PUDEŁKO Z FOTOGRAFIAMI

Transkrypt

PUDEŁKO Z FOTOGRAFIAMI
PUDEŁKO Z FOTOGRAFIAMI
Wojciech Wiśniewski
ZAMIAST WSTĘPU
Jedyne, co posiadamy, co jest do końca nasze i pewne, to przeszłość i
teraźniejszość. Musimy pogodzić się z tym, Ŝe na własność otrzymaliśmy tylko te
dwa rzeczowniki. Wieczność nas nie odwiedzi, gdyŜ nie jest z tego świata. MoŜemy
próbować uchwycić się jej na róŜne sposoby, ale nawet jej nie muśniemy. Chyba
dlatego większość z nas chciałaby zakotwiczyć się w tym, co jest teraz i przetrwać
chwilę dłuŜej. Pozostać na tym świecie niczym stary, nieprzydatny mit. Jak legendy,
które opowiadały nam babcie, gdy byliśmy dziećmi. W końcu te odległe światy kiedyś
istniały, przetrwały w opowieściach i moŜliwe, Ŝe nadal będą trwać w sercach
naszych dzieci. W rzeczywistości, która zawsze była zbyt mała i oczywista, to one
rozbudzały nasz apetyt na odkrywanie odległych krain, tkanie w myślach świata nie
takim, jakim go widzimy, ale jakim mógłby być. To bajki, mity i legendy rozbudziły w
nas apetyt na nieśmiertelność.
Pamiętam, jak gdzieś we wschodniej Irlandii, na obrzeŜach Droghedy
zaczepiła mnie trójka Irlandczyków. Właśnie ukończyli malowanie swego domu.
Właściciel stał na drabinie, dokonując ostatnich poprawek, gdy dwójka pozostałych
wpatrywała się w efekt wspólnej pracy z zachwytem. W momencie, gdy
przechodziłem obok, jeden z nich dostrzegł u mego boku aparat fotograficzny.
Zatrzymał mnie i poprosił, abym uwiecznił ten moment. Jestem przekonany, Ŝe
posiadali własny, ale przecieŜ nie o fotografię im chodziło. Oni potrzebowali świadka.
Kogoś, kto by dostrzegł ich pracę, docenił, a ostatecznie uwiecznił w swojej pamięci.
Gdy tylko wyciągnąłem aparat z kabury, dwójka męŜczyzn ustawiła się do portretu z
godnością. Jedynie gospodyni z lekkim wstydem schowała się w rogu kadru. Potem
jednak wybiegła i wręczyła mi karteczkę z adresem, na który miałem przesłać
zdjęcie. Ta trójka, przyjaznych Irlandczyków musiała doskonale wiedzieć, Ŝe to co
niedostrzeŜone, nie utrwalone, nie istnieje. Te wszystkie chwile naszego Ŝycia, które
przynoszą nam radość, smutek, dumę, a czasem przegraną, nie zamienią się w
Ŝywe bajki i legendy, póki ich nie wypowiemy, póki ktoś ich nie utrwali, niczym
naświetlonej fotografii wrzuconej do wywoływacza. Nasza pamięć zuŜywa się.
ZuŜywa się niczym opony. Im dalej zajedziemy, im więcej zobaczymy tym jest jej
mniej. Z czasem sami nie potrafimy juŜ sobie udowodnić, czy coś zdarzyło się
naprawdę, czy jest tylko wymysłem naszej głodnej wyobraźni. Wtedy zawsze
sięgamy do pudełka ze starymi fotografiami, przebijamy się przez zapisane
wyblakłym atramentem hieroglify pamiętnika. Poszukujemy innych oczu, świadków,
aby udowodnić sobie, Ŝe było tak, a nie inaczej. Albo pragniemy wrócić do miejsc, w
których juŜ byliśmy. Sprawdzić, czy domek w Droghedzie istnieje i jak wygląda. Czy
fasadę pokrył kurz i nieunikniony oddech czasu?
Gdy pamięć zaciera swe ślady pozostaje jedynie stworzyć i opisać wszystko
od nowa. Współczesne historie nie są juŜ bowiem takie, jak kiedyś. Przypominają
esencję, która została zalana wrzątkiem. MoŜemy ją dowolnie rozcieńczać,
przyprawiać, a i tak istota pozostaje ta sama. I nie ma znaczenia, czy jest to Irlandia,
jakieś małe miasteczko na Bliskim Wschodzie, upalny Cypr, bądź Bieszczady.
PodróŜujemy dla chwili nieśmiertelności, nadając cząstkę wieczności chwilom,
napotkanym ludziom i miejscom. I ostatecznie zasłyszane legendy, tysiące
zjechanych kilometrów, niewygodny biwak u podnóŜa świętej góry sprowadzają nas
do domu – miejsca, w którym wszystko się zaczyna. Wszędzie jest tak samo,
zasłyszane historie przypominają nasze. My to juŜ wiemy. MoŜemy spokojnie
zasnąć.
Dom w Droghedzie/Irlandia 2007
MIT WIECZNEGO POWROTU
Krótka, wąska uliczka w samym centrum Dublina wiedzie donikąd. Zwabieni
przechodnie nie szukają jednak wyjścia. Tutaj na szarych murach kamienicy
wystawiają swoje prace uliczni artyści. Przy wtórze oklasków młody chińczyk
wygrywa na harfie renesansowe melodie, a Ŝebracy starają się namówić
przechodniów, by wydobyli z kieszeni cięŜkie monety. Nieopodal stąd przechadzał
się kiedyś James Joyce i tutaj swoje kroki stawiał bohater jego najpopularniejszej
powieści Mr. Bloom. Dzisiaj irlandzki Ulisses musiałby przebijać się przez tłumy
turystów i emigrantów z całego świata. Musiałby przekradać się przez miasto
przypominające wielki bazar, wpatrując się w kuszące niczym syreny okna
kolorowych wystaw. To w tym miejscu rozpoczynam swoją wędrówkę po wyspie,
choć nie jest to prawdziwy początek. Dzisiejszy świat nie ma juŜ początku ani końca.
Dzisiaj, gdy wszystko juŜ zostało powiedziane i zmyślone, gdy pomarły mityczne
potwory, pozostaje jedynie mit wiecznego powrotu. Przypadkowy dobór miejsca i
czasu.
My, ludzie Europy środkowo-wschodniej, gdziekolwiek się udamy, mamy
potrzebę odnalezienia centrum. Nie interesują nas granice, a środek, który wyznacza
relacje ze światem. Centrum oznacza dom, wnętrze, wrota do świata sacrum. To w
centrum stawiano zawsze świątynie, wokół których piętrzyły się budynki mieszkalne.
MoŜe dlatego, gdy po raz pierwszy przybyłem do stolicy Irlandii pytałem o rynek.
Byłem bardzo zdziwiony, gdy uświadomiono mi, Ŝe centrum stanowi ulica – ruchliwa
O’Conell street, na której czując nacisk tłumu, trudno się zatrzymać. Dopiero w
wąskim przesmyku nieopodal Grafton odnalazłem własne centrum i początek. Tam
odnalazłem nowych przyjaciół: Irlandczyka sprzedającego obrazy, Chińczyka
unoszonego dźwiękami swojej harfy i wyglądającego jak Indiana Jones szalonego
sprzedawcę gwizdków. Dla kaŜdego z nich miejsce to było czymś szczególnym.
Pochłaniały ich liczne obowiązki, ale co jakiś czas kaŜdy wracał na tę uliczkę
uciekając tym samym od codzienności. Tutaj moŜna było porozmawiać o sztuce,
poznać nowych ludzi i podenerwować się na psujący plany deszcz. W ten sposób
czas się kurczył osiągając całkiem przyjazne formaty. Nikt z nich nie dorabiał się przy
tym wielkich pieniędzy. Niewątpliwie najlepiej wiodło się Indianie Jones, którego
gwizdki schodziły niczym świeŜe bułeczki. Pamiętam, jak pewnego dnia, gdy
przymuszony brakami finansowymi wystawiłem na ulicy swoje własne fotografie, ten
ostatni podszedł do mnie i zapytał jak mi idzie. Odparłem, Ŝe kiepsko, Ŝe dotąd nic
nie sprzedałem. Wtedy ten obejrzał dokładnie moje prace i powiedział ze skrzywioną
twarzą coś w rodzaju:
- Bo, ludzie nie szukają dziś piękna; nie szukają prawdy, ani brzydoty. Musisz im dać
dokładnie to, czego chcą. Musisz to odnaleźć.
Tak wyglądała prywatna lekcja marketingu. Nie wiem, czym podyktowana była
ta wypowiedź. Czy wynikała z doświadczenia, czy teŜ z irlandzkiej przenikliwości, ale
słowa te zawierały ziarna prawdy. Po kilku dniach pozbawionych sukcesów
spakowałem moją uliczna galerię, wsiadłem do pociągu i postanowiłem poszukać
tego, o czym mówił Irlandczyk. MoŜliwe teŜ, Ŝe po prostu pragnąłem porzucić
centrum, zobaczyć co jest dalej i rozpocząć swoją podróŜ na dobre.
Pojechałem na południe. Kolejka sunęła po samym wybrzeŜu. Po lewej
stronie wpatrywały się w nas czeluście morza, a po prawej padał cień skalistego
zbocza. Przejechaliśmy przez malownicze Bray, tocząc się przez wydrąŜone w skale
tunele. MoŜna by pomyśleć, Ŝe jesteśmy w Szwajcarii, gdyby nie ten oddech
błękitnego morza, turyści uczepieni skał i dzieci błąkające się po plaŜy. Tego dnia
woda była daleko. Poddane władaniu księŜyca przypływy i odpływy trzymały ją w
swoich ryzach. Bliskość natury i tajemnicza moc planet nie pozwalały jednak
przestać myśleć o chwilowości naszego istnienia. Zastanawiałem, jak wiele czasu
upłynie, aŜ morze, kamień po kamieniu, zagarnie cześć plaŜy i rozkaŜe odwrót
naszej cywilizacji. Budowanie kolejki przy samej plaŜy wydawało mi się
nierozsądnym kuszeniem natury, by ta po raz kolejny pokazała swoją moc. Tak,
pochłonięty dziecinną medytacją nad konstrukcją świata dojechałem do Dun
Laoghire. Malowniczy port był rajem dla wędkarzy i miłośników Ŝeglarstwa. Na
ciemnej tafli zatoki migotały odbicia drogich jachtów. Panował anielski spokój. Tylko
kilku młodych Irlandczyków wymieniało uwagi o swoim sprzęcie wędkarskim.
Poszedłem wałem na sam koniec, aby przyjrzeć się wystającym z morza dwóm
latarniom – mrugającym oczom portu. śaglówki kołysały się w rytm muzyki wiatru, a
na linii widnokręgu migotały sylwetki wędkarzy. Przez moment wydawało mi się, Ŝe
od dziesiątków lat nic się tu nie zmieniło i tak jak kiedyś ludzie wychodzą dzisiaj na
wybrzeŜe, aby łowić ryby. Aby zmagać się z otchłanią morza i Bogami, którzy moŜe
akurat tego dnia okaŜą się hojni w dary. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, Ŝe nie
zawsze było tu tak spokojnie. Nieopodal stąd sunęła niczym wąŜ jedna z
najdłuŜszych dróg militarnych, która miała za zadanie ułatwić rozprawienie się ze
wstrząsającymi wybrzeŜem rebeliami. Centrum konfliktów leŜało niedaleko stąd, w
malowniczych górach Wiclow, do których dotarłem kilka dni później. Na skraju
miasteczka, gdzie ląd łączył się z morzem odnalazłem starą fortecę, w której grupa
turystów z Hiszpanii chroniła się przed wiatrem. Wystające z wybrzeŜa lufy
potęŜnych armat nie pozostawiały jednak złudzeń, do czego słuŜyły zabudowania.
Niegdyś, otoczone niedostępnymi górami miasto Wiclow stanowiło doskonałą
kryjówkę dla wszelkiej maści, złoczyńców, rabusiów i rebeliantów. To pośród
niedostępnych przesmyków gór i wijących się rzek odkrywali oni swój własny,
irlandzki dziki zachód. AŜ pewnego dnia państwo postanowiło ostatecznie rozprawić
się z nieosiągalnymi rebeliantami i zbudowało drogę, która ciągnie się aŜ do samego
Dublina. W ten sposób armia przedarła się przez góry i oczyściła miasto.
Tamtego dnia Wiclow tonęło jednak w sennej mgle. Słońce schowało się za
chmurami sprawiając, Ŝe pejzaŜ wokół mnie stał się szorstki i dramatyczny.
Wpadające do nagrzanego morza zimne krople deszczu rodziły coraz to większe
kłęby pary, która snuła się po tafli wody. Nie było słychać nic poza krzykiem mew i
falami
uderzającymi
o
stromy
brzeg.
Pachniało
morzem
i
nadbrzeŜnymi
wodorostami, które spokojnie poddawały się kołysaniu fal. Nie potrafiłem jednak ulec
temu urokowi. WyobraŜałem sobie wyłaniających się z mgły wikingów, od których
miasto zaczerpnęło nazwę. Myślałem o sporach, rebeliach i przelanej krwi. W końcu
porzuciłem wybrzeŜe i uciekłem w stronę gór. Szedłem na zachód, gdzieś w kierunku
opactwa Gelandalough, aŜ w końcu skończył się asfalt, a zaczęły łąki. W około nie
było ani jednej Ŝywej duszy. Widocznie wszyscy zostali w mieście chroniąc się przed
deszczem i nadmiarem wolnego czasu. Na polach golfowych, restauracjach i pubach
czas stawał się bardziej plastyczny. MoŜna go było dowolnie formować, udając tym
samym, Ŝe jest go mniej, bądź więcej. W górach wszystko biegło swoim,
niewymuszonym tempem. Tutaj pejzaŜ nie zmienił się od lat. Wokół otaczała mnie ta
sama zielona ściana drzew, które pachniały teraz deszczem. Mokra trawa zrosiła mi
buty, aŜ zaczęła w nich bulgotać woda. Szedłem tak dwie, moŜe trzy godziny, nie
myśląc o niczym konkretnym. Kolejne, równomierne kroki były, jak wystukiwana na
bębnie mantra. Nie pamiętam, co się wtedy we mnie działo, o czym myślałem. Nie
pamiętam nawet miejsc, obok których przechodziłem. Świat został gdzieś daleko za
mną, a ja zanurkowałem we własnym niebycie, by w końcu przebudzić się z
niespokojną myślą o powrocie.
Na dworcu w Wiclow sterczała tylko para przemoczonych Chińczyków. Ktoś
powiedział im, Ŝe kolejny pociąg pojedzie o piątej, choć rozkład zdawał się mówić
coś całkiem odmiennego. Pięć po wiedzieliśmy juŜ, Ŝe nasze zaklinania na nic się nie
zdały i pociąg nie przyjedzie. Do kolejnego pozostało nam dwie i pół godziny, które
postanowiliśmy zabić spokojną rozmową. Jun – bo tak miała na imię dziewczyna. –
była pielęgniarką w jednym z dublińskich szpitali. Opowiadała o swojej pracy,
bałaganie, cierpiących po wypadkach pacjentach, którzy godzinami czekali na swoją
kolej. Rozmawialiśmy o sztuce, fotografii i naszych ojczyznach. Licytowaliśmy się
cenami oceniając, w którym kraju Ŝyje się gorzej. Pośród chłodu i strug deszczu
czułem się, jakbym rozmawiał z dawnymi znajomymi. AŜ w pewnym momencie ta
idylliczna atmosfera pękła niczym bańka mydlana. Na mojej kurtce dostrzegli małą
plakietkę i zaczęli pytać, kto na niej jest. Odpowiedziałem, Ŝe to Jimi Hendrix. Wtedy
Jun zapytała, czy to fotograf. Uśmiechnąłem się i powiedziałem, Ŝe był muzykiem,
gitarzystą, Ŝe to legenda i pewnie słyszała o Woodstock, o „Hej Joe”. Ale ona nie
miała pojęcia, o czym mówię. W końcu uśmiechnęła się i zaczęła mówić coś do
swojego chłopaka po chińsku. Wtedy dotarło do mnie, Ŝe jesteśmy rozbitkami.
Porzuciliśmy narodowe bandery, aby dobić do irlandzkiej tratwy, która zmierza w
niewiadomym kierunku. Tutaj wszyscy jesteśmy równi, mamy te same prawa,
posługujemy się tym samym językiem. Ale historie, które nas zrodziły i kształtowały
są zupełnie inne.
I tak długo myślałem jeszcze o tych początkach i końcach. O opowieściach, z
których wynurzyły się nasze kraje. O cywilizacji chińskiej, która stworzyła druk, swoją
własną mitologię, aby później oglądać się z zazdrością w kierunku zachodu. AŜ w
końcu dworzec zapełnił się ludźmi, nadjechał pociąg i zabrał nas do Dublina.
Wracaliśmy tą samą trasą, przez spokojne, zachmurzone Wiclow, Dun Laoghire i
tunele Bray. W rytm mitu wiecznego powrotu. Powrotu do centrum.
O CIENIU MAGICZNEJ GÓRY I ZNIKAJĄCYCH PSACH
(FRAGMENT)
Jedna z najstarszych legend głosi, Ŝe lud bogini Danu, albo jak ich inaczej
nazywano Ludzie Dea, przybyli do Irlandii na skrzydłach wiatru. Nadeszli z północy
budując cztery miasta, wielkie stolice nauki i przywieźli ze sobą cztery skarby:
Kamień Przeznaczenia, Miecz, Włócznię Zwycięstwa oraz Kocioł, od którego nikt
nigdy nie odszedł głodny. Gdybym mógł tylko zgadywać i wskazać miejsce godne ich
przybycia, byłoby to niedaleko Sligo, tam gdzie niczym wielki guz wystaje z ziemi
góra Knocknarea. Ludzie Dea przebiliby się przez blade chmury i bezszelestnie
przedostali na ziemię, pojawiając tym samym na fotografii K. Tak właśnie musiałoby
się stać, poniewaŜ wpierw zobaczyłem fotografię. Mój przyjaciel K. pokazał mi ją, gdy
przypadkowo spotkaliśmy się w Dublinie. Na zdjęciu niczym wielki głaz tkwił
wierzchołek stromej góry, której zwieńczenie stanowił usypany z kamieni kopiec.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, Ŝe to późniejsza opowieść, historia królowej Meave,
która spoczęła na szczycie Knocknarea, po tym, jak poległa zraniona uderzeniem z
procy. Wtedy myślałem wyłącznie o magii fotografii. StoŜkowy grobowiec
przypominał cień piramidy, świątynie Majów – te wszystkie tajemnicze i zaklęte
miejsca, jakie spotyka się w przesyconych kolorami ksiąŜkach z cyklu „cuda świata”.
PoŜądałem tego miejsca, tak bardzo jak fotografii, a jedynym sposobem, aby to mieć
dla siebie była podróŜ.
Zaraz na drugi dzień, po spotkaniu z K., wsiadłem w autobus i pojechałem na
północ. Irlandia zalana była deszczem. Spływające po zaparowanych szybach krople
budziły we mnie niepokój, Ŝe mój misterny plan moŜe się nie powieść. W połowie
drogi do celu deszcz jednak ustał, a zza kurtyny chmur zaczęły wydobywać się
pojedyncze promienie słońca. Sligo przywitało nas parnym powietrzem i zapachem
wegetujących wodorostów. Ze wszystkich stron otaczały nas potęŜne masywy
górskie. Gdzieś z tyłu widać było pociągnięty ostrą kreską natury szczyt Knockanrea,
a z przodu rozpościerała się zielona dolina. Postanowiłem przespacerować się po
mieście, poszukując jakiegoś miejsca zaczepienia, wstępu do mojej podróŜy.
Szedłem wzdłuŜ nurtu rzeki, poszukując miejsca, w którym koryto rozpościera swoje
ramiona, aby wpaść w objęcia oceanu. Im bliŜej zatoki, tym architektura stawała się
odwaŜniejsza i bogatsza. Widocznie przybijające do portu statki przywoziły na swych
pokładach inny, lepszy świat. Przez lata dostarczały miastu jedzenie, dobra
materialne, a wraz z nimi skrawki nadchodzącej przyszłości. Dzisiaj nadchodzącą
przyszłość manifestowały nowoczesne, oszklone biurowce i rozpościerające się nad
nimi szerokie ramiona dźwigów. W zatoce wszystko było w ruchu, rozbudowie i
transformacji, gdy wschodnia część miasta wydawała się tkwić w leniwym letargu.
Budynki karlały z kaŜdym krokiem, a przecinające się równolegle uliczki robiły się
coraz szczuplejsze. Z czasem poczułem pewien rodzaj stagnacji, duchoty, które
przywiodły mi na myśl moje rodzinne strony. Te wszystkie miejsca Europy
wschodniej, gdzie czas powoli i niechętnie sunie do przodu. Rozwój wlecze się z tyłu,
tak jakby nie zauwaŜył tykającego zegara i znikających z oczu rywali. Ta dziwna
atmosfera uśpienia zapisana była w ludzkich twarzach, rudych cegłach budynków i
pewnej prowizoryczności, która zawsze charakteryzuje takie miejsca. Na jednej z
uliczek, przy wystawionych na środku jezdni stolikach siedzieli Irlandczycy, pijąc piwo
i grając w karty. Nie zwracali uwagi na przechodzących turystów i świat z boku. To
świat musiał omijać ich szerokim łukiem korzystając z wolnej części jezdni.
Kawałeczek dalej stał Węgier, przygrywając na błyszczącym w słońcu akordeonie.
Instrument wypluwał z siebie te wszystkie szlagiery z naszych stron, które potem
miksowały się z irlandzkimi pieśniami dochodzącymi ze sklepu z pamiątkami. Nawet
w tej muzycznej mieszance czuć było nutę prowizoryczności. Klimat miejsca, gdzie
świat nie wstydzi się jeszcze oglądać za siebie.
c.d.n. (moŜliwe)

Podobne dokumenty