IV AKWEN - Jeziorak

Transkrypt

IV AKWEN - Jeziorak
IV AKWEN - Jeziorak
Trasa Elbląg – Jeziorak to 91 km
Niedziela, 22 lipca
Wstaliśmy jak zawsze szybko, o godz. 07.00. Przed nami dzisiaj kolejne wyzwanie – zdążyć przepłynąć Jez.
Druzno i wszystkie pochylnie. Jest to całodzienna trasa, na której właściwie nie ma gdzie się zatrzymać na
postój (tylko przy pochylni Buczyniec), bo wszytkie brzegi są niedostępne. Ze wstawaniem nie mieliśmy
problemów, bo wieźliśmy na pokładzie wytrenowane w budzeniu 2 muchy, które znakomicie zastępowały
budzik. Nie lubię gdy ktoś się wysławia tzw. łaciną, ale te muchy każdego rana przynosiły mi na myśl różne
mocne skojarzenia wyrazowe. Obiecałam sobie, że nauczę się od Romka K. jego ulubionej mięsistej
piosenki o muchach.
Wypiliśmy rytualną poranną kawę espresso, wzięliśmy natrysk w ładnej łazience tutejszej mariny i od razu,
bez śniadania ruszyliśmy w drogę. Elbląg jest miastem portowym, w którym krzyżują się różne drogi
wodne i miastem wielu mostów, więc znowu z pełnym podziwem oglądaliśmy je od strony wody.
Imponująco wyglądają na lewym brzegu wielkie
obiekty budowlane zakładów stoczniowych i
przemysłowych - dawnych Zakładów Mechanicznych ZAMECH, produkujących niegdyś dla przemysłu
okrętowego śruby nastawne, stery strumieniowe, kotwice wały, łańcuchy itd. W latach 90-tych naszych
czasów zakład podzielono na spółki, a następnie wysprzedano Francji, Szwajcarii i Norwegii. Teraz tu się
prawie nic nie już się robi, a to „prawie” robi spółka szwedzka i być może inne. Po lewej stronie
usytuowane są wypożyczalnie sprzętu kajakowego. Przy lewym nabrzeżu (od strony centrum) wielu
elblążan łowiło ryby. Na naszej trasie mieliśmy 3 mosty drogowe, 2 kolejowe i 2 kładki zwodzone w
budowie, które niedawno temu były zwyczajnymi kładkami dla pieszych. Nie wiadomo po co wyrzucane są
pieniądze na taką kosztowną inwestycję, która nikomu , poza włodarzami miasta nie jest potrzebna. Kładki
spowodują utrudnienia na rzece Elbląg dla jednostek wodnych, jeżeli otwieranie kładek będzie się
odbywało o wyznaczonych godzinach. Poza tym pozostałe mosty nie otwierają się, więc i tak trzeba płynąć
z położonym masztem – niech mi ktoś wytłumaczy o co tu chodzi. Ładna pogoda, a ja się denerwuję.
Nareszcie zrobiło się prawdziwe lato – ciepło , słonecznie i prawie bezwietrznie. Minęliśmy Bulwar
Zygmunta Augusta przylegający do tzw. starówki – to przy nim powstają te kładki zwodzone. Z powodu tej
budowy niemożliwy jest postój jachtów przy Bulwarze, które jest jednocześnie nabrzeżem jachtowym.
Stałam tu jachtem 3-krotnie, ale ostatni raz 1988 roku – 24 lata temu. Stopniowo otoczenie i budownictwo
wzdłuż Kanału stawało się coraz mniej okazałe i rzadsze.
Ostatnim mostem Elbląga był most drogowy Obwodnicy Elbląskiej , a już za miastem stary most kolejowy
relacji Malbork-Elbląg. W ciągu pół godziny przepłynęliśmy miasto – teraz mogę się wziąć za
przygotowanie śniadania. Po śniadaniu kambuz wydał załodze piwo. Zaraz za tym mostem po prawej
stronie mijamy ujście rzeki Tiny, a my Elblągiem płyniemy do Jeziora Druzno, po którym pierwszy raz
pływałam w 1970 roku. Byłam wtedy licealistką i nie umiałam żeglować. Jezioro to było wielkie – długość
10,3 km, szerokość 2,3 km. Nigdy nie zapomnę tych 60-centymetrowych szczupaków i małych, złotych
karasi, które moi starsi koledzy wyciągali rybakom z sieci. Przypłynęliśmy tu wtedy Wisłą i Nogatem z
Bydgoszczy. Żaglówka była bez kabiny i bez silnika oczywiście. Po wielogodzinnym wiosłowaniu pagajami,
(czasami burłaczeniem po brzegu) na Nogacie, po Kanale Jagiellońskim i rzece Elbląg żeglowanie na żaglach
po Druznie było wypoczynkiem i radością. Gdy po raz drugi w 1983 r. płynęłam tą sama trasą, byłam już
patentowaną żeglarką i dowodziłam na żaglowej jednostce (z kabiną). Wtedy jezioro Druzno było już
gęsto porośnięte nenufarami i miejscowo trzcinami, i już wtedy był rezerwatem przyrody. Przepływało się
przez nie najkrótszą drogą do Kanału Elbląskiego torem wodnym. Tor przypominał wyglądem kanał
żeglowny z brzegami porośniętymi w niektórych miejscach przez trzciny i olchy. Jezioro od zawsze było
płytkie, ale obfite użyźnianie okolicznych pól nawozami użyźniło także wody jeziora i spowodowało
przerost flory wodnej. Jezioro przestało istnieć żeglarzy, a dla rybaków istniało w bardzo ograniczonym
zakresie. Gdy teraz przepływaliśmy torem wodnym jeziora Druzno, to brzegi były już bujnie porośnięte
(głównie trzcinami) i przypominały brzegi rzeki i tylko od czasu do czasu w oddali między nenufarami i
trzcinami połyskiwała
odbijająca światło woda jeziora. Szerokość toru jest różnej szerokości, a agresywne rośliny także i w tym
miejscu się pojawiły. Odczuliśmy to na śrubie silnika, którą od czasu do czasu trzeba było oczyszczać z tego
co się nawinęło. Od ostatniego mostu kolejowego przepłynęliśmy ok. 16 km i o godz. 12-tej wpłynęliśmy
na pierwszą pochylnię Całuny. Kanał w tym miejscu urywa się i żeby kontynuować żeglugę trzeba: wpłynąć
na peron w którym już czeka zanurzony w wodzie wózek/platforma, przymocować jacht do wózka, dać
sygnał gongiem i wówczas następuje wciąganie wózka z jachtem po szynach na wzgórze. Jest to odcinek
500 m, a górka ma wysokość 13,8 m. Pozostałe pochylnie różnią się wysokością wzniesień i odcinkami. Na
szczycie wzgórza pojawia się ciąg dalszy kanału i wózek do niego wjeżdża. Trzeba się wtedy odwiązać i
płynąć dalej.
Podnieśliśmy miecz i silnik i od razu zaczęłam się denerwować, bo nie pamiętałam jak to było z
umocowaniem jachtu. Zadzwoniłam do Włodka z SAWINA (robiącego za wyrocznię) i zapytałam go o to.
Kazał mi stanąć centralnie na środku i unieruchomić jacht z każdej strony, tak aby się nie przewrócił na bok,
bo mieliśmy półkil na dnie jachtu. Jezu! Przecież to straszna robota, a nie kojarzyłam, abyśmy w przeszłości
tak to robili. Cóż, to nasza „krwawica” więc trzeba ją chronić. Włodek, podczas sympatycznego spotkania w
Krynicy Morskiej opowiedział nam 2 historie o poważnych uszkodzeniach jachtów na pochylniach, jakie na
jego oczach miały miejsce i z wielkim zaangażowaniem opowiadał jak należy zamocować jacht, żeby tego
uniknąć. Wyciągnęłam wszelkie możliwe liny i zaczęłam wiązać łódkę. Kazik w ogóle nie rozumiał o co
chodzi i głównie przyglądał się. Mocowałam ją czterema cumami i czterema szpringami, przy czym
utrudnione było przechodzenie z jednego pomostu pochylni na drugi, gdy nasza iGRAŻKA stała na środku.
Trwało to prawie godzinę. Obsługa pochylni czekała i wysyłała emisariuszy, żeby się zorientować kiedy
będziemy gotowi. A ja coraz bardzie załamana tym oplątywaniem jachtu widziałam, że to wcale nie
zagwarantuje mi, że jacht się nie przechyli. W końcu ruszyliśmy. Kazik stał na pomoście pochylni i trzymał 4
liny owinięte na słupkach pomostu, a ja zostałam w kokpicie i też trzymałam w ręku 4 liny, które podobnie
przechodziły wokół słupków. Łódka od razu się przechyliła na bok. Całe to plątanie nic nie pomogło.
Niespokojna siedziałam nieruchomo, a wózek wypłynął z wody i powoli toczył się pod górę.
Na szczycie wzniesienia stał już pan śluzowy i gdy go mijaliśmy spojrzał na nasz jacht jadący na wózku i
powiedział - Oo, jaki macie ładnie zgięty ster!
Wychyliłam się żeby sprawdzić jego słowa i w tym momencie zrobiło mi się trochę słabo, a wózek pochylni
z naszym jachtem powoli zanurzył się w wodzie kanału, który zaraz za wierzchołkiem wzniesienia miał swój
ciąg dalszy. Jacht oderwał się od wózka i wyprostował się . Płetwa sterowa wygięta była wdzięcznie w
kształcie tulipana.
– Jezu! – jęknęłam. - Żeby go wyprostować potrzebny jest młot kowalski. Gdzie my teraz taki znajdziemy?
- Ma Pan jakiś większy młotek? – zapytał uśmiechnięty, jakby nic się nie stało, Kazik.
- Mamy taki młot u siebie. – powiedział pan śluzowy. – Podpłyńcie do brzegu i zdejmijcie ster. Codziennie
jest do w użyciu. Nie Wy pierwsi …
Uwolniliśmy jacht z pajęczyny cum i szpringów i sterując silnikiem dopłynęłam do brzegu. Mąż zaczął
szybko go zdejmować. Ster jest bardzo ciężki, więc pan zaczął mu nawet pomagać zanieść go pod budynek
siłowni, który znajdował się poniżej wału kanału prawie niewidoczny od lustra wody. Poszłam za nimi, ale
potrzebna nie byłam.
Śluzowy miał pomocnika i we dwóch wzięli się bez ociągania za nasz ster. Odłączyli rumpel, położyli płasko
na betonowej nawietrzni, przynieśli prawdziwie kowalski młot i zaczęli nim walić po naszej sierocie. Trwało
to 5 minut i ster był prosty. Aż mi się wierzyć nie chciało, że tak szybko to poszło. Nawet nie zdążyłam się
dobrze zdenerwować cała aferą. Pobiegłam na jacht, przyniosłam zgrzewkę piwa i podziękowaliśmy
wdzięczni. Zanieśliśmy ster już sami, zamontowaliśmy i w drogę. Jaka ulga ... Kolejna pochylnia Jelenie za
1,2 km. Jacht przepłynął w 15 minut i problem zamotania jachtu znowu się zaczął. Po prostu masakra. Nie
wiem jak to się stało, że kiedyś była to fajna atrakcja, a teraz dopust Boży. Nie byłam w stanie tak
zabezpieczyć jachtu przed upadkiem, żeby być pewną, że będzie dobrze, pamiętając o tym że konieczne
będzie także luzowanie cum. Byłam udręczona tym wiązaniem i znowu przychodził pomocnik śluzowego
sprawdzać co nam się stało, że stoimy na peronie, a nie dajemy sygnału na odjazd. W końcu pojechaliśmy.
Jacht znowu się przechylił, ale tym razem już nie zostałam na nim, tylko na pomoście wózka. Tym razem
jazda odbyła się bez sensacji – nie zapomniałam o sterze. Jachtowi nic się chyba nie stało. Jazda wózkiem
pochylni pozwalała na kilkanaście minut odprężyć się, przed kolejną zmorą. Widoki ze wzgórza pochylni
były naprawdę piękne. Emocje w związku z pochylniami były jednak tak duże, że zapominaliśmy zabierać
aparat i mało zrobiliśmy zdjęć. Zresztą, brakowało trzeciej ręki. Następna nazywała się Oleśnica – najwyższa
z nich. Na Oleśnicy było to samo. Znowu ponad pół godziny walczyliśmy z ośmioma linami i nic nie
pasowało. Pani śluzowa Oleśnicy popędzała nas, bo kolejka się zrobiła na pochylniach. Tym razem za to
jacht nie upadł. Gdy dojechaliśmy na górę dowiedzieliśmy się że, że statki pasażerskie muszą wszystkie
zdążyć prześluzować się do godziny 17.00, a my sparaliżowaliśmy ruch na pochylniach. Dziwiła się, że nikt
na poprzednich pochylniach nie powiedział nam jak należy się przycumować do wózka pochylni. No i
dowiedzieliśmy się że: trzeba cumować się jak na śluzie (na biegowo) cumami i szpringami z jednej strony
burty do dwóch pionowych rurek balustrady i wszystko na ten temat – żadne usztywnianie jachtu. Czwarta
pochylnia Kąty poszła nam wzorcowo i błyskawicznie – 5 minut. W ostatniej chwili jednak dosiadł się do
nas na wózek większy od naszego jacht, który ledwie zmieścił się z nami. Musieliśmy się wtedy
przecumować. Jego właściciel zdziwił się, że na każdej pochylni jego jacht nie był w stanie utrzymać się na
kilu i kładł się na burtę, a tym razem nasza wędka masztu przytrzymała jego kadłub i jacht się nie przechylił.
Nasz za to tak. Byłam niespokojna, czy coś się nie wygięło na maszcie, ale na pierwszy rzut oka nie było
widać. Zbliżała się godzina 17-ta – mieliśmy 10 min., żeby dopłynąć do pochylni Buczyniec. Nasz sąsiad
płynął z rodziną z dziećmi i zależało mu, aby nie nocować w trzcinach tylko na ucywilizowanym brzegu. Był
wyposażony w mocny silnik diesla, więc miał szansę żeby zdążyć, a my nie, więc zaproponował że nas
pociągnie. Rzuciliśmy mu cumę i jak ruszyliśmy, to woda z kanału wystąpiła, taka fala się zrobiła.
Wpadliśmy na ostatnią
pochylnię 2 minuty po czasie, ale prześluzowano nas. O godzinie 17.38 opuściliśmy pochylnię. Nasz
uprzejmy holownik został przy nabrzeżu postojowym Buczyńca. Było ono ładnie urządzone uwzględniające
potrzeby dzieci i w związku z tym stało przy nim kilka jachtów z rodzinami na pokładzie. Zrezygnowaliśmy
więc z postoju w tłoku i popłynęliśmy dalej. Dalej jednak nie było gdzie się zatrzymać – same trzciny i
chaszcze kanału i jeziora Piniewo i Sambród. Znaleźliśmy wreszcie miejsce o godz. 21.00 w Małdytach przy
pomoście należącym do kolejowych działek rekreacyjnych. Czas był już wielki, żeby odpocząć – od godziny
7 rano byliśmy na nogach i do tego tyle emocji. Przepłynęliśmy dzisiaj 43 km. Zrobiliśmy mały rekonesans
po okolicy. Kazik znalazł nam TOI-TOI-kę. Trochę była oddalona od naszego pomostu – w pobliżu stacji
kolejowej, ale była. Zrobiłam kolację, umyliśmy się w jeziorance, zrobiliśmy sobie coś dla ducha i poszliśmy
spać. Jak zwykle zrobiła się godzina 24.00.
Poniedziałek, 23 lipca
Wstaliśmy o godzinie 8.30 – nieźle byliśmy padnięci. Nawet nasze muchy nie dały sobie z nami rady.
Był piękny słoneczny dzień. Zarządziłam w dniu dzisiejszym porządki na jachcie: osuszanie zęzy, mycie
burty, stopy silnika, wietrzenie pościeli, suszenie namiotu, udrożnienie forpiku, który się zapchał. Kazik na
to postanowił zrobić zakupy. Ostatnie były we Fromborku, więc już skończyły się podstawowe prowianty,
jak chleb, masło, nabiał, woda mineralna i piwo. Małdyty to wieś gminna, mająca status turystycznej, więc
były w niej sklepy. Poszedł i przepadł bez wieści. Twierdził jak wrócił, że pomagał jakiemuś facetowi
dźwigać pijaka, który padł zamroczony na ziemię. Ja w tym czasie prawie wszystko już zrobiłam i byłam
bardzo zmęczona. Zostawiłam mu forpik, z którym i tak sobie nie poradził. Osuszył go, ale nie udrożnił
odpływu. W tym czasie, gdy namiot się suszył na pomoście, pościel wietrzyła na położonym maszcie,
przygotowałam jeszcze prawie wytworne śniadanie z sałatką. Wystawiliśmy na pomost stolik i krzesła i
śniadanie odbyło się w nastroju piknikowym. Tak powinno być zawsze.
Miejsce tu było bardzo dobre. Pomosty chyba prywatne, ale nikogo nie było w pobliżu- zupełny spokój.
Kazik tradycyjnie pozmywał naczynia, powkładaliśmy z powrotem na jacht i w drogę! Ja już nie miałam siły
na zwiedzanie wsi. Postanowiłam zadowolić się zdjęciami, które zrobił mąż. Co do masztu, to
zdecydowaliśmy, że pomimo że po drodze będą długie piękne jeziora, to postawimy go dopiero na
Jezioraku, do którego mamy zamiar dzisiaj dopłynąć. Składanie masztu dwukrotnie w ciągu jednego dnia
(mosty) to dla nas zbyt duży wysiłek. Odpłynęliśmy o godz. 13.30. Kolejnymi ważnym punktem drogi będzie
Miłomłyn.
Trasa piękna. Zaraz za Małdytami zaczynało się długie Jezioro Ruda Woda (Duckie). Nazwa nie ma
nic wspólnego z jego kolorem. Słońce dodawało piękna temu akwenowi. Na wodzie jesteśmy sami. Zdążył
nas tylko wyprzedzić jacht, który nas wczoraj holował (pomachaliśmy sobie), ale bardzo szybko odpłynął i
zniknął. Wyrosło tu wiele nowych domów i pensjonatów. W przeszłości zawsze żeglowałam na żaglach po
tym jeziorze, a teraz przez nie przepływamy na silniku. Z daleka oglądamy zakładowy ośrodek wczasowy
Elbląskich Zakładów Wodociągów i Kanalizacji Liksajny posadowiony na północnym brzegu jeziora. Podczas
poprzednich rejsów zawsze mieliśmy tu postój na kąpiel w jeziorze. Zaobserwowałam niewielkie zmiany z
duchem czasów. Nie wiadomo czy ośrodek jest jeszcze zakładowy. Gdy jezioro się skończyło wpłynęliśmy
znowu w Kanał, który doprowadził nas do wąskiego i pięknego Jeziora Ilińskiego, które na koniec śmiesznie
skręca na północny-zachód ( dosłownie kurs 3300) i wówczas ponownie wpływa się do Kanału Elbląskiego.
W dalszym ciągu jesteśmy sami na wodzie. Stałym elementem gry w kanałach jest oczywiście co pewien
czas oczyszczanie śruby silnika i steru z roślin, które się tam łapią – „czarna” robota! Kanałem płynie się ok.
1 km i wpływa na rozlewisko przy Miłomłynie. Jest to ważne miejsce, ponieważ rozwidlają się tu drogi
wodne. Kanał skręca w lewo i prowadzi do śluzy Miłomłyn i jest do trasa do Ostródy. My zmierzamy trasą
do Iławy, więc odbijamy w prawo Kanałem Iławskim. Teraz dopiero zaczynamy się dziwić. Kanał ten
sprawia wrażenie zupełnie dzikiego. Jest węższy i korony drzew gęsto rosnących po obu jego brzegach
spotykają się nad wodą, tworząc piękny zielony tunel. Ewentualne zastrzeżenia, jakie miałam do roślin,
które zdejmowałam ze śruby, to już mogę potraktować jako niebyłe. Teraz dopiero zaczął się horror. Kanał
jest płytszy od poprzedniego – czasami szuramy mieczem lub sterem po przeszkodach podwodnych. W
niektórych miejscach bobry zwaliły drzewa, które ledwie daje się opłynąć, a jeśli chodzi o rośliny to
zdejmować je trzeba co chwilę. Jedyny z tego pożytek, że na jachcie mamy mało ruchu, a przy tej czynności
dobrze pracują mięśnie grzbietu i brzucha i nabywa się młodzieńczej gibkości. Jakoś nie cieszy nas to, bo
przeszkadzają podziwiać tę piękną przyrodę oraz widoczne z rzadka domostwa i zwierzęta hodowlane. W
nagrodę za te ofiary czeka nas za to 7 km od Miłomłyna wielka atrakcja hydrotechniczna: przez Jezioro
Karnickie na odcinku niecałych 500 m wybudowano groblę do Jeziora Jeziorak, celem wyrównania
poziomu wód Jezioraka z Kanałem Iławskim i częściowo Elbląskim. Kanał płynie 3 m nad lustrem Jeziora
Karnickiego. Z opisu Wojtka Kuczkowskiego, który szczegółowo o tym opowiada w swoim przewodniku,
wynikało że najlepiej tę różnicę poziomów widać ze statku żeglugi pasażerskiej, ale pokładu jachtu też ją
można zobaczyć. Czekaliśmy na tę atrakcję na próżno (!). Przewodnik został wydany w 1994 roku, a przez
18 lat brzegi grobli tak porosły drzewami i innymi chaszczami, że kompletnie przez nie widać jeziora.
Zamiast atrakcji hydrotechnicznej spotkała nas za to inna niespodzianka. W ramach działań
konserwacyjnych całego systemu Kanału Elbląskiego groblę na Jez. Karnickim jak Kanał Iławski zaczęto
oczyszczać z roślinności (do dna), jak również odmulać. W związku z tym przeciągnięto wzdłuż jednego
brzegu pływającą rurę, którą (gdzieś) odprowadzano urobek mułu. Niestety, pościnana roślinność wraz z
korzeniami pływała w kanale i prawie paraliżowała możliwość płynięcia na silniku. Nasza śruba ma założoną
obręcz ochronną, która w tej sytuacji jeszcze lepiej pomagała odcedzać wszystko co pływało w wodzie - po
prostu orka na ugorze (!). Po drodze spotkaliśmy nawet dwie platformy pływające, na których pracowali
robotnicy wykonujący te prace konserwacyjne i które nam zagrodziły na moment drogę, gdyż panowie po
nich przechodzili na drugą stronę kanału. Bardzo nas cieszyło, że wykonuje się takie prace na kanale i z
podziwem się temu przyglądaliśmy, ale lepiej byłoby, gdyby te rośliny też zostały usunięte, bo znowu
opadną na dno i je zamulą.
Przy sterze zmieniamy się co 2 godziny. Gdy steruje mąż, to w tym czasie śledzę naszą trasę porównując z
opisem W. Kuczkowskiego zawartego w „Polskich szlakach żeglarskich”. Pomimo, że jego opis czasami jest
nieaktualny, to i tak lepszego jak dotąd nie ma, a wiele miejsc udało mi się rozpoznać. Dzięki niemu
możemy się zorientować gdzie jesteśmy. Wyczekujemy już końca tej nierównej walki z przyrodą, który
może nastąpić już lada moment.
Jeziorak, po tych wszystkich zmaganiach z różnymi problemami, które były naszym udziałem, był
niczym Ziemia Obiecana, takim cukiereczkiem. Rajem nieróbstwa i „róbta co chceta”. Irracjonalnie
założyłam, że tam już nic jachtowi ani nam nie grozi, bo jest zwykłe, duże jezioro. Płycizny brzegów nie są
niebezpieczne, brzegi nie są tak bardzo odległe i zawsze można się przy nich schronić, masztu nie będziemy
już składali (jedynie do wywozu jachtu) i żadnych ważnych zadań, poza spotkaniami z przyjaciółmi.
Wykluczyłam złą pogodę, która mogłaby te sny o świętym spokoju zakłócić.
Za Jeziorem Karnickim przepływamy pod jakimś wąskim mostem drogowym, potem jeszcze ze 2
km kanału i mamy Jezioro Dauby, które przepływamy jego południowym krańcem. Potem jeszcze jeden
szeroki most drogowy i Kanał się skończył – jesteśmy na Jezioraku. Wpłynęliśmy na Zatokę Kraga o godz.
20.30. Zaraz za mostem znajdował się ładny pomost Duba, przy którym można było się zatrzymać, ale stały
już tam jachty, więc popłynęliśmy dalej poszukać lepszego miejsca. Znaleźliśmy kolejny pomost w tej
zatoce, który był nieco większy. Sami przy nim też nie byliśmy, ale zatrzymaliśmy się już bez wybrzydzania.
Ja już byłam zmęczona i chcieliśmy czym prędzej postawić maszt, bo życie na jachcie ze złożonym masztem
jest bardzo uciążliwe. Pomost nazywał się chyba Gubławki. W bliskim sąsiedztwie pomostu zajdowała się
TOI-TOI-ka (nawet czysta i z papierem) i drugi pomost obok.
Akcja stawiania masztu poszła nam bez najmniejszych problemów. Byliśmy bardzo skupieni, usunęliśmy z
pokładu wszystkie sprzęty, które mogłyby złapać wanty i achtersztagi podczas podnoszenia masztu,
sprawdziliśmy miejsca newralgiczne po 2 razy i poszło. Gdy byliśmy w trakcie, to sąsiad z drugiej łódki
zaczął nas zagadywać i wyrażać swój podziw – znalazł sobie moment. Potem zostało przymocowanie i
poskręcanie całego osprzętu i o 21.21 byliśmy otaklowani. Jak dobrze… Toast i piwo!
Słońce już się chowało za lasem, było bardzo ciepło, bezwietrznie, w oddali majaczyły jakieś wyspy i gdyby
nie dyskusje na jachtach, pokrzykiwania na dzieci i zapach dymu papierosowego, to byłoby cudnie. Zdaje
się, że tu nie będzie tak jak na naszym Zalewie Koronowskim, gdzie każdy staje jak najdalej od obcych, żeby
uciec od ich życia i jest taka możliwość.
Wtorek, 24 lipca
Nie pamiętam kto pierwszy nas obudził: muchy czy sąsiedzi. Jest gorąco. Nasi sąsiedzi z obu jachtów
już od rana są na nogach – kąpią się, wołają do siebie. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do obcych obok
swojego jachtu. Przenosimy się na przeciwną stronę zatoki w cień, żeby zrobić śniadanie i wykąpać się. Nie
ma tu żadnych innych jachtów. Do samego brzegu nie możemy dopłynąć, bo mamy za duże zanurzenie, ale
nie jest to konieczne. Tu na Jezioraku brzegi są tak płaskie, że mało który jacht dopłynie do samego brzegu.
W związku z tym problemem wybudowano ze środków unijnych (norweskich) wiele pomostów z Y-bomami
z TOI-TOI-kami, aby stworzyć lepsze warunki do turystyki wodnej i ożywić ten akwen. Czytałam o tym w
Internecie i widzę, że tak jest w istocie. Gdy byłam na Jezioraku poprzednim razem, to pomostów żadnych
nie było, jak również jakiejkolwiek infrastruktury dla wodniaków. Jachty były wtedy mniejsze i lżejsze, więc
lepiej sobie radziły z płytkimi brzegami. Kazik kiedyś ze swoim ojcem też przemierzali te wody kajakami, ale
podobnie jak i ja nie pamiętał gdzie co jest.
Woda jest jak marzenie – kąpiemy się na nagusa. Po śniadaniu decydujemy się płynąc dalej, ale niestety na
silniku, bo wiatru nie ma, ale jest upał. Tak chciało nam się pożeglować. Wyciągnęłam mapkę, ale wcale nie
jest łatwo być pewnym ustalić gdzie co jest i czy na pewno płyniemy do Siemian. Widzimy jakieś wyspy, ale
też nie mamy pewności, czy znaleźliśmy je na mapce. Jest to trzecie co do wielkości jezioro na Pojezierzu
Mazurskim i najdłuższe w Polsce: 27,4 km długie, a szerokość jest różna – najszerzej na wysokości Siemian
-2,4 km. Powierzchnia jeziora wynosi ~3220 ha. Dla porównania, Zalew Koronowski (nie jest jeziorem) jest
długości 14 km, a łączna powierzchnia wynosi ~1350 ha.
Nie spieszymy się już teraz nigdzie, więc możemy pozwolić sobie na włóczęgę i poznawanie akwenu.
Od ostatniej mojej wizyty na tym akwenie niczego już nie pamiętam. Pamiętam tylko nazwy: wieś Siemiany
i Jerzwałd, jezioro Płaskie, wyspy Mały i Duży Ostrów oraz 2 wysepki- Gierczaki. Byliśmy umówieni z
Rysiem D. na spotkanie w Makowie - jeszcze nie wiemy gdzie to jest. Rysia zresztą już tu nie ma, bo
zabrakło nam dwóch dni. Mieliśmy poznać jego wybrankę. Nie do końca uwierzył, że to pogoda była
przeszkodą. Szkoda, że nie wyszło, bo byłoby więcej czasu na rozmowy.
Kazik coś się źle czuje na żołądku. Położył się. Czyżby mięso ze słoika? A może melon? Nie ma chęci na piwo
– to jest chory.
Po godzinie dopłynęlismy do Siemian. Tyle tu ośrodków i miejsc do cumowania, że nie wiadomo który
wybrać. Poszukaliśmy eko-mariny, sądząc, że będzie za darmo, ale tym razem zasadzka: płacimy za postój
15 zł, za prąd 7 zł, a natrysk kosztuje 5 zł – umyjemy się w jeziorze. Marina jest nowa, ładna architektura
budynku z miejscami hotelowymi i sanitariatami. Pomost jest duży, solidny, z Y-bomami, skrzynki z prądem
i wodą. Bosman krąży po pomoście, odbiera cumy, udziela informacji – jest światowo. Mąż na szczęście już
wyzdrowiał. Gdy tak przyglądamy się otoczeniu i zastanawiamy się co będziemy tu robić, zauważyłam, że
do mariny zbliżają się 2 znajome z Zalewu Koronowskiego jachty: RADUNIA i ATOL . Na każdym z nich był
tylko jeden sternik. Płynęły tak jak i my na silniku, bardzo wolno i niezdecydowanie - panowie chyba
zastanawiali się czy zatrzymać się w tej marinie. Bardzo ucieszyłam się na ich widok i chociaż się nie
znaliśmy, to zaczęłam bo nich machać ręką, zachęcając aby tu się zatrzymali. Krajanie to swoi – zaraz się
poznamy. Zdecydowali, że tu podpłyną – za chwilę stanęły na stanowiskach obok nas, a my odebraliśmy ich
cumy. Przedstawiliśmy się, a oni nam i za chwilę wszystko było jasne. RADUNIA jest jachtem typu Chaber –
przedmiot mojego pożądania prawie. Widywaliśmy go zwykle w marinie stanicy wodnej w Sokole-Kuźnicy.
Nigdy nie widziałam go pływającego pod żaglami i nie znałam jego właściciela. A tu taki zbieg okoliczności okazja żeby się poznać. Pan Edek B. ma 73 lata i jak się za parę chwil okazało jest dobrym znajomym byłego
męża Kazika koleżanki - Eli. Jak to już ustalili, to Kazik z panem Edkiem nie mogli się nagadać, bo przywołali
wiele
starych wspomnień. ATOL jest Venusem, który na naszym Zalewie stoi w marinie „Pasatu”. Jego
armatorem jest pan Zbyszek (poniżej 70-tki). Obaj wypłynęli z Bydgoszczy 26 czerwca i spłynęli Wisłą na
Zalew Wiślany, potem popłynęli naszą trasą, ale do Ostródy, a potem tu na Jeziorak. Armatorzy samotnicy
– bardzo dzielni. Opowiadali nam gdzie byli i jak sobie radzili. Opowiadali o trzecim żeglarzu-samotniku z
Iławy o panu Tadziu (po 80-tce), który im towarzyszy, ale on nie zatrzymał się tutaj.
Pomimo upału poszliśmy zwiedzać Siemiany, które są największą wsią na Jeziorakiem. Dawno temu byliśmy
tu – byliśmy ciekawi, czy coś jeszcze pamiętamy i jak wygląda wieś. Położona jest wzdłuż brzegu jeziora.
Nad samą wodą znajdują punkty handlowe i gastronomiczne oraz prywatne domy. We wsi jest kościół, przy
nim cmentarz, na którym wydzielona najstarsza część składa się z wielu zarośniętych trawą grobów, jest
muzycznych tawerna „Szopa”znana z organizacji ciekawych koncertów. Rekonesans zrobiliśmy, ale w
mózgu została czarna dziura - nic się nie przypomniało. Może niczego nie zwiedzaliśmy kiedyś, bo
uważaliśmy że nie ma czego? Zadzwoniłam do Andrzeja K. z Olsztyna (odbyliśmy wspólnie parę fajnych
rejsów morskich) i powiedziałam, że tu jesteśmy. Andrzej pracuje na uniwersytecie i jest kierownikiem
katedry filozofii. Do tego od wielu lat organizuje Festiwale Filozofii, więc czasami jak rozmawiamy to mam
wrażenie, że jest przeciążony i kiedyś tego nie wytrzyma. Ciągle jest zajęty sprawami uczelnianymi, ale jest
wszechstronny i robi takie rzeczy o które trudno by go posądzać. Teraz okazało się, że żona z córką są nad
morzem, a on remontuje córce pokój. Własny jacht zwodował dopiero 2 dni temu. Jestem bezlitosna –
zaprosiłam go z Kasią do nas na weekend. Jest to ostatni możliwy termin-zaraz potem wyjeżadżmy już na
nasz Zalew. Nie widzieliśmy się chyba już dwa lata.
Trochę pochodziliśmy i już czujemy zmęczenie – jacht pozbawił nas kondycji. Wróciliśmy do siebie zrobić
sobie kolację. Upał już zelżał i można było coś w kambuzie zdziałać. Starsi panowie gdzieś poszli i przepadli
bez wieści, więc wspólnego wieczora z morskimi opowieściami nie będzie.
Środa, 25 lipca
Pokładowe budziki jak zwykle poderwały nas z koi. Gorący poranek przyniósł niespodzianki – w
damskiej toalecie wybiła kanalizacja – ani się załatwić, ani umyć. Poszłam do męskiej, ale ze stresem, bo
męska ma pisuary i nigdy nie wiadomo co się zobaczy (mycie się tam już sobie odpuściłam). Po kawie i
śniadaniu poszliśmy na zakupy. Duży sklep z sektorem gastronomicznym pod parasolami znajdował się
nieopodal. Kupiliśmy zimne piwo i na tarasie tegoż sektora, w cieniu napawaliśmy się pięknym dniem i
widokami na jezioro. Jak wróciliśmy na jacht, nasi sąsiedzi już zdążyli się obudzić i ogarnąć, i dopłynął pan
Tadziu na ASIE-ich towarzysz. Dopiero teraz mogliśmy wypić wspólnie piwo, pooglądać swoje jachty,
podejrzeć różne „patenty” itp. Zaczęliśmy oczywiście od RADUNII. Jest gaflowym motosailerem o długości
nieznacznie mniejszej od naszej iGRAŻKI, ale tak fantastycznie w środku rozplanowane jest wnętrze no i ma
wysokość stania, że od razu bym ją wzięła. Do tego szybko pływa i ma znakomitą dzielność. Pan Zbyszek
nie może swoim Venusem go dogonić. To jest to. Na rynku wtórnym nie ma Chabrów – nikt się ich nie
wyzbywa. ATOL już nie robi na nas wrażenia, bo Venusa też mamy. Weszłam jeszcze na ASA, który jest
Nashem. Jacht niezwykle wypieszczony – wszystkie elementy drewniane świecą wysokim połyskiem.
Widać ile serca i sił włożone zostało w tę łódkę. No i niezwykły porządek – w przeciwieństwie do jego
kolegów. Panowie pływają tak we własnym towarzystwie od wielu lat.
Zapytałam pana Edka - dlaczego nie popłyniecie ze Zbyszkiem razem na jednej łódce-byłoby Wam łatwiej?
-Nigdy!- powiedział. Nie wytrzymalibyśmy ze sobą. Każdy ma inne przyzwyczajenia i zwyczaje. Nie dałoby
się.
Potem przyszli jeszcze do nas i bardzo im się podobało. –Widać damską rękę –powiedzieli. Wiszą w kabinie
różne moje trofea żeglarskie, więc wnętrze ma klimat. Poza tym zabudowa wnętrza zrobiona jest
profesjonalnie przez szkutnika i to każdemu rzuca się w oczy. Wzajemne pochwały mile połechtały nasze
serca. Panowie, podobnie jak my kończą pływanie w Iławie i ten sam przewoźnik będzie ich przewoził do
Pieczysk, ale dzień później po nas. Fajnie się gawędziło, ale nareszcie pojawił się jakiś wiatr, więc w końcu
popłyniemy na żaglach. Pożegnaliśmy Siemiany i zdecydowaliśmy że popłyniemy na wyspę Wielki Gierczak,
i wykąpiemy się. Popłynęliśmy. Stanęliśmy przy pomoście, który oczywiście nie był wolny- 2 stanowiska
dalej przycumowany był jacht, na którym były dzieci. Dzieci i ich rodzice są zwykle hałaśliwi, co średnio
nam odpowiada. Umyliśmy się w końcu, popływaliśmy, a ja wzięłam się za zrobienie obiadu. Nasze menu
nie jest wymyślne, bo zaprawy których dużo zrobiłam są dosyć monotematyczne. Bigosu jest do bólu,
zawekowane są też kurczaki i wieprzowina. Mamy też gotowce ze sklepu, ale nie mamy lodówki, więc
zjadamy najpierw te zaprawy. Pomimo, że pasteryzowałam je tak jak należy, to jednak jakiś robak
niepokoju toczy mnie, czy ta pasteryzacja wykonana jest zgodnie ze sztuką. Temperatury zapanowały jak w
tropikach, woda jest ciepła, więc w jachcie nie ma już dobrego chłodzenia. Kurczak był wczoraj, to dzisiaj
będzie bigos. Wyszedł mi tak dobry, że do tej pory nam nie obrzydł. Potem jeszcze piwo i odpływamy bo
nie będziemy się już dłużej dręczyć. Cudze dzieci zawsze przeszkadzają.
Popłynęliśmy w kierunku Iławy, ale w poszukiwaniu jakiegoś ustronnego miejsca, z którego Kazik mógłby
połowic ryby i żeby można było zejść sucha nogą na lad. Zadanie nie było łatwe, bo pomimo, że żeglarzy nie
było dużo, to 90% z nich pływa na czarterowanych jachtach z rodzinami. Wystarczy jeden taki przy
pomoście i już nie jest dobrze. Wszystkie pomosty, które zauważyliśmy zajęte są przez przeważnie 2-3
jachty. Miejsc jest przy nim więcej, ale jesteśmy egoistami. Przy brzegach tych miejsc na postój jest mało,
bo brzegi są porośnięte trzcinami i jak się zdarzy taka stosowna „dziura” w trzcinach, to zaraz jest zajęta.
Przyglądaliśmy się brzegom intensywnie lornetką. Dopłynęliśmy do Makowa, które swoją nazwę wywiesiło
na żółtym banerze, ale nie było to ustronne miejsce. Zauważyłam zatokę przed Makowem, która nie była w
całości widoczna. Cofnęliśmy się i rzeczywiście – zatoka wcinała się jak rogalik w zalesiony brzeg. Nazywa
się Smolna. Nikogo w niej nie było i znaleźliśmy dogodne miejsce na postój z dojściem do brzegu. I do tego
jest cień – raj dla nas. Koniki polne cykają głośno jak cykady. Kazik rozłożył sprzęt wędkarski i nareszcie ma
spokój i czas na łowienie ryb. Już zapomniał jak wyglądają jego wędki. Tylko jak on już teraz może, to ryby
nie chcą brać. Siedział z wędką, aż się prawie ciemno zrobiło i nic. Pewnie zrobiła się „przyducha’ w wodzie.
Czwartek, 26 lipca
Kazik się zawziął i wstał o 04.30 łowić ryby. Złowił 2 małe rybki przez 4 godziny. Jedna z nich uciekła
z siatki przez oczko (taka duża była). Niebo jest zamglone, zasłonięte chmurami, brak wiatru. Stoimy przy
brzegu – fajne miejsce. Dzień Lenia. O dziwo, wcale nie mamy chęci na eksplorację jeziora. Upał pozbawił
nas sił i chęci.
Telefonował Wojtek – jest już na Jezioraku. Przypłynie do nas, ale najpierw popłynie do Siemian – tak jak
my. Skoro tak, zmusiliśmy organizmy do czynu żeby tak nie marnować dnia i poszliśmy do Makowa.
Wycieczka o tyle przyjemna, że wędruje się pięknym wysokim lasem, a więc w cieniu. Pierwszy przystanek
zrobiliśmy w ośrodku wypoczynkowym jakiejś kopalni, który miał bufet z jednym stolikiem do konsumpcji –
wypiliśmy piwo w towarzystwie górników, a drugi przystanek wypadł już w tzw. „centrum”, gdzie już były 2
prawdziwe bary. Z powodu mojej niechęci do gotowania zamówiliśmy sobie sielawę z dodatkami.
Naczekaliśmy się, ale była naprawdę pyszna.
Zadowoleni z finału wycieczki wróciliśmy na jacht, a tu niespodzianka(!) – mamy towarzystwo. Aż nas
zatkało – obok naszego jachtu stało BRAVO. Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko do nas przypłyną, ale
cieszymy się bardzo. Po tylu miesiącach korespondencji, planów, a potem ich zmiany i jeszcze później
kłopotów, które były ich udziałem na Wiśle wreszcie spotkaliśmy się na wodzie podczas tego rejsu.
Wyściskaliśmy się serdecznie. Najpierw z Danusią odbyliśmy kąpiel, bo woda jest cudowna, a potem
poszliśmy do nich – bo większy jacht. Zabraliśmy jakieś zakąski i coś do nich i spędziliśmy bardzo
sympatyczny wieczorek. Gospodarz, nie zważając na temperatury zewnętrzne podejmował nas Stockiemokoliczność była godna. Wojtka kłopoty z mieczem skończyły się dopiero teraz – po jeździe pochylniami.
Cały czas musiał sobie radzić bez miecza, bo się wciągnął „na amen” i dopiero jak się wytrząsł na
pochylniach, to opadł na swoje miejsce. Dobrze, że wybrali się na ten rejs bez masztu – tak jakby czuli,
że będą mieli problemy i lepiej im będzie pływać na samym silniku. Było o czym rozmawiać.
Piątek, 27 lipca
Znowu muchy wyrzuciły nas z koi. Co za mendy! A tak szybkie są, że nie ma szans żadnej ukatrupić.
Cały dzień ich nie widać. Może bunkrują się gdzieś w kątach jachtu, bo też im gorąco, a rano odzyskują
kondycję i nie można się przed nimi schować.
Najpierw (jak zawsze) kawa. Potem porządki, śniadanie i kąpiel. Tropiki nas nie opuszczają, więc kąpiel jest
podwójnie przyjemna. Danka też się nie ociąga, bo lubi pływać. Podoba mi się jej bojka, którą się asekuruje
– bardzo dobry pomysł. Ja się asekuruję odbijaczem. Bojka jest wygodniejsza. Wojtek woli oddać się swojej
pasji-pucowaniu jachtu. Trochę pobyliśmy w miłym towarzystwie, ale po obiedzie ruszyliśmy do Iławy.
Umówiliśmy się, że się że jak będziemy kończyć już ewidentnie pływanie na Jezioraku (oni też), to spotkamy
tam w niedzielę pod wieczór, a teraz chcę zdążyć dopłynąć do sklepu żeglarskiego, bo denerwuje mnie brak
jednego odbijacza. Dziś jest piątek, więc jeżeli nie dziś, to jutro już nie kupię, bo sklep będzie zamknięty. Żal
nam opuszczać naszych znajomych i tak dobrego miejsca na przetrzymanie takiej zabójczej pogody, ale w
Iławie dodatkowo umówiliśmy się z kolegą z Olsztyna – Maćkiem G. –harcerzem i meteorologiem. Parę razy
płynął ze mną w drobnych rejsach, no więc teraz fajnie jest się spotkać na śródlądziu. Maciek sprawił sobie
wysoki jacht -Sportlake 660 i chciałby się nim pochwalić. Miał przyjechać do Iławy ok. godz. 16-tej.
Wiatr jest nędzny, ale staramy się płynąc na żaglach. Upał stal się porażający. Polewamy się wodą.
Żeby się odrobinę schłodzić – można dostać porażenia mózgu pomimo czapek na głowie. Zadzwonił Adam
N. – przewoźnik naszego jachtu i ogłosił zmianę naszych planów – będzie przewoził nas nie w poniedziałek
tylko w niedzielę. Oznacza to skrócenie o jeden dzień pobytu na Jezioraku i że być może nie spotkamy się z
BRAVEM ani z RADUNIĄ I ATOLEM. Wleczemy się, ale jednocześnie obserwujemy brzegi (zwiedzamy).
Im bliżej Iławy tym więcej ośrodków wczasowych, marin lub bogatych posiadłości. Zwróciła naszą uwagę
przystań „Biskaje” z duża ilością jachtów (stajnią) czarterowych. Sama Iława zaskoczyła nas ilością przystani
i cumujących w nich jachtach. Jedyna przystań, którą zapamiętałam z przeszłości, bo przy niej stawaliśmy
była w całkowitej ruinie. Pomostu już nie było – sterczały tylko zardzewiale balustrady. Smutne. Stanęliśmy
niedaleko od tego miejsca w przystani „Pod Omegą”. Tam właśnie znajdował się sklep żeglarski. Z tego
miejsca trochę daleko było do centrum miasta, gdzie musieliśmy się udać na poszukiwanie bankomatu, ale
była to okazja, żeby przyjrzeć się przystaniom, przy których wędrowaliśmy, nowemu mostowi w budowie,
Jezioru Małemu Jeziorakowi i w ogóle Iławie, która była nie do poznania. Stała się piękna. Maciek zdążył
już przyjechać na swój jacht, ale potrzebował trochę czasu, żeby się ogarnąć na własnym jachcie, więc bez
pośpiechu załatwialiśmy własne sprawy. Staliśmy jachtem w dobrym miejscu, bo niedaleko dużego sklepu
spożywczego, który obsługiwał chyba wszystkich żeglarzy, więc od razu zrobiliśmy zakupy.
Gdy już wszystko załatwiliśmy, odpłynęliśmy, żeby go odszukać ale on też już wypłynął naprzeciw. Była już
godzina 19.00. Związaliśmy się burtami i w ten sposób mogliśmy płynąć i rozmawiać. Maciek pracuje w
obserwatorium astronomicznym i jak wszyscy aktualnie pracujący jest mocno przepracowany i zmęczony.
Rzadko pływa swoim jachtem, bo nie ma kiedy. Zaprosił nas do Zatoki Widłągi, bo tam był umówiony ze
swoim starszym kolegą (też armatorem jachtu) Zbyszkiem, któremu nie mógł potrafił odmówić spotkania
się, więc załatwiał 2 w jednym. Trochę się tym zdziwiłam, bo w niedzielę przyjeżdżali nasi wspólni
przyjaciele z Olsztyna- Andrzej i Kasia. Zatoka Widłągi znajdowała się mniej więcej naprzeciwko Makowa –
płynęliśmy na silniku 3 godziny i było już całkowicie ciemno, gdy rzucałam kotwicę. Przypomniało mi się, jak
w czasach, kiedy byłam panienką płynęłam nocą po Jezioraku Omegą z moim kuzynem i jego kolegami w
kierunku Kanału Iławskiego. Wszyscy wtedy spali pokotem na gretingach, a ja która nie potrafiłam nawet
zwrotu wykonać, sterowałam i budziłam co pół godziny kuzyna, żeby mi zwrot zrobił.
Pan Zbyszek już tam czekał i świecił nam latarką, żebyśmy wiedzieli gdzie stanąć. Nie byłam zadowolona z
tego układu towarzyskiego, pływania w te i z powrotem, a najbardziej z cumowania nocą w całkowicie
nieznanym miejscu i bez rozeznania terenu, w którym były jeszcze inne jachty i do tego bez dojścia do lądu.
Przechodziliśmy przez jacht Maćka i pana Zbyszka, a i tak trzeba było zdjąć obuwie, żeby dojść do lądu.
Trochę żałowałam, że opuściliśmy towarzystwo z BRAVO – nie byłoby tak męcząco.
Wieczór, który przegadaliśmy u Maćka na jachcie był jednak przyjemny, a pan Zbyszek bardzo miłym
starszym panem. Nie dziwię się Maćkowi, że nie potrafił przełożyć tego spotkania, bo pan Zbyszek miał
tego dnia 70-te urodziny, na które nastawiał się od miesiąca i chyba nie miał z kim ich spędzić. Przygotował
się, nakupił kiełbasy na smażenie w ognisku, ale nic z tego nie wyszło, bo było za późno i nie sposób było
po ciemku znaleźć jakieś gałęzie. Jeziorak jest chyba jedynym miejscem w Polsce, gdzie nad jego brzegami
na terenie kompleksów leśnych wolno palić ogniska.
Sobota, 28 lipca
Zaraz po przebudzeniu przebazowaliśmy się wszyscy do Makowa, gdzie mają dojechać Kasia z
Andrzejem. Stanęliśmy przy pomoście przytulonym do trzcin i dzięki temu całkowicie pustym. Niedaleko od
niego, z drugiej strony tych samy trzcin był drugi podobny pomost z TOI-TOI-ami nieopodal. Byłam pod
wrażeniem tą konsekwencją w działaniu włodarzy tego akwenu, że przy tych pomostach były te przybytki
(w stanie czystym) i to zawsze z papierem toaletowym i śmietniki. Powiem więcej. Przybytki stały w
pewnym oddaleniu, żeby przykre zapachy nie zakłócały wypoczynku. Bezpośrednio do TOI-TOI-a
wybudowany był drugi pomost, do którego podpływał statek szambo-śmieciarka, opróżniał, mył i
dezynfekował taką budkę oraz zabierał śmieci z pojemników do segregacji. Tych zespołów pomost-WCśmietniki powstało bardzo dużo. Nie oznacza to, że wszyscy to zauważyli, ale jest szansa, że kiedyś zauważą
i będzie wszędzie czysto.
Trochę tu było płytko, ale my daliśmy radę, a Maciej musiał stanąć przy burcie jachtu Zbyszka, bo
zanurzenie jednak miał większe. Dzień zaczęliśmy od śniadania. W planie była jajecznica kiełbasą z nabytą
poprzedniego dnia w Iławie oraz od pana Zbyszka, który nie doczekał się w dniu wczorajszym obchodów
swoich urodzin. Maciej połączył się z Andrzejem i poinstruował go trochę jak ma tu trafić. Jajecznica udała
się. Robiłam ją w kokpicie na palniku gazowym, żeby nie grzać się w kabinie. Wyciągnęliśmy krzesełka
turystyczne, stół i zrobiliśmy maksymalne wygody. Było dobrze, upał nie zdążył się jeszcze rozwinąć. Kazik
zaledwie zdążył pozmywać naczynia, gdy przyjechali olsztynianie. Wyszliśmy im naprzeciw i akurat
trafiliśmy w ten moment, jak wjechali do „centrum” – była 10.00. Radość ze spotkania była duża, bo długo
się nie widzieliśmy z Andrzejem, a z Kasią jeszcze dłużej. Maciej z nimi też długo się nie widzieli, chociaż
mieszkają w tym samym mieście. Kasia poprzedniego dnia wieczorem zaledwie zdołała wrócić z córką z
Dźwirzyna, a
jeszcze zdołała upiec dla nas ciasto, z którym przyjechali. Zabraliśmy ich do siebie i oczywiście zaczęło się od
zwiedzania naszego jachtu, od powitalnej kawy, ciasta i piwa. Nim to zrobiłam był to akurat czas na kąpiel,
kawę i ciasto. Gdy tak urzędowaliśmy na pomoście, zauważyłam, przepływające w niedużym oddaleniu
BRAVO. Zaczęłam wołać i kiwać, ale płynęli dosyć szybko na silniku i nie zauważyli nas. Płynęli w kierunku
Iławy. Po przyjęciu popłynęliśmy naszą jednostką do Siemian. Nasi goście nie znali tego akwenu, więc była
okazja pokazać im tutejszą metropolię. Wiatr jakiś akurat był tego dnia i to nawet dla gentlemanów, więc
popłynęliśmy na samym foku, żeby nie przeszkadzać sobie w konwersacji nadmierną ilością żagli. Pan
Zbyszek pozostał przy pomoście, a Maciej zabrał się z nami. Gdy tak sobie płynęliśmy opowiadając sobie co
u nas i u nich przez te 2 lata, to zaczęło grzmieć. Było ok. 14-tej, do celu było jeszcze daleko, a pomiędzy nie
było alternatywy, więc płynęliśmy dalej. Jednak ciemna chmura, którą widzieliśmy wcześniej zbliżała się
szybko do nas szybko i ani zdążyliśmy się przygotować, a zaczęło solidnie lać. Ja byłam przy sterze, więc już
tam pozostałam, Kazik mi asystował, a goście wpadli do kabiny i tam się zamknęli, bo lało solidnie. Deszcz
był tak ciepły, że przyjemnie było dać się zmoczyć. Nie trwało to długo-chmura jak szybko przyszła, tak
szybko wypadała się i wszystko wróciło do normy. Dopłynęliśmy w końcu do Siemian do jakiegoś pomostu,
ale w społeczeństwie nie było woli opuszczania pokładu. Bawiliśmy się na tyle dobrze we własnym
towarzystwie, że nikt nie miał zamiaru zwiedzać wsi. Skoro tak, a pora była obiadowa, to wyciągnęłam
ostatnie zapasy bigosu i szybko go podgrzałam. Pomysł był dobry. Po jedzeniu ruszyliśmy już na silniku w
drogę powrotną. Wiatr był słaby i przeciwny. Nasi goście nie mogli być z nami zbyt długo –chcieli wracać do
domu już o godz. 17-tej, a my z kolei też musieliśmy przed wieczorem dopłynąć do Iławy, bo następnego
dnia przyjeżdżał przewoźnik i zabierał nas do Pieczysk. Z powrotem mąż już sterował, a ja mogłam sobie
trochę swobodnie pogadać. Zaczęliśmy nawet robić jakieś plany rejsowe do Sztokholmu, albo do Danii na
przyszły rok. Oczywiście nie na Venusie.
Goście odjechali o 17-tej, a wtedy my pożegnaliśmy także Macieja i Zbyszka, który żar tego sobotniego dnia
przeczekał w kabinie swojego jachtu i popłynęliśmy do ostatniego punktu drogi. Przed nami znowu było 3
godziny trasy na silniku. Płynęliśmy jednak pogodni, bo wszystko na się udało: spotkaliśmy w końcu
„Wojtków” zobaczyliśmy się z przyjaciółmi z Olsztyna, nawet brakujący odbijacz kupiliśmy-teraz to będzie
pamiątka z Iławy. O godzinie 20.00 byliśmy znowu w Iławie przy tym samym pomoście. Miałam nadzieję
(połączoną z przekonaniem), że Wojtek z Danką mogą też tu gdzieś być, bo rozmawialiśmy o tym, że przez
2 dni będą się odbywać koncerty szantowe w tutejszej muszli koncertowej i że warto by na koniec pójść
posłuchać. Próbowałam się do nich dodzwonić, żeby połączyć siły i zrobić wieczór pożegnalny z naszymi
rejsami, ale Wojtek nie odbierał telefonu. Może są już w amfiteatrze, jest tam głośno i nie słyszą?
Poszliśmy sami. Nim tam dotarliśmy, to jakiś zespół już się produkował. Było za głośno – rockowe szanty.
Nie podobało nam się, więc poszliśmy przeczekać ten hałas do kawiarni, których pełno było w pobliżu mi.
Zamówiliśmy sobie mrożoną kawę. Kelnerka przyniosła nam jakąś słodką osobliwość z bitą śmietaną, ale
było nawet dobre. Wróciliśmy do muszli koncertowej gdy nastąpiła zmiana repertuaru i pojawił się nie
znany nam zespół „Złamany Rumpel”. Grali swoje utwory szantowe, ale w tradycyjnym ujęciu. Zagrali ok.
10 utworów. Świetny był wykonawcza grający na harmonijce ustnej-odstawił takie show, że nie można było
oderwać od niego oczu. Po nich był jeszcze występ zespołu „EKT-Gdynia”. Lubię ich piosenki, które są już
kultowe, ale na tym koncercie lider zespołu Jan Wydra w sposób przesadny lansował swojego nieletniego
syna, który wystąpił w zastępstwie nieobecnego drugiego wokalisty. Mieliśmy wrażenie, że mamy być
szczęśliwi że młody też już śpiewa. Występ nie był tak dobry, jak mógłby być i ledwie wytrwaliśmy do
końca- zgubna rutyna. Na bisy już nie czekaliśmy. Rozglądaliśmy się za „Wojtkami”, ale nie spotkaliśmy ich.
Wracaliśmy na jacht mimo wszystko zadowoleni, że taką kropką nad „i” zakończyliśmy nasz 4-tygodniowy
rejs. Zrobiliśmy sobie jeszcze drinka i delektowaliśmy się wieczorem i fantastycznymi wakacjami, jakie sobie
sprawiliśmy. Nie czuliśmy w ogóle znużenia ani potrzeby powrotu do domu i to był prawdziwy sukces tego
rejsu, bo przecież warunki bytowe na naszej iGRAŻCE nie były zbyt przyjazne dla średniolatków. Jeziorak
nam się bardzo spodobał i żałowaliśmy, że upały trochę nam przeszkodziły w poznawaniu tego akwenu. A
może to dobrze, bo jesteśmy nim zainteresowani i wrócimy tu jeszcze.
Niedziela, 29 lipca
Powrót na Zalew Koronowski.
Podsumowanie IV etapu: Na Jeziorak płynęliśmy jedyną możliwą drogą przez pochylnie. Złe wskazówki dot.
cumowania na pochylniach były przyczyną olbrzymich stresów i utrudnień, które z tego tytułu miały
miejsce. Awaria steru też może by nie wystąpiła, gdybym nie była tak zaangażowana w unieruchomienie
jachtu. Droga kanałami jest trudna do przebycia ze względu na rośliny, z których bardzo często oczyszczać
śrubę. Trasa jest słabo uczęszczana. Pokonywaliśmy ją w lipcu – w samym środku sezonu, a ruch jachtów
był prawie żaden. Jeziorak jest pięknym dużym jeziorem i jak na razie najtańszym akwenem z dotychczas
poznanych do uprawiania turystyki żeglarskiej. Jachtów na jeziorze jest dużo, ale i tak nie ma porównania z
Wielkimi Jeziorami. Przy pomostach nie ma tłoku. Brzegi są w miarę czyste z powodu postawienia
przenośnych toalet i śmietników. Brzegi stały się dostępne dzięki licznie wybudowanym pomostom. Bardzo
męczące tropiki, które nastały pozbawiły nas chęci eksploracji innych rejonów tego akwenu, ale mamy
zamiar jeszcze w przyszłości tu się wybrać.
*****
PODSUMOWANIE REJSU „ Venusem przez 4 akweny”
Termin: 2 VII – 29 VII 2012 r. = 28 dni = 4 tygodnie
Skład załogi:
1. Grażyna Małkiewicz – kapitan
2. Kazik Małkiewicz
Trasa i miejsca postojów:
1)
2)
Wisła : Bydgoszcz, Grudziądz, Tczew, Gdańsk-Górki Zach. (170,8 km , w tym 26 h na silniku),
3)
Zalew Wiślany: Gd.-Stogi, Szkarpawa, Rybina, Wisła Królewiecka, Kąty Rybackie, Krynica
Morska, Piaski, Frombork, Elbląg (40,87 Mm/75,7 km , w tym 20 h na silniku).
4)
Jeziorak: Elbląg, Kanał Elbląski, Małdyty, Zat. Kraga/Jeziorak, Siemiany, Wyspa Duży
Gierczak, Zat. Smolna, Zat. Widłągi, Makowo, Siemiany, Iława (112 km w tym 30 h na
silniku).
Zatoka Gd. : Gd.-Górki Zach., Gdynia, Jastarnia, Kuźnica, Puck, Gdynia, Sopot, GdańskTwierdza Wisłoujście, Gdańsk-Stogi, Przegalina (116 Mm/ 214,8 km w tym na silniku 10 h)
Dystans razem: 580 km w tym 86 h na silniku. Silnik przyczepny Mercury 5. Zużyliśmy paliwa: 30 l. Średnio
20,7 km/dz. i 3 h/dz. na silniku. Średnia prędkość na silniku (ekonomiczna): 4,5 km/h. Zużycie gazu w
kambuzie: 1 butla 2 kg.
Maszt: Składany był 3 razy: w Pieczyskach, Elblągu i Iławie. Stawiany był 2-krotnie: w Górkach Zachodnich i
po wpłynięciu na Jeziorak na Zat. Kraga. Venuska nasza nie posiada bramki- posługujemy się wytykiem.
Śluzy: Czersko Polskie, 2 x Przegalina, Gdańska Głowa.
Koszt: 2750 zł (w tym 800 zł przewożenie jachtu).
Koniec

Podobne dokumenty