za sobą. Niestety, nie w stronę zmiany, której oczekiwał, podsycanej
Transkrypt
za sobą. Niestety, nie w stronę zmiany, której oczekiwał, podsycanej
za sobą. Niestety, nie w stronę zmiany, której oczekiwał, podsycanej przez tak złudną w ostatnim czasie nadzieję. Była to zmiana na zasadach kapryśnej historii – gdy może zdarzyć się wszystko. ✳ Trzęsąca się furgonetka, w której przewożono trzech więźniów, jechała już od blisko dwóch godzin, co mogło oznaczać, że znajdowała się gdzieś w połowie drogi. Skazani siedzieli z tyłu samochodu sami. W panującej ciemności byli tylko głucho brzmiącymi głosami bez twarzy, gdy rozmową próbowali osłabić napięcie. Jeden z nich mówił o drodze, której co prawda nie widzieli, ale on twierdził, że ją zna. ––Przejeżdżamy obok Dunaju. Posłuchajcie fal. Jednak poza hałasem silnika do uszu Brunona nie dobiegł żaden inny dźwięk. ––Ja mam Dunaj we krwi, dlatego go słyszę. Tu na pewno jest rzeka, jesteśmy na dobrej drodze. Przestańcie się użalać. Poznałbym ten teren z zamkniętymi oczami. ––Bo właściwie to mamy zamknięte oczy – odpowiedział drugi więzień, siedzący na ławce obok. ––Poznam go nawet w ciemności. Ehej, ile razy pływałem w tym Dunaju. Opowiedzieć wam, jak na Diabelskim Oku wywróciła mi się łódka? Wpadłem w straszliwą ciemność, z której mało komu udawało się wydostać, nawet w dzień. Ale mi się udało. Wierzcie mi, to jest Dunaj. Bruno wierzył, nie miał powodu, żeby się nie zgadzać. Nie przyniosło mu to jednak ulgi. Przecież koło Dunaju też mogli ich zastrzelić. ––Chciałbym zobaczyć, jak będziesz pływał z kulą w głowie – dał się słyszeć głos drugiego, tego, który od początku jazdy straszył ich zasłyszanymi historiami o tym, że podczas tak zwanych transferów zdarzały się „wypadki” – więźniów wyciągano z furgonetek, strzelano im w potylicę, a później tłumaczono, że próbowali uciec. 179 Wobec tych wiadomości słowa mieszkańca okolic naddunajskich nie przynosiły ukojenia. Tak, oczywiście, byli gdzieś we wschodniej Rumunii, jechali drogą w kierunku Gałacza, portu na Dunaju. No i co z tego, skoro strażnicy w każdej chwili mogli ich zabić i zawsze się z tego zabójstwa wyłgać. Więźniowie znali cel podróży, ale to nie oznaczało, że nie zostaną zabici. Bruno pocieszał się w duchu, że może jednak nic złego się nie przydarzy. Przez ostatnie dwa lata był przecież przykładem wzorowego więźnia: z pracy do baraku, znów do pracy, znów do baraku. Nie miał przyjaciół, niczego nie komentował, nie rozgniewał żadnego strażnika. Od dwóch lat ani razu go nie pobito. Tylko czasami otrzymał kopniaka w tyłek, jeśli ruszał się zbyt wolno, albo spadał nań grad przekleństw z różnych nieistotnych powodów. Nie wychodził z niczym przed szereg, nie popełnił żadnych błędów, dlaczego zatem miałoby komukolwiek zależeć na jego śmierci? Dlaczego transfer mógł się okazać jedynie pretekstem? Kiedy usłyszał w obozie, że zostanie przeniesiony do Gałacza, i gdy zaprowadzili go do furgonetki, cieszył się. Od dnia śmierci Stalina zdał się na łaskę oczekiwania i pogodził się ze swoją sytuacją. Postępował karnie i nie miał już nadziei na nic. O transferze poinformowano go po niecałych dwóch miesiącach od owych pamiętnych wydarzeń, w czasie których na Półwyspie wszystko tkwiło w bezkształtnej, szpetnej wieczności. Myślał wtedy, że nic już się nie wydarzy i nie zmieni. Przestał nawet odliczać dni. Wcześniej wyobrażał sobie czasami tę chwilę, gdy po przekroczeniu tysiąca, pięciuset, stu dni z wypiekami na twarzy doczeka, aż dojdzie do trzech, a potem do jednego. Potem jednak przestał rozmyślać o zakończeniu kary. Bał się, że w ostatnich godzinach nic się nie wydarzy i nikt nie przyjdzie, żeby powiedzieć mu, że jest wolny. Wtedy to rachowanie pozostałego czasu straci swój nikły sens. Przeraził się, że nikt nigdy nie będzie już z nim rozmawiał, nawet po to, aby ustalić 180 nowy termin wyjścia na wolność. Coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że zakończy życie gdzieś między barakami albo w trakcie pracy na płaskowyżu. Że pewnego dnia, może za rok, dziesięć lat lub więcej jakiś przypadkowy strażnik kopnie jego rozciągnięte na ziemi ciało, próbując go poruszyć. Kiedy jednak zorientuje się, że Bruno nie żyje, rozkaże kilku więźniom pociągnąć go w pyle lub śniegu i wiedząc, że nie ma rodziny, że nikt nie przyjedzie, aby odebrać go martwego, każe rzucić trupa na stos ciał gdzieś na tyłach baraków, jak to się już nieraz zdarzyło na Półwyspie. W końcu Bruno zaczął się godzić nawet i z tą przerażającą go myślą. Teraz jednak zawładnął nim nowy rodzaj strachu, z którym nie miał jeszcze czasu się oswoić. Kula w potylicę. Próbował zachować spokój. Nie, zbyt mało znaczył w Kolonii, żeby przytrafiło mu się coś podobnego. Nie mieli powodu, by tak uczynić, żadnego powodu. Czy jednak na pewno go potrzebowali? Kiedy samochód zatrzymał się, rozmowa urwała się jak nożem uciął. Wiedzieli, że było za wcześnie, nie mogli jeszcze dojechać do celu. Tylne drzwi otworzyły się i wszystkich trzech oślepiło światło. Wraz z jasnością uderzyła w nich fala gorąca. Duchota, choć był to dopiero początek maja. Brunonowi zaschło w gardle, choć bardziej może z przerażenia niż gorąca. ––Wychodzić na szczanie – rozkazał żołnierz. „Wyciągną nas, żebyśmy się wyszczali”, tak wcześniej straszył ich więzień pesymista, powtarzając zasłyszane historie. „I kiedy będziemy stać do nich plecami, bach!” ––Dawać, długo jeszcze będziecie się tak guzdrać? – podniósł głos człowiek z karabinem. ––Nie chce nam się – jęknął pesymista. ––Jak ja wam mówię, że wam się chce, to wam się chce. Bruno wyskoczył z furgonetki ostatni. Cały się trząsł i nie mógł zapanować nad przyspieszonym oddechem. Popatrzył prosząco na żołnierza. 181 ––Co to za mina? Chce ci się jeszcze coś innego? Nie odpowiedział, emocje wciskały mu na powrót do gardła wszelkie słowa, pokręcił jedynie głową, że nie. ––Jazda w krzaki! Bruno rozejrzał się wkoło. Nigdzie nie było widać Dunaju. Miejscowy, który pływał nocą w Diablim Oku i, jak mówił, miał rzekę we krwi, pomylił się. Chyba że przekroczyli już jej koryto, mogli przecież być w miejscu, gdzie woda kryła się za wzgórzami. Ale i tak nie miało to już żadnego znaczenia. Stanęli trzej, wystraszeni, obok siebie. ––Co jest, hę? ––Nie możemy – odpowiedział mieszkaniec naddunajskich stron. A potem drugi dodał: ––Wcale nam nie wychodzi. ––Oho, no to ja tak zrobię, żeby wam wyszło. Żołnierz podbiegł do kabiny furgonetki, wcisnął się w nią do połowy tułowia i zaczął czegoś szukać. ––Teraz czeka, żebyśmy zaczęli uciekać – wyszeptał przez ściśnięte gardło drugi z więźniów. – To pułapka, nie ruszajcie się. Stali jak skamieniali, patrząc na żołnierza, któremu z kabiny wystawała jedynie dolna część ciała. I karabin. A potem głos z wewnątrz: ––Czekaj no, nie ma jej tu. Jest w drugiej części. Ja wysiądę i załatwię sprawę. ––Co jest, nie macie ochoty na szczanie? – usłyszeli. – To zaraz tak zrobimy, że przyjdzie wam ochota. Butelkę zauważyli dopiero wtedy, gdy żołnierz roześmiał się i lekko nią potrząsnął. Gdy zaczął ją odkorkowywać, wrócił pierwszy strażnik. ––Rozpinać rozporki. Wykonać! Nie odwrócili się. Rozkaz wykonywali z niemożliwym do opanowania drżeniem rąk. Bruno ledwie powstrzymywał łzy. Chciał się pomodlić, ale nie przychodziły mu do 182 głowy żadne słowa. Rozpiął rozporek, a potem usłyszał śmiech żołnierzy. Zdziwiony, podniósł wzrok. Z pochylonej butelki zaczęła lecieć woda. Pierwszy strażnik wydobył z siebie przeciągłe „siiiiiiiii”. ––No i co, teraz też nie możecie? – przestał się śmiać drugi. – Szybciej, bo zużyję na was całą wodę, a mamy jeszcze ze dwie godziny drogi. W tym momencie strach Brunona wypłynął ku ziemi. Woda ciekła z butelki, a on, wraz z pozostałymi dwoma więźniami, przodem do strażników, w absolutnej ciszy dołączył do strumyka własne oswobodzenie. Uczuciu ulgi towarzyszyły trzy parsknięcia śmiechu, które chórem uzupełniły rechot żołnierzy. Były wprawdzie nieśmiałe, przypominające raczej szept, lecz takiego wybuchu radości dawno już żaden z więźniów nie doświadczył. Gdy doprowadzili się do porządku, pierwszy żołnierz niemal życzliwym tonem rozkazał im wrócić do auta. Wstrząsy furgonetki nie były teraz już tak dotkliwe, a ciemność w jej wnętrzu nieprzenikniona. Mieszkaniec terenów naddunajskich ochoczo zaczął opowiadać swoje przygody z okresu sprzed aresztowania, a Brunonowi udało się nawet dostrzec jego twarz. Drugi więzień przypomniał sobie kilka żartów. Bruno przez większą część drogi milczał. Od czasu do czasu czuł jednak, że wraca mu pamięć o tym, że świat jest większy i bardziej zróżnicowany, niż wyobrażał to sobie w ostatnich dwóch latach. Że warto czekać na prawdziwą wolność, na tę, która kiedyś przyjdzie. Że warto do tego momentu wytrzymać.