Zmierzcha. Czerwone światło, lampka, nieznośnie dręczy moje oczy
Transkrypt
Zmierzcha. Czerwone światło, lampka, nieznośnie dręczy moje oczy
Zmierzcha. Czerwone światło, lampka, nieznośnie dręczy moje oczy. Razi tak, że muszę mrużyć powieki. Ktoś może pomyśleć, że nie chcę by świeciła. Pragnę jednak tylko tego, by świeciła, świeciła zawsze. Nienawidzę jej. Nienawidzę jej tak, że aż muszę krzyczeć. Krzyczę strasznie i już po chwili zaczyna się ból głowy. Echo krzyku powraca do mnie falami. Wycieńczony zapadam się w niebyt, czerń, gdzie nie widzę czerwonej lampki. Ale po chwili znów się budzę i znów muszę krzyczeć. Podejrzewam, że czerwona lampka była ze mną od samego początku. Dwa dni temu spłakana i zniszczona matka obudziła mnie wczesnym rankiem szarpiąc za ramię. – Poszedł. Wiem, że go kochasz i musisz go znaleźć. Wziął skafander i poszedł. Znajdź go. Milczałem, budząc się z jednego koszmaru w kolejny. – Wyszedł. Nic nie mówił. Wiesz, że to szaleństwo, wiesz, że tak nie można... – matka musiała być w gorączce. Bredziła. Pot i łzy mieszały się i spływały po policzkach. Jej oczy jarzyły się szaleństwem. Patrzyłem na nią zbolałym wzrokiem, dopóki starczyło mi sił, by okazywać uczucie. – Musisz go odnaleźć, musisz go przyprowadzić z powrotem. – Przyprowadzę – wymamrotałem odwracając wzrok. Świat był szary. Wszystko było szare. Niebo było jasnoszare. Ściana stali i betonu, przedwojenne wieżowce za moimi plecami, były ciemnoszare. Szedłem wymarłą ulicą, wzdłuż konduktu umarłych pojazdów. Dookoła jednorodzinne domki, takie same jak ten, który stał obok wyjścia z naszego kieszonkowego schronu przeciwatomowego. Ojciec kupił go przed wojną. Mądra inwestycja, schroniliśmy się do niego, kiedy spadły bomby. Trzy poziomy, kuchnia, łazienka, dwie sypialnie, salon, piwnica i gabinet. Po piętnastu latach wszystko się psuło i ojciec musiał często naprawiać, siedząc dzień i noc, z coraz większą rozpaczą patrząc na swoją pracę. Mijałem te jednorodzinne domki, dawne życie, teraz umarłe, z czarnymi oczodołami okien. Mijałem małe wejścia do schronów, szare, brudne, ponure. Czasem otwarte, straszące swym martwym wejściem. Szary świat, spowity całunem czarnego pyłu. Znalazłem ojca po przejściu doliny śmierci. Zmęczony, robiąc krok za krokiem podszedłem do postaci opartej o przerdzewiały wrak samochodu. Z hełmem położonym na masce samochodu, z głową odrzuconą w tył, patrzył niewidzącym wzrokiem w szare niebo. Na brudnej twarzy ojca wyryte koryta łez. Ostatni oddech przyniósł mu wieczną ulgę, ucieczkę od zimnej stali mrocznego schronu, ratunku sprzed piętnastu lat. Wtedy właśnie, klęcząc obok ojca, zobaczyłem czerwoną lampkę. Jarzyła się krwistym, złośliwym szkarłatem. Świeciła się do mnie, śmiejąc się ponuro. Podniosłem zainstalowany na moim kombinezonie komputer do oczu. Zielone, migające litery ułożyły się w mój nekrolog, wyrok śmierci z odroczeniem do kilku godzin. Licznik Geigera złośliwie odkaszlnął i dopiero teraz zaczął zawodzić, wolno, ze złośliwą satysfakcją machając do mnie wesoło strzałką. Odszedłem od zwłok zdrajcy, pułapki śmierci, z opuszczoną głową, powłócząc nogami. Gdy wróciłem do schronu, matka nie żyła. Zszedłem na najniższy poziom, do salonu. Leżę na dziurawej kanapie w kompletnej ciemności, nie licząc małego światełka w tunelu, padającego z otwartych na oścież wrót schronu. Wpatrywałem się w czerwone światełko, które świecić się miało tak długo, jak długo jeszcze będę żył. Kiedy lampka zgaśnie, zostanę w ciemności sam, na zawsze. Zmierzcha. Krzysiek „Ufiak” Przybysz