Esej można przeczytać tutaj

Transkrypt

Esej można przeczytać tutaj
Przez Olsztyn każdego dnia, poza stu siedemdziesięcioma pięcioma tysiącami
zameldowanych mieszkańców, przewija się kilka (lub nawet kilkanaście) tysięcy ludzkich
mróweczek. Przemierzają codziennie nawet ponad sto kilometrów, by dostać się do serca
województwa, a mimo to wciąż jakby stoją w miejscu. Mróweczki przyjeżdżają i cały dzień
spędzają w pozornie uporządkowanym biurze, przyczyniając się w istocie do tworzenia
większego jeszcze chaosu. W drodze do pracy te małe istotki mijają inne, podobne sobie
stworzonka. Inne mrówki czasem patrzą z zaciekawieniem lub mierzą wzrokiem i oceniają
wartość
w hierarchii, wykonują przyjazne lub wrogie gesty, jednak najczęściej
bezrefleksyjnie mijają resztę roju – wszystkie te drobne interakcje zachodzą nierzadko między
nieznanymi sobie osobnikami, często pochodzącymi z różnych miast-mrowisk.
Skąd to wiem?
Sama jestem mróweczką.
Każdego dnia wraz z innymi mrówkami wysiadam z tego samego porannego pociągu
na Dworcu Głównym. Czasem myślę sobie, że obserwacja z oddali skupiska wysypujących
się przez małe drzwi istotek byłaby zapewne niesamowicie ciekawym widowiskiem. Tym
bardziej pociągający i nieco dziwaczny zarazem musi być widok, gdy odległe postaci ludzkie
(z daleka naprawdę nie do odróżnienia od mrówek!) poruszają się wszystkie w jednym
kierunku, pchane nawet nie siłą woli, czy ukrytego instynktu, a zwykłej rutyny.
To jest właśnie to, co czuje się każdego ranka podczas wysiadania z pociągu z
wypchanym książkami plecakiem – powiew rutyny. Wydaje się, że już nic nie jest w stanie
cię zaskoczyć. Na pamięć znasz zakamarki dworcowych tuneli między peronami, dobrze
wiadomo, którą drogą musisz udać się, by nie spóźnić się na lekcje, doskonale wiesz, które z
mijanych często mrówek masz szanse spotkać przy wyjściu z dworca. Często ludzie zadają mi
pytanie, czy to nie jest nużące i jaki w tym widzę sens.
Przez jakiś czas myślałam, że dobrze wiem. Że w tym wszystkim chodzi po prostu o
to, że chcę mieć dobre wykształcenie, że wieczny rozwój jest nadrzędnym celem. Teraz,
kiedy o tym myślę, dociera do mnie, że to chyba nie jedyny powód. Lepszym stwierdzeniem,
byłoby, że robię to, bo, jak każdy zresztą, potrzebuję zmian. To nie potrzeba rozwoju jest
głównym motorem, napędzającym całe to szaleństwo, tylko potrzeba zmian ukryta często
gdzieś na dnie umysłu każdego z nas i często ujawniająca się w nieoczekiwanym momencie.
Może zabrzmi to nieco zbyt pompatycznie i zbyt górnolotnie, ale każdy z nas ma, a
przynajmniej chciałby mieć, coś z Odysa. Każdy z nas chciałby odbywać wielką wędrówkę
życia w jakiś ciekawszy, oryginalniejszy i śmielszy sposób niż inni.
1
Sens historii Odyseusza świetnie ujął w swoim krótkim wierszu Leopold Staff.
Mityczny bohater staje się wzorem takiej wędrówki, a na jego przykładzie podmiot liryczny
uosabiający mądrość, daje nam pewne wskazówki, przybliżając nam historię Odysa, ale
poniekąd też i naszą własną.
„O to chodzi jedynie,
By naprzód wciąż iść śmiało,
Bo zawsze się dochodzi
Gdzie indziej niż się chciało.”
Niesamowicie prawdziwe. Kilka lat temu przecież do głowy by mi nie przyszło, że
będę codziennie wsiadała do tego samego pociągu, by dojechać przed ósmą do Olsztyna, a
nieocenionym kompanem codziennych wojaży stanie się człowiek, którego po pierwszym
spotkaniu, jeszcze w poprzedniej szkole, uznałam za niezwykle irytującego. Wszyscy
tworzymy sobie plany na przyszłość, oczekujemy powodzenia w dziedzinach, które
wybraliśmy jako jedyne słuszne drogi rozwoju, a przecież wystarczy byle sztorm... Byle
sztorm, by zboczyć z kursu i zamiast na Itace znaleźć się między Scyllą i Charybdą i odkryć
w sobie nowe zdolności wychodzenia z niemożliwych do przejścia tarapatów.
Rozwój i wędrówka. Może tak naprawdę to jedno i to samo?
Nie poruszam się zbyt szybko, powolny ze mnie Odys (choć dotoczenie się do wyjścia
zajmuje mi mniej niż dwadzieścia cztery lata). Po prostu nie znoszę i nie uznaję żadnej formy
pośpiechu. Z tego powodu opuszczam dworzec przez furtkę na pierwszym peronie jako jedna
z ostatnich.
Przechodzę przez tę samą furtkę (będącą właściwie przerwą w ciągłości płotu, a nie
fizyczną bramką) prawie od dwóch lat. W tym czasie wiele razy usłyszałam pytanie o
celowość całego tego szaleństwa, zarówno u siebie, jak i tu w Olsztynie.
A może Olsztyn, to „u mnie”?
Kiedy podejmuje się decyzję o tym, że dotychczasowy dom staje się jedynie
noclegownią i przechowalnią wszystkich gratów, to trzeba liczyć się z tym, ze co nieco w
życiu się zmieni. Całkowicie zmienia się towarzystwo, rewiduje się własne poglądy, żyje w
oddaleniu od miejscowych afer w „noclegowni”, ale tak naprawdę nigdy nie jest się częścią
nowego roju.
Jestem intruzem, nawet, jeżeli nieatakowanym, to jednak intruzem. Nie chodzi o to, że
Olsztyn jest środowiskiem hermetycznym, do którego nikt nie ma dostępu, ale jednak czuję,
że nie jestem stąd. Wszystkich ludzi, którzy żyją tu od urodzenia, łączy przecież tak wiele.
Wychowali się tu, przeżywali kolejne wzloty i upadki, od lat bawią się tu i smucą, to tu
2
wrastali w społeczeństwo. Co mnie z nimi łączy? To, że podobnie jak oni spędzam osiem
godzin dziennie w tej samej szkole?
Jestem obcym. Już starożytni Grecy ukuli termin xenoi – „gościa” żyjącego w danym
polis, ale nie pochodzącego z niego. W polis, do którego taki xenoi przybywał, nie miał prawa
decydowania o losach miasta-państwa. Nie nabywał tych praw nawet po wielu latach i
wrośnięciu w życie społeczności. Po prostu zawsze był gościem.
Co więc znaczą moje marne dwa lata codziennych kontaktów z Olsztynem i częściowe
wciągnięcie mnie w jego sprawy? Może pisząc to wszystko, zbytnio sobie folguję, a w
dodatku zbaczam z tematu – jak na razie wychodzi przecież na to, że Olsztyn to nie jest moje
miasto!
Z drugiej strony, nie mogę też już czuć się integralną częścią mojego miasta
rodzinnego. Wiele się tam zmienia, a ja zawsze dowiaduję się o nowinkach ostatnia. Wieki
nie widziałam tylu ważnych dla mnie osób! Wychowałam się tam, mieszkam tam, a jakby w
ogóle mnie tam nie było.
„Tam” – a może jednak „tu”?
W podobnej sytuacji jest się jakby zawieszonym między dwoma światami. Jest się w
dwóch miejscach na raz, czyli tak naprawdę jest się nigdzie. Idea „małej ojczyzny” staje się
dość rozmyta. Z jednej strony jest ten klasyczny jej wariant, miejsce, gdzie dorastaliśmy i z
którym łączy nas najsilniejsza więź emocjonalna, z drugiej strony jest miejsce, które jest
naszym „tu i teraz” i którego sprawy nie są nam całkowicie obojętne.
Gdy zaczynam zastanawiać się, dlaczego to taka trudna i dziwna sytuacja, z pomocą
przychodzi mi nauka i odkryte prawidła rządzące życiem w społeczeństwie.
Każdy z nas ma potrzebę identyfikacji. Można oczywiście wyróżnić wiele „stopni”
przywiązania do danej sprawy, ale ktokolwiek twierdzi, że do niczego i nikogo się nie
przywiązuje – po prostu kłamie. Każdy ma swojego „konika”, swoje oczko w głowie. Dla
jednego będzie to rodzina, dla innego hobby, dla kogoś może to być miasto, a w Olsztynie
znalazła by się grupa osób, które wolałyby wbić się w niebiesko-biały szalik i kibicować
Stomilowi na meczu. Generalnie zasada jest jedna – jeżeli z czymś się naprawdę
identyfikujemy, to chcielibyśmy w tym uczestniczyć, mieć wpływ na to, czego sprawom
czujemy się oddani.
Stąd chyba biorą się moje rozterki – z identyfikacji z dwiema „rzeczami” w tej samej
kategorii, które pozornie się wykluczają. Na co dzień żyję w Olsztynie, biorę udział w jego
życiu kulturalnym, zaczynam się z nim nawet na swój sposób zżywać, ale jednocześnie
sprawy mojego rodzinnego miasta pozostają dla mnie czymś ważnym. Chciałabym mieć
3
jednocześnie wgląd w to, co dzieje się „tu” i „tam”, a przecież to niesamowicie trudne
orientować się w sprawach dwóch miast i jeszcze zabierać w nich głos.
Może rzeczywiście pozwalam sobie na zbyt wiele, może i tak jestem tu tylko gościem.
Twarze, które mijam w drodze do szkoły są dla mnie w większości obce – a
przynajmniej były na samym początku mojej przygody z Olsztynem. Poza szkołą nie
zawarłam wielu znajomości, ale mogę powiedzieć, że rozpoznaję kilka mróweczek, choć tak
naprawdę nie wyróżniają się zbytnio na tle całego roju.
Są dziewczyny z liceum plastycznego, które zawsze noszą wielkie teki z pracami i
szeleszczą długimi, aż po kostki, spódnicami. Jest grupa ludzi codziennie spieszących się
razem w tym samym kierunku. Jest pani, która od samego rana rozmawia przez telefon. Są
państwo, którzy każdego dnia rozstawiają przed swoim sklepem stragan z owocami.
Wreszcie, jest pan, którego nie znam, a któremu co rano mówię „dzień dobry”.
Z tym panem, to w ogóle jest dość ciekawa historia. Zaczęło się pewnego dnia, gdy
„uświadomiłam sobie”, że ten pan jest nauczycielem z mojej szkoły, który co prawda mnie
nie uczy, ale jednak przez szacunek do profesorów... Przez kilka dni witałam go na
Mickiewicza krótkim „dzień dobry”. Pan ten wydawał się nieco zdezorientowany, ale
pomyślałam sobie, że to przecież normalne – kojarzy mnie pewnie tylko z korytarza szkoły.
Po tych kilku dniach miałam okazję przyjrzeć się owemu nauczycielowi, za którego wzięłam
Bogu ducha winnego pana zmierzającego co rano w kierunku ulicy Kopernika. Ku mojemu
zaskoczeniu dostrzegłam, że pan, którego codziennie mijałam na Mickiewicza, choć dosyć
podobny do nauczyciela, z całkowitą pewnością jest zupełnie inną osobą. Nie jest to pierwsza
taka moja sytuacja, a jednak z pewnym zażenowaniem przyjęłam odkrycie, iż codziennie
mówiłam „dzień dobry” człowiekowi, którego zupełnie nie znam.
Następnego dnia także mijałam tego pana. Zanim znów powiedziałam „dzień dobry”
(ot, tak z grzeczności), to ów pan, odezwał się do mnie po raz pierwszy pełnym głosem –
zawsze odpowiadał półgębkiem (stało się jasne czemu, po dokonaniu przerażającego odkrycia
w szkole) – i pierwszy mnie przywitał.
I tak zostało. Oboje mówimy sobie „dzień dobry” na Mickiewicza. Ciekawa jestem
jednak, czy pan ten ma świadomość, że został wzięty za kogoś zupełnie innego, czy po prostu
przeze mnie wmówił sobie, że gdzieś już mnie widział, poza naszymi codziennymi
spotkaniami na Mickiewicza...
Ale tak to już jest w większym mieście – człowiek mija tylu ludzi, często tych
samych, że wydaje mu się, że wszystkich już zna, a mimo to zdaje sobie sprawę, że
anonimowość jest tu znacznie większa. Chociaż sami olsztyniacy twierdzą, że ich miasto to
4
„dziura”. Ja jednak odczuwam pewne różnice w zachowaniach ludzi, w ich sposobie bycia –
jest inaczej niż w mniejszym mieście, gdzie wszyscy naprawdę się znają, a plotka potrafi siać
zniszczenia znacznie większe, niż tu.
Przechodzę ostatnie kilkanaście metrów, wchodzę po schodkach, łapię za klamkę
ogromnych drzwi. Przechodzę przez nie i czuję się prawie jak w domu. Swoją drogą, kiedyś
(zanim zdałam sobie sprawę, jakie rachunki za ogrzewanie musiałabym płacić) moim
marzeniem było mieszkanie w zabytkowej rezydencji. Skoro czuję się prawie jak w domu
neogotyckim budynku z czerwonej cegły, to czy nie można stwierdzić, że poniekąd moje
marzenie się spełniło?
„Dom twój tam, gdzie serce twoje”. Nie tam, gdzie spędzasz więcej czasu, nie tam,
gdzie pracujesz, ale tam, gdzie twoje serce.
Czy moje serce jest w Olsztynie?
Na pewno nie całe – w końcu jestem tylko gościem, intruzem. Obserwatorem, który
wszystkiemu przygląda się nieco z boku. Mrówką, która pochodzi z innego mrowiska i
podgląda obyczaje swoich kuzynek, by później wcisnąć je w jakieś ramy i spisać na kartce.
Odysem, który ostatecznie nie wie, gdzie wyrzucą go sztormy zesłane przez Posejdona, a
wysepkę, na której się znalazł, traktuje jako chwilową przystań.
Czy więc Olsztyn jest moim miastem?
5

Podobne dokumenty