSI¦GACH
KRWI”
„Tego dnia na ulice i place Londynu wyszáo Piekáo. Wyjawiáo siĊ z lodowatych gáĊbin Dziewiątego KrĊgu. Byáo tak zamarzniĊte, Īe nawet sáoĔce babiego lata nie
mogáo go ogrzaü…”
Clive Barker „Piekielna konkurencja”
S
zatan bywa czĊstym goĞciem róĪnych
produkcji literackich i filmowych, które moĪna ochrzciü wspólnym mianem horroru - począwszy od tych najwyĪszego lotu
(„Dziecko Rosemary”, czy „Harry Angel”)
skoĔczywszy na rzeczach szmatáawych (taĞmowa produkcja Smitha czy Mastertona).
Spróbujmy odpowiedzieü na pytanie, jak
w ten nurt wpasowuje siĊ Clive Barker najciekawszy wspóáczesny twórca literatury grozy. Analizy dokonam opierając siĊ
o „KsiĊgi krwi”- szeĞciotomowy zbiór
opowiadaĔ powiązanych wspólnym wątkiem. Wszystkie opowiadania bowiem wypisane są krwią na ciele máodego cháopaka, który udawaá medium. Taka jest kara
za igranie z zaĞwiatami.
Clive Barker uznawany jest za jednego z najoryginalniejszych pisarzy horrorów. Nie powinno wiĊc nas dziwiü, iĪ
wĞród 30 „krwawych historii” wątki otwarcie satanistyczne pojawiają siĊ ledwo w 4
opowiadaniach. Jak wiĊc widaü, w swej
oryginalnoĞci Barker ucieka od wyeksploatowanych tematów, jakimi są pakty z
Wáadcą Much (najczĊstszy satanistyczny
motyw w horrorach). Na początku przyjrzyjmy siĊ uwaĪniej treĞci kaĪdego z opowiadaĔ, by póĨniej spróbowaü poáączyü
wszystko w caáoĞü i stworzyü w miarĊ spój-
24
ny wizerunek barkerowskiego Szatana.
Po raz pierwszy piekielne moce pojawiają siĊ w pierwszym tomie „Ksiąg krwi”,
w opowiadaniu „Yattering i Jack”. Jest to
doĞü pogodna (jak na Barkera) opowiastka
o demonie - Yatteringu, który staraá siĊ pozyskaü duszĊ Jacka Polo - statecznego handlarza korniszonami. Dusza ta byáa piekáu
przyobiecana przez matkĊ Jacka. Kobieta,
która wstąpiáa na ciemną stronĊ wiary, zdąĪyáa siĊ jednak w porĊ nawróciü. Piekáo
musiaáo teraz samo dochodziü tego, co zostaáo mu przyobiecane. W jaki sposób Yattering staraá siĊ posiąĞü duszĊ Jacka? OtóĪ
podobno w najprostszy, czyli doprowadziü
go do obáĊdu. ĝrodki jakie wykorzystywaá
demon byáy klasyczne: koáysanie lampami,
obsceniczne szepty, rozszarpywanie kotów.
Niestety, Jack myĞlaá tylko o korniszonach
i wysiáki demona nie zdaáy siĊ na nic. Do
finalnego starcia doszáo podczas Ğwiąt BoĪego Narodzenia - Yattering siĊgnąá po ostateczne metody, córka Jacka popadáa w szaleĔstwo, zaĞ sam handlarz ogórkami pozostaá niewzruszony. RozwĞcieczony demon
záamaá wówczas piekielne prawo, przekroczyá granicĊ domu i bezpoĞrednio zaatakowaá Jacka. Wszystko to spowodowaáo poraĪkĊ piekáa - Yattering od tej pory staá siĊ
sáugą Jacka.
Tytuá opowiadania „Piekielna konkurencja” („KsiĊgi krwi II”) mówi sam za siebie. Dowiadujemy siĊ tutaj, iĪ nawet pozornie tak báahe wydarzenie, jakim jest charytatywny wyĞcig, moĪe siĊ staü przykrywką dla rozgrywki mocy nieczystych. Jak bowiem gáosi legenda, raz na sto lat w Londynie odbywa siĊ bieg - zawodnicy ziemscy
kontra jeden piekielny sáuga. Stawką wyĞcigu jest nastĊpny wiek - to, kto obejmie
nad nim wáadanie. Zwykle wyĞcig odbywaá
siĊ nocą, w tajemnicy i bez Ğwiadków, tym
razem jednak jest to oficjalna dobroczynna
uroczystoĞü szeroko relacjonowana przez
radio i telewizjĊ. W doskonaáy sposób sportretowany zostaá tu Gregory Burgess - czáowiek, który zaprzedaá duszĊ piekáu, czáonek parlamentu (niestety, nie wiadomo, konserwatysta czy laburzysta). Burgess wystawiá do biegu Voighta - czarnoskórego sprintera. Nieoczekiwanie wyĞcig zmieniá siĊ w
ucieczkĊ z Sodomy - którykolwiek ze sportowców obróciá siĊ za siebie, zostawaá pocháoniĊty przez piekáo. W wyniku szczĊĞliwego zbiegu okolicznoĞci diabelski biegacz
zostaá jednak pokonany, zaĞ Burgessa czekaáa bardzo surowa kara.
SpoĞród wszystkich demonicznych historii Barkera najbardziej wyróĪnia siĊ
króciutka nowelka „Precz, Szatanie”
(„KsiĊgi Krwi IV”). To przejmująca historia Gregoriusa - multimilionera, który w
materialnej sferze Īycia osiągnąá wszystko, co byáo do osiągniĊcia: miasta, paáace, flotylle statków, wyĞcigowe konie.
Ceną tego sukcesu byáo jednak zgubienie,
gdzieĞ po drodze, Boga. A to kosztowaáo
juĪ Gregoriusa zbyt wiele; zrozpaczony
pragnąá, by Bóg osobiĞcie zwróciá na niego uwagĊ. Gdy zawiodáy wszystkie metody, zbudowaá Nowe Piekáo - budowlĊ wielkoĞci trzech katedr po brzegi wypeánioną
maszynami tortur. Zgodnie z przewidywaniami Gregoriusa w budowli pojawiá siĊ
Szatan - byá on jednak na tyle sprytny, Īe
nie dawaá siĊ áatwo záapaü za kosmaty
ogon. Bóg nadal milczaá, nie przejmując
siĊ wielkim zagroĪeniem, na jakie wystawiá siĊ Gregorius, tymczasem bogacz sam
zmieniá siĊ w upadáego anioáa.
Opowiadaniem zamykającym „KsiĊgi
Krwi” jest „Ostatnia sztuczka”. To prawdziwa pereáka gatunku, w której, niczym
w pryzmacie skupiają siĊ typowe dla Barkera tematy, wątki i obsesje. Mamy tu wiĊc
iluzjonistĊ Swanna - czáowieka, który zaprzedaá niegdyĞ duszĊ diabáu, za co obdarzony zostaá umiejĊtnoĞcią posáugiwania
siĊ magią. Swann jednak w porĊ zdaá sobie sprawĊ, jak wielki báąd popeániá i chciaá
go w jakiĞ sposób naprawiü. Wiedząc, Īe
cyrografu nie moĪna renegocjowaü, postanowiá zagraü piekáu na nerwach. A czyniá
to wykorzystując magiĊ do jarmarcznych
sztuczek, ku uciesze rozbawionej gawiedzi. Piekáo nie mogąc znieĞü upokorzenia
dopadáo wreszcie Swanna. Iluzjonista zginąá, jednak nadal istniaáa pewna nadzieja
na wyrwanie jego duszy z objĊü rogatego.
ObáoĪone ochronnymi zaklĊciami ciaáo
naleĪaáo spaliü w ciągu 24 godzin. Zadanie to przypadáo Harremu D’Amour, dla
którego sáowo „okultyzm” nie byáo abstrakcyjnym pojĊciem. Warto wspomnieü,
Īe „Ostatnia sztuczka” zostaáa sfilmowana przez Barkera i pod tytuáem „Mistrz magii” jest dostĊpna na kasetach video.
Z nawet doĞü pobieĪnej lektury tych
czterech opowiadaĔ wyáania siĊ spójny
obraz miejsca, po przekroczeniu bram którego naleĪy siĊ poĪegnaü z nadzieją, i jego
mieszkaĔców.
Po pierwsze, piekáo jest sformalizowane. Rządzi nim gĊsta sieü przepisów, przy
których ustawa o rachunkowoĞci wydaje
siĊ prosta i przejrzysta niczym instrukcja
obsáugi cepa. Kto jest twórcą tych przepisów i kto je egzekwuje (Bóg, czy jeszcze
ktoĞ inny), nie wiadomo.
Po drugie, gra z Szatanem zawsze toczy
siĊ o duszĊ. To najcenniejsza rzecz czáowieka, Szatanowi najbardziej na niej zaleĪy. I
szczĊĞliwie nie zawsze udaje mu siĊ dopiąü
swego. Pozostawia nam to szeroki margines nadziei: szatan nie jest wszechwáadny i
moĪna z nim wygraü. Czasem jednak wygrana ta realizowana jest za zbyt wysoką
cenĊ, nierzadko za cenĊ Īycia. Z Szatanem
moĪna wygraü - nie oznacza to jednak, Īe
rozgrywkĊ tą naleĪy podejmowaü. I jest to
chyba najwaĪniejsza konkluzja, jaką naleĪy wysnuü z lektury prozy Barkera.
25
Otworzyem drzwi obite grub• warstw• d|wiÆkochonnego tworzywa i wszedem. Profesor, kwadratowy ysy
Andrzej Zimniak
mƛczyzna o stalowych oczach, siedzia za masywnym
biurkiem zawalonym papierami. Rozmawia waynie
przez telefon, skadaj•c komuy uni›enie podziÆkowania
i ›yczenia, lecz dostrzeg mnie po chwili i zaprosi nieznacznym gestem do zajÆcia miejsca. Gdy skoÍczy, zaproponowa mi kawÆ, po czym zamówi j• u sekretarki.
Nie wiedziaem, po co mnie wezwa, on zay zdawa siÆ
smakowa tÆ chwilÆ mojej niepewnoyci, któr• niezbyt
dobrze maskowaem obojÆtnym wpatrywaniem siÆ w rozrzucone po biurku oówki. Wreszcie, nie spuszczaj•c ze
mnie ciƛkiego wzroku, odezwa siÆ niskim gosem:
- Panie kolego. - Tu zaci•gn• siÆ papierosem. - Jak id•
paÍskie badania?
Oho, pomyylaem, trochÆ za du›o teatru i oficjalnego stylu jak na zwyk• rozmowÆ. Tylko
o co mu chodzi?
- Doskonale, panie profesorze. - Staraem siÆ, aby mój gos brzmia swobodnie. - Waynie
rozpocz•em próby nad elektrycznymi wayciwoyciami wókien nerwowych w obni›onych
temperaturach. S•dzÆ...
- Taak - przerwa mi cichym, lecz nie dopuszczaj•cym sprzeciwu gosem. - Rozpocz•
pan, s•dzi pan. To te› ciekawe. Ale - i tu ton jego gosu podniós siÆ nieznacznie - mnie teraz
interesuj• wyniki ju› otrzymane. Chciaem zauwa›yÂ, ›e waynie upywa pó roku paÍskiego
stypendium. Sucham pana.
Wejycie byo ostre, nie spodziewaem siÆ wayciwie takiego ataku. Straciem wiÆc nawet
tÆ uprzednio wymuszon• swobodÆ i o to pewnie staremu chodzio. Pierwsza runda bya przegrana.
- A wiÆc, panie profesorze, zaraz po okresie wstÆpnego instalowania siÆ rozpocz•em
próby, to jest badaem procesy chemicznej transmisji impulsów przez nerwy w ró›nych temperaturach.
- I...?
- Stwierdziem, ›e ju› w okolicach zera stopni Celsjusza zanikaj• one zupenie, a kilka
prób w temperaturach ni›szych nie wykazywao wzrostu aktywnoyci, co byo, to znaczy, co
przewidzieliymy uprzednio.
- Ej, panie kolego, znów ten brzydki ›argon naukowy. - Profesor pokrÆci z niesmakiem
gow•, a ja pomyylaem z satysfakcj•, ›e taki ysy to ju› niedugo po›yje. - Pan mo›e by w
okolicach Koziej Wólki, ale nie zera stopni. Ale wracajmy do meritum sprawy. Mody czowiek na pana miejscu, z pana aspiracjami, mo›e sobie pozwoliÂ, aby spoyród dziesiÆciu eksperymentów, no, powiedzmy dwa byy nieudane lub negatywne. A pan przychodzi po pó
roku pracy i mówi mi, ›e owszem, parÆ doywiadczeÍ panu nie wyszo, a inne s• w planie. To
jest sygna, ›e trzeba siÆ powa›nie zastanowiÂ.
Byem coraz bardziej zdenerwowany, maska wystudiowanej obojÆtnoyci dawno ze mnie
opada. Czuem w ustach suchoy jÆzyka, a nieprzyjemna chrypka przeszkadzaa w mówieniu.
- Ale›, panie profesorze, w tej nowej dziedzinie ka›dy wynik...
- Byle jaki wynik nie jest dobry w ›adnej dziedzinie - stary wszed mi w sowo. - Licz• siÆ
dobre wyniki i tylko takie - doda z naciskiem. - A samymi hipotezami daleko nie zajedziemy.
W zwi•zku z brakiem wyników w dotychczas badanym przez pana kierunku - zacz• znów
spokojnym niskim gosem - proponujÆ zmianÆ tematyki. BÆdzie to dla pana jeszcze jedna
szansa wykazania siÆ.
- Panie profesorze, ja waynie zacz•em najwa›niejsze doywiadczenia!
- W naszym Instytucie - gos szefa grzmia teraz donoynie po wszystkich k•tach gabinetu - nie przeprowadza siÆ doywiadczeÍ niewa›nych. Wszystkie bez wyj•tku s• wa›ne - zakoÍczy konfidencjonalnym szeptem, jakby zdradza tajemnicÆ paÍstwow•. - To byoby
Zr b
y
by
wãadzy
26
wszystko, panie kolego - znów zahucza gromko - za piÆ minut mam zebranie, przepraszam,
ale muszÆ ju› iyÂ.. Aha, proponujÆ, aby zaj• siÆ pan preparatami uatwiaj•cymi przejycie w
stan hibernacji. Doktor Agira wprowadzi pana w zagadnienie. ‹yczÆ powodzenia i wydajniejszej ni› dotychczas pracy. - Spojrza niemal wesoo, wstaj•c. Nie da mi ›adnych szans.
***
Przez grub• szybÆ okienn•, nastawion• przez kogoy na maksimum przepuszczalnoyci,
wpadao czerwone ywiato wieczoru i zaamywao siÆ obymi krwistymi refleksami w szkle
ustawionej aparatury. Przypatrywaem siÆ bezmyylnie tym barwnym plamom o karminowych
wnÆtrzach i ›ókn•cych obrze›ach, pezaj•cym po kolbach i chodnicach w rytmie zachodz•cego soÍca. Wypeniony aparatur• pokój ton• w mroku, tylko w odlegym k•cie pracowa
przy swoim biurku Stef. Jego lampa jawia mi siÆ jako przewodnie ywiateko u kresu ciemnego szlaku wiod•cego poyród nieokreylonych ksztatów i niezrozumiaych zdarzeÍ. Stef odwróci siÆ, jakby moja zmaterializowana myyl dotknƏa jego ramienia.
- Hallo, En! - zawoa do mnie. Dlaczego En? Nie mogem sobie przypomnieÂ, kto pierwszy tak mnie nazwa. Potem przyjƏo siÆ. - Nie syszaem, jak wchodziey. Co masz tak•
grobow• minÆ? - gada wesoo, podchodz•c z rÆkami w kieszeniach. - Oho, widzÆ, ›e nie na
›arty przej•ey siÆ Starym. A w dzisiejszych czasach...
- Za›•da zmiany tematu - przerwaem jego potok sów. Twarz mu spowa›niaa, ale
wida byo, ›e usilnie szuka dla mnie jakiegoy pocieszenia. Poklepaem go po ramieniu.
- Nie jest tak |le, stary. - Mój gos zabrzmia nawet dosy swobodnie. - Dam sobie radÆ,
nie martw siÆ o mnie. Dziy idÆ siÆ zabawiÂ, nie mam ju› ochoty na pracÆ, a jutro na przekór
wszystkiemu i wszystkim skoÍczÆ ten eksperyment, by mo›e kluczowy dla caego problemu.
- To jest mÆskie podejycie do sprawy. - Stef uymiechn• siÆ zadowolony, ›e nie musi
wystÆpowa w roli pocieszyciela. - Jutro mam trochÆ luzu przy moich próbach, pomogÆ ci.
Wyszedem w szaroy korytarza. równie› gÆsto zastawionego aparatur• i sprzÆtem pomocniczym. Na chropowatej betonowej ycianie przymocowany by telefon. NakrÆcaem
kolejno numery kilku moich przyjacióek lub znajomych, lecz ›adna z tych, które zgosiy siÆ,
nie miaa wolnego wieczoru. Zy odwiesiem suchawkÆ. Przyjdzie mi upi siÆ samemu,
pomyylaem, lecz jednoczeynie narasta wewnÆtrzny bunt. I nagle, wtedy po raz pierwszy,
doznaem tego niesamowitego uczucia.
GowÆ przebiegay mi naprzemienne fale gor•ca i zimna lub raczej zgÆszczonej i rozrzedzonej materii. I cho zjawisko trwao krótko, zdawao mi siÆ pod koniec, ›e czaszka staje siÆ
elastyczna niby balon napeniony wod•, a deformuj• j• w jednostajnie identyczny sposób
dwa szeregi przemykaj•cych z obu stron, swobodnie zawieszonych walców. Na paszczyznÆ
zamazanego pola widzenia wypezy ywietliste punkty, rozleway siÆ szeroko jak krÆgi na
wodzie i wsi•kay w obraz.
Dolegliwoyci ust•piy, pozosta jedynie lekki ból w skroniach. Nadal staem oparty o chropowat• ycianÆ tu› przy telefonie. Na szczÆycie nikt nie zauwa›y tej chwilowej niedyspozycji jeszcze brakowao, by zaczÆto mnie cuciÂ! Byby temat do ›artów w caym Instytucie.
Ruszyem przed siebie. Czuem siÆ dziwnie lekki, nogi jakby same niosy mnie naprzód.
Przypisywaem to doskonaej kondycji fizycznej, co z kolei wprawiao mnie w dobry nastrój.
Zmory dzisiejszego popoudnia prysy i miaem nadziejÆ, ›e nie bÆd• zakócay zbli›aj•cej siÆ
zabawy. Nie wiedziaem jeszcze, dok•d i z kim pójdÆ, ale mi•em pewnoyÂ, ›e wieczór bÆdzie
udany.
Aksamitny, wilgotny zmierzch opad ju› na trawiaste boisko, pod którym rozlokowane
zostay trzewia cyklotronu. Spó|nieni biegacze w swoich odcinaj•cych siÆ od ta, biaych
szortach powracali z wieczornego treningu. Pod t• pacht• pomaraÍczowo-zielonego nieba
zawisy nieruchomo mae, rozywietlone od dou chmury.
Wsiadem do auta i ruszyem ostro; rozkoszowaem siÆ prÆdkoyci•. Odczuwaem fizyczn• przyjemnoyÂ, gdy stalowe cielsko maszyny z atwoyci• wnikao w masy napywaj•cego
naprzeciw chodnego wieczornego powietrza. Czuem siÆ znów dziwnie lekki, chwilami zdawao mi siÆ, ›e ktoy inny prowadzi wóz, ›e obce rÆce dotykaj• kierownicy, a ja przygl•dam siÆ
27
z boku. Mo›e ktoy podsun• mi papierosa z marihuan•?
PÆdziem w kierunku swojego hotelu, kiedy nagle zauwa›yem z boku wystawowe okna
centrum handlowego. Zahamowaem gwatownie i skrÆciem na parking. Ale› to jasne! ‹e
te› wczeyniej nie wpadem na ten prosty pomys.
- Dobry wieczór, panno Krystyno - zacz•em, opieraj•c siÆ o kasÆ. Poszo atwiej, ni› siÆ
spodziewaem. Ju› kwadrans po zamkniÆciu sklepu siedzieliymy w nocnym barze przy butelce dobrej brandy, a wokó nas migotay kolorowe ywiata, pynƏa muzyka i wytwarza siÆ
nastrój wesoej zabawy. Alkohol pali w gardle, po ciele rozchodzio siÆ przyjemne ciepo.
Doywiadczaem uczucia poprzedzaj•cego lekki zawrót gowy - coy jakby drobne przesuniÆcie ywiadomoyci w kierunku beztroski. Nachyliem siÆ do siedz•cej obok dziewczyny
- Wiesz, Kris, dobrze mi z tob•. Bardzo dobrze. A coraz wypijmy za zdrowie mojego
szefa. Da mi dziy wspaniay temat, rokuj•cy nie byle jakie perspektywy!
- BÆdzie mu to policzone. - Kris zaymiaa siÆ gosem mo›e o ton za gÆbokim jak na
filigranow• blondynkÆ o sarnich oczach i penych, nieco wysuniÆtych ustach. Z ka›dym
kieliszkiem wydawaa siÆ piÆkniejsza i powabniejsza.
Potem poszliymy taÍczyÂ. Czuem j• tak• drobn•, ciep• tu› koo siebie, opara czoo o
mój policzek, pynÆliymy gdziey w takt melodii, której ju› nie syszeliymy. I wtedy znów coy
zaczƏo siÆ dziaÂ. Stawaem siÆ lekki, nieobecny. Ogl•daem rzeczywistoy wokó niby film,
a mo›e raczej yniem? Trzymaem w objÆciach jak•y dziewczynÆ, dosy chyba adn•, ale
zdecydowanie zbyt szczup•. Czuem siÆ tak, jakbym taÍczy z manekinem poyród przetaczaj•cych siÆ wokó bezksztatnych mas ludzkich. Chciaem przerwa ten koszmar, ale spostrzegem, ›e zupenie nie panujÆ nad wasnym ciaem.
Dalej ciƛko taÍczyem jak jakay kuka w kiepskim teatrzyku gaganiarzy, obapiaj•c coraz
mocniej tÆ chud• dziewczynÆ, a wszystko rejestrowaem jakby zza póprzejrzystej zasony w
dusznym, wilgotnym powietrzu. Dopiero przy stoliku puyciy kleszcze trzymaj•ce moj• ywiadomoy w uycisku. Paski, mdy obraz wyostrzy siÆ, nabra stopniowo trzeciego wymiaru,
barw, woni i d|wiÆków. Jak poprzednio wokó nas pynƏa muzyka, a Kris, znów piÆkna i poci•gaj•ca, przygl•daa mi siÆ z trosk•. Miaem przez chwilÆ wra›enie, ›e to nie ja, a ywiat zewnÆtrzny ulega kolejnym dewiacjom, jakimy chwilowym odchyleniom od maksymalnej wartoyci prawdopodobieÍstwa istnienia. W ka›dym jednak wypadku moja osoba w zmienionej
rzeczywistoyci musiaa wydawa siÆ równie osobliwa, jak odmienione otoczenie dla mnie.
- Kris, kochanie, te tutejsze chiÍskie przyprawy... widocznie mi nie su›•. W przyszym
tygodniu zaprowadzÆ ciÆ gdzie indziej, zobaczysz.
- Wiesz co, En - dziewczyna bya lekko przestraszona - posied|my tu jeszcze trochÆ.
Jestey cay mokry.
- W porz•dku, skoÍczymy nasze koktajle. Wiesz, Kris, ja myylaem, to jest... nigdy nie
miaem czegoy takiego. To zdarzyo siÆ po raz pierwszy.
- Nie przejmuj siÆ tym teraz, En. Odpocznij. NastÆpnym razem wszystko uo›y siÆ
lepiej - nieszczerze mówia Kris. Oboje wiedzieliymy, ›e nastÆpnego razu nie bÆdzie. Z oczu
dziewczyny wyziera strach, uwa›aa mnie z pewnoyci• za goycia, co nie wszystko ma po
kolei pod sufitem.
Aby zatuszowa zmieszanie, zacz•em rozgl•da siÆ po sali. Panowa gwar, wielobarwny
tum falowa, a wyród czerwonych lamp unosia siÆ mga tytoniowego dymu. W pewnym
momencie drgn•em - prawie zasoniÆty szerokim ozdobnym filarem, przy stoliku wciyniÆtym
pomiÆdzy palmÆ a barek siedzia ysy, kwadratowy grubas. Przeprosiem Kris i wstaem.
Obszedem powoli filar kieruj•c siÆ w stronÆ toalety. Przechodz•c w pobli›u barku od
niechcenia odwróciem gowÆ, niby rozgl•daj•c siÆ po sali. Przy stoliku obok palmy nie byo
nikogo! Na biaej serwetce staa tylko nie dopita fili›anka kawy. Dalsze spacerowanie nie
miao sensu, powróciem wiÆc do swojego stolika. Gdy zapalaem papierosa Kris, ysy grubas znów siedzia na dawnym miejscu. cho z tej odlegoyci nie mogem dojrze jego twarzy, byem pewien, ›e do ust ma przylepiony swój zwyky, ironiczny uymiech.
Odczuwaem wyciekoyÂ, lecz jednoczeynie parali›uj•cy lÆk. Wokó mnie czaio siÆ coy
nieznanego, dziaay nieprzyjazne siy, których nie potrafiem zrozumieÂ, a wiÆc bardziej nie
28
mogem siÆ im przeciwstawiÂ.
Ten ysy, kwadratowy grubas. Czy chce mnie tylko pognÆbiÂ, oymieszyÂ. czy te› zniszczyÂ
za to. ›e ymiaem by ró›ny od stereotypu nadskakuj•cego stypendysty? A mo›e jest mu to
obojÆtne, po prostu staem siÆ przypadkowym obiektem jego rutynowych przyjemnostek?
Poypiesznie zapaciem, odwiozem Kris do domu i udaem siÆ do siebie. Natychmiast
zapadem w ciƛki, lecz krótki sen czowieka odurzonego alkoholem.
***
- Pani Heleno, co pani robi?
- PrzygotowujÆ panu szko - odrzeka dziewczyna spokojnym, miym gosem panienki z
centrali telefonicznej, kontynuuj•c wprawnymi ruchami demontowanie mojej aparatury.
- To jakay pomyka, ja tego wszystkiego bÆdÆ dzisiaj u›ywa!
- Jutro zaczynamy eksperyment z lekami prohibernacyjnymi, chcÆ wiÆc przygotowaÂ
wszystko jak nale›y. Jestem teraz pana now• pomocnic•. - Jej miy, lecz bezbarwny gos w
innych okolicznoyciach dziaaby zapewne uspokajaj•co.
- ProszÆ to natychmiast zostawiÂ!
- Ale›, proszÆ pana, ja pracujÆ tylko do czwartej, mam niewiele czasu. - Mój wybuch nie
wpyn• w najmniejszej mierze na jej zachowanie. Nada mya zrÆcznymi ruchami szko i
ukadaa je równo w suszarce.
- Niech pani mnie posucha, pani Heleno. - Zacz•em od pocz•tku, zmuszaj•c siÆ do
spokoju. - To dla mnie bardzo wa›ny eksperyment, który, by mo›e, pozwoli podsumowaÂ
póroczn• pracÆ! - Mimo woli podniosem gos. - A pani, ot tak, demontuje mi aparaturÆ!
Czy pani to rozumie?
- ChcÆ panu pomóc. Zaraz rozpocznÆ instalowanie zestawu do jutrzejszego doywiadczenia. - Bya zbyt gupia albo zbyt m•dra, aby wdawa siÆ w dyskusjÆ.
Zacisn•em piÆyci w bezsilnej wyciekoyci. Przecie› nie bÆdÆ siÆ z ni• bi! Warkn•em:
- Kto pani• przysa?
- Znalazam dziy rano na swoim biurku kartkÆ z poleceniem. S•dzÆ, ›e od doktora Agira,
ale mo›e od profesora. - Jej gos nie podniós siÆ ani o jotÆ podczas naszej rozmowy, nie
zaprzestaa równie› precyzyjnego ukadania szka.
- I nie ma w•tpliwoyci, ›e to pani jest moim pomocnikiem, a nie na odwrót?
Poykaa wszystko gadko.
- Oczywiycie. Postaram siÆ pomóc panu jak najwiÆcej. - W grymasie maj•cym oznaczaÂ
uymiech odsonia solidne, szeroko rozstawione zÆby.
Byem bezsilny. Wyszedem trzasn•wszy drzwiami. ...
Musiaem komuy o tym opowiedzieÂ. Stefa nie byo w bibliotece, znalazem go dopiero
w laboratoryjnej chodni. Ubrany w zbyt obszerny waciak, ekstrahowa coy z szarych patów tkanki za pomoc• szereguforów. Nie zdziwi siÆ specjalnie, widz•c mnie mocno wzburzonego; widocznie wiedzia ju› o likwidacji mojego stanowiska pracy. Uzgodniliymy, ›e
zjemy razem obiad. Kieruj•c siÆ ku wyjyciu minÆliymy szereg potƛnych agregatów chronionych przed niepowoanymi specjaln• instalacj• alarmow•. Byo to królestwo doktora Agim
i oczko w gowie profesora - w ka›dym z tych chronionych podu›nych pude, w temperaturze niewiele odbiegaj•cej od zera bezwzglÆdnego, spoczywa czowiek. Ci zahibernowani
ludzie czekali na rozwój medycyny albo byli ciekawi jutra, a mo›e mieli nadziejÆ znale| w
ywiecie przyszoyci coy, czego pró›no poszukiwali teraz i tutaj.
Udaliymy siÆ do maej woskiej restauracji na wolnym powietrzu. Tam nad kuflem piwa
uspokoiem siÆ prawie zupenie, cho nadal snuem pene determinacji plany. Jednego byem
pewien: powinienem opuyci Instytut.
- Co to jest wadza? - rzuciem na wpó do siebie, na wpó do Stefa
- System represji stosowanych przez paÍstwo w celu zapewniania sprawnego funkcjonowania jego mechanizmów - wyrecytowa.
- Nie, chodzi mi o coy innego. O wadzÆ czowieka nad czowiekiem, o wpyw jednostek
na inne jednostki. Widzisz, hierarchia administracyjna nie zawsze odpowiada rzeczywistej
29
sytuacji. A nawet jeyli odpowiada, to uksztatowaa siÆ pod wpywem takich, a nie innych
osobowoyci ludzkich. Formuki „urodzony kierownik” lub „zdolnoyci organizacyjne” to tylko
parawany, próby obejycia zagadnienia.
Przez rzadkie liycie figowca przeywiecao popoudniowe soÍce, tworz•c na obrusie stolika pl•taninÆ roztaÍczonych ›ótych plam podobnych do refleksów fal morskich na piaszczystym dnie. Mocne piwo rozleniwiao ciao, lecz stymulowao myyli, pobudzao do skojarzeÍ.
Wadza. To problem, który ciekawi mnie naprawdÆ.. Nie biochemia, fizyka i chemia, bo w
tych dziedzinach, po zachannych i z pewnoyci• pasjonuj•cych studiach, doszedem w koÍcu do etapu drobiazgowych analiz zamiast trapuj•cej syntezy, do wyywietlania drobnych
obrazków zamiast ogólnego, caoyciowego spojrzenia. Lecz nie pragn•em posi•y wadzy,
zupenie nie o to mi chodzio. Chciaem zrozumie jej istotÆ, dotrze do korzeni, do praprzyczyn. Dlaczego jeden czowiek ma wyra|ny wpyw na innych? Co kryje siÆ pod pojÆciami
silnej albo ujmuj•cej osobowoyci? Czy wadza to tylko brutalna przewaga fizyczna, czy coy
znacznie wiÆcej? Przecie› przemoc nie oznacza jeszcze zapanowania nad umysem, a to daje
dopiero cakowite uzale›nienie. Rozwój cywilizacji technicznej polega w pewnym sensie na
rozszerzaniu wadzy nad przyrod• o›ywion• i nieo›ywion•, nad czasem i przestrzeni•. A
czy ›ycie jako takie nie polega na wadaniu materi• i energi•, na odpowiednim sterowaniu
ich przetwarzaniem? Immanentn• cech• ›ycia w ogóle jest ci•ga ekspansja, ›aroczne podporz•dkowywanie sobie wszystkiego po drodze, i spostrze›enie to bÆdzie suszne dopóty,
dopóki nie poznamy o›ywionych form materii opartych na prawach rozwojowych odmiennych od naszych. Na razie zay nowe ywiaty mo›emy kreowa tylko na zasadzie amigówki,
kombinuj•c dobrze znane elementy w innym ni› dotychczas porz•dku. Lecz czy wtedy powstaj• nowejakoyci? Pytania, pytania! Czy kiedykolwiek znajdÆ na nie odpowiedzi, choÂby
naj edno z nich? Mo›e uda mi siÆ zastosowa jak•y now• metodÆ badawcz•, doskonalsze
narzÆdzie poznania. Wtedy miabym szansÆ. Monotonny gos Stefa z wolna zacz• przes•cza siÆ przez kÆbowisko moich bezadnych myyli.
- Ci, którzy atwo uzyskuj• supremacjÆ nad otoczeniem, musz• mie jak•y szczególn•
cechÆ lub wy›sze ni› inni parametry tej cechy osobowoyci. Jeden z wektorów ich pola bioelektrycznego ma du›e natƛenie...
Po kilku solidnych ykach piwa zaczƏo mnie to wszystko bardzo bawiÂ. I dziwne zdarzenia wokó mnie, i teorie Stefa.
- To nieze Pomyyl, gdyby ten wektor odpowiednio wzmocniÂ, mo›na byoby kreowaÂ
wadców...
Urwaem nagle w pó zdania. Znów tam by! Wstaem raptownie i, potykaj•c siÆ w
slalomie miÆdzy stolikami, rzuciem siÆ ku wyjyciu. Teraz nie mo›e mi ujyÂ!
Omal nie zderzyem siÆ z kelnerem, otarem siÆ o mur kamienicy w w•skim przejyciu na
ulicÆ i wypadem za furtkÆ Oddalony o jakiey dwadzieycia metrów, stromym chodnikiem
schodzi w dó kwadratowy ysybas w ciemnym garniturze Ruszyem za nim biegiem. Sysz•c poycig zacz• uciekaÂ, lecz byem znacznie szybszy i ju› po chwili rzucaem mu w twarz
dysz•ce, ze sowa. Ale urwaem nagle, bo ujrzaem starego, nieznajomego czowieka. Sowa przeprosin uwiÆzy mi w gardle Powlokem siÆ ciƛko z powrotem, Przygarbiony i zawstydzony.
***
Seminarium byo dugie i nudne Prelegent mamrota do tablicy, pokazywa dziesi•tki
tabeli rysunków i stawia mnóstwo hipotez.
Spojrzaem po audytorium. Najbli›si wspópracownicy prelegenta suchali uwa›nie, ciekawi raczej formy, poniewa› trey znali doskonale, natomiast inni uczestnicy wygl•dali na
mniej lub bardziej znudzonych beznamiÆtnym tokiem wykadu.
Ewa. Siedziaa w ostatnim, najwy›szym rzÆdzie Chocia› twardo postanowiem usun•Â
j• ze swoich myyli i pragnieÍ, nie mogem teraz oderwa wzroku od delikatnego owalu jej
twarzy, gadko zaczesanych do tyu i zwi•zanych w wÆzeek krótkich wosów, oczu o aksamitnym wejrzeniu, drobnej figury. Wyobraziem sobie, jak schodzi w kierunku wyjycia - ce-
30
rys. Piotr WoĞ
3
chowa j• jedyny, tak bardzo kobiecy sposób poruszania siÆ i drobne, niemal niedostrzegalne
ruchy gowy, ramion i bioder, które zawieray ca• jej kruchoyÂ, nieporadn• delikatnoyÂ, a
jednoczeynie giÆtkoy kotki. Co z tego, kiedy bya niegrzeczna. Wprost opryskliwa, kiedy
usiowaem zaleca siÆ do niej. Miaa swojego Larry’ego i bya absolutnie monogamiczna.
Glos prelegenta dudni nadal przed wykresami, tabelami, pl•tanin• krzywych.
RÆce o pomarszczonej skórze, starej i zniszczonej chemikaliami. Moje rÆce? Czuem siÆ
tak, jakbym swoje mode, lekkie donie trzyma w kieszeniach, a na pulpicie pozostawi te
zewnÆtrzne, obce powoki, jak skóry po przepoczwarzeniu. Ale one ruszay siÆ? Chyba robiy
notatki czy po prostu mazay coy bezmyylnie w notesie, który le›a jak wielka ksiÆga na ogromnej czerni pulpitu. Inni ludzie siedzieli daleko, wielcy i dostojni, jak nieruchome pos•gi. I to
dudnienie, tak guche i odlege.. jakby pusty beczkowóz toczy siÆ po bruku... Co to za dziewczyna, tam w górze schodów o coraz wy›szych stopniach, jak wyciÆta z komiksu, siedzi na
wysokim stoku i uymiecha siÆ z poba›aniem; te rÆce zgrabiae, chyba moje, coy pisz• w
ksiÆdze pami•tkowej uczelni, podanie do Pana o przeniesienie w stan Wiecznej SzczÆyliwoyci, jeszcze podpis i ju› mogÆ wyj•Â swoje wasne rÆce z kieszeni, poo›y na pulpicie, syszÆ
szmer, to pos•gi zadaj• pytania, prelegent ju› odwróci siÆ do audytorium, odpowiada normalnym gosem, a w górze, w ostatnim rzÆdzie, siedzi ta drobna maa Ewa, o której miaem
ju› nie myyleÂ.
Byo mi lekko i dobrze. Odczekaem do koÍca seminarium i udaem siÆ do profesora.
Pyn•em korytarzami jak balonik napeniony gazem rozweselaj•cym, a sprzÆty wokó opalizoway i miay opywowe, obe ksztaty.
Bez sowa poo›yem podanie na biurku szefa. Kwadratowy ysy starzec z obojÆtnym
wyrazem twarzy przeczyta pismo.
- WiÆc pan chce odejyÂ. - W beznamiÆtnym gosie wyczuem nutÆ ironii. - Czy pan s•dzi,
›e to waynie jest najlepszy sposób?
- Mo›na to nazwa odejyciem. Przemyylaem tÆ kwestiÆ dokadnie ChcÆ mie szansÆ..
Szef ponownie rzuci okiem na trzymany rÆku arkusz.
- Czy pan rzeczywiycie cierpi na nowotwór? - Nie, ale..
Profesor obojÆtnie przedar moje podanie i wrzuci do kosza. - Panie kolego, nas równie›
obowi•zuje etyka.
Grzeba chwilÆ w biurku, po czym wyci•gn• formularz i da mi do wypenienia. -ProszÆ
wpisaÂ, ›e zgadza siÆ pan na eksperyment naukowy, a ca• odpowiedzialnoy sam pan ponosi. I podpis. Zwykle - doda po chwili - poddajemy hibernacji ludzi wybitnych i starszych lub
chorych. Ale tym razem zrobiÆ wyj•tek.
***
Zaaplikowano mi seriÆ zastrzyków nasennych i przygotowuj•cych. kwiat zamaza siÆ
jak na poruszonym zdjÆciu i osun• do tyu, zapadem gÆboko w studniÆ nieywiadomoyci.
Ciao umieszczono w chodni, gdzie procesy ›yciowe zaczƏy zwalnia swój bieg a› zamary
cakowicie Wtedy, w temperaturze ciekego azotu, moje ciao stao siÆ lodow• martw• bry•,
pozbawion• duszy. Aby zapobiec szcz•tkowym procesom degradacji temperaturÆ obni›ono
niemal›e do zera bezwzglÆdnego. Spoczywaem teraz w potƛnym agregacie, zanurzony w
ciekym helu. Przez wiele lat to otoczenie miao by moim domem. I w tych warunkach, kiedy
atomy zatrzymuj• siÆ w swoim odwiecznym biegu, a oscylacje moleku niemal zamieraj•,
przemieniaj•c siÆ w najcichszy szept materii, dusza powrócia do ciaa zaklÆtego w krystaliczne struktury. Sploty nerwów i pajÆcza sie neuronów, przechwytuj•c niby antena energiÆ
impulsów bioelektrycznych ludzi ›yj•cych w ywiecie wysokich temperatur, wytwarzay pr•dy w swoich nadprzewodz•cych wnÆtrzach. Owe impulsy nerwowe, mozolnie przenoszone
przez gÆstwÆ atomów rozszalaych w zwykej temperaturze ciaa, teraz przemierzay nadprzewodz•c• sie krystaliczn• swobodnie i bez ›adnych strat energii. Mózg w tych odmiennych warunkach potrafi znacznie wiÆcej ni› dawniej. Oszoomi mnie potok nowych wra›eÍ, odbieraem siebie i ywiat innymi zmysami, musiaem uczy siÆ wszystkiego jak niemowlÆ Pole bioelektryczne interferowao teraz w wyra|nie wyczuwalny sposób z wysepkami
32
materii o›ywionej. Zala mnie i przygniót potƛny strumieÍ odczu z tego samego, lecz
jak›e innego ywiata! Byem bezradny.
Wtedy rozleg siÆ Gos. I natychmiast dojrzaem ich tu› obok - kruche, nadprzewodz•ce
siatki neuronów, mieni•ce siÆ intensywn• cyrkulacj• biopr•dów - ludzkie, a jednoczeynie tak
inne intelekty, do których teraz i ja nale›aem. Gos wyjaynia i uczy mnie, wprowadza w
nowy rodzaj ›ycia, odkrywa przed moim raczkuj•cym umysem rozlege mo›liwoyci, jak równie› niemae trudnoyci. Okazao siÆ, ›e nad swoimi ›ywicielami i opiekunami mamy rozleg•
wadzÆ, przy czym nawet nie podejrzewaj•, jak wiele dziedzin ich dziaalnoyci znajduje siÆ pod
kontrol•. Nie wiedz• nawet o istnieniu naszego intelektu i dowiedzie siÆ nie powinni
Teraz zrozumiaem wiele dziwnych zdarzeÍ ze schyku mojego poprzedniego ›ycia. Poj•em wkrótce po przebudzeniu, ›e niemal›e cay program badawczy Instytutu by inspirowany, wiÆcej - kierowany waynie st•d. Dlatego tak wielkie yrodki przeznaczono na eksperymenty hibernacyjne; wszak su›yy one doskonaleniu warunków istnienia naszej inteligencji cieplnego obszaru brzegowego. Rozkaz przerwania moich doywiadczeÍ, mog•cych odsoni r•bek tajemnicy, pochodzi równie› od istot, które teraz powoay mnie do swego grona.
Nasza wadza rozci•gaa siÆ ju› daleko poza Instytut i stopniowo siÆgaa coraz dalej. Zrozumiaem równie›, dlaczego zostaem przyjÆty do spoecznoyci tych krystalicznych intelektów, zrodzonych z ludzkich ukadów nerwowych. Moje badania naukowe, które mogy niepotrzebnie rzuci ywiato na niektóre biochemiczne zjawiska niskotemperaturowe, nie stanowiy wielkiego problemu, nie one wiÆc byty bezpoyredni• przyczyn•. W skad grupy w•czano po prostu jednostki zdolne, aby zwiÆkszy siÆ jej oddziaywania, a tym samym umocni jej wadzÆ nad otoczeniem. Przy czym zdolnoyci stanowiy w tym ywiecie synonim potencji twórczej. Inteligencja indywidualna rozumiana jako szybkoy korzystania z zakodowanej w mózgu informacji oraz wiedza bÆd•ca zbiorem tych›e informacji nie miay du›ego
znaczenia na tym poziomie rozwoju mo›liwoyci integracyjnych grupy. Natomiast zdolnoyci
twórcze - cecha wybitnie jednostkowa - stanowiy podstawÆ dalszego postÆpu i ka›dy, kto
móg wniey coy nowego, by preferowany przy wyborze Moje rozwa›ania nad istot• problemu wadzy, tak fantastyczne i bahe w ywiecie, który opuyciem, tutaj wzbudziy zainteresowanie Mogem wreszcie urzeczywistni swoje marzenia i poywiÆci siÆ pracy, do której czuem powoanie. O ile› wiÆksze miaem teraz mo›liwoyci jej realizacji!
W tej perspektywie profesor wyda mi siÆ maym i posusznym wykonawc• naszych poleceÍ, jednostk• o umiejÆtnie wykorzystywanych skonnoyciach do megalomana. Teraz byem wstanie upokorzy go, doprowadzi do amania - lecz nie odnalazem w sobie ani yladu
zwykej ludzkiej chÆci zemsty, jawia siÆ ona jako puste pojÆcie Skojarzyem te› wiele faktów po odkryciu, ›e mo›emy i wadaÂ, i poznawaÂ, i rozumie piÆkno, lecz nie potrafimy
jednego: odczuwa doznaÍ zwi•zanych z funkcjami ciaa. Wszak nasze ciaa s• lodowymi
bryami, funkcjonuj• tylko intelekty. Ale i tutaj mo›liwe byo rozwi•zanie - pod•czenie siÆ
do sfery prze›y zwykych ›ywych ludzi. Postanowiem spróbowa tej metody jeszcze dziy
wieczorem.
Larry by w doskonaym nastroju. Mia dzisiaj dobry dzieÍ, a teraz siedzia wygodnie
rozparty w fotelu w swoim mieszkaniu, s•czy koktajl d›inowy z lodem i czeka na EwÆ
Powinna zjawi siÆ lada chwila. Niecierpliwe, pene napiÆcia oczekiwanie sprawiao mu
fizyczn• przyjemnoyÂ. Nie zwlekaem du›ej - nawi•zaem kontakt falowy. Nasze czÆstotliwoyci byy ró›ne, jak zwykle przy pierwszej próbie, czuem wiÆc przez chwilÆ lekkie pulsowanie, zanim nie dostroiem swojego biopola. Dla Larry’ego synchronizacja okazaa siÆ bardziej uci•›liwa - chwyci siÆ obur•cz za gowÆ i zblad wyra|nie Lecz po chwili dobry humor
powróci Czu siÆ teraz jakby l›ejszy, poniewa› odbieraem mu, na razie niewielk•, czÆyÂ
wra›eÍ, w tym równie› fizyczne poczucie wagi ciaa
Wtedy wesza Ewa, jak zwykle pena nieodpartego powabu. Miaa na sobie tylko zwiewn•
letni• sukienkÆ, tak ›e niecierpliwe donie Larry ’ego nie napotkay na swojej drodze wielu
przeszkód. Na razie rejestrowaem bieg wypadków jak scenÆ z sugestywnego filmu, choÂ
miaem ju› drobny udzia w odczuciach kochanków. Dotychczas powstrzymywaem siÆ ca•
si• woli, aby nie wkroczy zbyt wczeynie- mógbym wszystko zepsuÂ. Ewa, na pocz•tku nie
33
wci•gniÆta jeszcze w grÆ namiÆtnoyci, od razu spostrzegaby innoy Larry’ego i istniaa ewentualnoyÂ, ›e mogaby siÆ usun•Â. WiÆc przy grze wstÆpnej nie chciaem ryzykowaÂ, lecz
wreszcie nadszed wayciwy moment.
Wnikn•em zdecydowanie w umys modego mƛczyzny, nie napotykaj•c prawie ›adnego oporu, i zepchn•em jego ywiadomoy gdziey daleko w bok, na peryferyjne obwody neuronowych splotów, pozostawiaj•c jej tylko niezbÆdne minimum swobody koniecznej do prze›ycia. Od tej chwili Lany yni jedynie mÆtny i niespójny sen o biegu wydarzeÍ, nad którym ja
panowaem cakowicie To ja odczuwaem gibkoy i sprƛystoy jego ciaa, nad którym miaem teraz cakowit• wadzÆ To mnie przebiegay dr›•ce fale gor•ca, kiedy tuliem tÆ kobietÆ
której ruchy byy nieporadne jak zawsze, lecz teraz stokro bardziej fascynuj•ce
Ewa musiaa spostrzec odmienne zachowanie partnera. Wyczuwaem ogrom szczÆyliwego spenienia tej maej istoty, kiedy opada bez tchu na moj• (czy rzeczywiycie moj•?) piery,
patrz•c na mnie z bezgranicznym zdumieniem. Przez moment poczuem muyniÆcie ›alu i
tÆsknoty za dawnym, prostym i ograniczonym ›yciem, i mo›e za losem, który mógbym z ni•
dzieliÂ. (gdyby kiedyy wybraa mnie, mo›e wszystko potoczyoby siÆ inaczej. Ja te› nie potrafiem odpowiedzie na pytanie, czy ›ycie zbudowane jest na zdarzeniach wy•cznie przypadkowych.
Musiaem ju› wraca do siebie Ten gupi, nieywiadomy niczego Larry, którego teraz byo
mi trochÆ ›al, z jÆkiem zasoni sobie oczy - jego ywiadomoy odzyskaa cae terytorium i
rozlaa siÆ po siatce neuronów, niby czowiek prostuj•cy koyci po przydugim przebywaniu w
wymuszonej i niewygodnej pozycji. Wsta i pijanym krokiem zmierza w kierunku barku, a
dziewczyna odprowadzaa go przestraszonym wzrokiem.
***
Ju› ponad rok min• od chwili powoania mnie do spoecznoyci tych niezwykych kriolitycznych intelektów ludzkich. Przez ten czas staem siÆ jej doywiadczonym czonkiem otworzy siÆ przede mn• inny, bogatszy i jak›e przestronny ywiat. Mogem zachowa ogrom
swobody, albowiem byliymy nieliczni, a odkrywaliymy wci•› nowe tereny eksploracji. Niemal od pocz•tku egzystencji w nowym wcieleniu prowadziem intensywne studia nad zagadnieniem istoty wadzy i mechanizmami jej oddziaywania. W radosnym uniesieniu, granicz•cym czÆstokro z eufori•, odkrywaem wspaniale, dziewicze tereny. Jak›e to byo piÆkne! Teraz ›aujÆ, ›e spieszyem siÆ tak bardzo, ›e nie przystan•em ani na chwilÆ aby delektowa siÆ dostÆpn• mi na krótko wy›sz• jakoyci• istnienia. Na krótko, bo niebawem znów
dotarem do jakiejy mrocznej zasony, za któr• poruszay siÆ tylko dziwne, niemo›liwe do
okreylenia ksztaty. I tak samo jak niegdyy zeylizgiwaem siÆ z powrotem usiuj•c przenikn•Â
dalej, zdawao mi siÆ, ›e mijam gdziey prawdÆ czasami chyba zupenie blisko, cho mo›e
byy to jedynie mira›e; znowu stawiaem pytania, na które byo wiele odpowiedzi, lecz brako tej wayciwej. Podobnie jak poprzednio, wyywietlaem obrazki, dokonywaem ›mudnej
analizy, drepcz•c w miejscu. Czuem siÆ tak, jakbym przesun• o trochÆ supek graniczny w
krainie tak wielkiej, ›e w zasadzie nieskoÍczonej. Bye to gorzka piguka dla porywczego,
ambitnego modzieÍca, ale jej przekniÆcie skonio mnie do istotnych refleksji i przemyyleÍ.
Tymczasem przywykem ju› do swojego ywiata, przyj•em go za wasny. Równie› poza
moj• dziedzin• badaÍ niewiele ostao siÆ w nim tajemnic ogólniejszej natury, mogem poznawa w zasadzie tylko strzÆpy. Czasami w fantastycznych marzeniach tÆskniem za nastÆpnym wcieleniem, za powoaniem do jakiegoy hipotetycznego jeszcze wy›szego poziomu cywilizacji ludzkiej, gdzie znów mógbym zacz•Â od pocz•tku.
Lecz pomimo niemal penej harmonii nie mogem nie dostrzec pewnych drobnych niekonsekwencji, jakichy chwilowych niespójnoyci i zakóceÍ w obrazie i trwaniu naszego ywiata.
Nie wiedzieliymy przecie› wszystkiego, a odkryte przez nas prawa byy z pewnoyci• tak›e
szczególne i pasoway tylko do chwilowej rzeczywistoyci, w której przebywaliymy. I kiedyy,
podczas rozmyylania nad kolejnymi zrÆbami intelektu tej samej cywilizacji i nad problemami
zale›noyci i wadzy, zimnym lÆkiem przeniknƏo mnie natarczywie powracaj•ce pytanie: my
rz•dzimy lud|mi, ale kto rz•dzi - nami?
Warszawa, sierpieÍ 979
34
RECENZJE
Maciej Guzek
Blair KICZ project
K
ilka filmów poruszyáo braü fantastów
ostatnimi czasy. PoĞród nich „Blair
Witch Project”. Ten obraz to dla mnie zagadka. Bo o ile potrafiĊ zrozumieü, Īe na
zgrabne sztuczki marketingowe daáa siĊ
nabraü publicznoĞü amerykaĔska, to Polacy wydawaáoby siĊ mają wiĊcej rozsądku. Zostawiábym juĪ to trucháo i nie biadoliá nad trupem, ale skądinąd wiem, Īe
na áamach „IP” ukaĪe siĊ bardzo entuzjastyczna recenzja tego „dzieáka”. Stąd kilka sáów krytyki – nie umiem milczeü, gdy
film przeciĊtny obwoáuje siĊ Ğwietnym.
Tak, przeciĊtny. Bo spójrzmy – fabuáa
nijaka, prosta jak konstrukcja cepa. Kto
siĊ spodziewa jakiejĞ intrygi, zawiedzie siĊ
srodze. Ale dobrze – to horror, tu skomplikowanej intrygi byü nie musi. Liczy siĊ
atmosfera, nastrój, strach. Ale gdzieĪ on?
Ano ni ma! Przez caáy film, pomny opinii
znajomych, czekaáem, aĪ zacznĊ siĊ baü.
Nie zacząáem. Przypominaáo mi to sytuacjĊ sprzed kilku lat, kiedy byáem na Festiwalu w Jarocinie. Graá zespóá T-Love.
Muniek Staszczyk co chwilĊ wykrzykiwaá
„Czaaaadu!!!”. Koncert zdąĪyá siĊ skoĔczyü, a czadu nie byáo.
Owszem, jest kilka scen, które powodują, Īe cierpnie nam skóra. Ale, niestety
tylko kilka i w dodatku krótkich. Reszta
to nudna áazĊga po lesie, w której niczego
ciekawego dopatrzyü siĊ nie mogĊ.
Teraz kilka spraw warsztatowych. Gra
aktorów woáa o pomstĊ do nieba. Realizacja jest Īenująca, mĊcząca. Rozumiem –
miaáo to wszystko byü stylizowane na dokument, na autentyk. A skutek tego taki, Īe
podczas projekcji rozbolaáy mnie oczy.
PrzyznajĊ, twórcy mają pomysáy. Byü moĪe
przydaáoby siĊ im wiĊcej kasy, byü moĪe
jeszcze kilka lat praktyki i zrobiliby film,
który rzeczywiĞcie zasáugiwaáby na miano
„kultowego”. Ale jeszcze nie teraz…
Pomysá, by stylizowaü fabuáĊ na autentyczną historiĊ miaá sens, owszem. Ale
mógá on chwyciü w Stanach, gdzie szum
informacyjny jest przeogromny, a dostĊp
do internetu szeroki. Ale w Polsce? Wszyscy wiedzieli, Īe idą na fabuáĊ wyssaną z
palca. To zabiáo czĊĞü efektu. Jak siĊ okazaáo, twórcom nawet ssaü siĊ zbyt solidnie nie chciaáo.
Teraz koronny argument wielbicieli
„Blair…”. To ponoü kino niezaleĪne, ambitne. Czy rzeczywiĞcie? Cháopaki, owszem, pieniĊdzy mieli niewiele – co zapewne narzuciáo im spore ograniczenia. Szybko wiĊc spostrzegli, Īe páaszczyk kinematografii niezaleĪnej bĊdzie na nich leĪaá jak
ulaá. Tyle, Īe jeĞli siĊ bliĪej páaszczykowi
przyjrzeü, to okaĪe siĊ, Īe zostaá skrojony
dla kogo innego. Wedáug mnie kino ambitne, niezaleĪne to kino które porusza
waĪkie problemy, dylematy. Niczego takiego w „Projekcie Czarownica Blair” nie
dostrzegam. Kino ambitne nie boi siĊ pod-
35
jąü trudnych tematów, niezaleĪnie od tego,
czy moĪna na nich zarobiü, czy nie, to kino
peáne ĞwieĪych pomysáów. A w „Blair…”?
Owszem, jest genialny pomysá… jak zrobiü wielką forsĊ. Dla mnie „Blair Witch
Project” jest tak samo zaleĪny jak hollywoodzkie produkcje. Bo ich cel jest ten
sam. Money, money, money…
Na zakoĔczenie jeszcze jedna scenka
rodzajowa. Dáugo pozostawaáem pod wraĪeniem znakomitego „JeĨdĨca bez gáowy”.
Zachwalaáem ów film wszystkim znajomym. Kilka dni póĨniej spotkaáem jednego z nich. W jednej rĊce dzierĪyá byá hamburgera, w drugiej wielgachny kubek cocacoli. MiĊdzy jednym kĊsem a drugim rzuciá do mnie “>>JeĨdziec bez gáowy<<? Co
za szmira! >>Blair Witch Project<< to jest
film!!!” I odszedá. Do McDonalda, po nastĊpnego hamburgera. Taka oto jest ta niezaleĪnoĞü.
ĩyczĊ smacznego…
36
Maciej Witkowiak
Stary model
Z
wiastuny dotyczące „The Blair Witch
Project”, pojawiaáy siĊ u nas nieĞmiaáo na jesieni ubiegáego roku.
Mówiono o niesáychanej grozie wyzierającej z ekranu, powodującą psychozĊ widowni.
Mówiono o amatorszczyĨnie dĨwiĊku
i obrazu, podwajającej efekty strachu.
Mówiono na koniec, Īe te wszystkie
wydarzenia to fikcja.
Wszystko o czym mówiono okazaáo siĊ
prawdą.
„The Blair…” staá siĊ zeszáorocznym
hitem w USA. Zamieszaáo to kalkulacjami hollywoodzkich marketerów, w ich planach przewidzianego, wrĊcz fabrycznie
wypracowanego zysku. Film ten daá Ğwie-
Īy powiew niezaleĪnej (jak i zaleĪnej) kinematografii, udowadniając Īe mimo zniewolenia kina przez rankingi oglądalnoĞci
gumowych tworów, ludzie nadal szukają
w nim czegoĞ wiĊcej.
No wáaĞnie, czego?
Fabuáa zdaje siĊ prosta. Dwóch wyroĞniĊtych studenciaków i jedna ambitna, zapewne prymuska, udają siĊ do starej wioski, (zaáoĪonej w czasach pierwszych amerykaĔskich kolonistów), na poszukiwanie
tropów tragedii sprzed kilkudziesiĊciu lat.
W owym czasie bowiem zaczĊáy znikaü
dzieci, których ciaáa póĨniej odnaleziono.
Choü mordercĊ záapano, tĊ tragediĊ zaczĊto przypisywaü wiedĨmie, która rzekomo
nawiedza wioskĊ od dawna.
Nasi bohaterowie wyposaĪeni w dwie
kamery, wyruszają tam, by nakrĊciü film
dokumentalny o czarownicy, by – jak to siĊ
teraz robi – wraz z widzami rozwiązaü starą zagadkĊ. Traktują to wszystko jak dobrą
zabawĊ - ot, taki rajd z dreszczykiem.
Wchodzą do lasu i juĪ z niego nie wracają.
Materiaáy przez nich nakrĊcone zostają odnalezione po roku.
Z nich zmontowano film.
Powiadomiono o nim internautów, którzy uwierzyli w prawdziwoĞü materiaáów.
Wpáywy przekroczyáy wszelkie wyobraĪenia…
Jak to siĊ staáo? Jaka to magia oddziaáywuje z ekranu, bez kropli FX i Dolby
surround?
Przez caáy czas obserwujemy poczynania bohaterów. JuĪ od pierwszych minut, uznajemy, Īe obrazy są autentyczne.
KaĪdy kto kiedykolwiek krĊciá kamerą video, lub obejrzaá filmy z wakacji moĪe to
potwierdziü. Widzimy jak trójka zwykáych
ludzi zagáĊbia siĊ w historiĊ, starając siĊ
przybraü mądry ton reportaĪy z „Discovery”. Ich „luz” poza gáówną kamerą zysku-
je naszą sympatiĊ. To bardzo odróĪnia ich
od sztucznoĞci przeciĊtnego filmu.
Spotyka ich niewytáumaczalne zjawisko. Ogarnia ich obáĊd. Kompletnie nieprzygotowani do Īycia w warunkach nie cywilizacyjnych, dają siĊ owej zagadkowej sile, jak i przyrodzie wodziü za nos,
aĪ do smutnego finaáu. Przez to, Īe Īyli w
Ğwiecie codziennej ekranowej iluzji zapomnieli o jej powierzchownoĞci. W starciu
z istniejącą bolesną realnoĞcią, zupeánie
sobie nie radzą.
KaĪdy z nas zapewne czyniáby tak
samo...
CzyĪ wiĊc dlatego to wszystko tak nas
porusza?
Ewidentne kontakty z siáą nadprzyrodzoną wáaĞnie tak wyglądaáy by w wydaniu przeciĊtnego widza: Gáupawy uĞmiech,
niedowierzanie, jakaĞ celna uwaga z serialu, „przecieĪ to wszystko nie jest prawdziwe…” itp.
Mimo caáej telewizyjnej racjonalnoĞci,
podĞwiadomie wyczuwalibyĞmy zagroĪenie, irracjonalny lĊk przed nieznanym, bo
warunki, jak i w miejsce tak odlegáe od
znanej asfaltowej rzeczywistoĞci do tego
by skáaniaáy. Czy strach ów byáby tylko
pozostaáoĞcią po czasach ciemnoty i
wspólnego funkcjonowania na jednej egzystencjalnej páaszczyĨnie ludzi i krasnoludków? Czy moĪe raczej rozpaczliwym
uznaniem, iĪ odegnane przez Ğwiatáa wielkiego miasta potwory, nadal czają siĊ w
pozostaáoĞciach niegdysiejszej Wielkiej
Puszczy?
Gdy rozum Ğpi, budzą siĊ demony. To
hasáo przyĞwiecaáo wszelkim pogromcom
zabobonów ostatnich wieków. Efektem
tego byáo wykorzenienie ĞwiadomoĞci istnienia siá nie z tego Ğwiata, w tym takĪe
(przede wszystkim?) záa. Jednak coĞ, co
naprawdĊ istnieje, czy w to wierzymy czy
nie – JEST. WiĊc faktycznie, wspóáczesny
37
rozum Ğpi nie uznając demonów, które
dziĊki temu hasają
sobie dowoli. Dawniej - choü w sposób
nieregularny - dziaáaáy z perwersyjną
widocznoĞcią, dając
poĪywkĊ wszelkiej maĞci legendom. Ich
maáa czĊstotliwoĞü wystĊpowania spowodowaáa, Īe wáoĪono je miedzy bajki – tak
jak tytuáową wiedĨmĊ.
Ludzie jednak, dziĊki tym kontaktom
potrafili dostosowaü swoje dziaáanie do ich
istnienia. DziĞ, jedynie w baĞniach moĪna
zapoznaü siĊ ze starymi, wypróbowanymi
metodami walki ze záem. KtóĪ by to jednak traktowaá powaĪnie, w obecnych czasach?...
Te jak wiadomo, ciągle siĊ zmieniają.
Wszystko ewoluuje - záo równieĪ. Warto
zatem przypomnieü sobie radoĞü Wolanda z „Mistrza i Maágorzaty”, na wiadomoĞü iĪ nic takiego jak „duch” nie istnieje. Hulaj dusza, piekáa nie ma! Jego osoba
Ğwiadczy o nowym obliczu záa, które ukrywając siĊ za racjonalnoĞcią poznania i materializmem, zapewne skuteczniej niĪ dawniej robi swoje.
Trójka studentów musiaáa trafiü jeszcze na stary, grający wedáug dawnych reguá, model. Zapáacili za to najwyĪszą cenĊ.
Na szczĊĞcie wszystko to jest ekranową fikcją.
Fikcją?
Maciej Witkowiak
The Blair Witch Project, scenariusz i reĪyseria Daniel Myrick i Eduardo Sanchez. WystĊpują Heather Donahue,
Michael Williams, Joshua Leonard.
USA 999.
38
Maciej Witkowiak
Cud,
ale
koniecznie
zdemaskowany!
L
uc Besson swoim nowym filmem
„Joanna D’Arc” porusza znany w
historii i kulturze temat, jakim jest osoba tytuáowej ĞwiĊtej. Początkowo nie odbiega on od stereotypu Joanny. W powszechnej ĞwiadomoĞci funkcjonuje o niej
taki oto mit - dziewica w zbroi prowadzi
do narodowo wyzwoleĔczego boju, zmĊczone wojną stuletnią francuskie rycerstwo.
Nieodáącznym atutem jej dziejów, jest takĪe stos, na którym spáonĊáa, skazana za czary przez podstĊpnych Anglików (którym
bardzo zaszáa za skórĊ swoimi zwyciĊstwami).
MoĪe to tylko wyraz naszych czasów,
ale Besson Ğmiaáo przedstawia wizje Joanny, jej ĞwiĊtego szaleĔstwa, które prowadziáo ją aĪ do tak zaskakujących czynów. JeĪeli wczeĞniej w kinie, kontakty z
siáami niebieskimi sprowadzaáy siĊ wizualnie tylko do dyskretnego rozjaĞnienia
oblicza bohaterki i zawodzenia chóru w
tle, to tu mamy ich bardziej sugestywny
obraz. Choü czasem przypomina to narkotyczne zwidy, dobrze jednak uzasadnia
wszelkie poczynania Joanny. Bo tylko
dziĊki swej gáĊbokiej wierze w wybór
przez Boga, mogáa prosta cháopka stanąü
na czele dumnego kwiatu francuskich ciĊĪkozbrojnych. Nie dziwią wiĊc nas jej poczynania, ani to, Īe zarówno król, jak i
moĪni wszelkiej maĞci korzą siĊ przed nią.
Przez nią przemawia przecieĪ Ten Który
Jest Królem ĝwiata !
JeĪeli On z nią jest, któĪ (cóĪ) moĪe
byü przeciw !
Epickie sceny bitew zakutych w stal
wojowników, trudy oblĊĪenia i szaá bojowy Joanny, prowadzonej BoĪą rĊką, wszelkim miáoĞnikom miecza (ale teĪ i magii)
dają niezapomniane wraĪenia. Od czasu
„Braveheart” nie byáo takiego filmu. Aktorzy równieĪ cieszą oko. PiĊkna Milla Jovovich krzesze iskry nie tylko swoim wyglądem. Widaü w
niej tĊ dziką pasjĊ kogoĞ obcującego z siáami
przekraczającymi ludzkie pojmowanie. Reszta
z Malkovichem
na czele (czy to
tylko przypadkowa sáowiaĔska
zbieĪnoĞü ?), takĪe dobrze pozwala odczuü klimat epoki (piĊtnasty wiek - u nas rządziá
Jagieááo).
Historia dalej jest jasna.
Dziaáania Joanny przynoszą oszaáamiające zwyciĊstwa i wspaniaáy triumf
francuskiej racji stanu. Królestwo odbudowane, choü w rĊkach Anglików, nadal
pozostaje wiĊksza czĊĞü Francji. Joanna
wzywa do dalszej walki, co napotyka opór
ze strony przewrotnych dworaków, wolących paktowaü niĪ siĊ dalej biü. Ich knowania prowadzą w koĔcu do jej upadku.
Kolejny raz idea przegrywa z ekonomią.
Wszyscy biorący udziaá w procesie
wiedzą, Īe oskarĪenie jest faászywe i starają siĊ wzajemnie przerzuciü odpowiedzialnoĞü za przelanie niewinnej krwi.
Wyrok jednak zapada juĪ na początku procesu.
Maltretowaną w wiĊzieniu JoannĊ odwiedza KtoĞ.
Jedni okreĞlają Go jako diabáa, inni
jako Boga, jeszcze inni stwierdzają, Īe jest
to po prostu Sumienie. OtóĪ nie jest On
Īadnym z nich. JoannĊ w celi naszedá Psychoanalityk. Skąd siĊ tam wziąá, w czasach
„ciemnego” Ğredniowiecza wie tylko reĪyser. Grający go Dustin Hoffman chowa
siĊ za mnisi habit, ale tym nikogo nie zwiedzie. W swej pseudo „gáĊbi”, stosując podrĊcznikowe wrĊcz chwyty psychoanalityków, udowadnia Joannie, Īe wszystko w
co wierzyáa, byáo tylko wynikiem jej trudnego dzieciĔstwa, záej diety i
wiary w religijne
zabobony.
Kliniczny
przypadek :
PrzeĪyta w dzieciĔstwie tragedia, w
postaci bycia
Ğwiadkiem kaĨni
z rąk Anglików
swojej ukochanej starszej siostry, i związane z tym poczucie winy („ona
zginĊáa, ale dlaczego nie ja?!?”).
- ChrzeĞcijaĔskie wychowanie.
- Znalezienie w polu miecza i zinterpretowanie tego zdarzenia pod kątem
punktu 2 (znak od Boga), oraz rzekomej
misji uwolnienia Francji z rąk Anglików
(patrz punkt ), jako uzasadnienia pozostawienia przy Īyciu jej, a nie siostry.
- Brud, smród, ubóstwo i ciemnota.
Zaleca siĊ dalsze wizyty u specjalisty,
oraz szeroką gamĊ Ğrodków farmakologicznych.
(podpis)
Aneks :
Niestety, te zalecenia zostają niezrealizowane z powodu spalenia pacjentki na
stosie.
(podpis)
JeĪeli czytelnik czujĊ siĊ zdezorientowany taką niewiadomo skąd wstawką,
zupeánie nie pasującą do wczeĞniejszych
rozwaĪaĔ, to jego odczucia są caákowicie
usprawiedliwione. Tak bowiem czuje siĊ
widz raczony nagle podobnymi wynaturzeniami pod koniec filmu.
39
Do tego niestety sprowadziá Besson
JoannĊ i jej dziaáania. Nowa religia Amerykanów, zna jak widaü odpowiedzi na
wszelkie duchowe zagadnienia. Zdemaskowano wiĊc zabobony, karząc oczywiĞcie daremnie wpatrywaü siĊ páonącej Joannie w figurkĊ UkrzyĪowanego.
Jak widaü, film ten dzieli siĊ na dwie
czĊĞci. Pierwsza, która zachwyca swoim
rozmachem, dając nadziejĊ na przeĪycie
czegoĞ wielkiego, i druga z Hoffmanem w
roli gáównej, która wzbudziü moĪe tylko
záoĞü na reĪysera, za zniszczenie wartoĞciowego dzieáa.
Dobrze jest na ten smutny koniec przypomnieü sobie scenĊ z pewnej ksiąĪki, w
której podobnie, co ów Wielki Psychoanalityk niezbicie gáoszono :
„ (…) – Pardon – odpowiedziaá Fagot.
– Przepraszam, tu nic nie trzeba demaskowaü, wszystko jest jasne.
- O, nie, proszĊ mi wybaczyü, ale
nie mogĊ siĊ z tym zgodziü! Zdemaskowanie jest niezbĊdnie. JeĞli nie nastąpi,
paĔski znakomity wystĊp pozostawi przygnĊbiające wraĪenie. MASOWY odbiorca domaga siĊ wyjaĞnieĔ.
- WydajĊ mi siĊ, Īe masowy odbiorca
nie wyraĪaá takich ĪyczeĔ, ale przychylając
siĊ do paĔskiego wielce szacownego Īyczenia dokonam, oczywiĞcie, demaskacji …
Czy byáo to potrzebne, panie Besson?
Maciej Witkowiak
M. Buáhakow Mistrz i Maágorzata, táumaczenie I. Lewandowska i W. Dąbrowski. Czytelnik 995
Joanna d”Arc, reĪ. Luc Besson, wyst. M.
Jovovich, D. Hoffman, J. Malkovich,
Francja-USA 999.
40
Maciej Witkowiak
Czucie i szkiek
szkiekoo
Nowe dzieáo Tima Burtona, „Sleepy Hollow” („JeĨdziec bez gáowy”), jest ucztą na
jaką kinoman - fantasta dáugo czekaá, i która, gdy wreszcie nadeszáa, smakowaáa wybornie. Film dostarcza bowiem ogromu
zarówno strawy „cielesnej”, jak i (przede
wszystkim?) duchowej.
Kunszt artystyczny Burtona w „JeĨdĨcu bez gáowy” osiągnąá punkt szczytowy.
Obraz ten nie urwaá siĊ jednak „z gruszki”. JeĪeli ktoĞ pamiĊta „Edwarda NoĪycorĊkiego”, czy pierwsze „Batmany”, wyraĨnie dostrzeĪe, jak reĪyser wreszcie rozwinąá skrzydáa w temacie gotyckiej grozy,
która jak widaü bardzo go fascynuje.
„Sleepy Hollow” powala wizualnie na
kolana. Wszystko tam jest wyszukane w
najdrobniejszych szczegóáach, bez hollywoodzkiego upiĊkszania. JesieĔ, która jest
najwdziĊczniejszą porą dla tego typu filmów, urzeka swoim surowym piĊknem.
Tytuáowe (nie u nas) miasteczko, mimo
swej ewidentnej dekoracyjnoĞci, równieĪ.
Do tego gáĊboka i odpowiednia na „te”
momenty muzyka Danego Elfmana wspóágra z obrazem idealnie. Aktorzy – z Johnnym Deppem na czele, takĪe dają popis
swojego kunsztu.
Sáowem, wszystko na swoim miejscu.
Film ten wart jest obejrzenia nie tylko
z tych powodów. Fabuáa, zdawaáo by siĊ z
początku banalna, odgrywa tu kluczową
rolĊ. Zdaje siĊ czymĞ wiĊcej niĪ li tylko
pretekstem do estetycznych szaleĔstw
Burtona.
Historia jest prosta.
Pod koniec XVIII wieku, w czasie wojny o niepodlegáoĞü Stanów Zjednoczonych, niemiecka ksiĊĪna przysáaáa do pomocy Anglikom Īądnego krwi „JeĨdĨca z
Hesji” (Walken), który zarówno swoim
okrucieĔstwem (Ğcinanie gáów), jak i wyglądem (spiáowane zĊby) przeraĪaá miejscowych farmerów - Īoánierzy, czyniąc w
ich szeregach spustoszenie.
Wreszcie któregoĞ razu udaje siĊ niepodlegáoĞciowym bojownikom piekielnika dopaĞü i uczyniü z nim to, co wczeĞniej on robiá ze swymi ofiarami – czyli
zdekapitowaü.
DwadzieĞcia lat póĨniej JeĨdziec ów,
dziĊki diabelskiej mocy, powstaje z grobu
i terroryzuje - jak kiedyĞ - mieszkaĔców
tytuáowego miasteczka. Znowu toczą siĊ
malowniczo gáowy i nikt nie wie, jak temu
zaradziü.
„Bzdury…”, zda siĊ myĞleü czytelnik.
Podobnie sądzi máody inspektor policji
(Depp) z Nowego Yorku, walczący na
swoim poletku z podobną ciemnotą i zabobonem. Zafascynowany racjonalnym
podejĞciem mijającego (osiemnastego)
wieku do otaczającego Ğwiata, wykorzystuje wypracowane metody “szkieáka i
oka” (dosáownie !), by z wyĪszoĞcią oĞwiecaü tkwiącą w ciemnocie táuszczĊ. Zjawiając wiĊc siĊ w onym miasteczku - racjonalnym podejĞciem stara siĊ wyjaĞniü
dziwne zjawisko, wykorzystując swoje
wymyĞlne, z pewnoĞcią fundamentalne dla
kryminalistyki, instrumenta.
Jego naukowe praktyki zostają brutalnie przerwane pojawieniem siĊ JeĨdĨca,
który swą realną obecnoĞcią - moĪna rzec
empirycznie - udowadnia (potwierdza)
wáasne istnienie.
W tym momencie czáowiek wspóáczesny mógáby jedynie udaü siĊ po radĊ do
psychoanalityka albo konstruktywnie zwariowaü, gdyĪ w dzisiejszym rozumieniu
Ğwiata dwie rzeczywistoĞci: duchowa i
materialna – na jednej páaszczyĨnie równoczeĞnie funkcjonowaü nie mogą. Takie
myĞlenie to efekt zapoczątkowanego wte-
dy racjonalizmu.
DziĊki temu jakikolwiek realny kontakt z istotami z „nie z tego Ğwiata” musi
caákowicie przewartoĞciowaü Ğwiat przeciĊtnego podatnika, czyniąc z niego w najlepszym przypadku popijającego pokątnie
pijaczynĊ, sáuĪącego co najwyĪej (przed
Ğmiercią) informacjami parze nieustraszonych agentów FBI.
Ta przypadáoĞü nie spotkaáa na szczĊĞcie máodego komisarza. On, Īyjący na
przeáomie osiemnastego (racjonalnego) i
dziewiĊtnastego (technicznego) wieku,
Ğwiat ducha traktuje jeszcze z naleĪnym
mu respektem. Jego wyuczony scjentyzm
szybko godzi siĊ z zaistniaáym stanem rzeczy. Co wiĊcej, nie widzi w tym nawet
sprzecznoĞci. Tam, gdzie moĪna, nadal
stosuje swoje racjonalne sztuczki, które
przyniosą mu odpowiednie efekty. Nie
neguje wiĊc totalnie nauki, tylko dostosowuje ją do zaistniaáej sytuacji – jej zasady
są mimo wszystko skuteczne. Tam jednak,
gdzie wkracza na arenĊ metafizyka – policjant gra juĪ wedáug jej reguá, bez oporów
stosując dostĊpne dziĊki niej Ğrodki.
To bowiem jest jeszcze czáowiek starej
daty, który mimo cheápliwego przekonania
4
o wszechpotĊdze rozumu i nauki, nadal
chyli czoáo przed ewidentnie niewytáumaczalnymi zjawiskami. Ewidentnie niewytáumaczalnymi z punktu widzenia nauki, bo
patrząc na tą sytuacjĊ, „bez szkieáka” –
wszystko jest spójne i jasne.
„Czucie i szkieáko” wiĊcej mówią do
komisarza niĪ samo szkieáko, czy teĪ samo
czucie.
Ta pokojowa koegzystencja najbardziej w filmie uderza. Burton szanuje takie patrzenie na Ğwiat, nie robi z niego báazenady. CzyĪby wiĊc po latach nieudanych
prób oparcia siĊ tylko na empirii, nastĊpowaá powoli powrót do wczeĞniejszych,
„duchowych” rozwiązaĔ?
Regres to, czy przywracenie normalnoĞci?
Hierarchia wartoĞci w Ğwiecie „Sennego Wygnajewa” zostaje zachowana. Odpowiednia iloĞü materiaáów áatwopalnych
nie jest skuteczna wobec naprawdĊ diabelskiego JeĨdĨca. PoĞwiĊcona ziemia jest
prawdziwie poĞwiĊcona. Dobro jest dobrem i záo jest záem bez politycznie poprawnego relatywizmu.
OczywiĞcie pojawia siĊ w tle miáoĞü,
pokonująca jak zwykle wszelkie uprzedzenia (i dobrze !), jak i nowa religia Amerykanów – psychoanaliza, dyskretnie táumacząca trudnym dzieciĔstwem komisarza,
jego zafascynowanie nauką (ta broszka
jednak nie psuje ogólnego efektu).
Burtonowi udaáa siĊ rzecz trudna. Potrafiá on w sposób Artystyczny (przez duĪe
A) pokazaü historiĊ, która w rĊkach jakiegoĞ „speca” przemieniáaby siĊ z pewnoĞcią
w wywoáujące pusty Ğmiech, ociekające
róĪnymi páynami ustrojowymi „gore”. Burton zaprezentowaá niezapomniane widowisko, mogące zadowoliü najbardziej wybrednego widza.
Pozostaje tylko przyklasnąü, i czekaü
na jeszcze …
JeĨdziec bez gáowy, reĪ. Tim Burton,
wyst. J. Depp, Ch. Walken, USA 999
42
POD CZERWONĄ PLANETĄ
POEZJA SOCREALISTYCZNA
Artur MiĊdzyrzecki
Marzec
1953
(...)
Uderzą jak cekaemy
Nasze górnicze Ğwidry.
Odeszli Stalin i Lenin,
Ale nie umrą nigdy.
Wybuchnie jak dynamit
gniewna praca uparta,
i Stalin bĊdzie z nami Sztandar, nauka, partia
Wybudujemy nad Wisáą
piekną, szczĊĞliwą ziemiĊ.
Wrogów zmieciemy. PrzyszáoĞü
Nazwiemy Jego imieniem.
Andrzej Mandalian
Spiewampiesnowalce
klasowej
(...) JeĪeli traktor nie moĪe oraü,
jeĞli siew nie osiągnie skutku,
jesli áamie siĊ w rĊku norma,
a od majstra zalatuje wódką,
jeĞli zamará warsztatu ruch,
spaliá serce motor to fakt,
Īe dziaáa klasowy wróg. (...)
POLEMIKI
Joanna WoáyĔska
O wy›szoyci Amigi
nad ywiÆtami Bo›ego
Narodzenia
C
zas jakiĞ temu kolega Barczyk posta
nowiá wprowadziü Ğcisáy podziaá w
klubie i zaĪądaá, abyĞmy zdeklarowali siĊ
po stronie SF lub fantasy. WstĊpem do
podziaáu byá jego artykuá w poprzednim
Metafiziconie, na który ostro zareagowaáa przyszáoĞü polskiej fantasy, Maciej Guzek – polemika drukowana jest w tym numerze „Innych Planet”. Byü moĪe sądy zawarte w tekĞcie „O wyĪszoĞci SF” przypisaü naleĪy wpáywowi planety Saturn, której poĞwiĊcony byá poprzedni numer i szaleĔstwu, jakie w związku z tym ogarnĊáo
kolegĊ Barczyka. Bowiem idea tworzenia
jakichkolwiek podziaáów miĊdzy ludĨmi,
wartoĞciowania ich wedle tego, co czytają, a czego nie, tudzieĪ w co wierzą, jest
szaleĔstwem i to niebezpiecznym.
OczywiĞcie, podczas sporu obu panów
zajĊáam, jak ta Īaba, miejsce poĞrodku,
wychodząc z jedynego sáusznego zaáoĪenia, mianowicie, Īe lepiej od nich znam siĊ
na mechanizmach, które powodują, iĪ ludzie w ogóle siĊgają po fantastykĊ. Fantastyka jest bowiem zjawiskiem kulturowym,
záoĪonym i uwarunkowanym pewnymi niezmiennymi czynnikami, podobnie jak caáa
literatura. Peáni w spoáeczeĔstwie okreĞlone funkcje i zaspokaja potrzeby, których
istnienia czáowiek czasami sobie nie uĞwiadamia. Jednak nie znaczy to, Īe one nie istnieją, a táumienie potrzeb koĔczy siĊ zawsze
Ĩle, czego dowiódá juĪ pan Freud: nerwicą
albo chowaniem siĊ do szafy.
Jednak powaĪnie. Czytając tekst Tom-
ka, miaáam przykre wraĪenie deja vu: oto
bowiem pojawia siĊ próba Ğcisáego podziaáu na fantastykĊ „wyĪszą” (w domyĞle: SF)
i fantastykĊ „niĪszą”, czyli zapewne fantasy. Literatura dla profesorów uniwersytetu i dla kucharek; kultura wysoka, charakteryzująca „uprzywilejowane” warstwy
spoáeczne oraz niska, wáaĞciwa plebsowi.
Spór ten toczy siĊ od wielu lat na polu filozofii, socjologii i antropologii kultury i
jest, moim skromnym zdaniem, absolutnie nie na miejscu i sztuczny. Na szczĊĞcie mamy strukturalizm i genialną w swej
prostocie teorie Levi-Straussa o opozycjach binarnych. Czarne-biaáe. Wysokieniskie. Zimne - gorące. Jedno nie moĪe istnieü bez drugiego – tu ukáon w stronĊ naczelnego taoisty „Innych Planet”, on juĪ
powinien wyciągnąü odpowiednie wnioski. Jednak nie chodzi mi tutaj o wycieczki personalne, a o samą ideĊ nierozerwalnie poáączonych rzeczy, które wydają siĊ
swym absolutnym przeciwieĔstwem.
Idąc dalej tym tropem, dochodzimy do
kultury wysokiej i niskiej, czyli popularnej/masowej i niepopularnej/elitarnej. Nie
wiadomo dlaczego krytycy wszelkiej maĞci, teoretycy, a nawet powaĪni naukowcy
wychodzą z zaáoĪenia, Īe to kultura wysoka zrodziáa niską: plebs uczyá siĊ od
szlachty. Jest to oczywista, wierutna i kompletna bzdura. Byáo dokáadnie odwrotnie.
I nadal jest. Kultura „wysoka” wyrasta bowiem z korzeni kultury popularnej, odróĪniając siĊ od niej elitarnoĞcią, czyli niczym
innym, jak ograniczonym dostĊpem. Teoria dóbr rzadkich siĊ káania. Chciaáam
uprzejmie zauwaĪyü, Īe ludzkoĞü nie ewoluowaáa od królestw do zbieraczy i áowców, tylko dokáadnie odwrotnie. Na początku byá moĪe nie chaos, ale struktury
najprostsze. Tak zwane spoáecznoĞci egalitarne, gdzie kaĪdy byá równy – nie myliü z
demokracją. Sama idea zresztą podziaáu
43
kultury na coĞ lepszego i gorszego napawa mnie lekkim wstrĊtem; obie sfery przenikają siĊ bowiem tak bardzo, Īe nie sposób powiedzieü, gdzie koĔczy siĊ jedna,
a zaczyna druga.
Do czego zmierzam: otóĪ, jednym z
wytworów kultury, bez dzielenia jej na
wysoką i niską, moĪe wrĊcz samą tej kultury esencją, jest potrzeba mitu. Czáowiek
od zwierząt nie róĪni siĊ wcale mową czy
zdolnoĞcią do uĪywania narzĊdzi: przede
wszystkim odróĪnia siĊ od nich abstrakcyjnym myĞleniem i zdolnoĞcią przekazywania tych abstrakcyjnych myĞli, wytworów swej wyobraĨni. Czáowiek jest bajarzem, opowiadaczem. GawĊdziarzem. To
dziĊki opowieĞciom moĪe przetrwaü kultura: wszak staroĪytnych Greków i Rzymian dawno juĪ nie ma, ale ich pieĞni nadal Īyją, a oni w nich. Natomiast nic nie
wiemy o mieszkaĔcach Wyspy Wielkanocnej, bo nie uchowaá siĊ nikt, kto potrafiáby
o nich opowiedzieü.
Przez dáugie, dáugie wieki potrzeba
mitu zaspokajana byáa, no cóĪ: przez mity.
OpowieĞci o herosach, póábogach, stworzeniu Ğwiata i tego Ğwiata koĔcu. Tak táumaczono sobie to, co ludzi otaczaáo. W
chatach przy ogniu, poza którego krĊgiem
czaiáy siĊ dzikie bestie, snuto opowieĞci o
szczĊĞciu, miáoĞci, wiernoĞci, zdradzie....
o wszystkim, co dziaáo siĊ codziennie, jednak wzmocnionym i wyolbrzymionym.
Stąd wziĊáa siĊ literatura, która tak naprawdĊ ma speániaü jeden cel: zaspokajaü ludzką potrzebĊ opowieĞci. Stąd bajki, baĞnie
i gawĊdy, na które Tomek tak sarkaá w
swym artykule. BaĞnie cudowne, opowiadające o rzeczach, które nie mogáy siĊ
wydarzyü, ale byáy na wyciągniecie rĊki,
bo przecie baba ze wsi pod lasem na wáasne oczy widzioáa, jak w poáednie kole
drogi száa poáudnica i cháopów wabiáa....
ProponujĊ spojrzeü na dwa klejnoty li-
44
teratury europejskiej: „OpowieĞci kanterberyjskie” i „Dekameron”. W obu sytuacja
wyjĞciowa jest identyczna: grupa ludzi spotyka siĊ i nie mając nic lepszego do roboty,
opowiada sobie historie. Nierzadko niesamowite, bardzo czĊsto sproĞne.
OpowieĞci niesamowite, jak o tej strzydze, upiorach czy królewnach, są wáaĞciwym początkiem fantastyki. Wyjątkowo
niskim, plebejskim i nierzadko na odlegáoĞü cuchnącym obórką. To dopiero w
romantyzmie wyniesiono je na salony, a
raczej trafiáy pod prasy drukarskie. KaĪdy
powinien pamiĊtaü to ze szkoáy, wiĊc zaoszczĊdzĊ szczegóáów.
A potem byáa rewolucja przemysáowa,
a z nią zmiana koncepcji czasu. I tu zaczyna siĊ powaĪna czĊĞü tego artykuáu.
Przez wieki powszechną koncepcją
czasu byáa struktura kolista, powtarzalna:
powracające pory roku, rosnący ksiĊĪyc,
cykle rozrodcze. W dziewiĊtnastym wieku czas zacząá byü linearny: prosta strzaáa, na której początku byáy narodziny, a na
koĔcu Ğmierü. Po raz pierwszy pojawiáa
siĊ ĞwiadomoĞü przyszáoĞci i przeszáoĞci:
przeszáoĞü, dotychczas za kaĪdym razem
na nowo wskrzeszana w opowieĞciach, staáa siĊ martwa. Stare mity odeszáy. Pojawiáy siĊ wobec tego nowe, mające za zadanie oswojenie tej nowej strefy, przyszáoĞci.
Wiek dziewiĊtnasty racjonalizowaá to,
co zostaáo do zracjonalizowania, gáoszą
ideĊ postĊpu i jednoczeĞnie oswajając
przyszáoĞü. OpowieĞci zawsze oswajaáy
rzeczywistoĞü, táumaczyáy ją, a wtedy potrzebowano wytáumaczenia przyszáoĞci.
Fantastyka naukowa nie jest niczym nowym; de facto opiera siĊ na tych samych
archetypach mitycznych, które zachwycaáy
pierwszych nomadów. Wszak w mitach
greckich Hefajstos stworzyá automatyczną kobietĊ, Īe o Īydowskich opowieĞciach
o Golemie nie wspomnĊ. Nic nowego. PodróĪe do gwiazd, spotkania z obcymi? Konflikty miĊdzygwiezdne, krwioĪerczy Obcy?
Wszak to dwa najstarsze tematy opowieĞci: podróĪ do Ğwiata, którego nie znamy i
odkrywanie jego tajemnic oraz sáynna antropologiczna dychotomia swój – obcy,
gdzie „swój” oznacza dobry, zrozumiaáy,
sprawiedliwy, a obcy stanowi wcielenie záa
wszelakiego.
Nowe fabuáy, sztafaĪ naukowy, fizyka
kwantowa i cyberprzestrzeĔ to tylko kolejne Ğwiaty do oswojenia, kolejne opowieĞci, mające nasyciü nasz gáód. Podstawą są
archetypy, a jak mówi Jung, to czĊĞü zbiorowej nieĞwiadomoĞci. Poruszają jednak
czuáe struny w duszach czy umysáach, zaspokajają potrzebĊ mitu o póáherosie dokonującym bohaterskich czynów. Chciaáam
tu uprzejmie zaznaczyü, ze na wszystkie
powaĪne pytania filozoficzne, jakie Tomek
postawiá w swym artykule, najpierw odpowiadaáy mity. BaĞnie i legendy.
Nie jest wiĊc waĪne, czy archetyp pojawi siĊ w postaci zakutego w stal rycerza
na koniu, jedną rĊką dzierĪącego miecz, a
drugą rzucającego zaklĊcia, czy teĪ statku
kosmicznego, pĊdzącego ku odlegáym
gwiazdom. WaĪne, aby w ogóle byá obecny.
Tak wiĊc dzielenie ludzi wedáug tego,
co wolą: SF czy fantasy to tworzone na
siáĊ antagonizmy, których naleĪy unikaü
jak zarazy morowej. Czáowiek woli dobre
opowieĞci. Takie, które mógáby przy ognisku opowiadaü swoim wnukom.
Joanna WoáyĔska
Maciej Guzek
O wy›szoyci dobrej literatury nad z• czyli casus
garder
obianego
garderobianego
CzĊĞü pierwsza, polemiczna
poprzednim numerze IP ukazaá siĊ
artykuá pt. „O wyĪszoĞci SF nad
Fantasy, czyli co kto lubi.” Niektórzy, jak
widaü, nie sáyszeli mądrego powiedzenia
„De gustibus non...” Ja sáyszaáem - stąd
początkowo nie zamierzaáem podnosiü polemicznej rĊkawicy - co kto lubi, jego sprawa, nikomu do zupy zaglądaá nie bĊdĊ.
Niestety, autor w/w „dzieáa” nie pozostawiá mi wyboru. Bo póá biedy, gdy mówi
siĊ, co kto lubi. Schody zaczynają siĊ, kiedy trza odpowiedzieü „dlaczego” (z tym
cholernym sáowem ludzkoĞü zawsze miaáa problemy). Wracając - odpowiedĨ na
pytanie czemuĪ to lubimy fantasy jest prosta. Tak prosta, Īe doprawdy dziwiĊ siĊ,
Īe sam na nią wczeĞniej nie wpadáem. OtóĪ
fantasy lubimy, bo jest to literatura gáupia,
schematyczna, páytka, nielogiczna, pisana
dla üwierüinteligentów, którymi, drodzy
Czytelnicy fantasy, jesteĞmy! Uderzmy siĊ
w piersi (w czoáo nie ma siĊ co pukaü, jeszcze nam resztki rozumu wytrzĊsie). Armaty z argumentami zostaáy w nas wycelowane i strzelają. ĝmierü!
Bez obaw. Naboje są z gatunku tych,
których uĪywa siĊ w paintballu, wzglĊdnie do wytwarzania wody sodowej, nie na
wojnie. Krzywdy nijakiej nie czynią. I w
dodatku, ku mojej uciesze, trafiają w páot.
Gáos jednak zabraü trzeba. Bo o ile czyjeĞ opinie moĪna puĞciü mimo uszu, moĪna siĊ z nimi nie zgadzaü, to nieprawdy,
póáprawdy i üwierüprawdy trzeba wyja-
W
45
rys. Piotr WoĞ
Ğniü, báĊdne zaáoĪenia sprostowaü - bo
jeszcze kogoĞ zmylą.
Pierwsze primo - w artykule pisze Au-
46
tor, Īe nie bĊdzie zajmowaá siĊ ksiąĪkami,
które są wybitne (SF i fantasy), a skupi siĊ
na 95% reszty. A czemuĪ to, ja siĊ zapytu-
jĊ? Literatura to nie socjalizm, tu nie wszyscy równo. Tak naprawdĊ warto czytaü
tylko ksiąĪki wybitne! Po cóĪ psuü sobie
wzrok jakimiĞ berbeluchami, mniejsza w
jakiej konwencji napisanymi? Dobrej fantastyki jest naprawdĊ sporo, nikt nikogo
pod pistoletem nie trzyma, do czytania
miernoty nie zmusza. Jak moĪna wyrokowaü o konwencji literackiej (fantasy), skoro olewa siĊ jej szczytowe osiągniĊcia? Podobnie mógábym postąpiü z SF - oddzielam tzw. „dzieáa” i co siĊ okazuje? Zostają jakieĞ dziko - Ğmieszne fantazje niespeánionych naukowców, które ni w ząb kupy
siĊ nie trzymają, zostają kilometry kwadratowe grafomaĔstwa, którego czytaü nie
sposób, zostają nudne do wyrzygu cykliszcza (vide Pern na przykáad), zostają powieĞci, które nie nadąĪają za rzeczywistoĞcią, zostają brednie o zielonych ludkach
i latających talerzach (przy czym te ostatnie to nie Īadna SF, o czym od dawna wiedzą ci, którzy mają krewkie maáĪonki).
Stop. Nie bĊdĊ wtykaá szpil SF. Sam, moi
drodzy, czytujĊ sporo fantastyki naukowej.
Idzie o to, Īe zniĪając siĊ do poziomu
mierzwy kiepskich tekstów, tracimy z oczu
to, co na niej wyrasta. A wyrastają dzieáa
wybitne - o czym dalej.
Drugie primo. PotĊpianie fantasy w
czambuá, bo natáuczono w tej konwencji
mnóstwo kiczów (spostrzeĪenie sáuszne,
ale gdzieĪ kiczów nie ma?) to kolejna kula
w Bogu ducha winny, podziurawiony chybionymi argumentami, páot. Bo czymĪe
jest fantasy? Konwencją, Ğrodkiem literackiego wyrazu, instrumentem, narzĊdziem
w rĊku autora. Jak je wykorzysta - jego
sprawa. Czy obraĪamy siĊ na gitarĊ, Īe ktoĞ
uĪywa jej do grania disco polo? Czy potĊpiamy dáuto za to, Īe ktoĞ wyrzeĨbi nim
gigantycznego fallusa, miast „Piety”? Czy
potĊpiamy kamerĊ za to, Īe ktoĞ nakrĊciá
nią pornosa, a nie kolejnego “Blade Run-
nera”? Nie! Dlaczego? Bo decyduje autor. Zawsze! Jego talent, jego indywidualnoĞü, jego chĊü do pracy. Przy okazji - literatura jest tak subiektywna w odbiorze,
Īe wszelkie generalizacje skazane są na
niepowodzenie.
Spójrzmy na kolejny argument - czytając SF stajemy siĊ lepsi, bo wzbudza ona
zainteresowanie nauką itd. A czy nie moĪe
tak byü w wypadku fantasy? Skąd wĞród
máodych nagáe zainteresowanie historią,
Ğredniowieczem? Skąd fascynacje biaáą
bronią (do tego stopnia, Īe niektórzy sami
sobie ową broĔ - miecze, morgensterny prokurują)? Skąd zainteresowanie pradziejami Polski? Ano z fantasy. Jasne takich czytelników jest promil - ale czy
wszyscy czytelnicy SF znają siĊ na fizyce,
chemii, cybernetyce, informatyce etc..?
Obecnie tak miecze, jak statki kosmiczne
sáuĪą gáównie jako rekwizyt, ozdoba, dekoracja. Jaki autor sztafaĪ wybierze, jaki
czytelnik sztafaĪ lubi - rzecz gustu, nie
obiektywnej oceny, na którą stylizowany
jest artykuá “O wyĪszoĞci…”. To, Īe ktoĞ
lubi damskie ciuszki, nie znaczy wcale, Īe
jest lepszym czáowiekiem od kogoĞ, kto
lubi mĊskie. Oba rodzaje sáuĪą do czego
innego.
CóĪ jeszcze? Ano czytamy, Īe w SF
„(…)czĊsto konstruuje siĊ Ğwiat by poruszyü pewne problemy filozoficzne, które
trudno byáoby poruszyü w normalnym (…)
Ğwiecie. W takim wypadku caáa konwencja SF jest jedynie Ğrodkiem zadawania
pytaĔ” – koniec cytatu. Zapewniam CiĊ
Tomku, a takĪe wszystkich innych przeciwników sword&sorcery, Īe i w fantasy
znajdziemy stosowne przykáady. PowtórzĊ
raz jeszcze - WSZYSTKO ZALEĩY OD AUTORA!
Czy „CzarnoksiĊĪnik z Archipelagu” nie
porusza waĪnych problemów? Czy „Wáadca pierĞcieni”, „Gar’ Ingawi” czy „Tigana” są wyzute z wszelkiej filozofii? A opo-
47
wiadania J. Soboty ze znakomitego cyklu
„mortenowskiego”? (i nie mówcie mi, Īe
to nie fantasy).
Zastanówmy siĊ, czy fantasy moĪe pisaü byle dyletant, jak chce Autor, z którym mam przyjemnoĞü polemizowaü?
OczywiĞcie moĪe. Tak jak i SF, co zdarza
siĊ ostatnimi czasy nader czĊsto (za przykáad polecam tu „Wróbla”, skądinąd powieĞü dobrą). Stąd mamy tomiszcza naukowych bzdur i lapsusów, stąd mamy fantastykĊ, która nie nadąĪa za rzeczywistoĞcią, a wizje przyszáoĞci, jeĞliby mierzyü
je stopniem sprawdzalnoĞci, funta káaków
nie są warte. Ilu jest informatyków, piszących cyberpunka (bo na pewno nie są nimi
Gibson czy Ziemkiewicz), ilu jest astrofizyków, opisujących podróĪe miĊdzygwiezdne?
Co do tego, czy ksiąĪki powinny opowiadaü o maszynach, czy teĪ opisywaü
ludzkie uczucia, emocje, psychikĊ, odpowiedĨ szanownego Autora, choü zapisana
miĊdzy wierszami, jest jasna. KsiąĪki,
rzecz jasna, powinny byü „o maszynach”.
Caáa reszta, ta o uczuciach, to, jak wynika
z omawianego artykuáu, Harlequiny! Czytaáem takich (o uczuciach) kilka . „Zbrodnie i karĊ” na przykáad. Albo „DĪumĊ”…
Dalej idąc, dowiedzieü siĊ moĪna rzeczy bardzo interesujących. OtóĪ, moi drodzy, w SF nie ma schematów, szablonów
et caetera. Nie ma i szlus! Dotąd myĞlaáem, Īe w co drugiej ksiąĪce SF wystĊpuje
wątek eksploracji kosmosu i kontaktu z
Obcymi, w drugiej poáowie są podróĪe w
czasie i „cyber” (mniejsza punk to czy middle class). Ale Autor wie lepiej. Szablonów nie ma! Zatem sorry. Musiaáo mi siĊ
przywidzieü.
Czy fantasy traktowana jest jako „fajna bajka” pozwalająca oderwaü siĊ od rzeczywistoĞci? Zapewne czĊsto wáaĞnie tak
bywa. Ale uáudą byáoby sądziü, Īe SF sáu-
48
Īy do czegoĞ innego. Literatura en masse
to, moi drodzy, rozrywka. NiezaleĪnie od
konwencji. Ci, którym czytanie najzwyczajniej w Ğwiecie daje przyjemnoĞü, siĊgną tak po fantasy jak i po SF, kryminaá
czy powieĞü obyczajową. W wypadku SF
nie musi to byü wcale „lekka space opera”
– koniec cytatu (te szeĞü tomów „Diuny”
swoje waĪy!).
Kolejne baáamutne stwierdzenie znajdujemy pod koniec artykuáu. OtóĪ czytanie SF wymaga wiĊkszego oczytania niĪ
fantasy. Prawda? Buuu, znowu nie! WeĨmy przykáad z naszego podwórka – A.
Sapkowskiego. Moim skromnym zdaniem,
by w peáni cieszyü siĊ jego ksiąĪkami, trzeba pierwej przeczytaü naprawdĊ sporo.
WieloĞü aluzji, nawiązaĔ literackich, zabawy schematami, postaciami znanymi z
kart innych powieĞci czy legend – ciekawe jak sobie z tym poradzi czáek nieoczytany? MyĞlĊ, Īe marnie.
Wydaje mi siĊ, Īe opinie Autora, zdecydowanie zbyt pochopne, biorą siĊ z prostego faktu – nieznajomoĞci materii, o której pisze. To sposób myĞlenia doĞü czĊsty
– nie znam czegoĞ, ale jestem przeciw. Czy
takiej otwartoĞci umysáu uczy SF? Nie sądzĊ… By temu zaradziü, przeprowadzĊ
jednorazowe báyskawiczne zajĊcia wyrównawcze. O tym bĊdzie druga, krótsza czĊĞü
artykuáu.
CzĊĞü druga
Opinie nieprawdziwe i krzywdzące - to nie
nowoĞü - biorą siĊ z niewiedzy. Zrozumcie, ja teĪ nie znoszĊ Andre Norton, Conana i im podobnych bredni! Ale i w fantasy są ksiąĪki (bardzo) wartoĞciowe. Za
tym buĔczucznym stwierdzeniem winny
iĞü przykáady. I pójdą, proszĊ bardzo! (zakáadam, Īe Sapkowskiego, Tolkiena i LeGuin czytaá kaĪdy, jeĞli nie – przeczytajcie, pogadamy potem)
Do dzieáa. ZacznĊ od ksiąĪki polskiej,
znakomitej. „Gar’Ingawi wyspa szczĊĞliwa” to dzieáo, które przeczy wszystkim
stereotypom dotyczącym fantasy. Nie ma
w nim elfów, krasnoludów et consortens,
brak zdaáoby siĊ typowych schematów fabularnych. Jest przejmująca opowieĞü o
wierze, przesycona filozofią, mistyką i
humanizmem.
„Tigana” to kolejna powieĞü, którą polecam wszystkim adwersarzom fantasy.
Znów piĊknie napisana, wolna od dáuĪyzn,
pobocznych, bezsensownych wątków, lania wody. ZnowuĪ brak elfów i krasnoludów, bez których - jak niektórzy sądzą nie ma fantasy. Mylą siĊ: jest. Wyborna.
Doprawdy, dziwiĊ siĊ, Īe ksiąĪka ta nie
zrobiáa u nas furory. OpowieĞü o walce
uciĞnionego narodu z okupantem trafi do
kaĪdego polskiego serca. ĩeby nie byáo,
Īe tylko akcja siĊ liczy - „Tigana” to równieĪ waĪka, historiozoficzna myĞl.
O co jeszcze warto zahaczyü? Na pewno o „PieĞĔ oberĪysty” Petera S. Beagle’a
- prawdziwe arcydzieáo. Dalej – o „Mgáy
Avalonu” pani Bradley. Nie zapominajmy
o Patricii Mc Killipp, której ksiąĪki dopiero co zacząá wydawaü MAG. RadzĊ
przeczytaü równieĪ wymykający siĊ jednoznacznym klasyfikacjom cykl G. Wolfe’a „KsiĊga Nowego SáoĔca”, który ociera siĊ o fantasy. Przeczytajcie „Amber”
Zelazny’ego. Przeczytajcie „PamiĊü Smutek i CierĔ” Tada Williamsa! Przeczytajcie cykl Jordana (przy czym uwaga – z
tomu na tom siĊ poprawia). Przeczytajcie
„OpowieĞci z Narni” C. S. Lewisa. Przeczytajcie „KrainĊ Chichów” Carolla (tak,
tak, to tzw. urban fantasy). Przeczytajcie
powieĞci i opowiadania Kresa, „KorporacjĊ Wars’n’Guns” ĩerdziĔskiego czy
„Most nad otcháanią” K.T. Lewandowskiego. Przeczytajcie. Zastanówcie siĊ sine ira
et studio. Wtedy porozmawiamy.
PrzytoczĊ jeszcze cytat z jednego z
felietonów Wojtka SedeĔki. „Podziaáy gatunkowe w fantastyce mam za wymysá garderobianego, co segreguje ciuchy podáug
kolorów, a nie jakoĞci wykonania. Literatura jest jedna!”(koniec cyt.). Tym optymistycznym stwierdzeniem zakoĔczĊ.
Garderobianym – dobranoc.
Maciej Guzek
JOWISZ - STAROITALSKIE BÓSTWO JASNEGO
NIEBA, POGODY, BàYSKAWIC, PIORUNÓW I
WSZELKICH ZJAWISK PRZYRODY, PATRON PAēSTWA, WOJSKA, ZAWARTYCH TRAKTATÓW I
DOBRYCH STOSUNKÓW MIĉDZYNARODO WYCH. OD IV WIEKU P. N. E. GàÓWNY BÓG
RZYMU - JUPPITER OPTIMUS MAXIMUS, JOWISZ BYà SYNEM SATURNA I OPS, MĉĩEM
JUNONY. W OKRESIE HELLENISTYCZNYM
UTOĩSAMIANY Z ZEUSEM. JEGO IMIENIEM
NAZYWALI RZYMIANIE DRUGĄPOD WZGLĉDEM JASNOĝCI PLANETĉ.
PRZYSàOWIA ZWIĄZANE Z JOWISZEM
* CO WOLNO JOWISZOWI TO NIE WOLNO WOàOWI.
* KOGO JOWISZ CHCE ZGUBIû TEMU WPRZÓD
ROZUM ODBIERA.
JOWISZ - POPULARNA MARKA TELEWIZORÓW
PRODUKOWANYCH ZA CZASÓW PRL -U.
49
rys. Piotr WoĞ
Kom edia
Szybciej.
Michaá Protasiuk
Dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Dlaczego mam tak cholernego farta?
Dlaczego wszystko ukáada siĊ po mojej myĞli?
Dlaczego zawsze smakujĊ zwyciĊstwo, nigdy nie
poznawszy goryczy poraĪki?
Chyba gram z losem znaczonymi kartami.
I jeszcze szybciej, niech ucieknĊ dziĞ przed Ğwitem, otul mnie gĊsty caáunie nocy.
- Zwolnij, Darek- mówi siedząca na bocznym siedzeniu Monika.
Monika, moja nowa dziewczyna. Byáa na rozkáadówce w „Playboy’u” trzy miesiące temu, tysiące facetów w caáej Polsce marzy teraz, aby ją posiąĞü. Jej
zdjĊcia wiszą na setkach Ğcian w szarych blokach,
wiĊzieniach i akademikach.
A ona jest moja.
Strzaáka licznika mija 50 km/h, upajam siĊ szybkoĞcią.
- Darek, zwolnij, bojĊ siĊ.
- Spokojnie, kochanie. Ze mną nic nie grozi, ja
nigdy nie przegrywam..
ZbliĪamy siĊ do Wisáy, królowej polskich rzek.
O 6 nad ranem na moĞcie Poniatowskiego nie ma ruchu.
Teoretycznie tego duĪego fiata przede mną wcale nie powinno tam byü. Kto jedzie o tej porze
z wyáączonymi tylnymi Ğwiatáami?
Ale co to dla mnie, mistrza kierownicy. Znów muszĊ zademonstrowaü, Īe mam szybszy refleks niĪ reszta Ğmiertelników, Īe jestem od nich lepszy.
Gwaátowny zwrot kierownicą w lewo, jestem na Ğrodkowym pasie. Daleko przede mną Ğwiatáa samochodu. Spokojnie, zdąĪĊ. Dlaczego, BoĪe, po raz kolejny wystawiasz mnie na próbĊ,
czyĪ wielokrotnie nie demonstrowaáem Ci swojej doskonaáoĞci? CzyĪbyĞ we mnie wątpiá? Jak
Ğmiesz?
Mijam fiata, pokazując kierowcy obraĨliwy gest, gdy przed moim wozem wyrasta ciĊĪarówka.
Kolejna próba. JesteĞ nudny, BoĪe.
Kierownica w prawo, tuĪ przed nosem fiata. Pisk hamulców, poĞlizg i utrata panowania nad
samochodem. Barierka przybliĪa siĊ w niesáychanym tempie, serce wali jak oszalaáe, Monika
piszczy ze strachu.
CzyĪbym tym razem przegraá wszystko?
Auto masakruje barierkĊ i powoli szybuje w cháodne objĊcia Wisáy.
- Zamknij siĊ suko!- mówiĊ do Moniki, bo jej krzyk dziaáa mi na nerwy.
ĩadnego kolorowego filmu puszczonego w zwolnionym tempie, Īadnych rozkosznych scen
z dzieciĔstwa.
ĩadnego Ğwiatáa, tunelu czy dobrotliwego starca.
ĩadnej wagi z dobrymi i záymi uczynkami.
Jedynie cháód i ciemnoĞü.
*
*
*
- Nie!!!
Znów to samo. Powtarzający siĊ od miesiąca koszmar senny byá coraz bardziej realny. Tym
razem czuáem cháód rzeki, czuáem, jak brudna woda wdziera siĊ do gardáa, jak zalewa páuca. Z
50
trudem walczyáem o oddech w tym, z góry skazanym na poraĪkĊ, starciu. Dopiero, gdy zrezygnowany zaprzestawaáem walki, Morfeusz wypuszczaá mnie ze swych objĊü.
Jak zwykle leĪaáem na skrzypiącym áóĪku w maáej, zasyfionej kawalerce. Zapaliáem lampkĊ.
Stojący na szafce budzik wskazywaá kilka minut po trzeciej w nocy.
Wspomnienia byáy bezlitosne. Natychmiast wypeániaáy gáowĊ, nie dając najmniejszych szans,
aby pomyĞleü o czymĞ przyjemnym. Chciaáem na powrót zapaĞü w otcháaĔ snu, która przynosiáa
najwiĊkszą ulgĊ - zapomnienie. We Ğnie przynajmniej byáem kimĞ: máody, przystojny, bogaty,
sypiający z miss listopada. A na jawie?
Marny dziennikarz opisujący w lokalnej gazecie sensacje w rodzaju zlotu handlarzy trzodą
chlewną, a po nocach przeĪywający flaubertowskie mĊki, pisząc od kilku lat powieĞü. I ciągle
pozbawiony kobiety. Pozbawiony najbliĪej osoby, do której mógábym siĊ zwróciü, z którą mógábym szczerze porozmawiaü, w pierĞ której mógábym siĊ wtuliü po sennym koszmarze.
DziĞ wieczorem kolejne wyznane uczucie znów przyniosáo brutalną, bezwzglĊdną odmowĊ.
Który to juĪ raz? RachubĊ straciáem dawno temu. MyĞli o samobójstwie z miáoĞci opuĞciáy mnie,
gdy skoĔczyáem 8 lat. Obecnie byáem 0 lat straszy i brnąáem przez Īycie, niczym przez zdradliwe bagno, w poszukiwaniu prawdziwej miáoĞci.
JeĞli platoĔska teoria o pĊkniĊtych poáówkach dusz, szukających siĊ w Īyciu doczesnym,
byáa prawdziwa, wówczas druga czĊĞü mojej duszy najpewniej dawno temu zginĊáa w nieszczĊĞliwym wypadku, przeniosáa siĊ na antypody lub wstąpiáa do zakonu.
Chcąc poradziü sobie ze wspomnieniami zacząáem kontemplowaü pĊkniĊcie na suficie. W
pewnym stopniu uspokajaáo to natrĊtne myĞli i przynosiáo ulgĊ. Za kilka dni wszystko powinno
wróciü do normy. Powinienem zapomnieü o miáosnym zawodzie i powinienem zacząü rozglądaü
siĊ za kimĞ nowym, jak zawsze. Na razie byáo jednak Ĩle, na razie za bardzo bolaáo.
PoleĪaáem tak z póá godziny, po czym zgasiáem Ğwiatáo. Zasnąáem szybko. Tym razem nie
miaáem snów.
*
*
*
NastĊpnym dniem byáa sobota, nie musiaáem iĞü do pracy. DzieĔ ten w najbrutalniejszy sposób w niczym nie róĪniá siĊ od typowej soboty. Byá zwyczajną do bólu sobotą, jedną z kilkuset
podobnych do siebie, jakie przeĪyáem od zakoĔczenia studiów.
Wieczorem, nie mając siĊ gdzie podziaü, nie mając do kogo zadzwoniü, poszedáem samotnie
na piwo. BĊdąc w nieco depresyjnym nastroju, postanowiáem siĊ upiü. A jeĞli ktoĞ zacznie mi
wspóáczuü i przysiądzie siĊ do stolika, tylko siĊ z tego cieszyü.
SamotnoĞü byáa czymĞ, czego siĊ najbardziej obawiaáem, a los samotnoĞci nigdy mi nie oszczĊdzaá. Los skazywaá mnie na wieczne cierpienie, byáem niczym grzesznik w piekle. Tylko, Īe ja
niczym nie zawiniáem. Zawsze wiodáem bogobojne Īycie, byáem dobrym chrzeĞcijaninem. Tymczasem Bóg, niczym Hioba, wystawiaá mnie ciągle na próbĊ. Miaáem nadziejĊ, Īe wkrótce okres
sprawdzianu minie i dostaną coĞ wreszcie od Īycia. Nadzieją tą Īywiáem siĊ ponad 20 lat.
Po czwartym piwie zaczĊáo krĊciü mi siĊ w gáowie. SzczĊĞliwy, zapomniawszy o doczesnych
troskach, zamówiáem kolejny kufel. Pijąc záoty napój bogów, niewidzącym wzrokiem Ğlepca,
zacząáem taksowaü otoczenie.
Pub byá zapeániony, jak to w sobotni wieczór. PrzewaĪaáa máodzieĪ, studenci filozofujący
przy piwie i prowadzący pseudointelektualne dyskusje. Gówniarze myĞlący, Īe wiedzą o Īyciu
wystarczająco duĪo, by udawaü, Īe są juĪ doroĞli. Ale nie gardziáem nimi, sam kiedyĞ taki byáem.
Obok siedziaáa trójka niemáodych juĪ mĊĪczyzn. Chyba byli biznesmenami: ubrani w nienaganne czarne garnitury z kamizelkami, przy stoliku postawili trzy czarne aktówki. Czekaü tylko,
kiedy zadzwoni komórka.
- To nie powinno byü trudne - z gwaru rozmów wypeániających knajpĊ, spoĞród strzĊpków
wypowiadanych zdaĔ, me wprawne ucho wychwyciáo gáos jednego z nich. - Przygotowujemy siĊ
5
juĪ tyle lat jeĞli zaatakujemy w tej chwili, powinniĞmy zwyciĊĪyü.
- Zapominasz, Īe wróg nie Ğpi.
- Nasz wróg? A kimĪe on jest, abyĞmy nadal musieli siĊ obawiaü? Po tylu latach pracy organicznej, Bóg juĪ nam nie zagraĪa. Armageddon bĊdzie jedynie czystą pokazówką, zwykáą demonstracją siá. Ostateczna bitwa zostaáa juĪ dawno temu przesądzona.
- Sáusznie prawisz, przyjacielu - do rozmowy wáączyá siĊ trzeci z nich, najmáodszy i najprzystojniejszy. - Moim zdaniem nie powinniĞmy zwlekaü. Im zaatakujemy prĊdzej, tym lepiej. Bóg
i tak nie ma najmniejszych szans na zwyciĊstwo.
- Wypijmy za to - pierwszy uniósá kufel, pozostali zrobili to samo.
Stuk - kufle uderzyáy o siebie, piwo zostaáo wzburzone, polaáa siĊ piana. Skwitowali to Ğmiechem.
- Za Armageddon!
- Za Armageddon. Niech stanie siĊ dziĞ w nocy.
Dopiáem piąte piwo i powoli wyszedáem na zewnątrz. Przyjemne, cháodne powietrze nocy
otrzeĨwiáo mnie nieco. Postanowiáem pozostaü przy zdrowych zmysáach, wiĊc nie wracaáem do
tego, co usáyszaáem przed chwilą.
rys. Piotr WoĞ
Niedziela byáa wyjątkowo gorąca.
Z nieba laá siĊ Īar, dawno niewidziany na początku czerwca. Nie daáo siĊ
myĞleü, kaĪdy oddech áapaáem z trudem, jak ryba wyrzucona z Īyciodajnej wody na piasek.
W nocy znów miaáem koszmar o
Ğmierci. Ponownie jechaáem z piĊkną
dziewczyną, ponownie wypadaliĞmy
przez barierkĊ i tonĊliĞmy w WiĞle. To
nie przypadek, ten sen coĞ znaczy.
BĊdĊ siĊ musiaá wystrzegaü szybkiej
jazdy.
Wydarzenie wczorajszego wieczora ciągle stawaáo mi przed oczyma. CzyĪbym byá Ğwiadkiem narady najprawdziwszych diabáów, które planowaáy ostateczny atak na ZiemiĊ? Ale przecieĪ wedáug ich rozmów Armageddon
powinien mieü miejsce w nocy z soboty na niedzielĊ, tymczasem nic takiego siĊ nie wydarzyáo.
Albo to przespaáem.
Miaáem kaca, takĪe moralnego. Dawno juĪ nie upiáem siĊ w samotnoĞci. Gdybym tylko miaá
siĊ z kim upijaü, chodziábym nawalony codziennie. Gdybym tylko miaá kogoĞ…
Wspomnienia, niczym niesforne demony, znów atakowaáy. Jak nietoperze we wáosy, wplątywaáy siĊ w myĞli, nie dając siĊ wyrzuciü.
Usiadáem na áóĪku, które zaskrzypiaáo niemiáosiernie.
Gorąco jak w piekle. Zdjąáem koszulkĊ, pot laá siĊ ze mnie jak z maratoĔczyka po ukoĔczeniu
biegu, Ğciekaá po czole, dostawaá siĊ nawet do oczu, co powodowaáo pieczenie. Zacząáem przecieraü powieki, jednak dáonie takĪe miaáem caáe mokre od potu. Nasiliáo to tylko ból.
Dlaczego nie potrafiĊ nic robiü?
Czym Ci BoĪe zawiniáem, Īe nie obdarzyáeĞ mnie Īadnym talentem?
Nawet ta moja pisanina… Dam gáowĊ, Īe po ukoĔczeniu powieĞci nie znajdĊ dla niej Īadnego wydawcy, a jeĞli nawet znajdĊ, to tylko po to, aby zostaü póĨniej bezlitoĞnie wyĞmianym przez
krytykĊ. JeĞli coĞ mi siĊ w Īyciu udaje, jest to tylko pozorne zwyciĊstwo. Los odsáania siĊ, ni-
52
czym wytrawny bokser, aby potem zadaü cios, który powali mnie na ring. IleĪ juĪ razy sáyszaáem
odliczającego sĊdziego? Zwykáem wstawaü, nim ogáoszony zostaá nokaut, ale czy bĊdzie tak
zawsze? BoĪe, kiedy zadasz wreszcie cios, który zmiaĪdĪy mi nos i odbierze chĊü dalszej walki?
Gorąco jak w piekle.
I nagle doznaáem olĞnienia, w gáowie zmaterializowaáa siĊ pewna myĞl. Pierwotnie skojarzenie to wydawaáo siĊ byü tak absurdalne, Īe odsunąáem je najgáĊbiej, jak to byáo moĪliwe, jednak
powoli, gdy nieĞmiaáo bawiáem siĊ tym pomysáem, gdy niby od niechcenia i przypadkiem, wracaáem do niego, stawaá siĊ coraz bardziej realny.
ĩyáem w piekle.
Moje dotychczasowe Īycie byáo karą za grzechy, popeánione w poprzednim wcieleniu. W
tym wcieleniu, którego dotyczyá powtarzający siĊ senny koszmar. Dobrze pamiĊtaáem ostatnie
chwile Īycia. Byáem z piĊkną kobietą, zbyt pewny siebie, popisujący siĊ brawurową jazdą. Zginąáem jak Īyáem: szybko, widowiskowo i nie sam.
SamotnoĞü, najwiĊksza trwoga. CoĞ, czego najbardziej siĊ obawiaáem i coĞ, czego nigdy nie
poznaáem. Przyszáa na to pora dopiero po Ğmierci.
Tak pragnąáem miáoĞci i nigdy jej nie dostaáem. Gotów byáem siĊ czoágaü, poniĪaü, aby tylko
zostaü pokochanym. Na próĪno. To najwiĊksza kara: nie dostaü tego, czego najbardziej siĊ pragnie. Szatan jest cwany, ból fizyczny moĪna wytrzymaü. ZaciĞnie siĊ zĊby i bĊdzie myĞlaáo o
tym, Īe wkrótce cierpienie minie. Tymczasem ta udrĊka trwa wiecznie.
Wiecznie?
A co, jeĞli odbiorĊ sobie teraz Īycie? Jestem w piekle, stąd nie ma chyba ucieczki. Czy
ponownie moje uczynki zostaną osądzone? JeĞli tak, powinienem trafiü teraz do raju, prowadziáem uczciwe Īycie. CóĪ za doskonaáa antynomia, blednie przy mnie matematyczny paradoks
káamcy: Īycie w piekle byáo uczciwym Īyciem.
Wyszedáem na dwór.
Na odlegáej Ziemi toczyáa siĊ mityczna walka dobra ze záem, podczas gdy daleko na dole, w
samym piekle, zaczynaáo siĊ lato.
Wstąpiáem do sklepu i kupiáem butelkĊ coli. Sącząc ciepáy, obrzydliwie sáodki napój, szedáem w kierunku Wisáy. Zdaáem sobie z tego sprawĊ dopiero, gdy stanąáem na moĞcie. Tak pracowaáa moja podĞwiadomoĞü - wracaáem na miejsce Ğmierci.
Jak marionetka, pozbawiony byáem teraz wszelkich emocji. BezmyĞlnie wpatrywaáem siĊ w
wykonujące obáąkaĔczy taniec, wiry wody, wiele metrów poniĪej. Wiry, niczym podstĊpny iluzjonista, hipnotyzowaáy mnie, zachĊcając do podjĊcia radykalnego kroku.
W obliczu tego skok nie byá trudną decyzją. Dopiero, gdy znalazáem siĊ w powietrzu, pomyĞlaáem sobie, Īe w koĔcu mogĊ siĊ myliü. Byáo juĪ trochĊ za póĨno.
Woda miaáa twardoĞü betonu.
*
*
*
- Miaá pan cholerne szczĊĞcie.
Otworzyáem oczy.
- Dlaczego pan skakaá?
Nie odpowiedziaáem. Doktor podrapaá siĊ dáugopisem po áysinie.
- Pan jest ciĊĪko chory.
- NaprawdĊ?
- Gdy pana reanimowaliĞmy, trochĊ pan mówiá.
- Co?
- ĩe znajduje siĊ pan w piekle i o tym, Īe podsáuchaá pan tajną naradĊ diabáów.
- To prawda - lekarz budziá we mnie zaufanie, byá jak dobry wujek, któremu mogáem zwierzyü siĊ z problemów i oczekiwaü porady.
53
- Wydaje mi siĊ, Īe ma pan schizofreniĊ paranoidalną. Wszystkie objawy potwierdzają moją
hipotezĊ: paĔskie halucynacje, samobójcze próby i caákowite wyobcowanie ze spoáeczeĔstwa.
SprawdzaliĞmy w pana pracy. Pan nie ma wcale znajomych, nie spotyka siĊ z kobietami…
To byáo juĪ nadto.
- Pan niczego nie rozumie! Ja chcĊ, to oni nie chcą!!! To kara za moje dawne, grzeszne Īycie!
Poderwaáem siĊ, aby potrząsnąü lekarzem, aby wyrwaü go z tego zaklĊtego snu niezrozumienia, gdy potĊĪna siáa rzuciáa mnie z powrotem na áóĪko. Byáem przywiązany. Rzemienie oplataáy
me nadgarstki i kostki, pozostawiając jednak tyle luzu, iĪ początkowo nie zdawaáem sobie sprawy z ich istnienia.
- W dodatku napady histerii. Przypadek kliniczny… - doktor zapisaá coĞ w notatniku, po
czym odwróciá siĊ na piĊcie i wyszedá.
Pod biaáym fartuchem ukrywaá ogon. Ciasno zwiniĊty, na tyle jednak niewystarczająco, Īe
czarna, puszysta kitka wydostawaáa siĊ na zewnątrz.
PrzeraĪony zacząáem gáoĞno krzyczeü. Nic juĪ siĊ nie liczyáo. Mogli mnie oskarĪyü o najciĊĪszą chorobĊ psychiczną, mogli zamknąü w zakáadzie psychiatrycznym, który byá niczym
innym, jak tylko najwymyĞlniejszą izbą tortur sáug piekieá.
Lekarz wróciá za kilka minut z wielką strzykawką. Tym razem dobrotliwy uĞmiech zniknąá z
jego twarzy. Pozostaá jedynie záowieszczy, diabelski grymas.
Napinaáem miĊĞnie z caáych siá, ale jakby na przekór temu, igáa gáadko weszáa w ramiĊ. Powietrze
w pokoju zaczynaáo powoli gĊstnieü, traciáo przezroczystoĞü. Powieki stopniowo zasnuwaáa mgáa.
Gdy widziaáem jedynie nieostre, rozmyte kontury przedmiotów, umysá osunąá siĊ w mrok.
*
*
*
- ObudĨ siĊ! - ktoĞ silnie potrząsnąá moim ramieniem.
W pokoju panowaáa idealna ciemnoĞü. Sáyszaáem gáos, ale nie widziaáem nikogo.
- Kto tam?
- JesteĞmy tu po to, by ci pomóc.
Z wybawieniem przyszáy mi niewidzialne anioáy. Pan, widząc Īe cierpiĊ niesáusznie, przysáaá
na pomoc Swe sáugi.
Ostre Ğwiatáo zapalonej latarki natychmiast rozwiaáo te nadzieje.
W szpitalnej klitce staáo dwóch mĊĪczyzn (starszy i máodszy) ubranych w spodnie moro i
zielone, wojskowe kurtki z naszywkami przedstawiającymi literĊ A, w miejscu, gdzie powinny
byü wojskowe insygnia. Starszy byá
w okularach.
UWAGA,
UWAGA!!
Zdecydowane ciĊcia ostrych noĪy wyswobodziáy mnie z niewoli.
- Kim jesteĞcie?
- Potem ci to wyjaĞnimy, na razie nie ma na to czasu. Uciekniemy oknem.
Owiewaáo mnie zimne powietrze nocy, kurczowo trzymaáem siĊ liny, powoli opuszczając siĊ
w dóá. Tylko drugie piĊtro, a miaáem wraĪenie, jakby moja wĊdrówka trwaáa dáugie godziny.
Wreszcie staáem na pewnym gruncie, przemarzniĊty, na bosaka i w szpitalnej pidĪamie.
Wkrótce doáączyli do mnie wybawcy.
Na szpitalnym dziedziĔcu staáa furgonetka z napisem „SprzedaĪ Ğledzi: Kowalski & Co.”.
- Tam! - zakomenderowaá starszy.
WeszliĞmy na tyá wozu, samochód ruszyá z piskiem opon.
- Przebierz siĊ - wáadczym tonem powiedziaá máodszy dając normalne ciuchy.
- Wytáumaczycie mi wreszcie, co siĊ u dzieje?
- JuĪ siĊ robi - starszy zdjąá okulary - Nazywam siĊ Michaá.
- Jestem Piotr - wtrąciá siĊ máodszy - Samochód prowadzi Adam.
- Sudiujemy socjologiĊ. Dwa lata temu zaáoĪyliĞmy Anarchistyczny Front Wyzwolenia.
- Naczelnym zadaniem naszej organizacji jest zniesienie wáadzy paĔstwowej na drodze re-
54
wolucyjnej walki.
- Obecnie jesteĞmy na tropie olbrzymiej afery, która ostatecznie oĞmieszy i poniĪy polski
rząd, a ty nam w tym pomoĪesz.
- O czym wy mówicie?
- Na twój trop wpadliĞmy póátora miesiąca temu. Piotr wáamaá siĊ do komputerów UOP-u i
wyczytaá tam o tajnej akcji pod kryptonimem „Rajski Ogród”. Celem tej akcji byáo przetestowanie nowego gazu bojowego, pod tą samą nazwą. Do mieszkaĔ kilkudziesiĊciu caákowicie samotnych, wybranych w losowy sposób, osób, od miesiąca, przewodami kanalizacyjnymi, wprowadzany byá Rajski Ogród. W maáych dawkach gaz ten wywoáuje halucynacje, powoduje koszmary
senne, dziaáa otĊpiająco. W dawce zwiĊkszonej jest powodem stanów depresyjnych, samobójczych prób. Po przekroczeniu iloĞci krytycznej, gaz jest Ğmiertelny. I co w nim najlepszego, nie
zostawia najmniejszych Ğladów. Ty byáeĞ pierwszym, który porwaá siĊ na swoje Īycie. ByáeĞ pod
ciągáym nadzorem, wiĊc dlatego akcja ratunkowa przebiegaáa tak szybko i zdąĪyli ciĊ wyratowaü. Mieli zamiar wcisnąü ci bajkĊ o schizofrenii i dokáadnie przebadaü, by zobaczyü jak Rajski
Ogród wpáywa na ludzki mózg. Potem, gdy przestaábyĞ byü im potrzebny kulka w áeb i po wszystkim. Tak wáaĞnie dziaáa aparat paĔstwowy.
JesteĞ w tej chwili naszą najpotĊĪniejszą bronią. Przy naszej pomocy nagrasz oĞwiadczenie,
które wyĞlemy do niezaleĪnych dziennikarzy. Mamy wielkie szanse zwyciĊstwa w tej walce…
Gdy skoĔczyá mówiü, samochód, jakby dokáadnie na to tylko czekaá, gwaátownie wyhamowaá. Niewidzialna dáoĔ siáy bezwáadnoĞci pchnĊáa nas na ĞcianĊ. Michaá bezgáoĞnie wypowiedziaá wulgarne przekleĔstwo.
- Dopadli nas.
Piotr gwaátownym kopniĊciem otworzyá tylne drzwi furgonetki, wypadliĞmy na zewnątrz.
Przywitaáa nas kanonada strzaáów z broni automatycznej. Pociski, niczym natrĊtne komary, dopadáy Michaáa. Padaá w zwolnionym tempie, z ran na piersiach tryskaáa krew.
Piotr zostaá gdzieĞ w tyle, jak oszalaáy biegáem przed siebie wąską uliczką. Znalazáem siĊ na
podwórku. To byáa studnia, puáapka bez wyjĞcia. Sáyszaáem za sobą odgáosy przeĞladowców.
Dzikie, zwierzĊce pokrzykiwania.
Oni nie byli ludĨmi.
Ostatkiem siá obróciáem siĊ, by spojrzeü Ğmierci w twarz.
Na podwórko wpadáa chmara diabáów. PosturĊ mieli ludzką, jednak nogi koĔczyáy siĊ kopytami, gáoĞno uderzającymi o bruk. Ich twarze byáy wilcze, z ust toczyli pianĊ. Oczy Ğwieciáy siĊ
zwáowróĪbnym, czerwonym blaskiem. W dáoniach dzierĪyli karabiny maszynowe.
Jeden z nich podszedá do mnie i pociągnąá za spust. Serce stanĊáo w miejscu, ciaáo stĊĪaáo
oczekując przeszywającego bólu wynikáego ze spotkania z oáowiem.
Nic takiego siĊ nie staáo. Karabin, owszem, wystrzeliá, na bok posypaáy siĊ áuski. A ja nadal
byáem Īywy.
- Ty nie moĪesz zginąü - wycharczaá diabeá - Twoje cierpienie jest wieczne.
RozeĞmiaá siĊ gáoĞno, po czym uderzyá mnie z caáej siáy kolbą po gáowie.
*
*
*
Czajnik mile zagwizdaá, poĞpieszyáem do kuchni zalaü herbatĊ.
Od czasu choroby i kilkudniowej wizyty w szpitalu nie czuáem siĊ najlepiej. WáaĞciwie nie
wychodziáem z domu, piáem duĪo ciepáej herbaty. Lekarz powiedziaá, Īe w szpitalu miaáem bardzo wysoką gorączkĊ, majaczyáem, a nawet chodziáem w maglinie po oddziale. Nic teraz z tego
nie pamiĊtaáem, jedynie jakieĞ kontury postaci i ból gáowy, kiedy spadáem ze schodów i uderzyáem w posadzkĊ.
Opatulony w koc, ze szklanką gorącego napoju, usiadáem przed telewizorem.
K O N I E C
55
Joanna WoáyĔska
Saga o Celtach,
cz.III
Streszczenie poprzedniego odcinka: poprzedniego odcinka nie byáo.
W
tym odcinku sagi chciaáabym zro
biü drobną dygresjĊ, porzuciü na
moment chronologiĊ tudzieĪ rozwaĪania
mitologiczne i oddaü siĊ refleksji na tematy wspóáczesne. Skáoniá mnie do tego
telefon, który zadzwoniá w pewne czwartkowe, wczesne popoáudnie. Po drugiej
stronie áącza odezwaá siĊ Mistrz, czyli
doktor Piotr Klafkowski (kto byá na Pyrkonie, wie, kim on jest; kto nie byá, sam
sobie winien) z imperatywem, abym do
koĔca czerwca spisaáa moje wystąpienie
na Konwersatorium Celtyckim w poznaĔskim Domu Bretanii i zaniosáa tamĪe, jako
Īe Dom Bretanii przygotowuje wydawnictwo na Festiwal Celtycki i chcą, aby pojawiáy siĊ w nim nasze prelekcje. Nasze,
czyli tych nawiedzonych celtofilów, którzy zajmowali siĊ tematami takimi jak rycerze Okrągáego Stoáu, prawdziwa historia Williama Wallace’a (Grzesiek powaĪnie zachwiaá mym Ğwiatopoglądem) czy
kobiety u Celtów.
Moja prelekcja traktowaáa o Celtach
we wspóáczesnej kulturze popularnej, a
zrobiáam ją dlatego, Īe akurat do tego tematu, z racji napisania magisterki „ObecnoĞü mitów i tradycji celtyckich we wspóáczesnej kulturze popularnej” nie musiaáam
siĊ specjalnie przygotowywaü (gdyby ktoĞ
chciaá wiedzieü, gdzie siĊ takie prace pisuje, to informujĊ, Īe i Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM). I o
56
tym teĪ bĊdzie tegonumerowa dygresja. O
Celtach tu i ówdzie, poniewaĪ temu zjawisku zawdziĊczacie, drodzy czytelnicy,
obecnoĞü „Sagi o Celtach” na áamach „Innych Planet”.
Olbrzymią popularnoĞü tego ludu, który dawno juĪ zniknąá z powierzchni tej
najmilszej z planet, najlepiej bowiem widaü w fantastyce, szczególnie zaĞ w fantasy i, oczywiĞcie, w muzyce. Ich obecnoĞü w fantasy nie dziwi: wszak mity celtyckie stanowią nie tylko korzenie, ale równieĪ pieĔ i solidne konary mitów arturiaĔskich. Przykro mi, jeĞli niszczĊ komuĞ
Ğwiatopogląd, ale ĞwiĊty Graal to motyw
jak najbardziej pogaĔski, tylko lekko podrasowany. Jednak mniejsza o króla Artura, który, jak twierdziá swego czasu Sapkowski, sprawiá, Īe fantasy anglosaska daje
siĊ czytaü, a polska nie. Od pewnego czasu pisarze siĊgają do rzeczonych korzeni,
posáugując siĊ motywami mitycznymi, nierzadko mocno przetworzonymi. Najlepszym przykáadem jest Ğ.p. Roger Zelazny
w cyklu „Amber”, gdzie aluzje celtyckie
(i arturiaĔskie) są niekiedy piĊtrowe czy
David Gemmel, który w „Knights of Dark
Renown” swobodnie miesza irlandzkie
mity inwazyjne z walijskim „Mabinogionem”. A ci dwaj autorzy stanowią zaledwie uáamek procenta.
Trudno nie wspomnieü o „Wáadcy
PierĞcieni”, który w warstwie lingwistycznej zawdziĊcza bardzo wiele jĊzykowi
walijskiemu, nie mówiąc juĪ o tym, Īe bez
Aes Sidhe z legend irlandzkich nie byáoby elfów takimi, jakie znamy je dzisiaj.
Zainteresowanie Celtami gwaátownie
wzrosáo wraz z początkami ruchu hipisowskiego: dzieci-kwiaty, poszukujące
wáasnej toĪsamoĞci, siĊgnĊáy do Ĩródeá i
spróbowaáy odnowiü dawne rytuaáy oraz
wierzenia. No i mamy teraz Nowy Zakon
Druidów czy teĪ taĔce nago w Glaston-
bury podczas przesilenia, reklamowane
jako „celtyckie”.
Ciekawe, dlaczego kontestacja przyczyniáa siĊ do odrodzenia wáaĞnie kultów
celtyckich, a nie na przykáad rzymskich
orgii, które wszak zdają siĊ bliĪsze idei
wolnej miáoĞci. Prawdopodobnie ma to coĞ
wspólnego z celtyckim barbarzyĔstwem, umiáowaniem wolnoĞci i nieuporządkowaniem,
które to tak piĊknie opisywaá Cezar w swych
pamiĊtnikach: Celtowie jawili siĊ jako absolutne zaprzeczenie
wartoĞci uporządkowanych Rzymian. Mówiąc krótko, archetyp
anarchistów. Do tego wielbicieli opowieĞci o nieszczĊĞliwych miáoĞciach, czyli romantyków. Hipisi mogli siĊ z kimĞ utoĪsamiü:
bo jakĪe tu czuü wiĊĨ z krwioĪerczymi
Wikingami czy Grekami homoseksualistami, o hiszpaĔskiej Inkwizycji, której siĊ
nikt nie spodziewa, nie wspominając?
Niewątpliwie przyczyniáa siĊ do tego
takĪe muzyka, rozwój nurtu folk i ponowne odkrycie ludowej muzyki Irlandii i
Szkocji, do lat szeĞüdziesiątych uwaĪanej
za nudne rzĊpolenie – ludzie mieli do niej
stosunek mniej wiĊcej taki, jak przeciĊtny
Polak do pieĞni ludowych z Mazowsza
(która tak naprawdĊ niewiele siĊ róĪni od
nosowych, ponurych irlandzkich zawodzeĔ w sean nos, czyli starym stylu). Paradoksalnie, to Amerykanie przywieĨli
muzykĊ irlandzką z powrotem do Irlandii:
popularnoĞü nurtu country, który wszak
wywodziá siĊ z tradycyjnej muzyki irlandzkiej i szkockiej sprawiáa, Īe wyspiarze záapali za skrzypce i bodhrany (takie bĊbenki), aby pokazaü, Īe oni teĪ potrafią.
I pokazali, do tego stopnia, Īe teraz
nawet paskudne piosenki popularne nie
mogą obyü siĊ bez zawodzenia flaĪoletu
(czyli tin whistle) w tle.
NastĊpuje teĪ powolne odkáamanie historii Celtów: i tych staroĪytnych, i ludów
od nich siĊ wywodzących. Pierwszym mitem, który obalono, byáa ta sáynna ofiara
skáadana z pierworodnych synów
na irlandzkiej równinie
Cromm Cruachowi: okazaáo siĊ bowiem, Īe
wĞród Celtów nie istniaáa primogenitura.
Drugim zaĞ rzymskie
drogi, które, jak siĊ
okazaáo, zbudowane
zostaáy na celtyckich
traktach. Celtowie, jako
lud z początku koczowniczy, swą mobilnoĞü zawdziĊczaá przede wszystkim koniom i
wozom, które po czymĞ musiaáy siĊ poruszaü. Trzecim zaĞ to, Īe to IRA jest diabáem wcielonym: wszak to UFF, protestancka bojówka, zapowiedziaáa parĊ dni
temu, Īe bĊdzie strzelaü.
Ale najwiĊkszym paradoksem jest popularnoĞü Celtów w Polsce. Rozumiem, Īe
Polak i Irlandczyk mają trzy cech wspólne: katolicyzm, patriotyzm i alkoholizm,
a Szkoci zostali ponoü wypĊdzeni z Krakowa za rozrzutnoĞü. Rozumiem, Īe ruchy
celtyckie pojawiają siĊ tam, gdzie Celtowie rzeczywiĞcie egzystowali i zostawili
potomków. Ale w Polsce celtolubstwo
wystĊpuje POMIMO tego, Īe nie ma dostĊpu do Īadnych porządnych Ĩródeá
(wiem, co piszĊ). Najlepszym dostĊpnym
Ĩródáem wiedzy o Celtach są wykáady
Mistrza Klafkowskiego, bo ksiąĪek pojawiáo siĊ jak na lekarstwo, a poza tym i tak
są niedostĊpne. A jednak ludzie sáuchają
muzyki celtyckiej, ba, nawet ją grają na
Polconie (Open Folk). Czytają teĪ ksiąĪ-
57
ki Marion Zimmer Bradley i Stephena
Lawheada, o Sapkowskim nie wspomnĊ.
Ten przecieĪ sam twierdzi, Īe Starszą
MowĊ opará na jĊzykach celtyckich (przynajmniej wizualnie) i uwaĪa, ze zna siĊ na
Celtach najlepiej w Polsce (szkoda, Īe na
Pyrkonie nie spotkaá siĊ z Klafkowskim.
Przynajmniej dostaáby nagáego, ostrego
ataku kompleksu niĪszoĞci).
CóĪ, jako antropolog kultury rozglądam siĊ wokóá i dziwiĊ, jak mi nakazano
na studiach. DziwiĊ siĊ coraz bardziej i
zastanawiam, poniewaĪ wáasne celtolubstwo potrafiĊ wytáumaczyü i zracjonalizowaü, jednak powody, dla których inni teĪ
lubią Celtów, są dla mnie tajemnicą. Szczególnie, Īe wiedzą o nich mniej, niĪ ja, o
czym przekonaáam siĊ na koncercie Loreeny McKennitt. I wáaĞciwie o tym miaáa
byü ta dygresja.
W przyszáym odcinku bĊdzie juĪ normalnie o mitach, które daáy początek opowieĞciom o rycerzach Okrągáego Stoáu.
PS: Wszelkie petycje o wydrukowanie na
áamach „Innych Planet” fragmentów mej
pracy magisterskiej naleĪy kierowaü pod
adresem redakcji.
Joanna WoáyĔska
58
LIST
Chciabym podzieli siÆ z czytelnikami „Innych planet”
kilkoma uwagami, skreylonymi na marginesie Pyrkonu’2000.
Ogólnie z Poznaniem czujÆ siÆ zwi•zany emocjonalnie, bo tu
wydaem trzy ksi•›ki („Homo determinatus”, „MarcjannÆ i
anioów”, a ostatnio „owców meteorów”), w UAM powstaa
tak›e praca dyplomowa Magdy kniedziewskiej nt. mojego
literackiego bohatera, no i regularnie uczestniczÆ w konwentach Drugiej Ery, a tak›e publikujÆ w „Innych planetach”. Pyrkon by udany, przyjechao sporo interesuj•cych autorów, wydawców i fanów, wzajemne usytuowanie oyrodka konwentowego i hotelu okazao siÆ doskonae, a referaty odbyway
siÆ w przestronnym holu, który praktycznie móg pomieyciÂ
dowoln• liczbÆ uczestników bez obawy zgniecenia, zadeptania lub uduszenia. Przypuszczam, ›e w nastÆpnych latach ranga
poznaÍskich spotkaÍ bÆdzie nadal rosa, bo PoznaÍ dysponuje grup• aktywnych, zdolnych i ambitnych fanów.
W trakcie Pyrkonu kolportowany by 6 numer „Innych
planet”, gdzie m.in. zamieszczono recenzjÆ Wojtka Szydy
dotycz•c• mojej nowej ksi•›ki „owcy meteorów”. RecenzjÆ pozytywn• (z czego siÆ cieszÆ, oczywiycie), ale nade
wszystko napisan• z zaciÆciem, erudycj• i - co bardzo wa›ne - merytoryczn•, zwiÆ|le objayniaj•c•, sk•d wziƏa siÆ
taka czy inna opinia. Z tego cieszÆ siÆ jeszcze bardziej, bo
na naszym rynku na lekarstwo jest dobrych krytyków literackich, dysponuj•cych odpowiednim instrumentarium w
dziedzinie fantastyki. Co prawda Wojtek powa›nie przymierza siÆ do pisarstwa, bÆdzie wiÆc kolejny pisarzokrytyk, ale
widocznie u nas tak ju› by musi.
Wracaj•c do recenzji z „owców meteorów”, to niewiele mam do skomentowania - Wojtek przedstawi nam
swój punkt widzenia, który w kwestii przesania i motywacji
utworów w du›ym stopniu pokrywa siÆ z moim wasnym.
Chciabym jedynie dodaÂ, ›e nowela „Czterdziestu maych
kochanków” nie bya inspirowana przez Marqueza, a motyw
zawracaj•cego statku wzi• siÆ st•d, ›e po osi•gniÆciu „›yciowej osobliwoyci” w ukazanym ywiecie jedni mog• iy dalej,
a inni musz• wróciÂ, aby uzupeni ziemsk• edukacjÆ. Ponadto, w utworze „Przyniey mi serce Matki Teresy” nie pod•›aem ycie›k• wydeptan• przez Dukaja („Ziemia Chrystusa”)
czy Koodziejczaka („Lotniarz”), lecz rozwijaem pewne elementy sztafa›u ywiatów wykreowanych przeze mnie znacznie wczeyniej („Szlaki istnienia” i „Marcjanna i anioowie”).
Moje dawniejsze utwory nie s• zbyt dobrze znane, dlatego
chÆtnie widziabym ich wznawianie. By mo›e, ›e sprawÆ
uda siÆ zrealizowa za pomoc• internetu.
Sie ma przyszoyÂ, ale nam wci•› potrzebne s• wydawnictwa papierowe. Dobrze by siÆ stao, gdyby „Inne
planety” kiedyy przeksztaciy siÆ z fanzinu w komercyjne,
ogólnopolskie czasopismo sf o zdefiniowanym profilu literackim. Czy takie czasopismo utrzyma siÆ na rynku, bÆdzie
zale›ao od oryginalnoyci redaktorskiego planu, od „stajni”
autorów, od rozmachu przedsiÆwziÆcia i od... utu szczÆycia. Czego Poznaniakom szczerze ›yczÆ.
Andrzej Zimniak
PLANETARIUM
Jaka bĊdzie polska fantastyka pierwszej dekady XXI wieku?
Jacek Dukaj
P
ojĊcia nie mam. W takich przypadkach
przewidywaü moĪna w oparciu o dwa
czynniki: spoáeczno-historyczny (tak go
nazwijmy z braku lepszego terminu) lub
ekonomiczny. JeĞli sytuacja spoáeczno-historyczna stanowi znaczący wyróĪnik,
moĪna prawomocnie prognozowaü, jak siĊ
to bĊdzie odbijaü w kulturze - przepowiadaü jakieĞ trendy, cechy wspólne, ogniskowe. W latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych zachodziáa taka zaleĪnoĞü.
Obecnie unormalnieliĞmy do tego stopnia,
Īe brak jakiejkolwiek presji, pojedynczej
dominanty, od której moĪna by pociągnąü
wektor w przyszáoĞü i powiedzieü: bĊdzie
siĊ pisaü o tym i o tym, albo tak i tak.
Gdyby nasz rynek ksiąĪki byá wystarczająco gáĊboki, znaczenie mogáyby mieü
trendy czytelnicze, presja komercyjna - jak
to siĊ dzieje w USA, gdzie za jednym megahitem, niby za jądrem komety, zaraz
tworzy siĊ dáugi ogon naĞladowców, ciĞnienie ekonomiczne tworzy caáe podgatunki,
moĪna po jednej ksiąĪce powiedzieü: „a
teraz przez lata eksploatowaü bĊdziemy to
poletko”. W Polsce takĪe ta zaleĪnoĞü nie
zachodzi.
Zresztą zbyt maáo ludzi pisze tu fantastykĊ, by w jakikolwiek sposób uogólniaü. Moim zdaniem w przewidywalnej
przyszáoĞci bĊdziemy mieli do czynienia
z takim samym zbiorowiskiem indywidualnoĞci jak dotychczas. A skoro sam mam
blade wyobraĪenie, co bĊdĊ pisaü za lat
dziesiĊü, trudno Īebym przeĞwietlaá cudze plany.
MogĊ rzec, na co mam nadziejĊ. Mam
nadziejĊ, Īe fantasy nie zdominuje naszej
fantastyki i pozostanie przynajmniej w
równowadze (iloĞciowej/jakoĞciowej) z
hard SF; mam nadziejĊ, Īe fantastyka okaĪe siĊ tak samo zaraĨliwa dla ludzi urodzonych w latach dziewiĊüdziesiątych;
mam nadziejĊ, Īe jeszcze mnie nie raz zaskoczy.
Mirosáaw P. JabáoĔski
C
hcąc odpowiedzieü, jaka bĊdzie fantastyka za lat 0, zacząáem siĊ zastanawiaü, jaka byáa 0 lat temu, czy zmieniáa siĊ w minionej dekadzie i co wówczas odpowiedziaábym na to samo pytanie? Przeglądam rocznik „Fantastyki” z
99 roku, i cóĪ widzĊ? Opowiadania i
nowele Harry’ego Harrisona, Roberta
Sheckleya, Luciusa Sheparda, Gene’a
Wolfe’a, George’a R. R Martina, Orsona
Scotta Carda. W dziale polskim Dukaj,
Komuda, Piekara, Sapkowski, Ziemkiewicz, ĩerdziĔski. Recenzowane ksiąĪki
„popeánili” Dick, DĊbski, DrzewiĔski z
ZiemiaĔskim, Koáodziejczak, LeGuin,
Oramus, Silverberg, Resnick, Ziemkiewicz, a antologiĊ „Wizje alternatywne”
zredagowaá niezmordowany Wojtek SedeĔko.
MinĊáo dziesiĊü lat... W tym czasie
Dukaj pisze coraz obszerniejsze i lepsze
teksty, a jego „Serce Mroku” zdobywa
„Srebrny Glob”. Pojawiáa siĊ, co prawda,
nowa gwiazda, Marek S. Huberath, ale
piszą i – co waĪne – nadal wydają Oramus, Ziemkiewicz, DĊbski. Sapkowski,
nagradzany z lewa i prawa, koĔczy swój
piĊcioksiąg o WiedĨminie, Wojtek SedeĔ-
59
ko zredagowaá dwie kolejne antologie –
„Czarną mszĊ” i „Wizje alternatywne 2”.
Fantastyka socjologiczno–polityczna
zwraca ostrze swej krytyki w drugą stronĊ – piĊtnuje i wyĞmiewa wariactwa przemian, które nazwaábym polską „kapitalistyczno–klerykalną pierestrojką” – tu widziaábym Oramusa „ĝwiĊto Ğmiechu”,
Ziemkiewicza „Czerwone dywany, odmierzony krok”, Koáodziejczaka „Kolory
sztandarów” i moje „Elektryczne banany”. Na áamy „NF” i „Fenixa”, a takĪe do
ksiĊgarĔ, powraca Feliks W. Kres. „Zajdle” i „ĝląkwy” i „Sfinksy” otrzymują Huberath, Ziemkiewicz, Sapkowski, Koáodziejczak... Wojtek SedeĔko, jako Agencja „Solaris”, wznawia ksiąĪki DĊbskiego, Oramusa i mojego „Ducha Czasu”,
który obrósá legendą, bo prawie 0 lat
wczeĞniej nikt go nie czytaá. Listy bestsellerów „NF” prezentują silną pozycjĊ
tych samych, co wprzódy – Dick, Card,
Zelazny, Swanwick, Resnick, LeGuin,
dziadek Asimov, ale „pojawiá siĊ” Pratchet, Norton, Bujold...
Minie dziesiĊü lat... Wojtek SedeĔko
bĊdzie miaá wáasne wydawnictwo, porównywalne z oficyną „ZYSK i S–ka”, i bĊdzie w nim wydawaá – na papierze, CD i
w Internecie – DĊbskiego, Oramusa, braci Strugackich, Kresa... Kowal ograniczy
siĊ do dwóch–czterech nazwisk – DĊbski–
Koáodziejczak–Sapkowski–Ziemkiewicz.
Ale dekada bĊdzie naleĪaáa do elitarnego
– bo trudnego – Dukaja. Na konwentach
nieodzownym tematem bĊdzie dyskusja
na temat spadku czytelnictwa w ogóle, a
branĪowych pism SF w szczególnoĞci.
Wydaje mi siĊ, Īe wraz z zamieraniem
milenijnych nastrojów straci na znaczeniu i rozmachu fantasy. I dobrze jej tak!
Pojawi siĊ wiĊcej tekstów eksploatujących
historie alternatywne – tu przewidujĊ
wielkie wejĞcie Romka Pawlaka z alter-
60
natywną, znakomitą, wizją konkwisty.
Stara gwardia – to my, roczniki 945–55
– bĊdzie zasadniczo trzymaü równy poziom, który maáo kogo bĊdzie interesowaá. Ale na pewno pojawi siĊ coĞ nowego, jakaĞ cyber–fantasy, tylko Īe jak zwykle narodzi siĊ za Oceanem, bo tam, w
Kalifornii rodzą siĊ najczĊĞciej nowe prądy, wynalazki i wszelkie inne zbiorowe
szaleĔstwa.
A na konwenty bĊdą przyjeĪdĪaü coraz máodsze i piĊkniejsze dziewczyny –
to jedno jest pewne i tego nam wszystkim
ĪyczĊ!
rys. Piotr WoĞ
Marcin Bronhard
KL¦SKA
URODZAJU
(CZYLI PIERWSZE PÓ ROKU
W KINACH)
W
poprzednim numerze „Innych Pla
net” wyraziáem przypuszczenie, iĪ
jakoĞü fantastycznych produkcji pojawiających siĊ na ekranach polepsza siĊ od jakiegoĞ czasu, co bĊdziemy mogli zaobserwowaü w roku 2000. Niech kaĪdy sam oceni, czy miaáem racjĊ. OsobiĞcie uwaĪam,
Īe takiego wysypu dobrych filmów przeciągu kilku miesiĊcy nie byáo od niepamiĊtnych czasów.
Spójrzmy choüby na nazwiska reĪyserów proponujących nowe obrazy. Oto
mamy PolaĔskiego, Finchera, Burtona,
Cronenberga, de PalmĊ i Darabonta. Zestaw sam w sobie powinien wywoáaü zachwyt. Problemem tylko w tym, czy dobrze wywiązali siĊ z obietnic, i czy sprostali naszym oczekiwaniom. Nie zapominajmy teĪ o reĪyserach mniej znanych,
bądĨ zupeánych debiutantach. Nastąpiá istny zalew naszych kin przez wartoĞciową
produkcjĊ filmową ze wszystkich moĪliwych Ĩródeá. Z racji tego, Īe w dziale recenzji omawiane są The Blair Witch Project i Sleepy Hollow dalsze rozwaĪania
dotyczyü bĊdą tylko filmów PolaĔskiego,
Finchera, Cronenberga i dePalmy.
Na początku pojawiá siĊ Szósty zmysá
M. Night Shyamalana. PamiĊtacie artykuá
Macieja Parowskiego sprzed paru lat? O
tym Īe Bruce Willis to taki Harrison Ford
dla fantastycznego kina w latach dziewiĊüdziesiątych? Willis gra gáówną rolĊ we
wspomnianym filmie, ale juĪ nie bohaterską. Jego bohater to psychiatra (psycholog, psychoanalityk, whatever). No wáa-
Ğnie. Powtarzam tu czyjąĞ tezĊ. Taki film
mógá powstaü tylko w Stanach, w kraju,
gdzie kaĪdy, gdy tylko ma jakikolwiek problem, czy to ze sobą, czy z czymkolwiek
innym, z miejsca goni do lekarza tej profesji. Problem maáego bohatera jest jednak duĪo wiĊkszy. Halley Joel Osment
wciela siĊ w kolejne medium, chyba najmáodsze w historii kina,(chociaĪ byáo przecieĪ Záote Dziecko). Choü od początku nie
ulega wątpliwoĞci, Īe Willis pomoĪe, Ğledzimy losy dwójki bohaterów z autentycznym zaangaĪowaniem. Wydaje siĊ, Īe
punktem kulminacyjnym jest odkrycie,
czego to wszelakie zjawy chcą od maáego
Cole’a. Prawdziwą ucztą jest wszakĪe zakoĔczenie, które po prostu powala. ChociaĪ po namyĞle moĪna i siĊ trochĊ skrzywiü. Bo oto wychodzi na to, Īe to Willis
potrzebowaá wáasnej psychoterapii i stąd
wziąá siĊ caáy problem. Faktycznie, taki
film mógá powstaü tylko w Stanach.
Tylko tam mógá teĪ powstaü debiutancki obraz Spike’a Jonze Byü jak John Malkovich. ChociaĪ pomysá wydaje mi siĊ raczej europejski. Oto gáówny bohater, pracujący na piĊtrze numer 7,5 pewnego biurowca, znajduje w Ğcianie tajemniczy tunel. Okazuje siĊ, iĪ prowadzi on do ĞwiadomoĞci znanego aktora Johna Malkovicha, pozwalając kaĪdemu chĊtnemu wcieliü siĊ w niego na 5 minut. Jest to caákiem báyskotliwe, choü póĨniejsze perypetie bohaterek związane z niemoĪnoĞcią
ustalenia toĪsamoĞci seksualnej, czy cholera wie czym, przyprawiáy mnie o wĞciekáoĞü. PrzejĞcie z takiego pomysáu do roztrząsania rozterek lesbijek(?) wydaáo mi
siĊ nieszczególnie szczĊĞliwe. Ale film
broni siĊ bezsprzecznie aktorstwem i
zwáaszcza humorem. Moja ulubiona scena to ta, gdy Malkovich sam wchodzi do
tunelu, by znaleĪü siĊ w restauracji peánej
Malkovichów we wszelakich wcieleniach,
6
porozumiewających siĊ wyáącznie za pomocą sáowa: Malkovich. BezbáĊdna jest
teĪ wizja kariery Malkovicha jako lalkarza, co starają siĊ podchwyciü inni znani
aktorzy, miĊdzy innymi Sean Penn, który
z uznaniem wypowiada siĊ o „odwadze
Malkovicha w ujawnieniu jego prawdziwych zainteresowaĔ”. Aplauz wywoáuje
teĪ kaĪde pojawienie siĊ na ekranie Charliego Sheena, szczególnie z zaawansowaną áysiną.
Z innej beczki pochodzi Pi, niezaleĪna produkcja Darrena Aronofsky’ego.
Wizualnie widaü tu zadáuĪenia u Lyncha i
Cronenberga, treĞciowo film jest doĞü oryginalny. Obserwujemy zmagania utalentowanego matematyka z... No wáaĞnie, z
czym? NajproĞciej powiedzieü - z dziwną
prawidáowoĞcią áaĔcucha liczb, odkrytą
podczas matematycznych badaĔ. Z teorią
Chaosu, z Bogiem, z matematyką jako
taką, z sobą samym, z nachodzącymi go
ekonomistami i Talmudystami?... Film nie
daje odpowiedzi, pokazuje jednakĪe bardzo wyraziĞcie akt kapitulacji gáównego
bohatera; nie bĊdĊ opisywaá tej sceny,
wspomnĊ tylko, Īe jest niezapomniana.
Wiedząc o chorobie i czĊstych atakach
Maxa nie jesteĞmy pewni, czy caáa sytuacja nie rozgrywa siĊ jedynie w jego chorej wyobraĨni. W kaĪdym razie Ğwiadomie wyrzeka siĊ on wszelkiej wiedzy, by
odzyskaü spokój. W ostatniej scenie widzimy go uĞmiechniĊtego i chyba szczĊĞliwego, mogącego juĪ spokojnie patrzeü
w SáoĔce. Oto ilustracja ograniczonych
moĪliwoĞci ludzkiego poznania i znaczący tryumf tego, co niepoznawalne, niekoniecznie zaĞ nauki. Oszaáamia strona wizualno-muzyczna filmu. Szalony montaĪ,
przyprawiający widza o zawrót gáowy, jest
jednym z wyznaczników Pi. Dlatego filmu tego nie moĪna poleciü wszystkim. Ci
przywiązani do tradycyjnej formuáy kina
62
raczej nie bĊdą zachwyceni. ZdjĊcia ludzkiego mózgu w zbliĪeniu teĪ im raczej nie
przypadną do gustu.
Pora przejĞü do filmów twórców na polu
fantastyki juĪ uznanych. Mam tutaj wiadomoĞci dobre i záe. Od záych zaczynam. Mianowicie od Dziewiątych Wrót PolaĔskiego.
Powiem wprost – to najwiĊkszy zawód, jaki
ostatnio sprawiáo mi kino. A przecieĪ zapowiadaáo siĊ niesamowicie. Johnny Depp
na tropie tajemniczej ksiĊgi, której wspóáautorem byá sam Szatan. Pierwsze zastrzeĪenie do samego Deppa. Gra bez przekonania, z taką motywacją nikt by podobnej
ksiĊgi nie szukaá. Depp wypada po prostu
bez wyrazu, a jest przecieĪ dobrym aktorem, o czym dalej. Drugi zarzut to kilka
niejasnoĞci i niedopowiedzeĔ : dlaczego
wrota dziewiąte, a nie siedemnaste? Dlaczego Szatan ignoruje swych gorliwych wyznawców?. Jednak i tak wszystko przebija
scena erotyczna z wyuzdaną diablicą
„ujeĪdĪającą” Deppa na tle ruin páonącego zamku. Wówczas porwaá mnie na dobre Ğmiech pusty, a potem litoĞü bez trwogi. I zadaáem sobie pytanie: dla kogo PolaĔski nakrĊciá Dziewiąte Wrota? NaprawdĊ nie wiem. Inteligentni ludzie, do których jak siĊ wydaje film byá skierowany,
zareagują na tĊ scenĊ pewnie podobnie jak
ja, a ci, do których przemawia seks w páonącym zamku, dawno zdąĪą zasnąü, bo
intrygi nie zrozumieją, a leniwa narracja
zwyczajnie ich dobije. JakieĞ plusy? Owszem, wyĞmienita jest czoáówka.
Gdy pojawiá siĊ nowy film Davida
Finchera, nie wiedzieliĞmy za bardzo co
o nim myĞleü, i czy w ogóle go obejrzeü.
Dwóch goĞci, co to nawzajem siĊ táuką,
i to im sprawia zadowolenie? Co za kicz!
Po obejrzeniu... prawie zachwyt. Postmodernistyczna, wspóáczesna wersja
doktora Jekylla i pana Hyde’a, a ĞciĞlej
studium rozpadu osobowoĞci poáączone-
nie to eXistenZ Davida Croneneberga, obraz który przynajmniej w Poznaniu pojawiá siĊ w kinach na trzy dni. SzczĊĞliwy,
kto widziaá! Ten film opowiada o ludziach, dla których jedyną pasją wypeániającą praktycznie caáe Īycie są gry wirtualne. Przedstawia wĊdrówkĊ gáównych
bohaterów od jednej gry do drugiej, wĊdrówkĊ która doprowadza ich do stanu
rys. Piotr WoĞ
go z atakami amnezji – to kryáo siĊ pod
obiecanym mordobiciem. Fakt, nie jestem przekonany do sposobu w jaki Tyrell, a potem setki máodych ludzi, osiągaáo speánienie, ale widaü - rzecz w wyzwoleniu pierwotnych instynktów. Brad
Pitt udowodniá znowu, Īe potrafi nie tylko áadnie wyglądaü, lecz i aktorem byü
znakomitym. Choü moĪe nie jest to jesz-
cze rola na miarĊ tej z 2 Maáp. MuszĊ
teĪ i przy tym filmie wyróĪniü jedną scenĊ. Zupeánie powaliáa mnie koĔcówka
filmu, w której Edward Norton i Helena
Bonham-Carter stoją trzymając siĊ za
rĊce na najwyĪszym piĊtrze biurowca, a
wokóá nich, za oknami, stopniowo, budynek po budynku eksploduje caáe miasto. Jest jakieĞ szczególne piĊkno w tej
wszechogarniającej destrukcji, niczym w
opisie eksplozji bomby atomowej z Brunatnej Rapsodii Basila.
Ostatni film zasáugujący na wyróĪnie-
gdy sami juĪ nie wiedzą w jakim Ğwiecie
siĊ znajdują. Szczególnie wymowna jest
koĔcówka - niby bowiem okazuje siĊ, Īe
wszystko od początku byáo grą, jednakĪe
gáówni bohaterowie odkrywają swe prawdziwe oblicze obroĔców realizmu i atakują resztĊ, która z kolei znów nie wie,
czy to kolejna gra, czy teĪ straszna prawda. Cronenberg nie byáby oczywiĞcie
sobą, gdyby nie wprowadziá scen dla konserwatywnych widzów wrĊcz obrzydliwych (przede wszystkim sceny w restauracji), co od dawna jest wyznacznikiem
63
jego kina. Wszystkim miáoĞnikom jego
twórczoĞci trzeba eXistenZ poleciü. Moim
zdaniem to najlepszy film w dorobku reĪysera obok Videodrome.
Jak wiĊc widaü, przez raptem piĊü miesiĊcy mogliĞmy obejrzeü wszystko co w
kinie fantastycznym najlepsze. Byáy wszelkie moĪliwe hybrydy z innymi gatunkami:
komedią, dramatem psychologicznym, filmem romantycznym. Byá horror, byáa
awangarda, byáa fantastyka demoniczna,
byáy Ğwiaty wirtualne. Byáa pominiĊta
przeze mnie, a warta wzmianki Zielona
Mila, bardziej przystĊpna dla szerszego
grona widzów. Nie byáo klasycznego fantasy, ale takie obrazy to wciąĪ jeszcze rzadkoĞü, nie wiedzieü zresztą czemu. Paradoksalnie, najgorzej w tej stawce wypadáa
twarda SF. Mowa o Misji na Marsa Briana de Palmy. I obawiam siĊ, Īe ten film
wraz z premierami czerwca – OpĊtaniem
i Pitch Black to smutny znak, Īe znów
wracamy do standardów filmu fantastycznego ostatnich lat. ĩe po zaskakującej klĊsce urodzaju wracają plony bardzo, bardzo przeciĊtne.
Marcin Bronhard
„‹•dza wadzy jest gorÆtsza ni› wszystkie inne namiÆtnoyci razem wziÆte”
Tacyt, „Roczniki”
„Wadza demoralizuje, a wadza absolutna demoralizuje w sposób absolutny”
Lord Acton, „Historia Wolnoyci”
„Wadza jest wielkim afrodyzjakiem”
H. Kissinger, „New York Times”
„Niewiasta, jeyli ma wadzÆ, jest przeciwna mƛowi swemu”
Biblia, Eklezjastyk, 25, 30
64
PLANETA ABSURDU
Tomasz R. Barczyk
Rola alkoholu w kulturze
polskiej, a w szczególnoĞci w
kulturze polskiego fandomu
„Alkohol etylowy”, „etanol”, C2H5OH,
„silna trucizna” – wszystkie te nazwy okreĞlają jeden związek chemiczny, który odgrywa ogromną rolĊ w Īyciu spoáeczeĔstwa polskiego (i nie tylko). Związek ów
wchodzi w skáad wielu popularnych napojów i jest przyjmowany pod wieloma postaciami, jednak istota jego wáaĞciwoĞci
pozostaje nie zmieniona. ZadajĊ sobie
pytanie: „Dlaczego?”. Dlaczego ta rola jest
tak wielka, a w przypadku fandomu polskiego wrĊcz przeogromna? PrawdĊ mówiąc, nie obchodzi mnie, dlaczego spoáeczeĔstwo pije – moĪna wyczytaü to z kaĪdej broszurki antyalkoholowej. Fascynuje
mnie za to zagadnienie, dlaczego fandom
pije do potĊgi. I, poniewaĪ piszĊ ten artykuá do fanzinu - pisma, które niejako z
definicji powinno poruszaü waĪne dla fandomu sprawy (a które z zaáoĪenia ich nie
porusza, czym róĪni siĊ od wiĊkszoĞci innych fanzinów - przyp. Nacz.), tą wáaĞnie
kwestią chciaábym siĊ zająü.
Od razu przyznam siĊ, Īe nie znam
odpowiedzi na powyĪsze pytania i nie
mam gotowej tezy, którą wystarczyáoby
udowodniü. Zamiast tego bĊdĊ opisywaá
róĪne fakty i przyglądaá siĊ im w nadziei,
Īe wyklaruje siĊ z nich wzglĊdnie jasna
odpowiedĨ. Chciaábym teĪ zaznaczyü, Īe,
wbrew pozorom, nie negujĊ alkoholu. Nie
uwaĪam, Īe jest to záo absolutne, z którym naleĪy walczyü wszystkimi sposobami (np. laniem w pysk? - przyp. red.). Rozumiem sytuacjĊ, w której nieĞmiaáy fan
musi wypiü sobie drinka na odwagĊ, za-
nim pójdzie porozmawiaü z ulubionym
pisarzem. Zwracam jedynie uwagĊ na skalĊ, która jest dla mnie swego rodzaju fenomenem. Ale nie wyprzedzajmy faktów.
Jakie są wiĊc te fakty? Niezaprzeczalne jest, Īe czáonkowie fandomu polskiego, to jest pisarze, táumacze, krytycy i fani
zbierający siĊ na konwentach, piją wiĊcej
niĪ wynosi Ğrednia statystyczna dla spoáeczeĔstwa polskiego. O wiele wiĊcej. Innym faktem jest, Īe konwenty – jedyne w
zasadzie miejsca, gdzie mogĊ obserwowaü
naszą braü fantastyczną ( a cotygodniowe
spotkania Drugiej Ery? - przyp. Prez.) są
miejscami spotkaĔ spoáecznoĞci fandomowej. SpotkaĔ o charakterze zarówno merytorycznym, jak i towarzyskim. Wszyscy
wiedzą, Īe na konwentach spotykają siĊ
starzy znajomi (chociaĪby wciąĪ ci sami
zapraszani goĞcie), którzy nie rozmawiają wyáącznie o inspiracjach literackich czy
teĪ ostatnio przeczytanych ksiąĪkach. Taka
jest natura konwentów i nikt tego nie kwestionuje. Ale do natury konwentów zaliczają siĊ teĪ regularne libacje alkoholowe
odbywające siĊ nieoficjalnie w porze nocnej (a czasami nawet w dzieĔ). Oficjalny
zakaz spoĪywania alkoholu ustanawiany
przez organizatorów jest fikcją i w praktyce pragnie siĊ jedynie uniknąü co wiĊkszych burd wzniecanych po pijaku. Faktem jest, Īe zdarzają siĊ przypadki, kiedy
pisarz przychodzi na spotkanie autorskie
pijany i wdając siĊ w gorące dyskusje z
fanami, obraĪa ich i lĪy. Faktem jest, Īe
dla przeciĊtnego fana wyróĪnieniem staje
siĊ moĪliwoĞü uczestniczenia w popijawie
w gronie znanych pisarzy. W ten wáaĞnie
sposób nastĊpuje bratanie siĊ z ulubionymi autorami i obcowanie ze sztuką, a nie
bynajmniej przez dyskusjĊ i wymianĊ poglądów. Bardzo czĊsto kwestie merytoryczne (mam tu na myĞli spotkania autorskie, prelekcje czy panele) odchodzą w zapomnienie i to nie dla nich przyjeĪdĪają
fani na konwenty. Odbywają siĊ one, owszem, zgodnie z planem, ale frekwencja
na nich dobitnie pokazuje, jak zmieniáy siĊ
priorytety uczestników konwentów i co
obecnie jest dla nich najwaĪniejsze. Sami
zresztą prelegenci prowadzą owe spotkania bez zaciĊcia, a w niektórych przypadkach widaü po nich, Īe sami nie mogą siĊ
doczekaü koĔca swojego wystąpienia.
Zresztą, jak dowiadujĊ siĊ od starszych
kolegów i czytam w starych numerach
Fantastyki, kwestia alkoholu wĞród fantastów nie jest wcale nowa. Odkąd ludzie
pamiĊtają, fantaĞci zawsze pili i koniec.
Faktem jest, Īe, jak by to áadnie ująü,
„zdecydowana wiĊkszoĞü pisarzy fantastyki nie stroni od alkoholu”. Dlaczego tak
siĊ dzieje? Nie ma w tym nic dziwnego,
gdy spojrzymy na inne Ğrodowiska artystyczne. Malarze, rzeĨbiarze, poeci – caáa
ta tak zwana bohema artystyczna – historia podaje mnóstwo przykáadów, Īe nie
tylko nie stronią od alkoholu, ale i siĊgają
teĪ po bardziej szkodliwe uĪywki (typu
narkotyki czy wyuzdany seks). Byü moĪe
takie juĪ jest przekleĔstwo twórców, Īe do
tworzenia potrzebują wciąĪ nowych inspiracji, nowych podniet. KomuĞ mogáoby siĊ
wydawaü, Īe konwencja science fiction
wymaga pewnej cháodnej kalkulacji, przemyĞlenia i odpowiedniego przedstawienia
problemu, a nie malowania psychodelicznych wizji, chociaĪ przykáad znakomitego pisarza Philipa K. Dicka pokazuje, Īe
jedno nie przeszkadza drugiemu. Tym bardziej, Īe cháodna, logiczna, tzw. twarda SF
odchodzi powoli w niebyt, a jej miejsce
zajmuje kolorowa, bardziej zrozumiaáa dla
czytelników fantasy.
Ale czy rzeczywiĞcie sytuacja w polskim fandomie to wyáącznie twórczy ból
pisarzy, który udzieliá siĊ ich fanom, czy
moĪe po prostu wszyscy piją bo lubią?
Tekst ten stanowi wyraz poglądów autora i nie powinien byü inaczej interpretowany.
65
Beata Dro - Dranikowska
B ajka
dla Kuby Webera
all the accidents that happen
follow the dot
coincidence makes sense only with you
you don’t have to speak
I feel
emotional landscapes
they puzzle me
confuse
and you push me up to this
STATE OF EMERGENCY
(„Joga”, Bjork)
K
iedyĞ, dawno temu, za siedmioma
lasami i siedmioma górami, za
siedmioma rzekami i morzami, i
tak dalej i tak dalej, Īyáa sobie maáa królewna. Dziewczynka byáa okrągáa i bardzo
kolorowa - miaáa kolorowe wáosy, kolorowe oczy, kolorowe sny i kolorowe skrzydeáka. Skrzydeáka byáy maáe i niepozorne,
ale bardzo áadne - rosáy i piĊkniaáy z kaĪdym miáym sáowem dla niej, z kaĪdym ciepáym spojrzeniem czy dotykiem. Poprzednio maáa mieszkaáa u starego, surowego
czarownika, który nauczyá ją paru sztuczek
i czasami nie szczĊdziá pochwaá. Nie mogáa siĊ doczekaü, aĪ skrzydáa bĊdą tak wielkie i barwne, aby unieĞü ją w powietrze do Króla SáoĔce, do báĊkitu, chmur i szczĊĞcia.
Teraz byáa smutna, bo czarownik
umará, a ona opuĞciáa jego zamek na wzgórzu i zamieszkaáa sama na áące pod baldachimem z kwiatów. Budziáa siĊ rano, zlizywaáa sáoĔce ze swoich dáoni i karmiáa
siĊ nim jak miodem, sáuchaáa pszczóá,
motyli i biedronek, które opowiadaáy jej
66
róĪne historie i mruczaáy do ucha koáysanki, kiedy znuĪona piĊknem zachodzącego
sáoĔca, otulona w jego barwy chodziáa spaü
pod czujnym okiem KsiĊĪyca KsiĊcia.
KtóregoĞ dnia dziewczynka udaáa siĊ do
lasu, nasyciü siĊ zielenią, ĞwieĪoĞcią i posáuchaü Ğpiewu leĞnych stworzeĔ. Dotaráa
do groty, ponurej, brudnej i wilgotnej, w
której napotkaáa Smoka. Smok byá miáy,
duĪy, jasny, trochĊ przygnĊbiony - wiĊc
zaprosiáa go do siebie. Odtąd razem ze
Smokiem oglądali wschody i zachody
sáoĔca, mówili „dobranoc” poczciwemu
oku KsiĊĪyca KsiĊcia, sáuchali koncertów
kolorów, uczuü i dĨwiĊków, które przynosiáa im ziemia, a królewna opowiadaáa mu
wszystkie bajki, jakie znaáa i Ğpiewaáa dla
niego wymyĞlane piosenki. Smok patrzyá
siĊ na nią smutnym, niebieskim wzrokiem
i prawie wcale siĊ nie odzywaá. Czasami
ją dotykaá, i wtedy na jej skórze wyrastaáy
duĪe, biaáe, mocno pachnące kwiaty, które jednak szybko wiĊdáy - a wtedy ona tĊskniáa za ich wyglądem i zapachem.
KtóregoĞ dnia, kiedy serce przerosáo
dziewczynkĊ, powiedziaáa do niego:
- Mój kochany Smoku...
Byáo póĨne popoáudnie, Król SáoĔce
polewaá ich miodem i owocowym syropem. Motyle Ğpiewaáy swoje tajemnicze
pieĞni.
- Mój kochany Smoku, nadszedá czas,
Īebym coĞ ci pokazaáa.
Dziewczynka klasnĊáa w rączki, a spod
jej pulchnych dáoni wytrysnąá deszcz wielobarwnych Ğwiateá - w drĪącym powietrzu wyczarowaáa wielką kulĊ, która lĞniáa na záoto-granatowo.
Smok przyglądaá jej siĊ obojĊtnie.
- Smoku, Smoku, to jest mój Kosmos mówiáa z przejĊciem. – Czy chciaábyĞ do
niego zajrzeü? – gáos drĪaá jej ze wzruszenia, policzki páonĊáy.
- Smoku?
Smok tymczasem ziewnąá - i zniknąá.
NastĊpny dzieĔ przyniósá deszcz. Czarny, zimny i ciĊĪki. Musiaáa wiĊc opuĞciü
swój kwiatowy baldachim, który nie dawaá jej juĪ schronienia i poszukaü dla siebie cieplejszego Ğwiata. Z ramion sterczaáy jej juĪ tylko dwa szare kikuty, które ciąĪyáy swym dziwnym smutkiem i bólem.
Nie mogáa nawet siĊgnąü do tyáu, Īeby jakoĞ sobie ulĪyü. Skrzydáa nie urosáy, ani
nie wypiĊkniaáy. Smok uwaĪaá, Īe wcale
ich nie ma i prawie w to uwierzyáa. Ale
teraz byáy, i byáy Ĩródáem jej bólu i cierpienia.
Kiedy száa przez las, zajrzaáa do pieczary Smoka. Wydawaáa siĊ jej jeszcze
bardziej przeraĪająca i obrzydliwa niĪ
poprzednio.
W jaskini, obok Smoka, siedziaáa chuda, siwa, owáosiona pajĊczyca, którą dawniej widywaáa od czasu do czasu, jak przemykaáa w cieniu chwastów i przyglądaáa
siĊ z boku jej i Smokowi, kiedy razem jedli lody waniliowe z gruszkami.
Nie odzywali siĊ ani sáowem i tĊpym
wzrokiem wpatrywali siĊ przed siebie, w
ciemną ĞcianĊ pieczary. Nawet jej nie zauwaĪyli.
I zrozumiaáa.
Nigdy nie wyprowadziáa stąd Smoka.
Nigdy nie byli na áące, nigdy nie spali razem, nie widzieli SáoĔca ani KsiĊĪyca.
Nawet nie wyszáa wtedy z jego jaskini.
Sáupca, 7 kwietnia 2000
d
NAUKA O FIKCJI
Paweá Ostrowski
O wyborach
w Ameryce
W
brew temu, co mógáby sugerowaü tytuá
(i nadtytuá) tego artykuáu, nie zamierzam
utrzymywaü, Īe wybory są w Stanach Zjednoczonych fikcją. Amerykanie bĊdą - tak jak my
- wybieraü w tym roku prezydenta. Na razie
jeszcze siĊ wybory przeprowadza, choü niewykluczone, Īe wraz z rosnącą precyzją sondaĪy
opinii wyborców same wybory przestaną niedáugo byü potrzebne. Wystarczy zleciü odpowiednią iloĞü badaĔ, dokonaü odpowiednich
uĞrednieĔ i zawiadomiü szczĊĞliwego zwyciĊzcĊ listem poleconym. SondaĪe przybierają
zresztą postaü samosprawdzajacych siĊ przepowiedni, a to na dwa sposoby. Po pierwsze,
publikowanie wyników sprzyja kandydatom
prowadzącym w rankingach, zgodnie z wpajaną wyborcom zasadą „niemarnowania gáosu”.
Po drugie, sondaĪe pozwalają takĪe sztabom
wyborczym zapoznaü siĊ ze spoáecznymi oczekiwaniami wobec przyszáego prezydenta (posáa, senatora etc.). Podáug tych wymagaĔ kreowany jest póĨniej medialny obraz kandydata,
dobierane krawaty i ton wypowiedzi, podkreĞla siĊ báekit ócz i kaĪe schudnąü albo ewentualnie przytyü.
Wszystko to są rzeczy znane i nie o nich
zamierzam tutaj pisaü. JeĪeli chodzi o Stany
Zjednoczone, ĪaáujĊ bardzo, Īe odpadá z wyscigu o nominacjĊ z ramienia Partii Republikanskiej senator John McCain. McCain prowadziá kampaniĊ pod hasáem power to the people - zwróücie wáadzĊ narodowi. Senator z
Arizony obiecywaá Amerykanom zaprowadzenie nowych porządków w Waszyngtonie: ukrócenie wpáywów lobbystów, bardziej przemyĞlane wydawanie publicznych pieniĊdzy i zdecydowaną politykĊ zagraniczną. McCain nie
omieszkaá teĪ wytknąü obecnemu prezydento-
67
wi niemoralnego prowadzenia; mógá sobie na
to spokojnie pozwoliü, bo jemu samemu trudno cokolwiek zarzuciü... Podczas wojny wietnamskiej McCain dowodziá dywizjonem samolotów szturmowych na lotniskowcu i odbyá
kilkadziesiąt misji bombowych do chwili, kiedy zostaá zestrzelony i dostaá siĊ do komunistycznej niewoli. Póánocnym Wietnamczykom
nie udaáo siĊ go záamaü, a McCain nie skorzystaá z propozycji zwolnienia; wróciá do kraju z
resztą swoich kolegów w 973 r., po piĊciu latach spĊdzonych w niewoli. Po prostu bohater; w tym co piszĊ nie ma ani nuty sarkazmu.
Ogromna róĪnica w porównaniu z Clintonem,
prawda? McCain przegraá jednak wyĞcig o
nominacjĊ z gubernatorem Teksasu i synem
byáego prezydenta George W. Bushem. Bush
jr. w porównaniu ze swoim najpowaĪniejszym
rywalem wypada blado. Nijak nie moĪe o sobie powiedzieü, Īe prowadzi krucjatĊ dla odnowienia Ameryki, bo uosabia establishment,
bĊdąc typowym przykáadem partyjnego aparatczyka. Dlatego zresztą zwyciĊĪyá „niebezpiecznego” McCaina. Tak wiĊc walka Busha z podobnym do niego gáadkim, wymuskanym i plastikowym Alem Gore nie wniesie do Īycia politycznego Ameryki nic nowego.
A potrzeba zmian istnieje. Chciaábym dzisiaj zwróciü PaĔstwa uwagĊ na ksiąĪkĊ wydaną juĪ parĊ lat temu, której związki z fantastyką mogą siĊ wydaü dyskusyjne. Jest to „Dekret” Toma Clancy’ego, powieĞü z gatunku nazywanego cokolwiek nieĞciĞle technothrillerem. „Dekret” wydaje mi siĊ wáaĞciwie fantastyką bliskiego zasiĊgu, opowiada o czasach
odlegáych o rok, dwa czy trzy.
Jack Ryan, ulubiony bohater Clancy’ego,
w sposób najzupeániej przypadkowy zostaje
prezydentem USA. W poprzedniej powieĞci
naleĪącej do luĨnego cyklu, „Dáugu honorowym”, Stany Zjednoczone prowadzą wojnĊ z...
Japonią! Jej podáoĪe ma charakter ekonomiczny; Clancy dostrzegá zaląĪki dalekowschodniego kryzysu ekonomicznego na dwa lata przed
zaáamaniem, jakiego doznaáa azjatycka gospodarka na przeáomie 997/98. Doradca ds. bezpieczeĔstwa narodowego, Jack Ryan, w uznaniu zasáug dla zwyciĊskiego zakoĔczenia konfliktu zostaje mianowany wiceprezydentem
68
USA i wáaĞnie przymierza siĊ do objĊcia wiceprezydentury, kiedy rozgoryczony japoĔski pilot rozbija siĊ Jumbo Jetem w samobójczym
ataku na Kapitol, zabijając prezydenta i wiĊkszoĞü czáonków Kongresu. „Dekret”, tysiącstronicowa i trzytomowa kolubryna, opowiada o prezydenturze Ryana.
Mniejsza o tarapaty, w jakie popada tam
Ameryka, a są one powaĪne: Clancy przedstawia przeraĪający obraz skrytego ataku bakteriologicznego ze strony iraĔskich islamskich
fundamentalistów. Od precyzji szczegóáów
cierpnie skóra; scenariusz wyprodukowania,
przemycenia i rozpylenia wirusa gorączki
krwotocznej ebola przeraĪa sugestywnoĞcią.
Mamy wiĊc do czynienia z dziaáaniami kryptowojennymi, o jakich pisaá onegdaj Lem, to
znaczy ze sprowadzeniem pozornie naturalnej
katastrofy (epidemii) na kraj wroga.
„Dekret” wydaá mi siĊ czymĞ wiĊcej, niĪ
manifestacją wiary w AmerykĊ i zdolnoĞü Amerykanów do stawienia czoáa kaĪdemu wrogowi i kaĪdemu zagroĪeniu. Clancy wymierza w
tej powieĞci sprawiedliwoĞü caáej klasie politycznej, zaáganym kongresmenom, Ğliskim lobbystom i trzymającym siĊ stoáków biurokratom.
„Dekret” wyraĪa pragnienie, by urząd prezydenta i fotele w Kongresie objĊli wreszcie ludzie, którzy interes obywateli przedkáadają nad
wáasny. Potrzeba do tego aĪ katastrofy, bo w
toku normalnych demokratycznych wyborów
do organów przedstawicielskich dostają siĊ
przede wszystkim zawodowi politycy, dbający
w pierwszym rzĊdzie o reelekcjĊ. Utopijny jest
program prezydenta Ryana, który mówi dziennikarzom to, co myĞli, reformuje administracjĊ i wprowadza prosty system podatkowy, z
jednym liniowym podatkiem dochodowym.
Nie trzeba dodawaü, Īe sprowadza na siebie
niechĊü ocalaáych polityków; na mówieniu, Īe
czarne jest czarne, a biaáe jest biaáe trudno zarobiü, trudno teĪ daü zarobiü znajomym prawnikom-lobbystom. Im bardziej wszechwáadna
administracja, tym mniej znaczy pojedynczy
obywatel w trybach biurokracji. Ryan jest homo
novus w „Sodomie nad Potomakiem” i naiwnie sądzi, Īe nie bĊdzie musiaá siĊ wdawaü w
brudne polityczne gierki ze starymi waszyngtoĔskimi wyjadaczami. To bandyta, alfons i
dziwkarz, powiada Ryanowi przyjaciel o politycznym rywalu. Nie uznaje zadnych zasad.
Nigdy nie wykonywaá Īadnej ustawy, ale napisaá ich setki. Nie jest lekarzem, ale stworzyá
narodowy system ochrony zdrowia. Nie przepracowaá uczciwie ani dnia w Īyciu, bo od
najwczeĞniejszej máodoĞci byá politykiem, zawsze na paĔstwowej posadzie. Nigdy w Īyciu
nic nie stworzyá, ale caáe Īycie ustalaá podatki
i decydowaá, na co zostaną wydane. Jedyni Murzyni, jakich w Īyciu spotkaá to piastunka i pokojówki (...) ale jest niezáomnym bojownikiem
o prawa mniejszoĞci. To hipokryta i szarlatan.
I wygra. (...) A wie pan dlaczego? bo on umie
graü w tĊ grĊ, a pan nie.
Nie raz, nie dwa i nie trzy Tom Clancy (zagorzaáy wróg Clintona) podkreĞla ustami prezydenta Ryana, Īe to rząd naleĪy do obywateli, a nie obywatele do rządu. Po pierwsze, stale
pokora! Nie jesteĞmy szlachtą, której wysoki
status i wáadza naleĪą siĊ z urodzenia. JesteĞmy nie panami, sáugami tych, których zgoda
daáa nam wáadzĊ, jaką rozporządzamy. Rządzący, takĪe ci wybrani w sposób demokratyczny, przejawiają staáą skáonnoĞü do zapominania o tym fakcie. Administracja sáuĪy przewaĪnie tym, którzy czynią wokóá swoich interesów najwiĊcej haáasu i są w stanie zaoferowaü
najwiĊkszą áapówkĊ. Prawa wyborcze pozostaáych są zazwyczaj respektowane. Zbyt duĪy nacisk káadzie siĊ na ich formalną stronĊ, by wáadza mogáa sobie pozwoliü na ich lekcewaĪenie. JednakowoĪ wszĊdzie na Ğwiecie elity polityczne przejawiają tendencjĊ do manipulacji,
a przynajmniej pouczania wyborców ex caethedra o tym, co jest dla paĔstwa i obywateli dobre i zbawienne. Nie trzeba dodawaü, z czyim
interesem dobro paĔstwa jest wtedy utoĪsamiane. Nie zawsze potrzeba zresztą doszukiwaü
siĊ celowego dziaáania, czy to dla siebie i kolegów, czy motywowanego ideologicznie.
Bywa, Īe polityczne elity chcą zrobiü obywatelowi dobrze... PostĊpują przy tym z wielkim
zapaáem. Poczucie wyĪszoĞci wynikające z
ukoĔczenia dwóch czy trzech renomowanych
uczelni sprawia, Īe politycy najchĊtniej by obywatela ubezwáasnowolnili, zdejmując z jego
barków ciĊĪar podejmowania jakichkolwiek
decyzji. Akt wyborczy staje siĊ wówczas pra-
wie formalnoĞcią, peánomocnictwem in blanco záoĪonym na rĊce tej czy innej partii lub
kandydata. Tak pojĊta Demokracja nie pokrywa siĊ wcale z pojĊciem WolnoĞci.
StrzeĪmy siĊ wiĊc zawodowych polityków,
Nowej Klasy wykarmionej za publiczne pieniądze. Mamy taką i w chwili obecnej w Polsce, po czĊĞci nowego, demokratycznego chowu, a w czĊĞci przeksztaáconą z máodych, rzutkich dziaáaczy dawnego PZPR. Nomina sunt
odiosa, ale nazwiska pojawia siĊ same - na kartach do gáosowania. Polecam wiĊc PaĔstwa
uwadze jeszcze i tą przestrogĊ prezydenta Jacka Ryana: JeĪeli godziwej iloĞci wáadzy nie záoĪycie w rĊce godnych ludzi, to ludzie niegodni
wezmą wiĊcej wáadzy niĪ im potrzeba i skorzystają z niej wedle wáasnych, a nie waszych chĊci. (...) JeĞli nie Īądacie tego, co najlepsze, nigdy tego nie dostaniecie.
CóĪ wiĊc, jeĪeli nie znajdziemy wáaĞciwych ludzi, ludzi zasáugujących na to, by udzieliü im zaszczytu i obciąĪyü obowiązkiem sprawowania wáadzy? Kto wie, moĪe Ĩle szukamy.
MoĪe nie wszyscy powinniĞmy szukaü... Tak
uwaĪaá Robert Heinlein. Jego „Kawaleria kosmosu”, powieĞü wydana po raz pierwszy w
roku 959, zawiera zaskakująco spójną wizjĊ
systemu politycznego przyszáoĞci, systemu republikaĔskiego, ale nie demokratycznego.
Co znajduje siĊ na przeciwnym biegunie
wáadzy? (...) OdpowiedzialnoĞü.(...) Prawo do
gáosowania jest prawem najwyĪszym. Dlatego
teĪ musimy mieü pewnoĞü, Īe wszyscy, którzy
je dzierĪą, godzą siĊ na podjĊcie takĪe najwyĪszej spoáecznej odpowiedzialnoĞci. ĩądamy,
aby kaĪda osoba, która pragnie sprawowaü
wáadzĊ, naraĪaáa swe wáasne Īycie w imiĊ dobra paĔstwa.
Tak wiĊc Heinlein próbuje znaleĨü odpowiedĨ na stare jak ustrój republikaĔski pytanie: jeĪeli ograniczaü prawa wyborcze, to jakie przyjąü kryteria? W pierwszych latach istnienia Stanów Zjednoczonych obowiązywaá w
tym wzglĊdzie cenzus majątkowy, nieobcy takĪe republikom i parlamentarnym monarchiom
europejskim w wieku XIX. Heinlein w „Kawalerii kosmosu” prezentuje rozwiązanie odmienne: otóĪ prawa wyborcze przysáugują tym
tylko, którzy udowodnią swą gotowoĞü poĞwiĊ-
69
cenia zdrowia i Īycia w obronie spoáeczeĔstwa.
SáuĪba wojskowa jest, naturalnie, wyáącznie
ochotnicza. Panuje przy tym absolutny zakaz
dyskryminacji: dla kaĪdego znajdzie siĊ w armii poĪyteczne zajĊcie - na miarĊ jego fizycznych moĪliwoĞci. Dopóki bowiem trwa stan pokoju, nie o realną obronĊ zjednoczonej Ziemi
chodzi, a o manifestacjĊ zasady. Dobrze dostrzegá Heinlein zaląĪki spoáeczeĔstwa permisywnego w Ameryce lat piĊüdziesiątych; uwaĪny czytelnik zjadliwe uwagi w „Kawalerii kosmosu” wychwyci - a jednak byá to pod wieloma wzglĊdami Záoty Wiek Ameryki. Podatki
byáy bodaj najniĪsze w caáej powojennej historii USA, ale budĪet federalny notowaá nadwyĪkĊ. Problemy spoáeczne, jak na przykáad
rosnąca ĞwiadomoĞü obywatelska Murzynów
i ich walka o prawa obywatelskie, republikaĔska administracja umiejĊtnie maskowaáa i spychaáa na dalszy plan. PrezydenturĊ sprawowaá
wówczas Dwight Eisenhower, niekwestionowany wojenny bohater i narodowy przywódca. Dlatego teĪ zaufanie Heinleina do byáych
wojskowych naleĪy mierzyü miarą postaci takich jak George Marshall, szef sztabu US Army
w czasie II Wojny ĝwiatowej oraz architekt odbudowy Europy po zakoĔczeniu wojny, oraz
wspomniany Dwight D. Eisenhower, gáównowodzący siá sojuszniczych na Zachodzie, a nie
bohaterów poprzedniej wojny, jak na przykáad
odznaczonego ĩelaznym KrzyĪem II Klasy kaprala Adolfa Hitlera, lub kawalera Pour le
Merite (a to naprawdĊ nie byle co) asa lotniczego Hermanna Goeringa. Powtórzmy to raz
jeszcze: Heinlein pisaá swoją powieĞü w latach
piĊüdziesiątych, kiedy jeszcze moĪna byáo krytykowaü demokracjĊ, nie naraĪając siĊ na ostracyzm i zdecydowany atak zwolenników koĔca
historii. Nie da siĊ zaprzeczyü, Īe po roku 989
teza ta (jakkolwiek Francis Fukuyama opatrywaá ją z biegiem czasu rozlicznymi zastrzeĪeniami) nasuwaáa siĊ niejako sama. Nie sposób
odmówiü jej intelektualnej atrakcyjnoĞci, a jednak jest ona wyrazem daleko posuniĊtego optymizmu, jeĪeli juĪ nie naiwnoĞci; przekonania,
Īe stan nam odpowiadający bĊdzie trwaá tak
dáugo, jak sobie bĊdziemy tego Īyczyli.
Przejawem podobnego wishful thinking jest
odbywająca siĊ w tych dniach (26-27 czerw-
70
ca) w Warszawie konferencja „Ku wspólnocie
demokracji”. Podobno JE Pan Premier Jerzy
Buzek powitaá jego uczestników nazywając ich
solą demokracji. Bleh. Sekretarz stanu USA
Madelaine Albright, wykáadowca wielu uniwersytetów w USA Benjamin Barber, George
Soros, Francis Fukuyama i podobne im autorytety, niewiele mają wspólnego ze spoáeczeĔstwem obywatelskim w rozumieniu zaprezentowanej wczeĞniej „utopii” Clancy’ego... poza
tym, Īe stanowią elity, które nim sterują, albo
chociaĪ chciaáyby sterowaü. Jakkolwiek nie
zgadzam siĊ w wielu sprawach z tezami Lecha
JĊczmyka, nie mogĊ siĊ oprzeü wraĪeniu podzielanemu przez tego wspaniaáego publicystĊ, Īe ponadnarodowe elity niechĊtnie ustĊpują choüby cząstki wáadzy, jaką sobie nadaáy
mocą samozwaĔczego wypowiadania siĊ w
imieniu tak zwanej spoáecznoĞci miĊdzynarodowej. Pani Albright mówiáa w Warszawie o
Ğwiatowych przywódcach: muszą (...) wzmacniaü uczestnictwo ludzi w spoáeczeĔstwie obywatelskim. Jak pisaá Janusz Korwin-Mikke:
Nowa Klasa to przede wszystkim najwyĪszej
klasy intelektualiĞci, którym do gáowy nie przychodzi, Īe wyrządzają nam krzywdĊ... MuszĊ
tutaj zaznaczyü, Īe cieszĊ siĊ w pewnym stopniu, Īe rodzaj miĊdzynarodowej ĞwiadomoĞci
- jakkolwiek bardzo wybiórczej - istnieje w
ogólnoĞwiatowych mediach, bo pozwala zwróciü uwagĊ globalnej wioski na ogrom tragedii
dziejącej siĊ w zapomnianych normalnie zakątkach naszej planety. Kogo drĊczyáy koszmary po obejrzeniu dokumentu Crying Freetown
w CNN, ten wie, o czym mówiĊ.
JeĪeli wiĊc nie ustrój demokratyczny, to
jaki? We wspóáczesnej fantastyce naukowej nie
brak wizji diametralnie odmiennych od zwykáego i codziennego samozadowolenia gazetowych publicystów. ChcĊ zwróciü PaĔstwa
szczególną uwagĊ na Neala Stephensona; autor ten, choü niejako na marginesie, od interesującej nas tutaj tematyki nie stroni. „Zamieü”
i „Diamentowy wiek” tego autora prezenują
konsekwentnie doktrynĊ libertarianizmu. Precz
z paĔstwem! Rozlega siĊ tam miáa mojemu sercu teza, i naleĪy tylko wyjaĞniü, na czym ten
swoisty anarchizm polega.
Etatystyczna koncepcja paĔstwa opiekuĔ-
czego, nawet w ograniczonym wydaniu amerykaĔskim, ulega wreszcie kolapsowi: regionalne wspólnoty przejmują wszelkie prerogatywy PaĔstwa; zaczyna panowaü naprawdĊ
wolny rynek, áącznie z funkcjami tradycyjnie
rezerwowanymi paĔstwu, jak wymiar sprawiedliwoĞci, policja, obrona, opieka spoáeczna.
KaĪdy przystĊpuje po prostu do tej wspólnoty,
która najbardziej odpowiada jego upodobaniom i przekonaniom. Nikt nie decyduje za
Ciebie: konsekwencje Twoich wyborów odbijają siĊ na Twojej skórze. Czy byliby PaĔstwo
w stanie udĨwignąü ciĊĪar tego wyboru? Czy
konieczna jest katastrofa - finansowa zapewne
- dzisiejszych paĔstw?... Pytania bez odpowiedzi; jednakowoĪ Stephenson jest autorem SF,
nie futurologiem, i nie z prawdopodobieĔstwa
ziszczeĔ winniĞmy go rozliczaü, ale z wewnĊtrznej logiki utworu. Ta jest nieco odmienna w „Zamieci” i w „Diamentowym wieku”.
W tej pierwszej powieĞci obowiązuje bohaterów zasada personalizmu: kto przynaleĪy
do danej grupy, ten kieruje siĊ jej zasadami i
prawem, gdziekolwiek siĊ nie znajdzie. Dana
wspólnota rozszerza swój zasiĊg dzieki franszulatom, czyli rodzajowi przedstawicielstw.
PlacówkĊ Nowej Sycylii, Narkolumbii, Wielkiego Hongkongu Pana Lee zakáada siĊ na zasadach zbliĪonych do otwierania nowego
McDonalds`a dzisiaj; dysponujesz odpowiednią gotówką i zobowiązujesz siĊ do przestrzegania korporacyjnych reguá - zapraszamy! W
zamian za odpowiednią prowizjĊ otrzymujesz
prawo do posáugiwania siĊ znakiem firmy. Na
tym w uproszczeniu zasadza siĊ umowa franchisingu, i chwaáa táumaczowi ksiąĪki, JĊdrzejowi Polakowi, za zgrabny neologizm „franszulat” - kojarzący siĊ dodatkowo z konsulatem. Franszulaty rozrzucone są po caáym kraju, o którym wáaĞciwie moĪna powiedzieü, Īe
istnieje juĪ tylko jako kategoria geograficzna.
Dlatego „swoich” moĪesz znaleĨü wszĊdzie.
Organizacja tych minispoáecznoĞci nie ma
oparcia w jakimĞ konkretnym terytorium.
TrochĊ inaczej juĪ w „Diamentowym wieku”. PowieĞü ta ukazuje Ğwiat bardziej zaawansowany technologicznie, a i w wyĪszym stopniu zorganizowany politycznie. O ile w czasach, w których rozgrywa siĊ akcja „Zamieci”,
Wielkie SpoáeczeĔstwo znajduje siĊ jeszcze w
fazie postpaĔstwowej anarchii, to póĨniejsza
powieĞü Stephensona prezentuje nam Ğwiat, w
którym zapanowaá juĪ porządek spontaniczny,
efekt ewolucji kulturowej, o jakiej pisaá Fryderyk von Hayek. SpoáecznoĞci, takie jak na
przykáad Neowiktorianie, silniej osadzone są
w okreĞlonym terytorium, tworząc klawy - o
zróĪnicowanej zresztą wielkoĞci. Nie wszystkie miasta, dzielnice itp. przypisane są jakiejĞ
grupie; istnieją zresztą takĪe „normalne” paĔstwa, przede wszystkim tam, gdzie nie zakorzeniáa siĊ „zachodnia” myĞl polityczna liberalizmu. Konfrontacja konfucjaĔskich Chin z
gromadą plemion nie moĪe siĊ zakoĔczyü dobrze dla tych ostatnich, powiada Stephenson, i
przyczyna tkwi nie tylko w dysproporcji siá,
ale takĪe w ich zorganizowaniu. Nie wolno teĪ
lekcewaĪyü determinacji i przygotowania Chin
do pogwaácenia postanowieĔ Wspólnego Protokoáu Ekonomicznego.
Wspólny Protokóá Ekonomiczny, w skrócie WPE, jest w Ğwiecie „Diamentowego wieku” zbiorem pierwotnych norm i wartoĞci („systemowych”), które umoĪliwiają w ogóle jego
trwanie. Dla libertarnego Wielkiego SpoáeczeĔstwa charakterystyczne jest istnienie dwóch wiĊzi: miĊdzy jednostką a caáym spoáeczeĔstwem,
oraz miĊdzy jednostką a jej wáasną wspólnotą.
Jak pisze o libertarianach konserwatywny filozof Ryszard Legutko: Ich argument brzmi tak:
jeĞli uznamy nienaruszalnoĞü prywatnej wáasnoĞci oraz autonomiĊ jednostki, uzyskamy moĪliwoĞü osiągniĊcia innych wartoĞci, nawet tych,
które tradycyjnie wydawaáy siĊ byü sprzeczne z
liberalną hierarchią; odwrotny porządek nie jest
moĪliwy. Neal Stephenson rozsądnie dodaje w
„Zamieci” dwie dodatkowe zasady: zachowanie reguá ekologicznych oraz swobodny dostĊp
do informacji. Nakaz poszanowania Ğrodowiska naturalnego musi byü egzekwowany przez
caáe libertarne spoáeczeĔstwo, poniewaĪ szkody powstaáe wskutek naruszenia Ğrodowiska stanowią w wiĊkszoĞci koszt zewnĊtrzny, ponoszony przez wszystkich (przynajmniej potencjalnie)
czáonków Wielkiego SpoáeczeĔstwa. Ryzyko, Īe
koszty te zostaną przerzucone przez poszczególne spoáecznoĞci na wszystkie pozostaáe, jest
na tyle duĪe, Īe uzasadnia wprowadzenie odpo-
7
wiednich reguá do swoistego paktu spoáecznego, jakim bĊdzie na przykáad WPE. Natomiast
peány i nieskrĊpowany dostĊp do informacji
umoĪliwia peáne, modelowe funkcjonowanie
wolnego rynku, jednakĪe - jak podkreĞla Milton Friedman - naleĪyte poinformowanie wszystkich partnerów spoáecznych stanowi warunek
pozwalający na organizowanie na zasadzie wolnego wyboru jednostki takĪe innych, poza gospodarką, dziedzin Īycia spoáecznego. Biorąc
pod uwagĊ bujny rozwój sieci elektronicznych,
wydaje siĊ zupeánie prawdopodobne, Īe to zaáoĪenie zostanie zrealizowane najszybciej.
Komunizm moĪe byü moralnie odraĪajacy
i politycznie niebezpieczny, ciągnie Legutko,
lecz enklawa komunistyczna moĪe bardzo dobrze istnieü w obrĊbie Wielkiego SpoáeczeĔstwa, które bĊdzie obejmowaáo równieĪ inne
enklawy grup nielibertarnych (...). KaĪdy czáonek libertarnego spoáeczeĔstwa musi wiĊc byü
przygotowany na akceptacjĊ wielokulturowoĞci. I rzeczywiĞcie, egzystują u Stephensona
klawy komunistyczne. W „Zamieci” funkcjonują wspólnoty o ewidentnie przestĊpczym
rodowodzie, nie tylko Cosa Nostra, ale i narkotykowe kartele. Pod warunkiem przestrzegania
przyjĊtych reguá mają one równe prawa ze
wspólnotami religijnymi etc. W „Diamentowym
wieku” Wspólny Protokóá Ekonomiczny uznaje równą pozycjĊ kaĪdego stowarzyszonego plemienia, gromady, zarejestrowanej diaspory, grupy kwazinarodowej z prawami obywatelskimi,
suwerennego paĔstwa czy innej formy kolektywu dynamicznego bezpieczeĔstwa.
WewnĊtrzna organizacja kaĪdej z tych elementarnych grup jest w zasadzie obojĊtna; jasne, Īe na zasadach demokratycznych bĊdą
funkcjonowaáy tylko niektóre, a prawdopodobnie nawet mniejszoĞü z nich. W poszukiwaniu
stabilnych modeli spoáecznych musimy uciec siĊ
do przykáadów wieku dziewiĊtnastego, powiada Hackworth, naleĪący do restrykcyjnej gromady Neowiktorian bohater „Diamentowego
wieku”. Obowiązuje go zatem podwójna lojalnoĞü: poszanowanie wartoĞci i hierarchii wáasnej grupy, a jednoczeĞnie zgoda na zasady konstytuujace Wielkie SpoáeczeĔstwo. W ostatecznej konsekwencji libertarianie muszą wiĊc zgodziü siĊ z pewną odmianą kulturowego relatywizmu. ĝwiat Nozicka czy Friedmana nie miaá
zwyciĊstwa w sporze o idee, gdyĪ skonstruowany on zostaá wáaĞnie po to, by nie dopuĞciü do
czyjegoĞ zwyciĊstwa,pisze Legutko.
72
Pytanie, czy Ğwiat taki mógáby w rzeczywistoĞci funkcjonowaü. Wcale nie musi byü tak,
jak twierdziá von Hayek; kulturowa ewolucja
niekoniecznie musi podąĪaü w stronĊ wolnoĞci.
Pogląd taki kwestionowany jest przez krytyków
von Hayeka (np. przez Johna Graya) nawet w
odniesieniu do samorzutnego wyksztaácania siĊ
wolnego rynku w gospodarce, o wolnoĞci politycznej juĪ nie wspominając. Wizja literacka pozostaje jednak wizją literacką, i trzeba tu koniecznie powtórzyü, Īe prawdopodobieĔstwo jej
ziszczenia nie ma nic do oceny przywoáywanych
przeze mnie powieĞci Stephensona. Obie ksiąĪki staáy siĊ literackimi wydarzeniami, obie teĪ
otrzymaáy w Polsce nagrodĊ SFinksa dla najlepszej zagranicznej powieĞci fantastycznej.
Wraz z omawianymi wczeĞniej „Dekretem”
Toma Clancy oraz „Kawalerią kosmosu” Roberta Heinleina, wydaáy mi siĊ interesującą ilustracją pewnych politycznych koncepcji, których
ukazanie byáo moĪliwe wáaĞnie w konwencji SF.
DoĞwiadczenia wieku dwudziestego, dwa totalitaryzmy, dwie wojny Ğwiatowe - wszystko to
sprawiáo, Īe pisarze SF kierowali swoją uwagĊ
wáaĞnie na niebezpieczeĔstwa tego typu. Powstawaáy wielkie antyutopie, pisano teĪ o zagroĪeniu religijnym fundamentalizmem. Tymczasem niezbadana przyszáoĞü moĪe okazaü siĊ
duĪo ciekawsza i róĪnorodna; nie trzeba mnoĪyü juĪ wizji totalitaryzmów. Pomysáów na nietuzinkową fantastykĊ polityczną moĪna teĪ szukaü w przeszáoĞci; ileĪ historii alternatywnych
moĪna napisaü czerpiąc pomysáy jedynie z tego
stulecia. Wypada wiĊc Īyczyü tylko sobie nastĊpnych dobrych ksiąĪek.
Tom Clancy, Dekret, t. -3, (fatalnie) táum.
Krzysztof Wawrzyniak, wyd. AiB 997
Robert Heinlein, Kawaleria kosmosu, táum.
Irena LipiĔska, Amber 994 (Mistrzowie SF)
Neal Stephenson, Diamentowy wiek, táum. Jedrzej Polak, Zysk i S-ka 997 (Kameleon)
Neal Stephenson, Zamieü, táum. JĊdrzej Polak, Zysk i S-ka 999 (Kameleon)
Ryszard Legutko, SpoáeczeĔstwo jako dom towarowy, w: „Filozofia liberalizmu” pod red. Józefa Tarnowskiego, wyd. Oficyna Liberaáów 993
Wszystkie prezentowane opinie i poglądy
pochodzą od autora i nie muszą siĊ pokrywaü
z poglądami redakcji jako caáoĞci, zdaniem poszczególnych redaktorów, ani wreszcie stanowiskiem Klubu Fantastyki „Druga Era”.
Piz
ze, precle, generacje
Pizze,
z Macie
jem PParowskim,
arowskim, red. nacz. „NF” rozmawia W
ojciech Szyda
Maciejem
Wojciech
Z twoją osobą wiąĪe siĊ kilka teorii, które funkcjonują w jĊzyku krytycznym wypracowanym przez polską fantastykĊ. Najsáynniejsza, i bodaj najbardziej kontrowersyjna, to teoria
generacji. MoĪna jej zarzuciü na przykáad szeregowanie autorów wedáug odgórnego kryterium daty urodzenia, przypinanie etykietek, szukanie na siáĊ związków miĊdzy pisarzami,
których wraĪliwoĞü i wyobraĨnia jest przecieĪ odmienna...
Teoria generacji uchodzi za kontrowersyjną wĞród máodych autorów, bo mają wraĪenie, Īe
pozbawia ich indywidualnoĞci. I wĞród krytyków (autorów-krytyków), którzy udając, Īe ją zwalczają, powtarzają moje ustalenia wáasnymi sáowami, co áatwo stwierdziü porównując moje posáowie do “Trzeciej Bramy” (987) z Ziemkiewiczowym do “Jawnogrzesznicy” (99). Nie jestem
twórcą teorii generacji, powtarzam pewne spostrzeĪenia za Wyką i jego ksiąĪką “Pokolenia literackie”, rzutując rzecz na Ğrodowisko fantastów. KaĪdy czas ma swoje wyzwania i obsesje, mody i
cenzorskie ograniczenia, to siĊ przegląda w prozie. Ja nie standaryzujĊ wraĪliwoĞci, osobowoĞci;
stwierdzam tylko, Īe statystycznie pisarzy pierwszej generacji na przykáad zajmowaáa gáównie kwestia
wojny atomowej i kosmosu, a dla trzeciej i czwartej waĪniejszy byá dylemat politycznej wolnoĞci i
problematyka religijna. Kiedy siĊ ma tyle lat co ja, widaü Īe pewne teksty są niedzisiejsze, a inne na
czasie, Īe to jest w stylu lat 60-tych a tamto na przykáad ewokuje záudzenia wczesnej epoki gierkowskiej. W Polsce prozaicy SF byli ciĊci na pokolenia doĞü równo i systematycznie – PaĨdziernikiem 56, Marcem 68, Grudniem 70, sierpniem 80, grudniem 8...
W którymĞ z „Lapidariów” KapuĞciĔski mówi wrĊcz, Īe ostatnio czas przyspiesza, doĞwiadczenia (urazy, nadzieje, emocje) zmieniają siĊ báyskawicznie i ludzie których róĪni 5 – 6 lat mają
juĪ zupeánie inne osobowoĞci, wspomnienia, kompleksy. Oto teorii generacji wymiar spoáeczny,
nie trzeba w ogóle literatury, Īeby badaü ten problem. MoĪna by zająü siĊ psychoanalizą albo
snami. To teĪ wyjdzie. Wyka nie byá osáem. KapuĞciĔski nie jest osáem; ja teĪ próbujĊ utrzymaü
intelektualny standard i nie traktujĊ teorii matematycznie, po doktrynersku, to tylko przeciwnicy
dorabiają mi gĊbĊ upraszczacza. W posáowiu do „Miáosnego dotkniĊcia nowego wieku” teoria
wyáoĪona jest na tyle luĨno i przejrzyĞcie, Īe nie ma do czego siĊ przyczepiü.
Czy piąta generacja – pokolenie Soboty, Janusza, Dukaja – to ostatnia wartoĞciowa formacja pokoleniowa? Czy moĪna juĪ mówiü o generacji szóstej?
Nigdy w kulturze nie wolno wieszczyü definitywnych koĔców, zgonów, ostatecznych upadków wartoĞci. Są przypáywy, odpáywy, na przykáad Koáodziejczak, ĩerdziĔski (teĪ z piątki) robią
fantastykĊ bliską kosmicznej, której nigdy nie faworyzowaáem, czasem mówiáem wrĊcz, Īe siĊ
wyczerpaáa. No wiĊc wyczerpaáa siĊ w filmach takich jak „Supernowa” i „Pitch Black”, ale
oĪywa u Simmonsa i podobno w „Galaxy Quest”. Generacja szósta ... nie wiem. DoĞwiadczenie
ostatnich lat to zacháyĞniĊcie siĊ rynkiem, a rozczarowanie masą, polityką, sytuacją kulturowej
wolnoĞci, w której koncentrujemy siĊ na pokusach nie wartoĞciach. Klująca siĊ generacja szósta
albo to skontestuje, albo zaakceptuje, bĊdzie wiĊc mieü jako zbiorowoĞü oblicze Janusowe. PrzewagĊ w tej generacji mogą tez uzyskaü konsumenci nad twórcami (takie czasy, taka sytuacja
wydawnicza) ale szóstka moĪe równie dobrze okazaü siĊ generacją twórców w internecie – ostro
prowadzona na Zajdla’2000 Antonina Liedtke moĪe siĊ wiĊc staü pierwszym liderem tej nowej
generacji. Nie rozumiem zachwytów nad jej „CyberJoly Drim”, ale Dukaj któremu wierzĊ jako
czáowiekowi i twórcy, twierdzi, Īe Zajdel jest tu prawdopodobny i bĊdzie wielce sprawiedliwy.
W przeciwieĔstwie do udanych dialogów miĊdzy cywilizacjami, które Koneczny wyklucza, dialog miĊdzy generacjami jest jak widaü moĪliwy.
Czy w fantastyce znalazáa odbicie mentalnoĞü pokolenia X, jak to miaáo miejsce w literaturze
73
gáównego nurtu, czy muzyce rockowej (styl grunge)?
Generacja X podobnie jak partia X to nie jest moja
specjalnoĞü. To coĞ bezpostaciowego, bez wyrazu, enigmatycznego. W fantastyce to siĊ chyba nie sprawdza.
Dwie kolejne teorie Macieja Parowskiego to teoria pizzy i precla (obwarzanka). Czy mógábyĞ przybliĪyü naszym czytelnikom, co kryje siĊ pod tymi zabawnymi
okreĞleniami?
Podsumowaáem kiedyĞ áączne nakáady, jakie mają w Polsce szansĊ osiągnąü tomik krytyczny, album malarski, ksiąĪka
o kinie SF, powieĞü SF, komiks... i wychodziáo mi jakieĞ 05 tysiĊcy. Nowa Fantastyka, która jest tym wszystkim po
trosze ma nakáad czterokrotnie wiĊkszy. Oto i teoria pizzy:
moĪesz w ciągu roku ani razu nie kupiü oliwek, czy Ğledzików anchois, a kilka czy kilkanaĞcie razy spoĪyjesz je w
pizzy. Nie kupujesz plastyki SF, nie znajdziesz w ksiĊgarni
pracy o fantastycznym kinie, ale nabywasz tĊ ksiąĪkĊ na raty
w swoim piĞmie... Polska (fantastyka) jest jak obwarzanek
– to z kolei powtórzyáem po Piásudskim – on podobno twierdziá, Īe wszystko co w Polsce wielkie,
znaczące, urodziáo siĊ na obrzeĪach, na Kresach. Na przykáad Piásudski wáaĞnie, czy trzej nasi
Wieszczowie; Mickiewicz zdaje siĊ nigdy w Warszawie nie byá. Podobnie w NF. Dziaá krytyki,
dziaá prozy – oczywiĞcie nie wyáącznie – obsáugują autorzy zewnĊtrzni, pozastoáeczni. I znowu,
podobnie jak teoria generacji, to nie byáa przedustawna doktryna, tylko wynik obserwacji. A w
sensie polityki redakcyjnej polegaáo to i polega na otwarciu siĊ na wszystko, co wartoĞciowe; NF
nie jest pismem jednej koterii, próbuje nie byü.
Do pisania fantastyki potrzebna jest wyobraĨnia. Skáadają siĊ na nią mentalne záoĪa pomysáów, wraĪliwoĞci i kreacyjnych talentów. Bez wyobraĨni autor byáby tylko sprawnym rzemieĞlnikiem. Z tego, co pamiĊtam, wyróĪniasz kilka rodzajów wyobraĨni: czystą, plastyczną, inĪynieryjną...
Na seminarium w GdaĔsku (bodaj w 988 roku) robiáem porównanie wyobraĨni naukowej i
artystycznej, mitologicznej. Jeden patrzy w gwiazdy i widzi tam materialne obiekty, jak Newton,
Gaileusz, Wolszczan, a ktoĞ inny postrzega astrologicznie stwory mitologiczne. Istnieją dziesiątki typów wyobraĨni – spoáeczna, plastyczna, przestrzenna, emocjonalna, wyobraĨnia w walce na
piĊĞci i ta jaka uruchamiamy nad szachownicą, wyobraĨnia kierowców i ... redaktorów. To temat
na dáugi esej, który byü moĪe napiszĊ.
SpoĞród najmáodszych czytelników “NF” maáo kto zdaje sobie sprawĊ, Īe masz na koncie
powieĞü („Twarzą ku ziemi”), zbiór opowiadaĔ („Sposób na kobiety”) oraz sporo innych
nowel (np. publikowanych w „Spotkaniach w przestworzach”). Co byáo przyczyną zaprzestania przez ciebie pisarskiej aktywnoĞci?
Zestarzaáem siĊ. Wypaliáy siĊ we mnie pomysáy i wola bycia literatem. DuĪe satysfakcje autorskie uzyskiwaáem jako cotygodniowy felietonista „Politechnika” (969 – 8), jeszcze jak student
drukowaáem opowiadania w „ĩyciu Warszawy”, „Na przeáaj”. MyĞlĊ, Īe jestem niezáym krytykiem, wkáadam w to duĪo pracy i serca. Natomiast proza, cóĪ, nie tak áatwo wchodziü na scenĊ z
wáasną prozą, kiedy siĊ odkrywa kolejno dla pisma Baranieckiego, Sapkowskiego, Dukaja, Huberatha, BiaáoáĊcką, „NotekĊ”... Polska kultura ma ze mnie wiĊcej poĪytku jako redaktora, niĪ jeszcze
74
jednego autora. Poza tym napisaáem w koĔcu w spóáce z Rodkiem i Polchem „Funky Kovala”.
Jestem zaspokojony, na liĞcie moich priorytetów wydanie kolejnej ksiąĪki wáasnej nie zajmuje zbyt wysokiej pozycji, choü chciaábym, na przykáad, dopisaü trzy zeszyty Kovala. Kiedy
byáem máody i zapalczywy (choü nigdy nie byáem tak zaĪarty jak niektórzy dzisiejsi autorzy) teĪ
byáoby mi taką rezygnacjĊ zrozumieü.
Obejmując posadĊ szefa dziaáu polskiego w „F”, a póĨniej dodatkowo redaktora naczelnego w
„NF” – staáeĞ siĊ, jak sam o sobie mówisz, „sáugą literatury”. Jakie to uczucie: przestaü pisaü, a
jednoczeĞnie nawiązaü kontakt z tysiącami autorów przysyáającymi swoje teksty do redakcji?
W podtekĞcie tego pytania tkwi domniemanie jakiejĞ tragedii, a w kaĪdym razie dramatu. Ja
nie przestaáem pisaü, przestaáem tylko pisaü prozĊ. Nie cierpiĊ, nie zagryzam palców, udane
teksty debiutantów i sprawdzonych autorów dostarczają mi radoĞci jako czytelnikowi i redaktorowi, który ma co daü do numeru. Te udane teksty budują mnie teĪ jako wymownego, czytywanego
i cytowanego krytyka. Nie ma dramatu, jest radoĞü odkrywania, nazywania, wreszcie – kurczĊ –
lansowania. WiĊkszoĞü waĪnych spostrzeĪeĔ dotyczących polskiej fantastyki, o jej generacyjnoĞci,
odkryciu tematyki religijnej (póĨniej demonicznej), o odkryciu Ğwiata polskich realiów i nazwisk,
o Sapku jako twórcy nie wyáącznie werystycznym, lecz równieĪ postmodernistyczny (w stylu Eco)...
poczĊáa siĊ w mojej gáowie podczas posiedzeĔ nad maszynopisami. DziĊki kontaktom z tysiącami
autorów mogáem napisaü „Czas fantastyki”, ksiąĪkĊ waĪną dla mnie i dla nich. DziĞ wolĊ dobrą
krytykĊ, inteligentną eseistykĊ, w ksiĊgarni rĊka sama mi leci ku tego typu rzeczom, nie ku prozie
– wiĊc nawet od czytelniczej strony nie postrzegam swego zajĊcia jako gorszego.
Czy jest szansa, Īe jeszcze kiedyĞ przeczytamy opowiadanie lub powieĞü Macieja Parowskiego?
Jest taka szansa. Mam na przykáad wraĪenie, Īe mógábym rozwinąü w mikropowieĞü opowiadanko sprzed osiemnastu lat „PomóĪ swojej gwieĨdzie”. Do dziĞ bardzo je lubiĊ, choü zdaje siĊ
jestem w mniejszoĞci.
Inne pole twojej aktywnoĞci to komiks. “Funky Koval”, “WiedĨminy”, “Naród wybrany”
– skąd bierze siĊ twoja fascynacja jĊzykiem komiksu? CzĊsto zarzuca siĊ komiksowi pewien
prymitywizm... I jeszcze jedno: czy zgodzisz siĊ z tezą, Īe komiks jest sztuką poĞrednią miĊdzy filmem a literaturą?
JeĞli zarzucaáem nawet komiksom pewien prymitywizm, to pewnie nie swoim. Napisaáem o
komiksie parĊ szkiców, eksponując ich swoistoĞü, artystyczną suwerennoĞü. Przy wymyĞlaniu
kolejnych obrazków, plansz, przy ukáadaniu historii „pod obrazek” pracują inne partie gáowy niĪ
przy prozie. Nigdy na przykáad nie umiaábym pisaü opowiadania w tandemie. Komiks natomiast
to jest przygoda, zabawa, gra o czĊĞciowo innych szalonych reguáach, podczas której rysownicy
i scenarzyĞci nawzajem podbijają sobie bĊbenka. Najkrótsza definicja komiksu P. Szyáaka: Superbohater i Superáotr na arenie. Najkrótsza definicja Parowskiego: komiks, dusza na wierzchu... I tym siĊ gra, walką przerysowanych bohaterów ucieleĞniających dobro i záo, ale w sposób
przesadny, báazeĔski, psychopatyczny i psychodeliczny. Wcale tego wszystkiego nie wiedziaáem
wstĊpując do komiksowej rzeki w 982, ale miaáem tego intuicyjne przeczucie oglądając w ParyĪu A.D. 975 na Saint-Germaint dáugaĞne lady peáne komiksów (i pisząc w 97 roku do “Politechnika” swój pierwszy felieton o komiksie). W kinie i komiksie podobne są chwyty montaĪowe, elementy wizualnego jĊzyka; natomiast filozofia Ğwiata, bohatera i akcji potrafią byü juĪ
zupeánie odmienne. Stąd szczególny przypadek kina komiksowego, wywiedzionego ze Ğwiata
komiksu. „Heavy Metal”, „Dick Tracy”, „Batmany” Burtona – te filmy są bliĪsze komiksowi niĪ
kinu (nawet? zwáaszcza?) wielkiemu, jak „Obywatel Kane” czy choüby „Blade Runner”. Komiks
otwiera nowe, w stosunku do literatury i kina, pola gry (czasem wielce ciekawe i znaczące), za to
go kocham, zwáaszcza Īe dane byáo mi zagraü.
75
Ju› jesieni•!
specjalny numer
„Innych Planet
”!
Planet”!
Antologia opowiadaÍ autorów zwi•zanych z naszym fanzinem!
Od SF do fantasy, od polityki do psychotroniki, od realizmu magicznego do horroru!
Teksty profesjonalistów i
debiutantów!
Jacek Sobota, Andrzej Zimniak, Wojciech Szyda, Iwona Michaowska, Maciej Guzek, i inni.
Zamów ju› teraz, pod adresem:
adres redakcji
os. Piastowskie 85/37, 6-6 PoznaĔ
Druga Era polskiej fantastyki
zbli›a siÆ wielkimi krokami!
Daniel Kosse
os. Stare ‹egrze 79/2
6-249, PoznaÍ
albo telefonicznie:
06 8796625
060 959568
„Inne planety” to fanzin Klubu Fantastyki „Druga Era” dziaáającego
przy Akademii Ekonomicznej w Poznaniu
„Inne planety” redagują:
red. nacz.: Wojtek Szyda
red. d/s propagandy: Krzysztof Gáuch
sekretarz redakcji, skáad, wsparcie moralne: Piotr Derkacz
korekta i wsparcie estetyczne: Agnieszka Kaáasz, Beata Sobiáo
stali wspóápracownicy: Tomek R. Barczyk, Paweá Ostrowski, Jacek Sobota
Nakáad: 300 egzemplarzy, oddano do druku w lipcu 2000
Wydrukowano dziĊki uprzejmoĞci Akademii Ekonomicznej w Poznaniu
Autor rysunków: Piotr WoĞ
Num erdedykow any planecie Jow isz

Podobne dokumenty