Z języka angielskiego przełożył Paweł Cichawa fragment

Transkrypt

Z języka angielskiego przełożył Paweł Cichawa fragment
fragment
Z języka angielskiego przełożył
Paweł Cichawa
Nota historyczna
Dwa tysiące lat temu dwaj pielgrzymi wyruszyli z Ziemi Świętej, żeby głosić dobrą nowinę. Święty Piotr podążył do Rzymu, by
tam zostać symbolicznym założycielem chrześcijaństwa zachodniego, a jego brat, święty Andrzej, powędrował do Grecji, gdzie został
symbolicznym założycielem chrześcijaństwa wschodniego. Przez
wieki Kościoły, które zapoczątkowali Piotr i Andrzej, pozostawały
w jedności, ale tysiąc lat temu nastąpił rozłam. Chrześcijanie na Zachodzie stali się katolikami, a zwierzchnictwo nad nimi objął papież,
następca świętego Piotra. Chrześcijanie na Wschodzie stali się prawosławnymi, uznając zwierzchnictwo następców świętego Andrzeja
i innych apostołów, tak zwanych patriarchów. Dzisiaj to dwa największe Kościoły chrześcijańskie na świecie. Między nimi funkcjonuje mała grupka tak zwanych katolickich Kościołów wschodnich,
których nie można jednoznacznie sklasyfikować, ponieważ zachowują wschodnie tradycje, ale też uznają zwierzchnictwo papieża.
Akcja tej powieści toczy się w 2004 roku, kiedy wolą umierającego papieża Jana Pawła II katolicyzm i prawosławie miały się ponownie zjednoczyć. Opowiada historię dwóch braci, z których jeden jest
księdzem Kościoła wschodniego, a drugi zachodniego.
Prolog
Mój syn ma zbyt mało lat, żeby rozumieć, czym jest przebaczenie.
Dorastając w Watykanie, nabrał przekonania, że sprawa jest całkiem
prosta: przed drewnianymi budkami w bazylice Świętego Piotra gromadzą się ludzie, oczekując na swoją kolej, raz na jakiś czas nad konfesjonałami zapala się na chwilę czerwone światełko, które oznacza,
że siedzący w środku księża skończyli z jednym grzesznikiem i są gotowi na kolejnego. Nie wolno dopuszczać, żeby sumienia się brudziły,
myśli sobie mój syn, skoro o wiele łatwiej je wyczyścić niż naczynia
kuchenne albo sypialnię. Dlatego ilekroć zbyt długo leje wodę do
wanny, rozrzuca zabawki na podłodze albo wraca z zajęć w ubłoconych spodniach, prosi o wybaczenie. Skrucha przychodzi mu równie
łatwo jak papieżowi błogosławieństwo. Do pierwszej spowiedzi mój
mały Peter pójdzie dopiero za dwa lata. Nie bez powodu musi czekać.
Dzieci nie rozumieją co to grzech, wina, wybaczenie. Duchowny
tak szybko odpuszcza grzechy zupełnie obcym ludziom, że mały chłopiec nie potrafi nawet sobie wyobrazić, jak trudno będzie mu kiedyś
wybaczyć wrogom. Albo przyjaciołom i najbliższym. Nawet jeszcze
nie podejrzewa, że czasem dobrzy ludzie nie potrafią wybaczyć samym sobie. Bo można rozgrzeszyć z największych nawet błędów, ale
niczego nie da się cofnąć. Mam nadzieję, że z unikaniem grzechów
Peter poradzi sobie lepiej niż ja i mój brat.
Urodziłem się do stanu duchownego. Mój wuj jest księdzem,
mój starszy brat Simon jest księdzem i mój Peter też pewnego dnia
księdzem zostanie, taką przynajmniej mam nadzieję. Nie sięgam pa9
mięcią do czasu, kiedy mieszkałem poza murami Watykanu. Peter nie
mieszkał poza nimi nigdy.
W oczach świata istnieją dwa Watykany: jeden to najpiękniejsze
miejsce na ziemi, świątynia sztuki i muzeum wiary; drugi jest niczym
kościelny bal samców, podczas którego starcy w sutannach grożą światu palcem wieczności. Wydaje się niemożliwe, żeby w którymkolwiek
z tych dwóch miejsc mógł się wychować mały chłopiec, a przecież
państwo watykańskie zawsze było pełne dzieci. Wszyscy je mają:
ogrodnicy papiescy, obsługa, gwardziści szwajcarscy. Kiedy ja byłem
dzieckiem, Jan Paweł głosił pogląd, że pensja powinna wystarczać na
utrzymanie, podnosił więc watykańskim pracownikom pobory z każdą kolejną gębą do wykarmienia, która się pojawiała w rodzinie. Na
terenie papieskich ogrodów bawiliśmy się w chowanego, z papieskimi
ministrantami kopaliśmy piłkę, a nad zakrystią w papieskiej bazylice
graliśmy w bilard. Wbrew naszej woli matki zabierały nas do watykańskiego supermarketu, a potem z ojcami jeździliśmy do watykańskiej stacji benzynowej albo watykańskiego banku. Nasza ojczyzna
ma powierzchnię niewiele większą od pola golfowego, ale robiliśmy
wszystko to, co każde inne dziecko. Simon i ja spędziliśmy dzieciństwo szczęśliwie. Normalnie. Od pozostałych chłopców w Watykanie
różniliśmy się tylko jednym: nasz ojciec był księdzem.
Ojciec był duchownym rytu greckiego, a nie rzymskiego, co oznaczało, że nosił długą brodę oraz inną sutannę, zamiast mszy odprawiał
świętą liturgię i mógł się ożenić przed przyjęciem święceń kapłańskich. Z lubością powtarzał, że my, katolicy obrządku wschodniego,
jesteśmy ambasadorami Boga, pośrednikami, dzięki którym Kościoły
katolicki i ortodoksyjny ponownie się połączą. Prawda jest tymczasem taka, że katolik obrządku wschodniego może się czuć co najwyżej
jak uchodźca na przejściu granicznym między dwoma supermocarstwami. Ojciec usiłował ukryć ciężar, jakim była dla niego ta sytuacja.
Na świecie jest miliard katolików obrządku rzymskiego i tylko kilka
tysięcy takich jak my, był więc jedynym żonatym księdzem w kraju
rządzonym przez mężczyzn żyjących w celibacie. Przez trzydzieści
lat inni księża patrzyli na niego z góry, kiedy zanosił papiery na watykańskie wzgórze. Dopiero koniec kariery doprowadził go na sam
szczyt: do swojego grona przyjęli go aniołowie.
10
Matka zmarła niedługo potem. Nowotwór, mówili lekarze. Ale
oni niczego nie rozumieli. Rodzice poznali się w latach sześćdziesiątych, kiedy przez krótką chwilę mogło się wydawać, że wszystko jest
możliwe. Często tańczyli ze sobą w naszym mieszkaniu. Wszystkie
trudności przetrwali razem, modląc się wspólnie naprawdę żarliwie.
Matka pochodziła z katolickiej rodziny, której przedstawiciele od ponad stu lat pięli się po szczeblach watykańskiej hierarchii, kiedy więc
poślubiła włochatego Greka, została wydziedziczona. Po śmierci ojca
powiedziała mi kiedyś, że dziwnie się czuje z własnymi dłońmi, bo
nie ma już z kim chodzić za rękę. Simon i ja pochowaliśmy ją obok
ojca na cmentarzu za watykańskim kościołem parafialnym. Niewiele pamiętam z tamtego czasu. Wiem tylko, że codziennie uciekałem
ze szkoły, biegłem na cmentarz, siadałem tam z kolanami pod brodą
i płakałem. Potem zawsze przy grobie pojawiał się też Simon, żeby
zabrać mnie do domu.
Obydwaj byliśmy małoletni, powierzono nas więc opiece wuja,
watykańskiego kardynała. Wuja Lucia najlepiej opisuje stwierdzenie,
że ma serce małego chłopca, które przechowuje w słoiku razem ze
sztuczną szczęką. Jako Prezydent Gubernatoratu poświęcił najlepsze
lata swojego życia na walkę o zbilansowanie budżetu Watykanu oraz
niedopuszczenie do powstania związków zawodowych na jego terenie. W trosce o watykańskie finanse przeciwstawiał się promowaniu
dodatkiem rodzinnym każdego kolejnego dziecka, gdyby więc nawet
miał czas, żeby się zajmować osieroconymi synami swojej siostry, zapewne demonstracyjnie by ten dodatek odrzucił. Nie protestował,
kiedy Simon i ja przenieśliśmy się z powrotem do mieszkania rodziców. Wychowywaliśmy się sami.
Byłem zbyt mały, żeby pracować, dlatego to Simon rzucił na rok
szkołę i znalazł zatrudnienie. Żaden z nas nie umiał gotować, szyć ani
naprawić sedesu, Simon musiał więc wszystkiego się nauczyć. To on
budził mnie rano do szkoły i wręczał pieniądze na drugie śniadanie.
On zapewniał mi ubranie i ciepłe posiłki. Sztuki służenia do mszy
uczyłem się wyłącznie od niego. Każdy katolicki chłopiec w najgorsze
noce swojego życia zasypia trapiony wątpliwościami, czy podłe ludzkie
kreatury warte są prochu, z którego stworzył je Bóg. Ale ciemności
mojego życia Bóg rozjaśnił, zsyłając Simona. Nie mogę powiedzieć,
11
że przez dzieciństwo przeszliśmy razem: to on przez nie przeszedł,
dźwigając mnie na plecach. Zawsze towarzyszyło mi przekonanie, że
nigdy nie zdołam mu się za to odpłacić. Tak wielkich długów spłacić się nie da, co najwyżej można je darować. Zrobiłbym dla Simona
wszystko, co bym mógł. Wszystko.
Rozdział 1
– Wujek Simon się spóźnia? – pyta Peter.
Nasza gospodyni, siostra Helena, zapewne zadaje sobie to samo
pytanie, patrząc, jak kolacyjny morszczuk rozgotowuje się w garnku.
Jest dziesięć minut po godzinie, na którą mój brat się zapowiedział.
– Nic nie szkodzi – mówię. – Pomóż mi nakryć do stołu.
Peter mnie ignoruje. Unosi się, klęka na siedzeniu swojego krzesła, po czym oznajmia:
– Simon i ja obejrzymy film, później pokażę mu słonia w Bioparco, a jeszcze później mnie nauczy, jak robić ruletkę.
Siostra Helena odwraca się znad patelni, szurając nogami. Sądzi, że mowa o hazardzie. Peter jest oburzony. Unosi jedną rękę i zatrzymuje ją w powietrzu niczym czarownik wypowiadający zaklęcie.
– Nie! To zwód piłkarski. Robi go Ronaldo.
Simon przylatuje z Turcji do Rzymu na wystawę, której kuratorem jest nasz wspólny znajomy Ugo Nogara. Wernisaż, zaplanowany
za niespełna tydzień, będzie wielkim wydarzeniem, na które z pewnością nie dostałbym zaproszenia, gdyby nie wykonana dla Ugo praca.
Ale pod tym dachem wszyscy żyjemy w świecie pięciolatka. Wujek
Simon przyjeżdża więc do domu, żeby udzielać lekcji futbolu.
– W życiu są rzeczy ważniejsze od kopania piłki – stwierdza siostra Helena.
Uważa, że powinna reprezentować w tym domu kobiecy głos
rozsądku. Kiedy Peter miał jedenaście miesięcy, moja żona nas zostawiła. Od tamtego czasu ta cudowna stara zakonnica wspiera mnie
13
w sprawowaniu funkcji ojca. Wypożyczyłem ją od wuja Lucia, który
ma do dyspozycji całe bataliony zakonnic, i nie potrafię sobie nawet
wyobrazić, co począłbym bez niej, ponieważ nie stać mnie, żeby zapłacić nawet tyle, ile zażądałaby za pomoc rozsądna nastolatka. Na
szczęście siostra Helena kocha Petera nad życie.
Mój syn znika w sypialni, po czym wraca, niosąc swój cyfrowy
budzik. Z bezpośredniością, którą odziedziczył po matce, kładzie go
na stole naprzeciw mnie, wskazując na godzinę.
– Ależ kochanie, na pewno pociąg się spóźnił – zapewnia go
siostra Helena.
Pociąg się spóźnił, a nie wujek Simon. Ponieważ Peter nie potrafiłby zrozumieć, że Simon czasem zapomina wziąć ze sobą pieniądze
na bilet albo wdaje się w rozmowę z obcymi ludźmi i zapomina o całym świecie. Moja żona nie chciała nawet myśleć o tym, żeby nasz
syn nosił imię po wuju, ponieważ jej zdaniem Simon jest nieprzewidywalny. I chociaż mój brat wykonuje najbardziej prestiżową pracę,
o jakiej mógłby marzyć młody ksiądz – dyplomaty w Sekretariacie
Stanu Stolicy Apostolskiej – to jednak bierze na siebie tak wyczerpujące zadania, jak tylko się da. Podobnie jak kilku naszych krewnych
ze strony matki Simon jest księdzem rzymskokatolickim, co oznacza, że nigdy się nie ożeni i nie będzie miał dzieci. W odróżnieniu
jednak od innych watykańskich księży, którzy są wręcz stworzeni do
pracy za biurkiem i opasłego brzucha, Simon ma niespokojną duszę.
Mona, niech jej Bóg błogosławi, chciała, żeby Peter był jak ja: godny
zaufania, spokojny i zadowolony z życia, tak więc wybierając imię dla
naszego syna, osiągnęliśmy kompromis: ewangelicznemu Szymonowi
Jezus nadaje imię Piotr.
Sięgam po telefon komórkowy i piszę do niego SMS – Będziesz
niedługo? – Peter tymczasem sprawdza zawartość garnków siostry
Heleny.
– Morszczuk to ryba! – oznajmia bez powodu. Jest na etapie klasyfikowania. Ale też nie znosi ryb.
– Simon uwielbia tę potrawę – zapewniam. – Jedliśmy ją jako
dzieci.
Prawdę mówiąc, Simon i ja jedliśmy wtedy dorsza, a nie morszczuka, ale pensja samotnego księdza nie daje zbyt wielkich możliwości
14
na targu rybnym, a – jak często przypominała mi Mona, kiedy jeszcze
wspólnie planowaliśmy posiłki – mój brat, który jest o głowę wyższy od
wszystkich pozostałych księży w watykańskich murach, je za dwóch.
O Monie myślę teraz częściej niż zwykle. Odwiedziny brata zawsze wywołują mroczne wspomnienia o odejściu żony. Oboje są magnetycznymi biegunami mojego życia, jedno zawsze czai się w cieniu
drugiego. Mona i ja znaliśmy się jako dzieci w murach Watykanu, ale
kiedy po latach spotkaliśmy się ponownie w Rzymie, obydwoje mieliśmy poczucie, że zetknęło nas boskie przeznaczenie. Ale i tak znaleźliśmy się w sytuacji, jaka opisywana jest na lekcjach fizyki w zadaniu o koniu ciągnącym wóz. Księża obrządku wschodniego muszą się
ożenić przed otrzymaniem święceń kapłańskich albo potem zachować
celibat; po latach widzę, że Mona potrzebowała chyba więcej czasu
na przygotowanie. Życie watykańskiej żony do łatwych nie należy.
Żonie księdza jest jeszcze trudniej. Pracowała w pełnym wymiarze
godzin, dopóki nie przyszedł na świat nasz niebieskooki synek, który
jadł niczym rekin, a spał nawet krócej. Podawała mu pierś tak często,
że zdarzało mi się zastać lodówkę całkiem pustą – musiała przecież
uzupełnić energię.
Dopiero później wszystko stało się jasne: lodówka była pusta, bo
Mona przestała robić zakupy. Nie zauważyłem, ponieważ przestała
także jadać regularne posiłki. Mniej się modliła. Mniej śpiewała Peterowi. Potem, trzy tygodnie przed pierwszymi urodzinami naszego
syna, zniknęła. Pod kubkiem z tyłu szafki w kuchni znalazłem buteleczkę z lekarstwami. Lekarz watykańskiej służby zdrowia wyjaśnił
mi, że próbowała się podźwignąć z depresji. Nie wolno nam tracić
nadziei, powiedział. Peter i ja czekaliśmy więc, aż Mona wróci. Czekaliśmy i czekaliśmy.
Dziś Peter przysięga, że ją pamięta. Te wspomnienia są jednak
w rzeczywistości fragmentami fotografii, które widzi w całym mieszkaniu. Dodaje do nich barwne szczegóły z programów telewizyjnych
i gazetowych ogłoszeń. Nie zauważył jeszcze, że kobiety w Kościele
greckim nie używają perfum ani szminki do ust. Z przykrością stwierdzam, że jego doświadczenia z naszym Kościołem wyglądają prawie
tak, jakby miał kontakt z rzymskokatolickim: na co dzień widzi samotnego księdza w celibacie. Sprzeczności jego własnej tożsamości
15
to jeszcze przyszłość, ale nieustannie wymienia imię Mony w swoich
modlitwach i ciągle mi powtarza, że Jan Paweł zachowywał się podobnie, kiedy stracił matkę w młodym wieku. W tej myśli znajduję
pocieszenie.
Wreszcie dzwoni telefon. Siostra Helena się uśmiecha, kiedy pośpiesznie podnoszę słuchawkę.
– Halo?
Peter obserwuje z niecierpliwością. Spodziewam się odgłosów
stacji metra albo jeszcze gorzej – lotniska. Ale nie to słyszę. Głos po
drugiej stronie jest cichy. Odległy.
– Sy? – pytam. – To ty?
Najwyraźniej jednak mnie nie słyszy. Słaby zasięg. Dlatego uznaję, że jest bliżej domu, niż przypuszczałem. Na watykańskiej ziemi
trudno o dobry sygnał.
– Alex? – pyta.
– Tak.
Znów coś mówi, ale słowa toną w trzaskach. Przychodzi mi na
myśl, że mógł po drodze zajść do Muzeów Watykańskich, żeby się
spotkać z Ugo Nogarą, który w ogromnym napięciu kończył przygotowania do swojej wystawy. Oczywiście Peterowi nigdy tego nie powiem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby mój brat znalazł po drodze do domu jeszcze jedną duszę, którą natychmiast trzeba się zająć.
– Sy, jesteś w muzeum? – pytam.
Przy stole Peter umiera z niecierpliwości.
– Jest u pana Nogary? – szepcze do siostry Heleny.
Ale po drugiej stronie linii coś się zmienia. Gwałtowny szum
rozpoznaję jako podmuch wiatru. A więc stoi na dworze. A jest burza, przynajmniej tutaj w Rzymie.
Na chwilę zakłócenia ustępują.
– Musisz tu do mnie przyjechać, Alex.
Słysząc ton jego głosu, czuję niepokojące mrowienie w plecach.
– Co się dzieje? – pytam.
– Jestem w Castel Gandolfo. W ogrodach.
– Nie rozumiem – stwierdzam. – Co ty tam robisz?
Wiatr znowu się wzmaga i zaczyna jęczeć w słuchawce. Mam
wrażenie, że to jęk mojego brata.
16
– Proszę, przyjedź natychmiast! – nalega. – Jestem koło wschodniej bramy pod willą. Musisz tu dotrzeć przed policją.
Mój syn wpatruje się we mnie znieruchomiały. Przyglądam się, jak
biała serwetka sfruwa z jego kolan i wiruje w powietrzu niczym papieska piuska porwana przez wiatr. Siostra Helena także na mnie patrzy.
– Nigdzie się nie ruszaj! – mówię Simonowi. I odwracam głowę, żeby Peter nie zauważył emocji, które musiały się odbić w moich
oczach. Ponieważ nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby w głosie mojego brata pobrzmiewał strach.
Rozdział 2
Do Castel Gandolfo wyruszam w przemieszczającej się na
północ burzy. Krople wściekłego deszczu odbijają się od bruku, podskakując jak pchły. Zanim docieram do autostrady, przednia szyba
zamienia się w bęben, na którym grają niebiosa. Wszystkie auta dookoła zwalniają i zjeżdżają na pobocze. Kiedy konstelacja czerwonych świateł znika, moje myśli wędrują do brata.
Jako chłopak Simon potrafił wspiąć się na drzewo podczas burzy
z piorunami, żeby uratować dzikiego kota. Pewnego wieczoru na plaży w Kampanii byłem świadkiem, jak wpływa w ławicę połyskujących
meduz, żeby pomóc dziewczynie porwanej przez prąd odpływowy.
Tamtej zimy, kiedy on skończył piętnaście lat, a ja jedenaście, umówiłem się z nim w zakrystii u Świętego Piotra, gdzie był ministrantem.
Miał mnie zabrać do fryzjera, ale kiedy wychodziliśmy z bazyliki, przez
okno pod kopułą, sześćdziesiąt metrów nad nami, wleciał ptak. Usłyszeliśmy, jak z głuchym hukiem spada na balkon, a ponieważ coś kazało Simonowi go obejrzeć, to pokonaliśmy te sześć milionów stopni,
żeby dotrzeć na samą górę do wąskiej marmurowej półki okalającej
główny ołtarz, na której od rozrzedzonego powietrza dzieliła nas tylko metalowa barierka. Gołąb kręcił się w kółko, machając skrzydłami
i plamiąc marmur małymi kropelkami krwi. Simon podszedł, żeby
podnieść rannego ptaka. Wtedy ktoś krzyknął: „Stój! Ani kroku dalej!”.
Po przeciwległej stronie kopuły o barierkę opierał się mężczyzna. Gapił się na nas czerwonymi oczami. Simon puścił się pędem
w jego stronę.
18
– Nie, signore! – krzyczał. – Nie!
Mężczyzna przełożył nogę przez barierkę.
Signore!
Nawet gdyby Simon dostał wtedy od Boga skrzydła, to i tak
by nie zdążył. Mężczyzna pochylił się do przodu, po czym skoczył.
Mogliśmy tylko patrzeć, jak spada. Zrobił się wielkości szpilki. Słyszałem przewodnika, który na dole opowiadał zwiedzającym o brązie ukradzionym z Partenonu, a mężczyzna nadal spadał. Zmalał do
wielkości rzęsy. W końcu rozległ się krzyk i trysnęła krew. Nogi się
pode mną ugięły. Usiadłem. Siedziałem nieruchomo, dopóki Simon
nie podszedł mnie podnieść.
Przez całe życie zadawałem sobie pytanie, dlaczego Bóg przysłał ptaka przez to okno. Może chodziło o to, żeby Simon się dowiedział, jak to jest, kiedy coś wyślizguje mu się z rąk. Nasz ojciec zmarł
w następnym roku, może więc był na taką nauczkę czas najwyższy.
Ale ostatni obraz tamtego dnia, jaki mam w pamięci, zanim pracownicy pośpiesznie wyprowadzili zwiedzających, to Simon, który stoi
na balkonie z wyciągniętymi przed siebie ramionami, jakby próbował zwrócić rannego ptaka powietrzu. Jakby chodziło o odstawienie
wazonu na półkę.
Tamtego popołudnia księża rekonsekrowali bazylikę Świętego Piotra, jak zawsze, kiedy z kopuły skoczy jakiś pielgrzym. Nie da
się jednak rekonsekrować dziecka. Dwa tygodnie później nasz chórmistrz spoliczkował jednego z chłopców za to, że nie trzyma tonacji,
a Simon wystąpił z szeregu i spoliczkował chórmistrza. Próby chóru
zawieszono na trzy dni, podczas których moi rodzice usiłowali zmusić Simona do przeprosin. Ale mój brat, choć wcześniej był uosobieniem posłuszeństwa, tym razem oświadczył, że prędzej zrezygnuje
z członkostwa w chórze, niż przeprosi. Ilekroć się zastanawiam, co
nas dwóch ukształtowało, w tamtym doświadczeniu upatruję fundamentów. Wszystko, co wiem o moim bracie od tamtego dnia, świadczy o jego niewzruszoności.
Dekada życia Simona od podjęcia studiów do rozpoczęcia nauki w akademii dyplomatycznej przypadła na trudne lata w historii
Włoch. Zamachy bombowe i zabójstwa z czasów naszego dzieciństwa już w zasadzie ustały, ale przez Rzym przetaczały się wściekłe
19
protesty przeciwko rządowi, który upadał pod ciężarem własnej korupcji. Na uczelni Simon maszerował ze studentami. W seminarium
duchownym uczestniczył w marszach solidarności z robotnikami.
Gdy zaproszono go do służby dyplomatycznej, sądziłem, że burzliwy
okres mamy już za sobą. Ale trzy lata temu, w maju 2001 roku, Jan
Paweł postanowił udać się do Grecji.
Była to pierwsza od trzynastu wieków podróż papieża do ojczyzny moich przodków, ale nie powitano go tam z radością. Niemal
wszyscy Grecy wyznają prawosławie, a Jan Paweł pragnął zakończyć
schizmę. Simon wybrał się do Grecji, żeby na własne oczy zobaczyć,
jak to się dokonuje. Tylko że mój brat nigdy nie potrafił zrozumieć
wzajemnych animozji między Kościołami. Po ojcu odziedziczył niemal protestancką odporność na werdykt historii. Prawosławni zarzucają katolikom znęcanie się nad nimi podczas każdego konfliktu
zbrojnego – od krucjat po drugą wojnę światową. Oskarżają katolików
o odciąganie prawosławnych wyznawców od Kościoła praojców do
nowej, hybrydowej formy chrześcijaństwa. Już samo istnienie grekokatolików niektórzy z nich odbierają jako prowokację, ale Simon nie
dopuszczał nawet myśli, że jego rodzony brat mógłby nie towarzyszyć mu w podróży do Aten tylko dlatego, że jest duchownym Kościoła greckokatolickiego.
Problemy okazały się szybsze niż Simon. Kiedy gruchnęła wiadomość, że Jan Paweł odwiedzi Helladę, w greckich monastyrach odezwały się dzwony żałobne. Prawosławni setkami wyszli na ulice, niosąc
transparenty z hasłami o arcyheretyku i dwurogim potworze z Rzymu. Gazety zamieszczały historie o świętych ikonach, które krwawią.
Ogłoszono narodowy dzień żałoby. Simon miał nocować w dawnym
kościele greckokatolickim naszego ojca, gdy jednak przybył na miejsce, zastał drzwi pomazane farbą przez prawosławnych fundamentalistów. Uznał, że nie ma po co iść z tym na policję. Przeznaczeniem
Simona było bronić słabszego i wreszcie słabszego znalazł.
Tamtej nocy mała grupka prawosławnych twardogłowych wdarła
się do kościoła, przerywając liturgię. Popełnili wielki błąd, zdzierając
z miejscowego kapłana sutannę, a później depcząc antiminis, świętą
tkaninę przykrywającą ołtarz.
Mój brat ma prawie dwa metry wzrostu. Świadomość, że jest wyż20
szy i silniejszy od wszystkich, z którymi się spotyka, umacnia jeszcze
jego przekonanie o konieczności obrony słabych i bezradnych. Jak
przez mgłę pamięta, że wypchnął jednego wyznawcę prawosławia
za drzwi kościoła, ratując greckokatolickiego księdza. Tenże prawosławny zeznał potem, że Simon rzucił nim o ziemię, a grecka policja
stwierdziła, że prawosławny ma złamaną rękę, i Simon został aresztowany. Jego nowy pracodawca, Sekretariat Stanu Stolicy Apostolskiej, musiał wynegocjować zgodę na jego natychmiastowy powrót do
Rzymu. Właśnie dlatego Simon nie mógł osobiście się przekonać, że
Jan Paweł o wiele skuteczniej poradził sobie z podobnymi atakami.
Greccy biskupi prawosławni ostentacyjnie lekceważyli Jana Pawła, on jednak się nie skarżył. Obrażali go, a on się nie bronił. Zażądali,
żeby przeprosił za grzechy katolików sprzed wielu wieków i Jan Paweł, w imieniu miliarda żywych i niezliczonej liczby zmarłych katolików, przeprosiny wypowiedział. Prawosławnych tak to zaskoczyło,
że zgodzili się zrobić coś, czego odmawiali dotychczas: stanęli z nim
do modlitwy.
Zawsze miałem nadzieję, że zachowanie Jana Pawła w Atenach
było nauczką dla Simona. Kolejną lekcją zesłaną mu przez niebiosa.
Od tamtej pory Simon stał się innym człowiekiem. Powtarzałem to
sobie nieustannie, jadąc na południe od Rzymu w samym środku burzy.
■■■
W oddali pojawia się Castel Gandolfo – podłużne wzgórze,
które przecina dziwaczną prerię pól golfowych i komisów samochodowych rozciągającą się na południe od granic Rzymu. Dwa tysiące
lat temu mieściła się tutaj rezydencja cesarska. Papieże spędzają tu
letnie miesiące zaledwie od kilku wieków, ale to wystarczy, żeby tej
ziemi nadać status eksterytorialny.
Objeżdżając wzgórze, widzę wóz patrolowy karabinierów u stóp
urwiska – włoscy policjanci z posterunku po drugiej stronie granicy palą jednego papierosa i przeczekują burzę. Ale tam, dokąd jadę,
włoskie prawo nie sięga. W strugach deszczu nie widzę żadnych śladów obecności watykańskiej policji i ciężar przygniatający moją pierś
staje się lżejszy.
21
Parkuję swojego fiata tam, gdzie wzgórze tonie w jeziorze Albano. Zanim jednak wysiadam z samochodu w ulewny deszcz, sięgam
po telefon. Po piątym dzwonku w słuchawce odzywa się szorstki głos.
– Pronto.
– Mały Guido? – pytam.
– Kto mówi? – odpowiada opryskliwie.
– Alex Andreou.
Guido Canali jest kolegą z dzieciństwa, synem watykańskiego
mechanika. W kraju, gdzie jedyną kwalifikacją do wykonywania niemal każdego zawodu jest pokrewieństwo z kimś, kto pracuje za Spiżową Bramą, Guido nie mógł znaleźć lepszej pracy niż przerzucanie
gnoju w papieskiej oborze na tym wzgórzu.
– Nie jestem już Małym Guido – wyjaśnia. – Ojciec zmarł w zeszłym roku.
– Przykro mi to słyszeć.
– No nie wiem. Czemu zawdzięczam twój telefon?
– Chcę cię prosić o przysługę. Czy mógłbyś otworzyć mi bramę?
Zdziwienie w jego głosie każe mi sądzić, że Guido nie ma pojęcia o Simonie. Kolejna dobra wiadomość. Dobijamy targu: mam mu
dać dwa bilety na zbliżającą się wystawę, bo doskonale wie, że mogę
je dostać od wuja Lucia. Nawet największy leń w naszym małym kraju chce zobaczyć, czego dokonał mój przyjaciel Ugo. Rozłączam się,
ruszam nieoświetloną drogą pod górę na umówione miejsce spotkania. Wiatr bardzo się nasila, wydając dźwięki, które szumiały w słuchawce podczas rozmowy z Simonem.
Z zaskoczeniem, a początkowo także z ulgą, stwierdzam, że nic
nie świadczy o jakimkolwiek zamieszaniu. Ilekroć odbierałem dotychczas mojego brata z posterunku policji, trafiał tam po zamieszkach albo demonstracji. Tutaj jednak nie widzę żadnych pikietujących
mieszkańców, żadnych pracowników Watykanu domagających się
podwyżki. Usytuowany w północnej części miasteczka papieski pałac letni wygląda na niezamieszkany. Dwie kopuły Obserwatorium
Watykańskiego wystające z jego dachu kojarzą mi się z guzami na
głowach bohaterów kreskówek, które Peter ogląda w telewizji. Nie
dostrzegam żadnych oznak czegokolwiek niepokojącego. Prawdę mówiąc, żadnych oznak czegokolwiek.
22
Z pałacu do ogrodów papieskich prowadzi prywatne przejście.
Przy bramie zauważam połyskujący żar papierosa uniesionego w czarnej pięści.
– Guido?
– Też mi pora na wizytę, jak cholera! – mówi papieros, po czym
opada i umiera w kałuży. – Idziemy.
Moje oczy przyzwyczajają się do ciemności i widzę, że wygląda tak
samo jak świętej pamięci Duży Guido: twarz mopsa i szerokie plecy,
okrągłe jak grzbiet żuka. Praca fizyczna zrobiła z niego mężczyznę.
Spis pracowników Watykanu zawiera mnóstwo nazwisk ludzi, których Simon i ja znaliśmy w dzieciństwie, ale tylko my z bratem zostaliśmy kapłanami. W naszym kastowym systemie mężczyźni z dumą
zastępują ojców i dziadów, którzy polerowali podłogi albo naprawiali
meble przed nimi. Czasem jednak trudno się pogodzić z faktem, że
towarzysze dziecinnych zabaw mają wyższy status i chyba słyszę ten
znajomy ton w głosie Guida, kiedy otwiera żelazny zamek i wskazuje
na swoją ciężarówkę, mówiąc:
– Niech ksiądz wsiada.
Bramy są tutaj po to, żeby nie dopuszczać bliżej motłochu, a wysokie żywopłoty mają trzymać z daleka także jego oczy. Po obydwu
stronach kościelnej ziemi leży włoska wioska, ale nikt by tego nie zgadł.
Ośmiusetmetrowym kręgosłupem tego wzgórza jest stworzona dla
papieża baśniowa kraina. Posiadłość w Castel Gandolfo ma większą
powierzchnię niż cały Watykan, nikt tutaj jednak nie mieszka oprócz
kilku ogrodników, kilku pracowników obsługi i starego jezuickiego
astronoma, który śpi w ciągu dnia. Stałymi rezydentami są za to hodowane w doniczkach drzewa owocowe, pinie rosnące przy alejach,
łany kwiatów na ciągnących się akrami rabatach oraz odziedziczone
po pogańskich cesarzach marmurowe posągi, które teraz mają wywoływać uśmiech na twarzy Jana Pawła, kiedy latem spaceruje po ogrodach – rozciąga się z nich widok od jeziora po morze. Teraz w zasięgu
wzroku oprócz nas nie ma żywego ducha.
– Dokąd chcesz się dostać? – pyta Guido.
– Po prostu zostaw mnie w ogrodach.
Unosi brew.
– W taką pogodę?
23
Burza szaleje. Zaintrygowany jeszcze bardziej moją dziwną prośbą Guido włącza CB-radio, żeby sprawdzić, co w eterze. Ale radio
także milczy.
– Moja dziewczyna pracuje tam – mówi, odrywając palec od
przycisku, żeby wskazać kierunek. – W gaju oliwnym.
Nie odzywam się. Oprowadzam po tym miejscu nowych słuchaczy
niższego seminarium, przy dziennym świetle lepiej bym się orientował
w terenie. Ale po ciemku i w strugach deszczu ledwie widzę ziemię przed
reflektorami auta. Zbliżamy się do ogrodów, ale nie ma tu żadnych furgonetek ani radiowozów, żadnych przemokniętych postaci z latarkami.
– Ona to dopiero potrafi mnie wkurzyć – dodaje, kręcąc głową.
– Ale żebyś widział, jaki ma tyłek! – Gwiżdże.
Im dalej wjeżdżamy w mrok, tym bardziej narasta we mnie przekonanie, że stało się coś bardzo złego. Simon musi być w tym deszczu
sam. Po raz pierwszy przychodzi mi do głowy, że jest ranny. Może
miał wypadek. Ale przez telefon wspominał o policji, a nie o pogotowiu. Odtwarzam w myślach naszą rozmowę, szukając czegoś, co
mogłem błędnie zinterpretować.
Ciężarówka Guida mozoli się na drodze przez ogrody i dojeżdża do prześwitu.
– Wystarczy – stwierdzam. – Tu wysiądę.
Guido się rozgląda.
– Tutaj?
Ale ja już wyskakuję z szoferki.
– Nie zapomnij o naszej umowie! – krzyczy za mną. – Dwa bilety!
Jestem zbyt zaabsorbowany, żeby odpowiedzieć. Kiedy Guido
odjeżdża, sięgam po komórkę i dzwonię do Simona. Zasięg jest tutaj
tak słaby, że nie ma mowy o stabilnym połączeniu. Ale przez krótką
chwilę słyszę, jak gdzieś dzwoni telefon komórkowy.
Idę w kierunku dźwięku, machając latarką przed sobą. Zbocze zamieniono w olbrzymie schody, wykuwając w nim trzy monolityczne tarasy, schodzące jeden za drugim w stronę odległego morza. Każda piędź
ziemi obsadzona jest kwiatami ułożonymi w koła wewnątrz ośmiokątów
i kwadratów, nawet jeden płatek nie zaburza harmonii. Przestrzeń tu na
górze wydaje się nieskończona. To wrażenie budzi we mnie niepokój.
Już mam wykrzyczeć imię Simona na wietrze, kiedy coś za24
uważam. Z wysokości górnego tarasu dostrzegam płot wyznaczający wschodnią granicę papieskiej posiadłości. Tuż przy bramie snop
światła mojej latarki omiata coś ciemnego. Postać ubraną na czarno.
Wiatr łopocze skrajem mojej sutanny, kiedy biegnę w tamtym
kierunku. Tę część ogrodu skopano, odwracając kawałki ziemi trawą do dołu. Wystające z błota korzenie wyglądają jak nogi pająków.
– Simon! – krzyczę. – Nic ci nie jest?
Nie odpowiada. Nawet się nie porusza.
Pędzę do niego, ile sił w nogach, usiłując utrzymać równowagę
na śliskiej ziemi. Odległość między nami szybko się zmniejsza, ale
Simon nadal się nie odzywa.
Dobiegam. To rzeczywiście mój brat. Staję przed nim, opierając
o niego dłonie.
– Nic ci nie jest? Powiedz mi, że nic ci się nie stało!
Jest przemoknięty do suchej nitki i blady. Mokre włosy przylepiają się do czoła jak u lalki. Czarna sutanna przywiera do ciała niczym
skóra do mięśni konia wyścigowego. Kiedyś wszyscy księża w Rzymie nosili sutanny, ale potem przyszła moda na czarne spodnie i marynarki. W ciemności Simon wygląda jak upiór.
– Co się dzieje? – pytam, ponieważ nadal się nie odzywa.
Nieobecnym wzrokiem wpatruje się w coś na ziemi.
Długi czarny płaszcz leży w błocie. Płaszcz rzymskokatolickiego
księdza. Nazywany greką ze względu na podobieństwo do sutanny
w kościele greckim. Przykrywa jakiś garb.
Wyobrażając sobie ten moment, ani przez chwilę nie pomyślałem
o czymś takim. Z jednej strony garbu wystaje para butów.
– Mój Boże – szepczę. – Kto to jest?
Simon ma tak sucho w gardle, że jego głos aż skrzeczy.
– Mogłem go uratować – stwierdza.
– Nic nie rozumiem, Sy. Powiedz mi, co tu się dzieje.
Nie umiem oderwać oczu od tych pantofli. W jednej podeszwie
jest dziura. Nagle ogarnia mnie niepokojące przeczucie, jakby o moje
myśli zgrzytnął paznokieć. Do wysokiego płotu oddzielającego papieską posiadłość od biegnącej wzdłuż niej drogi przywierają pojedyncze kartki. Deszcz przykleił je do metalowych ogniw, zamieniając w papier mâché.
25
– Dzwonił do mnie – mruczy Simon. – Wiedziałem, że dzieje
się coś złego. Przyszedłem najszybciej, jak mogłem.
– Kto do ciebie dzwonił?
Ale znaczenie słów brata powoli do mnie dociera. Wiem już, skąd
to dojmujące przeczucie. Dziura w pantoflu wydaje mi się znajoma.
Stawiam krok w tył. Ściska mnie w żołądku. Splatam dłonie.
– Ja… jak… – wyjąkuję.
Na drodze prowadzącej przez ogród w naszą stronę rozbłyskują nagle światła. Początkowo są malutkie, wielkości monet. Po chwili
dojeżdżają bliżej i zamieniają się w radiowozy.
Żandarmeria watykańska.
Klękam z drżącymi dłońmi. Na ziemi obok ciała zauważam
otwartą teczkę. Wiatr wciąż szarpie leżące w niej kartki.
Żandarmi zaczynają biec w naszą stronę, krzycząc, że mamy się
odsunąć od ciała. Mimo to sięgam ręką i robię to, co każe mi instynkt.
Muszę go zobaczyć.
Kiedy odchylam płaszcz Simona, patrzą na mnie szeroko otwarte
oczy mojego przyjaciela. Usta ma wykrzywione. Język wypycha policzek. Twarz zamarła w tępym grymasie. W skroni widać czarny otwór,
z którego wystaje różowy kawałek ciała.
Chmury gęstnieją. Czuję, jak Simon kładzie dłoń na moim ramieniu.
– Cofnij się – mówi.
Ale ja nie potrafię oderwać oczu od ciała. Widzę wyciągnięte na
zewnątrz kieszenie marynarki. Pasek białej skóry w miejscu, z którego zdjęto zegarek.
– Niech ksiądz odejdzie – poleca żandarm.
W końcu się odwracam. Żandarm ma twarz jak skórzany kastet. Po kłującym jak szpilka spojrzeniu i białych jak szron włosach
poznaję inspektora Falcone, komendanta watykańskiej policji. Mężczyznę, który zawsze biegnie obok samochodu Jana Pawła podczas
audiencji na placu.
– Który z was jest księdzem Andreou? – pyta.
Simon występuje krok naprzód.
– Obydwaj. Ale to ja do was dzwoniłem.
Gapię się na mojego brata, próbując to wszystko zrozumieć.
26
Falcone wskazuje jednego ze swoich funkcjonariuszy.
– Proszę iść z inspektorem Bracco. Niech mu ksiądz opowie
wszystko, co widział.
Simon wykonuje polecenie. Sięga do kieszeni płaszcza po swój
portfel, telefon i paszport, sam płaszcz zostawia jednak na zwłokach.
Przed wykonaniem polecenia inspektora oznajmia:
– Ten mężczyzna nie miał żadnej rodziny. Muszę zadbać, żeby
otrzymał godny pochówek.
Falcone mruży oczy. To dziwne oświadczenie. Po chwili jednak
uznaje, że duchowny miał prawo je wygłosić.
– Znał ksiądz tego człowieka? – pyta.
Simon odpowiada słabym głosem.
– Był moim przyjacielem. Nazywał się Ugolino Nogara.

Podobne dokumenty