Pobierz fragment

Transkrypt

Pobierz fragment
fragment
Z języka niderlandzkiego przełożyły
Anna Rosłoń, Małgorzata Woźniak-Diederen
Prolog
Hello everybody!
– Jeszcze jeden?
Koordynator Lekarzy bez Granic wyszedł z baraku i wpatrywał
się w swoje buty. Skinąłem głową i zdałem sobie sprawę, że muszę
szybko coś wymyślić. Inaczej w następnym baraku znowu popłyną
mi łzy po bladych policzkach, a naprawdę tego nie chciałem.
Był deszczowy wrześniowy dzień. Chodziłem po wiosce Wau
w Sudanie Południowym, miejscu od dwudziestu lat opisywanym w gazetach jako nękane przez głód i rozdarte wojną domową. Gdzieś po drugiej stronie rzeki rozłożyli się powstańcy, po
naszej stronie Lekarze bez Granic urządzili obóz dla „głodujących
uchodźców”. Na razie obowiązywało zawieszenie broni.
– Jesteś pewien, że chcesz to zobaczyć? – zapytał mnie doświadczony kolega w stolicy Sudanu, Chartumie. – Od obozów głodu mogą się przepalić bezpieczniki.
Inny radził:
– Musisz działać na autopilocie. Myśl tylko o tym, czy można
to wykorzystać w reportażu.
To, co pokazał mi koordynator Lekarzy bez Granic w dwóch
pierwszych barakach, znakomicie nadawało się do wykorzystania
przy pisaniu tekstu. Sceny jak z wiadomości albo filmiku Novib1.
Wzdęte dzięcięce brzuszki – od podstawówki wiedziałem, że to
Novib lub Oxfam Novib, holenderska organizacja pozarządowa udzielająca
pomocy krajom rozwijającym się (przyp. tłum.).
1
11
z głodu. Kości wystające przez skórę, niby kijki od przechylonego namiotu. Maluchy tak wyniszczone, że matki musiały im ciągle
przytrzymywać głowę, bo inaczej złamałyby sobie szyję. Mogłem
wykorzystać to w reportażu.
Przechodziliśmy z koordynatorem obok plakatu. Nad rysunkiem przedstawiającym rabujących żołnierzy i bezradnych cywilów napisano: „Nie walcz z ludnością cywilną”. Wioska, w której
leżał obóz, była w stanie likwidacji: kafejka Czystość Islamu, szkoła średnia imienia papieża Jana Pawła II, spożywczak Nazaret,
Biuro Rejestracji Przysiąg i Obietnic. Żaluzje opuszczone, drzwi
zabite deskami, na werandach siedzieli uchodźcy. Wszędzie panowało zamieszanie: uciekinierzy, mieszkańcy wioski, ludzie wierzący w Chrystusa, Allaha, w duchy albo bożki drzew.
Lawirując między kałużami i śmieciami, przeszliśmy do trzeciego baraku. Siedziało tam pięćdziesiąt osób – patrzyły przed
siebie, chowały się przed deszczem, opłakiwały zmarłych i czekały na następny przydział żywności. Ci ludzie zdawali się patrzeć
na wskroś mnie, jakby ktoś wyłączył w ich oczach światło. Pewnie
dlatego mówi się, że rozpacz jest głucha, że ktoś jest otępiały z rozpaczy. „Apatyczni” zanotowałem w zeszycie.
Dotarliśmy na miejsce. W dwóch pierwszych barakach przybrałem poważny wyraz twarzy i wykonałem coś w rodzaju namiastki ukłonu, by ukryć skrępowanie i powstrzymać łzy. Teraz
odruchowo podniosłem rękę, wyszczerzyłem zęby w uśmiechu
i zawołałem: „Hello everybody!”.
I wtedy coś się zmieniło. Wszystkie twarze się rozjaśniły.
Dziewczyny chichotały, jakiś staruszek poruszył się na swoim
miejscu, a dzieci szturchały matki: „Mamo, popatrz”. Dwuletni
chyba chłopczyk oderwał się od siostrzyczki, złapał rączkami moje
kolano i przewrócił się. Matki z wycieńczonymi niemowlętami roześmiały się i pomachały mi wolną ręką.
Tak w 1998 roku rozpoczęła się moja pięcioletnia praca korespondenta na Bliskim Wschodzie. Na koniec moje rzeczy płynęły do
12
Holandii na statku towarowym, a ja żegnałem się z wszystkimi
„kontaktami”, ludźmi, którym zawdzięczałem wizy, przedstawienie odpowiednim osobom lub inne przysługi. Moją listę zamykał
arabski ambasador. Piliśmy herbatę w jego okazałym domu w Hadze i po raz ostani prezentowałem swoją sztuczkę: „Mówię po
arabsku, proszę posłuchać”. Ambasador stwierdził, że to dziwny
moment na zakończenie pracy korespondenta, teraz, kiedy Amerykanie zbliżają się do Bagdadu. Powiedziałem, że chciałem skończyć już wcześniej, ale zostałem kilka miesięcy dłużej ze względu
na wojnę. Do pokoju wszedł asystent, szepnął coś na ucho ambasadorowi i włączył CNN. Zobaczyliśmy, jak w Bagdadzie na placu
Firdos (Rajskim) ludzie przewracają kolosalny pomnik Saddama
Husajna. Wiwatujący Irakijczycy krzyczeli do kamery i walili w posąg butami: „Thank you, mister Bush!”. Komentator mówił uroczyście o „historycznej chwili”: wojna dobiegała końca. Skończył
się husajnowski koszmar, Bagdad świętował wyzwolenie. Ten sam
tytuł widniał następnego dnia na pierwszych stronach holenderskich gazet.
Ambasador przełączył na arabski kanał Al-Dżazira. Tam też
pokazywano plac Firdos, ale montażem zaakcentowano inny punkt
widzenia. Na tym samym placu zobaczyliśmy amerykańskich żołnierzy triumfalnie zarzucających amerykańską flagę na pomnik
Saddama. Następnie gorączkową naradę i tych samych żołnierzy
ściągających ją pośpiesznie. Później Al-Dżazira pokazała wiwatujących Irakijczyków z CNN, ale sfilmowanych z odległości, tak by
widać było wyraźnie, jak niewiele ludzi jest na placu i że większość
przygląda się wydarzeniom z daleka.
Pożegnałem się z ambasadorem i w następnych miesiącach zająłem się tym, czym powracający korespondenci mają obowiązek
się zająć: próbowałem napisać książkę o sytuacji w regionie. Niemal natychmiast utknąłem w miejscu. Czasem widziałem, jak ktoś
w gazecie lub telewizji twierdzi, że fundamentalizm polega na tym
lub na tamtym i że na Bliskim Wschodzie zapanowałby pokój, gdy13
by tylko „Izrael wycofał się z terenów okupowanych” albo „Ameryka nie wspierałaby dyktatorów”. I myślałem: na poparcie tej tezy
można znaleźć dobre argumenty. I równie dobre argumenty można znaleźć przeciwko tej tezie. Nie potrafiłem rozwiązać tej kwestii
i dlatego pisanie książki mi nie wychodziło.
Przypomniał mi się wówczas mój drugi tydzień pracy w charakterze korespondenta. Wróciłem właśnie z Sudanu i czekałem
w Ministerstwie Informacji w Kairze na pieczątkę. Ponieważ trochę to trwało, wdałem się w rozmowę z czekającym także kolegą.
Był prawdziwym weteranem, w ciągu pięciu minut opowiedział mi
głosem przesiąkniętym whisky, że jego najlepszy przyjaciel zginął
w wojnie iracko-irańskiej: „Hotel Commodore podczas wojny domowej w Libanie, to były czasy! O, nie znasz Commodore’a?”. Tego
typu człowiek. Wyjaśniłem, że jestem pisarzem i dopiero zaczynam karierę korespondenta. Uśmiechnął się: „Książkę o Bliskim
Wschodzie najlepiej napisać w pierwszym tygodniu. Im dłużej
człowiek tu siedzi, tym mniej z tego wszystkiego rozumie”.
Nie było to miłe, i pewnie takie miało być, ale po powrocie
do Holandii wreszcie zrozumiałem, co ten weteran miał na myśli.
Zanim zrobiłem pierwszy krok, miałem już określone wyobrażenie
o Bliskim Wschodzie, obrazy i opinie, pochodzące głównie z mediów. Po przybyciu na miejsce powoli zamieniałem je na rzeczywiste obrazy, która okazały się dużo mniej przejrzyste i zrozumiałe.
Pierwszy raz przekonałem się o tym w trzecim baraku w Wau.
Kiedy tam pojechałem, miałem w głowie obrazy nieszczęśników pokazywane w wiadomościach. W dwóch pierwszych barakach zobaczyłem takich nieszczęśników i gdybym w trzecim nie
zawołał bez zastanowienia „Hello everybody!”, prawdopodobnie
odjechałbym przekonany, że ci ludzie też są takimi nieszczęśnikami. Oczywiście, byli nieszczęśliwi, prawie umierali z głodu. Ale nie
tylko. Rejon Wau jest równie żyzny jak Holandia, a ci nieszczęśnicy byli rolnikami, którzy zawsze potrafili zadbać o siebie, dopóki konflikt zbrojny nie przegnał ich z własnych terenów. Ludzie
w tym obozie ucierpieli głównie z powodu ogromnego pecha.
14
Patrząc wstecz na pięć lat pracy korespondenta, przypominałem sobie coraz więcej takich doświadczeń. Sprawa stała się
jeszcze ciekawsza, gdy zacząłem przeglądać swoje archiwum i zobaczyłem, jak Wau przedstawiano w gazecie. W artykule opisałem zaskakującą reakcję tych nieszczęśliwych i apatycznych ludzi
z trzeciego baraku, a także rozmowę z lekarzem ze szpitala obozowego. Pracował z najcięższymi przypadkami i codziennie walczył
ze statystycznymi „osiemdziesięcioma zgonami dziennie w Wau”.
Powiedział, że największy problem stanowią skurczone żołądki
tych ludzi: „Jeśli jedzą za dużo, rozsadza im wnętrzności, jeśli za
mało, umierają. Nawet jeśli dosłownie umierają z głodu, my musimy odmawiać im jedzenia. Według podręczników medycyny ci
ludzie od dawna są martwi”.
Ostatnie zdanie redaktorzy nazywają „świetnym cytatem”,
a dział redakcji końcowej użył go jako tytułu. Dla ilustracji wyszukano wielkie zdjęcie z podpisem: „Obóz uchodźców w okolicach
Ajiep, niedaleko Wau w Sudanie Południowym. Kobieta rodzi
dziecko. W tym samym baraku umiera z głodu jej krewny”. Po prawej stronie widać wycieńczonego mężczyznę, który pewnie zastanawia się, skąd pochodzi tajemnicze klikanie aparatu fotograficznego, pośrodku płaczącego chłopca, a z lewej strony dwie położne
i zdenerwowaną przyszłą mamę.
Obraz przemawiał do wyobraźni, ale redakcja mogła też umieścić zdjęcie śmiejących się ludzi z trzeciego baraku i użyć innego
cytatu jako tytułu. Na przykład wypowiedzi innego lekarza obozowego: „Odporność tych ludzi jest niewyobrażalna. Nikt z Zachodu
by tego nie przeżył, a oni czekają tutaj na pokój, pokonują setki
kilometrów, wracając do swych wiosek, sadzą orzeszki ziemne i zaczynają od nowa”.
Jako korespondent mogłem opowiedzieć tę samą historię na różne
sposoby. Media przedstawiały tylko jedną wersję i często wybierano tę potwierdzającą już istniejący obraz, tak jak w Wau – historię nieszczęsnych ludzi, którzy według podręczników medycznych
15
dawno już nie powinni żyć, a nie nieprawdopodobnie odpornych
ludzi, którzy walczą z przeciwnościami losu.
W ciągu tych pięciu lat często tak się działo i dlatego plac Firdos stanowił stosowne zakończenie. Dziennikarze amerykańscy
i holenderscy postrzegali upadek Bagdadu jako wydarzenie pomyślne. Otrzymali materiał przedstawiający świętujących Irakijczyków, którzy obalili pomnik dyktatora, czyli obraz zgodny z ich
oczekiwaniami. Uznali, że wykonali zadanie. Al-Dżazira uważała
upadek Bagdadu za początek okupacji. Szukała symbolicznych
ujęć na zobrazowanie swojego stanowiska i znalazła je w postaci
triumfujących żołnierzy amerykańskich, spontanicznie zarzucających flagę na pomnik.
Tak właśnie obraz i rzeczywistość odbiegają od siebie i gdy
zdałem sobie z tego sprawę, wiedziałem już, o czym chcę pisać.
Nie o tym, jak zdemokratyzować świat arabski albo jak tolerancyjny czy nietolerancyjny jest islam, ani kto ma rację w konflikcie
między Izraelem a Palestyną. Wręcz przeciwnie – chciałem pisać
książkę o tym, dlaczego tak trudno powiedzieć coś ważnego, konkretnego o kwestii tak ważnej jak Bliski Wschód. A może chciałem
napisać po prostu książkę o tych wszystkich chwilach, gdy mówiłem sobie: „Hello everybody!”.
Część I
Rozdział 1
Dziennikarstwo dla
początkujących
Większość korespondentów uczy się rzemiosła we własnym kraju,
a następnie wysyłana jest w świat. Ze mną było inaczej. Nie studiowałem dziennikarstwa, tylko nauki społeczne i filologię arabską.
W ramach zajęć spędziłem rok na uniwersytecie w Kairze. Napisałem o tym książkę i w ten sposób gazeta „Volkskrant” oraz serwis
wiadomości stacji Radio 1 trafiły na moje nazwisko.
Przyjeżdżając do Kairu, nie miałem więc praktycznie żadnego
doświadczenia i chociaż przed wyjazdem zorganizowano mi parę
dni stażu w gazecie oraz w radiu, postrzegałem dziennikarstwo jak
przeciętny czytelnik, widz czy słuchacz: dziennikarze wiedzą, co
się dzieje na świecie, a wiadomości prezentują przegląd tych wydarzeń, który może być obiektywny.
Następne lata przetrwało niewiele tych wyobrażeń. Kiedy zajmowałem się problemem Izraela i Palestyńczyków, pogrzebana
została moja wiara, że wiadomości mogą być bezstronne. W poprzednich latach – od pierwszego tygodnia w Wau aż po ataki
z 11 września i ich następstwa – nauczyłem się, że porządne dziennikarstwo w odniesieniu do świata arabskiego to oksymoron, a to
oznacza, że nie można wiedzieć, co się tam dzieje. W każdym razie
nie może tego wiedzieć dziennikarz, a tym bardziej widz, czytelnik
lub słuchacz.
21
Odkrywałem to stopniowo i niektóre rzeczy zrozumiałem dopiero z perspektywy czasu. Ale moje wątpliwości zrodziły się wcześnie, wraz ze stresem, który cię ogarnia, kiedy budzisz się pewnego
dnia jako korespondent na Bliskim Wschodzie.
Pierwszego tygodnia w Kairze siedziałem właśnie wśród nierozpakowanych kartonów, kiedy zadzwonił telefon i ktoś z gazety
oświadczył: „Masz jechać do Sudanu!”. Akurat znalazłem mieszkanie, a miałem natychmiast ruszać do kraju, w którym nigdy jeszcze
nie byłem! O co chodzi? Mają tam choroby, o których powinienem wiedzieć? Czułem, jak serce bije mi jak oszalałe, a nie miałem
wtedy jeszcze pojęcia, że mam jechać do obozu głodu. Co bardziej
żenujące, nie wiedziałem nawet, że w Sudanie panuje głód.
Gazeta zadzwoniła, bo jakiś Islamski Front na rzecz Walki
z Żydami i Krzyżowcami wysadził dwie ambasady amerykańskie
w Afryce. Waszyngton zareagował bombardowaniem obozów szkoleniowych tego Frontu w Afganistanie i fabryki w Sudanie. Według
Amerykanów fabryka produkowała broń chemiczną, a należała do
przywódcy Frontu, niejakiego Osamy bin Ladena, ale Waszyngton
nie przedstawił na to dowodów, a według reżimu w Chartumie
w fabryce Al-Shifa (Uzdrowienie) produkowano lekarstwa.
W kolejce pod ambasadą sudańską w Kairze koledzy wyjaśnili
mi, co się stało: przez wiele lat Chartum nie wpuszczał prawie żadnych zachodnich dziennikarzy, bo ci pisaliby tylko o złych rządach,
wyzysku i zbrodniach wojennych. Ale najwyraźniej reżim liczył
teraz na sprawozdania w tonie „Ameryka niszczy jedyną fabrykę
leków w dotkniętym biedą Sudanie”. Wizę otrzymałem w ciągu godziny.
Zarezerwowałem lot, schroniłem się pod skrzydła bardziej
doświadczonych kolegów i jak większość Europejczyków zatrzymałem się w Akropolu, niedrogim hoteliku prowadzonym przez
mieszkającą tu od pokoleń grecką rodzinę. Posiłki jadano tu wspólnie, w pokoju nie było międzynarodowej linii telefonicznej, a jedyny telewizor znajdował się w holu głównym. Wszyscy bez wyjątku
22
Amerykanie udali się do pięciogwiazdkowego Hiltona, gdzie mieściło się także tymczasowe centrum prasowe rządu sudańskiego.
Nie miałem pojęcia, co powinienem robić, i następnego ranka
poszedłem po prostu za kolegami. Byli bardzo serdeczni i szybko
zrozumiałem, dlaczego poprzedniego wieczoru w samolocie nikt
się nie denerwował tym, co, gdzie i jak. Wszystko było dla nas
przygotowane. W zbombardowanej fabryce Sudańczycy wystawili resztki amerykańskich rakiet i inne „wizualnie mocne” detale
zniszczenia: klawiatury między stopionymi fiolkami leków, poczerniałe telefony i foliowe arkusze do rzutnika z prezentacjami
celów wytyczonych na następną jesień. Ministerstwo Informacji
skierowało nas do szpitali z rannymi i do demonstracji w mieście.
Te były niewielkie, ale w zbliżeniu kamery wydawały się duże, i tak
pokazano je w CNN: „Rozwścieczone tłumy w Chartumie protestują przeciwko bombardowaniu”. Codziennie organizowano konferencję prasową. Nie podawano na niej ani nie ogłaszano żadnych
nowych informacji, bo cóż reżim miał do zakomunikowania? „Najbiedniejszy kraj Afryki grozi Stanom Zjednoczonym sankcjami”?
Ale można było wymienić ploteczki i nowości, a kierownik działu
eksportu Al-Shify niestrudzenie przechadzał się między obecnymi,
opowiadając swoją historię wciąż nowym dziennikarzom: „Amerykańskiemu prezydentowi nie pozostaje nic innego, jak złożyć oficjalne przeprosiny”.
Tak to było, bombardowanie dostarczyło materiału na trzy
dni wiadomości. Raport (Rakiety na Sudan), reakcje ludności
(Clinton kłamie również w sprawie Al-Shify) i analiza (Chartum
wykorzystuje atak Stanów Zjednoczonych). W ten sposób sprawozdanie z bombardowania zostało złożone, kierownik działu
eksportu mógł zacząć szukać nowej pracy, a karawana medialna
ruszyła dalej, do następnej historii.
Jak powiedzieli mi koledzy, nie był nią głód na południu Sudanu, choć umierały tam setki ludzi dziennie. Ale ja chciałem zobaczyć to nieszczęście na własne oczy, a gazeta się zgodziła: zorientuj się, ile możesz zdziałać. Popytałem i odkryłem, że na fali char23
tumskiego kokietowania południe jest tymczasowo dostępne dla
dziennikarzy. Holandia udziela Sudanowi stosunkowo znacznej
pomocy finansowej, więc ambasada mogła załatwić zezwolenie na
pobyt w rejonie działań wojennych. Lekarze bez Granic potrzebowali nagłośnienia swojej działalności i zaproponowali mi miejsce
w swoim samolocie, a w zamian za to miałem w artykule wymienić
nazwę organizacji.
Tak też się stało.
Redakcja w Holandii nazwała moją podróż do Sudanu oszałamiającym początkiem kariery korespondenta. Ale gdy wróciłem do
Kairu, ciążyły mi nowe mieszane uczucia. Zawsze patrzyłem na
uchodźców po prostu jak na ofiary. Tymczasem największym problemem Lekarzy bez Granic okazały się napady i kradzieże. Mieszkańcy obozu okradali pracowników organizacji i siebie nawzajem,
toczyli między sobą walki, sabotowali dystrybucję żywności, dopóki nie doczekali się specjalnego traktowania. Wcześniej nie przyszłoby mi to do głowy, ale gdy wysłuchałem koordynatora obozu,
pomyślałem: „A czego się spodziewałeś?”. To samo dotyczyło sudańskich urzędników i biurokratów. Sądziłem, że dążą do poprawy dramatycznej sytuacji. Najbiedniejszym krajem Afryki rządziły jednak inne prawa. Lokalni urzędnicy wiedzieli doskonale, że
organizacje charytatywne z Zachodu muszą dostarczyć obiecane
dary, a ich pracownicy ryzykują karierę, jeśli pomoc nie dotrze na
czas we właściwe miejsce. Więc urzędnicy szantażowali działaczy:
zgoda na wysyłkę żywności na południe kosztuje tysiąc dolarów,
inaczej transport zgnije w porcie.
W Kairze spałem przez dobę, rozpakowałem parę kartonów
i zrobił się poniedziałkowy ranek. Usiadłem przy biurku, uporządkowałem moje wizytówki „Korespondenta na Bliskim Wschodzie”,
sprawdziłem, czy działają faks, telefon, komputer i internet, i zdałem sobie sprawę, że mam problem. Być może w Jemenie porwano
zachodniego turystę, w Libanie wysadzono w powietrze duchowego przywódcę, reżim w Bagdadzie zorganizował demonstrację roz24
wścieczonych tłumów albo na południu Egiptu, w którym przecież
się znajdowałem, aresztowano grupę fundamentalistów… Skąd
miałem się o tym dowiedzieć? Włącz wiadomości, chciałoby się
powiedzieć. Ale wiadomości to byłem teraz ja.
Okazało się, że działa to w następujący sposób. Wszystkie redakcje gazet, radia i telewizji mają abonamenty w agencjach prasowych Reutera, Agence France Presse (AFP), Associated Press
(AP) oraz u ich mniejszych konkurentów. Agencje wysyłają korespondentów na miejsce ważnych wydarzeń i nawet w najdalszych
zakątkach świata mają płatnych informatorów. Taki korespondent
lub informator, na przykład Reutera, dzwoni do swego przełożonego, gdy usłyszy coś godnego uwagi mediów. Przełożony naradza się
z szefami i jeśli dostanie „zielone światło”, w drogę ruszają dziennikarze i fotografowie. Ich materiał zdjęciowy i informacje przesyłane są do miejscowej stolicy lub do Londynu, gdzie sporządza
się z nich „wiadomości z ostatniej chwili”, wysyłane jak najszybciej
do tysięcy redakcji na całym świecie. Dwadzieścia cztery godziny
na dobę, siedem dni w tygodniu konferencje prasowe, pogrzeby,
światowe rekordy, strzelaniny, wyniki wyborów, cuda medycyny,
trzęsienia ziemi, niesamowite akcje ratunkowe, nieoczekiwane
opady śniegu, incydenty na granicy…
Agencje prasowe to oczy i uszy świata, na zalew ich doniesień
mówi się w środowisku „potok informacji” lub zwyczajnie „doniesienia agencji”. „Tu Hilversum, agencje donoszą, że w twoim rejonie aresztowano fundamentalistów. Wiesz coś o tym?” Na początku chciałem niekiedy zawołać: „Skąd mam o tym wiedzieć, skoro
miejscowe wiadomości czasem przez kilka dni ukrywają wydarzenia?”. Pytanie było oczywiście standardowe, ale implikacja niemal
upokarzająca: jeśli w Hilversum wiedzą szybciej i dokładniej niż
ja, co się dzieje w regionie, jaka jest w takim razie moja rola?
Prezentacja. To było pierwsze zadanie każdego korespondenta, jak
odkryłem półtora miesiąca później, gdy Bliski Wschód na chwilę naprawdę zdominował wiadomości ze świata. Saddam Husajn
25
panował jeszcze w Iraku i wyrzucił z kraju inspektorów ONZ do
spraw broni masowego rażenia. Ameryka zażądała, by wpuścił ich
ponownie, i groziła bombardowaniami.
Wyznaczono ultimatum i dziennikarze pośpieszyli do sąsiedniej Jordanii, gdzie znajdowała się jedyna otwarta jeszcze ambasada iracka. Ponownie spotkałem kolegów, których poznałem
w Sudanie, lecz atmosfera nie była intymna, zbyt wiele pojawiło
się nowych twarzy. Amerykańskie bombardowania Iraku okazały
się mianowicie bardziej godne uwagi mediów niż te w Sudanie, korespondenci przylatywali z całego świata; w poprzednim tygodniu
relacjonowali zarzewie konfliktu w Azji, a za chwilę pojadą dalej,
do Afryki. W pięciogwiazdkowych hotelach w Ammanie odgrywały
się dzięki temu fascynujące sceny. Przebywali tam dyplomaci i zachodni biznesmeni pracujący w Iraku, którzy przyjechali w pośpiechu z Bagdadu do Ammanu swymi samochodami z napędem na
cztery koła, i dziennikarze, którzy przyjechali w pośpiechu do Ammanu właśnie po to, by popędzić takim samochodem do Bagdadu.
Podobno byli też iraccy agenci służb specjalnych, którzy próbowali
obserwować, z kim rozmawiają ekspaci w pięciogwiazdkowych hotelach.
W towarzystwie wszystkich tych korespondentów wojennych
było bardzo wesoło, a w naszych rozmowach dominował temat
problemów praktycznych. Chwaliliśmy się znajomościami, rozmawialiśmy ukradkiem przez telefon, po wypiciu wielu piw próbowaliśmy zgłębić sztuczki innych lub błagaliśmy o pomoc BBC,
która jak szeptano, miała na liście płac funkcjonariusza irackiego
Ministerstwa Informacji i mogła załatwić wizę. Ponieważ o to chodziło, również mnie: o zdobycie wizy. Sytuacja była przykra i upokarzająca. Wypełniało się formularz i dwa razy dziennie chodziło do irackiej ambasady, by usłyszeć, jak konsul, pan Sadun, pod
plakatem Namaszczonego, Wspaniałego Saddama Husajna odczytuje nazwiska szczęśliwców. Tłoczyliśmy się wokół Saduna niczym przedszkolaki wokół podejrzanego mężczyzny z cukierkami,
a ostatniego wieczoru przed wygaśnięciem ultimatum widziałem,
26
jak dorośli mężczyźni płakali przy bramie ambasady na wieść, że
nie dopisało im szczęście. Może pocieszył ich trochę fakt, iż później
pan Sadun w wyniku ciągłego stresu dostał zawału serca. Niektóre
agencje wysłały mu kosze z owocami.
Po powrocie do hotelu wszyscy pili.
– Arafat! Tak, Arafat. Wtedy gdy Clinton przyjechał do Gazy.
– A, z tym gościem, co miał taką świetną whisky własnej roboty.
– Udzielił mi jeszcze wywiadu.
– Kto? Arafat?!
– Tak, ale nie powiem, jak to załatwiłem.
Oniemiały piłem razem z nimi, choć tylko dlatego, że alkohol pomagał mi zapomnieć, iż w moim paszporcie też nie ma wizy
i muszę „relacjonować” wojnę z pokoju hotelowego w Ammanie.
Rozpoczęły się bombardowania i korespondentów ogarnęła
fala skrywanej ulgi, szczególnie wolnych strzelców. Saddam mógł
ustąpić w ostatniej chwili i wtedy nie byłoby bombardowania.
A bez bombardowania nie byłoby też zleceń, podczas gdy poniesiono już koszty podróży do Ammanu.
Agencje prasowe poinformowały o pierwszych bombach,
a mój dziennik Radio 1 Journaal zaczął emitować programy dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale o czym tu informować? Nie
dało się jeszcze ustalić, czy trafiono wszystkie cele. Siły powietrzne
Stanów Zjednoczonych zapewniały o realizacji planu, zbombardowani – jak łatwo zgadnąć – byli wściekli, o tym mogłem kilka razy
opowiedzieć. Ale poza tym? Nie mogłem nawet wyjść z hotelu.
Mało, że był środek nocy, to jordańska spółka telekomunikacyjna
nie dostarczała odpowiedniej jakości sygnału, by dało się prowadzić rozmowy przez telefon komórkowy.
Jeszcze pamiętam, jak siedziałem w pokoju numer któryś tam
w hotelu Intercontinental w Ammanie. Obawiam się, iż skończyło
się wtedy na tym, że zapytałem kelnera z roomservice, co właściwie sądzi o bombardowaniach. Pewnie uznał, że to jego szansa,
i powiedział coś w rodzaju: „Na Allaha, to tylko podsyci wściekłość
27
na Amerykę”. Dziesięć minut później uczestniczyłem w audycji na
żywo, najpierw opowiedziałem coś na podstawie przefaksowanego
z Hilversum komunikatu prasowego, następnie mówiłem o czymś
z Al-Dżaziry, którą odbierano także w Holandii, a wreszcie o tym,
co uważają zwykli Arabowie. Tonem eksperta oznajmiłem: „Trudno ocenić sytuację, ale ludzie mówią, że ostatnie wydarzenia działają głównie na korzyść fundamentalistów. Oni chyba najwięcej
zyskają na wściekłości na Amerykę, która po bombardowaniach
na pewno zyska na sile”.
Biały Dom nazwał bombardowania operacją Pustynny Lis,
i z czasem zrozumiałem dlaczego. Wiadomości to także show-biznes. Dlatego to ja musiałem relacjonować z Ammanu nadesłane
z Hilversum komunikaty prasowe o nalotach na Bagdad, a nie ktoś
ze studia w Hilversum, kto te wiadomości odbierał. „Z Ammanu”
brzmiało lepiej. W ten sposób nauczyłem się nowego dziennikarskiego określenia: dateline. Nazywa się tak miejsce, w którym powstaje artykuł lub reportaż: „Nasz korespondent przybył do stolicy
Jordanii, Ammanu. Joris, jaka atmosfera panuje na miejscu?”.
W gazecie ukazuje się:
„Tysiąckrotne życzenia zdrowia dla naszego
ukochanego króla!”
Od naszego korespondenta
AMMAN – Być może po raz ostatni Jordańczycy
obchodzili w tym tygodniu…2
Redaktorzy naczelni rozliczali swoich korespondentów i reporterów w dużej mierze właśnie z dateline: czy miałeś „to” i byłeś
„tam”. Co oznaczało: czy nie przegapiłeś czegoś ważnego z agencji i czy byłeś na miejscu zdarzenia. „Ładna analiza, ale szkoda,
że przepadła dateline”. To dlatego tamci dorośli mężczyźni płakali
przy bramie irackiej ambasady w Ammanie: wprawdzie w Bagda de Volkskrant, 21 listopada 1998.
2
28
dzie zostaliby od razu zamknięci w hotelu i skazani na te same
agencje co i ja w Ammanie (a i to pod warunkiem że działałyby
faksy) – lecz w Bagdadzie by chociaż „zapunktowali”.
Tej pierwszej nocy radio nadawało wielogodzinne relacje, przy
czym ja występowałem niemal co godzinę („wściekłość wciąż rośnie”). Potem przyjaciel zapytał mnie, jak to robiłem, że w trakcie
rozmów, co godzinę, bez wahania, znałem odpowiedzi na wszystkie zadawane pytania. Na moją reakcję, że wszystkie pytania są
z góry umówione, podobnie jak w telewizyjnych wiadomościach,
dostałem z powrotem maila z przekleństwami, ponieważ przyjaciel zrozumiał to, że od dziesiątków lat oglądał i słuchał wiadomości, które okazały się czystym przedstawieniem.
***
Byłem zdziwiony i pochlebiało mi, gdy „Volkskrant” i radio złożyły
mi propozycję pracy w charakterze korespondenta. Choć brakowało mi doświadczenia i znajomości polityki w regionie, chciałem
wierzyć, że po prostu we mnie wierzą. Prawdziwa przyczyna, dla
której odważyli się mnie zatrudnić, była mniej pochlebna: podstawowa praca korespondenta wcale nie jest trudna. Redakcja w Holandii dzwoniła, że coś się wydarzyło, wysyłała faksem lub mailem
komunikaty agencji prasowych, a ja opowiadałem je własnymi
słowami w radiu lub przekształcałem w artykuł do gazety. Moje
redakcje uważały, że ważniejsze jest, żebym był osiągalny na miejscu, niż żebym rozumiał, co się dzieje. Agencje prasowe dostarczały wystarczająco dużo informacji, by dało się zrelacjonować każdy
kryzys lub spotkanie na szczycie.
Musiałem się do tego przyzwyczaić, a mój obraz dziennikarstwa, newsów i mediów poważnie ucierpiał. Wcześniej wyobrażałem sobie korespondenta jako kogoś w rodzaju historyka chwili.
Gdy zdarzyło się coś ważnego, ruszał na miejsce, badał sytuację
i składał raport. Ale ja nigdzie nie ruszałem, by ustalić, co się stało.
To zostało już dawno zrobione. Ja tylko prezentowałem wiadomo29
ści z miejsca zdarzenia. Logiczne, choć nie mogłem tego wcześniej
podejrzewać: codziennie odbywają się tysiące konferencji prasowych, spotkań na szczycie, pogrzebów, demonstracji, zamachów
i zamieszek. Jak redakcja miałaby je wszystkie śledzić? Ponadto
na świecie jest z dziesięć tysięcy redakcji. Wyobraźmy sobie, że
wszystkie uczestniczą w konferencji albo w pogrzebie…
Wkrótce potem wróciłem po raz pierwszy na krótko do Holandii na spotkanie z redakcją i zrozumiałem, dlaczego moi przełożeni ślepo ufają agencjom prasowym i kładą taki nacisk na „być
tam” i „mieć to”. Wyobrażałem sobie, że redakcja zagraniczna to
mądrzy ludzie, którzy śledzą wydarzenia na całym świecie i decydują z rozwagą: te właśnie newsy podamy. Ludzie w redakcji
okazali się istotnie mądrzy, ale nie monitorowali wiadomości z całego świata, tylko doniesienia agencji prasowych, a ich przełożony, potocznie zwany szefem, dokonywał wyboru z ich doniesień.
A właściwie – dokonywał wyboru na podstawie wyboru agencji,
ponieważ te podawały już w specjalnym nagłówku, za jak ważną
uważają wiadomość: „z ostatniej chwili”, „pilne”, „aktualizacja”…
Znowu – nigdy tego nie podejrzewałem, ale gdy zobaczyłem to na
własne oczy, wiedziałem, że inaczej być nie może. Szef działu zagranicznego nie miał żadnego doświadczenia, jeśli chodzi o kraje
arabskie, pracował pod dużą presją czasu, musiał śledzić, co się
dzieje na całym świecie, a na karku czuł gorący oddech redaktora
naczelnego. Ten z kolei wiedział jeszcze mniej o krajach arabskich
i poza coraz większym ciężarem obowiązków kierowniczych musiał kontrolować wszystkie działy: sprawy krajowe, sport, gospodarka, kultura… Cóż innego mogli zrobić szef i redaktor naczelny,
jeśli nie monitorować doniesienia agencji prasowych oraz bezpośrednich konkurentów i pytać: „Dlaczego my tego nie mamy?”.
Z tego powodu gdy przegląda się gazety lub zmienia kanały telewizji informacyjnych, widzi się często te same obrazy i historie.
Wszystkie redakcje czerpią z tego samego źródła. Z tego też powodu ci, którzy tłumaczą i opracowują komunikaty prasowe, nazywają się zwykle nie dziennikarzami, lecz redaktorami. Nie jadą
30
sami na miejsce, tylko przekazują doniesienia lub dają je do opracowania korespondentowi.
Na szczęście praca korespondenta polega nie tylko na prezentowaniu newsów, oczekuje się od niego również analiz i reportaży. Skąd miałem je wziąć, jeżeli nie chciałem polegać na obsłudze
hotelowej? Koledzy polecili mi specjalistyczne magazyny i strony
internetowe zajmujące się Bliskim Wschodem, publikacje ONZ,
Międzynarodowego Funduszu Walutowego i rozmaitych think
tanków. Poza tym w każdym kraju arabskim urzędowali dyplomaci ONZ, miejscowi eksperci i działacze organizacji praw człowieka, którzy rozmawiali z dziennikarzami. Stawiało się im pytanie
o konkretną sprawę i ujmowało ich uwagi w materiale: „«Ludzie
nie zdają sobie sprawy, że wielu Arabów nie tyle jest przeciwnych
Ameryce, co określonej polityce amerykańskiej», twierdzi Ra’s
Mutakallim, profesor politologii na uniwersytecie w Kairze”. O takich osobach mówi się talking heads, gadające głowy, a moi koledzy po fachu mieli całe listy z ich nazwiskami i numerami telefonów. Można też było wynająć fiksera, tubylca, który za kwotę od
stu do dwustu dolarów dziennie organizował spotkania i w razie
potrzeby służył jako tłumacz.
Koledzy pomagali mi przy pierwszych analizach, podpatrywałem ich też, robiąc pierwsze reportaże. Najbardziej przydatne
okazały się wykazy gotowych tekstów: „Pisałeś już coś na temat
narkomanii w Jemenie/zemsty honorowej w Jordanii/ kultu jednostki w odniesieniu do prezydenta Syrii/wiedzy o AIDS w Egipcie? Zadzwoń jutro, mam wszystkie kontakty”.
Poza tym istniał bank danych o nazwie LexisNexis, gdzie można było kupić artykuły wszystkich prawie dużych zachodnich gazet z ostatnich lat. Stanowił on kopalnię pomysłów i materiałów
źródłowych i w praktyce wyglądało to następująco: u Reutera czy
w „New York Timesie” czytałem o raporcie ONZ na temat nieletnich
sierot, które sprzątają śmieci dwudziestu dwóch milionów kair­
czyków. Następnie LexisNexis mailem przesyłało mi dwadzieścia
artykułów na temat tych śmieciarzy i uaktualniałem je pod kątem
31
odpowiednich liczb i faktów: liczba dzieci, liczba zachorowań i zgonów na skutek trujących oparów, przybliżone koszty alternatywnego sposobu wywożenia śmieci. Wreszcie zapisywałem nazwiska
cytowanych urzędników ONZ i przedstawicieli innych organizacji,
szukałem w sieci lub przez kolegów ich numerów telefonów i dzwoniłem do nich. Jeśli to wszystko zajęło mi kilka dni, stwierdzałem,
że niektórzy korespondenci mnie wyprzedzili, a oficjele mieli już
za sobą tyle rozmów, że z zamkniętymi oczami recytowali swoje
kwestie. Wreszcie, żeby dodać „punkt widzenia szarego człowieka”, sam jechałem na śmietnisko i szukałem dziecka, które powiedziałoby, że wolałoby się bawić na dworze, ale musi przecież jeść
– chłopca dumnego z faktu, że zarabia na życie, zamiast siedzieć
cały dzień w przepełnionej i przegrzanej klasie, gdzie nauczyciel by
go bił i gdzie i tak by sobie nie poradził, bo jest prawie analfabetą.
***
Zanim udałem się do Kairu, żartem mówiłem przyjaciołom, że jeśli
motto wojska brzmi: „Zobacz kawałek świata, poznaj interesujących ludzi i zabij ich”, to okrzyk bojowy korespondentów powinien
brzmieć: „Zobacz kawałek świata, poznaj interesujących ludzi i napisz o nich”. Lecz kiedy tygodnie zebrały się w miesiące i zrozumiałem, na czym polega ten fach, dowcip zniknął z mego repertuaru.
„Zobacz kawałek świata…” Może z okna samolotu lub taksówki,
ale oglądałem przede wszystkim ambasady, hale odlotów, pokoje
hotelowe i biura. Czekanie, ciągłe czekanie: aż odleci spóźniony
samolot, aż przyjedzie autobus, aż oddzwoni ten, kto miał oddzwonić – a może powinienem znowu sam spróbować? Czy to wypada?
A może to naiwność myśleć, że oddzwonią do dziennikarza z kraju,
którego nie potrafią nawet znaleźć na mapie? Mam czekać, aż konsul zechce się ze mną zobaczyć – czy może on bez słowa pojechał
już do domu?
Szefom w Holandii nie dało się wytłumaczyć, że w krajach
arabskich Ministerstwo Informacji, biuro podróży czy ambasada
32
działają trochę inaczej niż na Zachodzie. Gdy zgodnie z umową
przyjeżdżałem z bagażami po bilet, biuro podróży okazywało się
zamknięte bez podania przyczyny w samym środku dnia. Innym
razem biletu po prostu nie było albo wystawiono go z błędnym celem podróży lub datą powrotu. Fotograf na rogu stał się moim najlepszym przyjacielem, a w każdem razie ja jego, i w krótkim czasie
znałem na pamięć dane z mego paszportu, tak często musiałem
wypełniać formularze. Czasami czułem się jak harcerz, a nie korespondent.
Następnie „interesujący ludzie”, o których miałem pisać… Poznawałem osoby niewątpliwie fascynujące, na przykład Hassana
Nasrallaha, sekretarza generalnego Hezbollahu w Libanie. Zaledwie 15 lat temu ludzie pokrewni mu duchem porywali zachodnich
dziennikarzy takich jak ja i podcinali im gardła, jeśli mieli na to
ochotę. Poprzednik Nasrallaha został zamordowany przez Izraelczyków, razem z żoną i synkiem, jego prawdopodobnie czekał ten
sam los. Jak się jednak okazało, wywiad z interesującą osobą nie
musi być interesującym wywiadem.
Poleciałem do Bejrutu i dowiedziałem się w Ministerstwie Informacji, że Hezbollah ma własny dział PR. Powiedziano mi przez
telefon, że mogę od razu przyjechać, kwatera główna znajduje się
w dzielnicy Haret Hreik na południu miasta, „każdy taksówkarz
wie, gdzie to jest”. Trzeba dojechać do końca ulicy, skręcić w lewo
pod transparentem ameryka to absolutne zło, zaraz potem skręcić
w prawo i tam będzie kwatera zajmująca dwa skromne piętra nad
sklepem z bielizną – choć o tym ostatnim nie wspomniano w opisie dojazdu. Przedstawiono mnie rzecznikowi, Husseinowi Nabulsiemu, który po kilku latach spędzonych w Nowym Jorku mówił
po angielsku lepiej niż ja. Dla jakiej gazety pracuję? Czy można to
potwierdzić faksem, włącznie z informacją o jej nakładzie i sympatiach politycznych? Czy informacje te potwierdzi ambasada? Ponadto Hezbollah zażądał, by wywiad miał formę pytań i odpowiedzi, a nie artykułu, w którym Nasrallah byłby cytowany wraz z innymi osobami, i też należało to potwierdzić faksem. Zadzwoniłem
33
do redakcji, pożebrałem w ambasadzie o referencje i oddzwoniłem
do Nabulsiego, że Holendrzy takich rzeczy nie robią („A Duńczycy
tak!” – usłyszałem).
Po wielu staraniach tydzień później stałem przy bramce do
wykrywania metalu w ich kwaterze głównej. Najpierw mnie przeszukano, potem musiałem oddać telefon komórkowy, portfel, zegarek, pasek do spodni, klucze oraz torbę. O uzgodnionej godzinie
– rzadkość w świecie arabskim – zaprowadzono mnie do skromnie umeblowanego pokoju. Byłem całkowicie przygotowany na tę
chwilę. I wtedy nastąpiło otrzeźwienie: Nasrallah przyjął już setki dziennikarzy, co gorsza dzięki LexisNexis ja sam przeczytałem
wiele z jego wywiadów. Odegraliśmy swoje role. Zapytałem o stanowisko Hezbollahu, Nasrallah udzielił mi standardowych odpowiedzi. Równie dobrze mogłem o wszystko zapytać Nabulsiego lub
wybrać informacje ze strony internetowej, lecz dla zachowania
pozorów wypadało, bym zapisał wypowiedzi Nasrallaha. Ten unikał bez wysiłku trudnych pytań, a o zaskakujących odpowiedziach
mogłem zapomnieć. Gdyby Nasrallah chciał ogłosić jakąkolwiek
zmianę kursu, nie informowałby o niej chłopaczka z Hulanda.
I znowu – wszystko było logiczne i przez chwilę myślałem, żeby się poddać: tyle zachodu, telefonów, faksów i starań,
by odegrać farsę z przewidywalnymi dialogami. Takie wywiady
oznaczały jednak zapunktowanie w kraju, ponieważ tam nikt nie
wiedział o dziale PR – a co dopiero o sklepie z bielizną – i przeprowadzenie wywiadu z takim potworem jak Nasrallah wydawało
się śmiertelnie niebezpieczne. A poza tym takie wywiady stanowiły okazję, by odkryć dodatkowe atrakcje – wystarczyło poczytać
między wierszami. Nie chodziło o to, co mówiono, lecz jak mówiono. W Sudanie przeprowadziłem wywiad z Hassanem al-Turabim, ideologiem reżimu fundamentalistycznego. Znałem jego
straszliwe mowy, a okazał się rozchichotanym człowiekiem z dyplomami Sorbony na ścianie, zainteresowanym chyba wyłącznie
wytykaniem paradoksów zachodniej polityki: „To nie ma sensu,
hi, hi, hi!”.
34
Coś podobnego zdarzyło się także z Nasrallahem. Jego mentorem był ajatollah Chomeini, przywódca rewolucji islamskiej w Iranie. Chomeini nigdy nie patrzył w oczy zachodnim dziennikarzom,
lecz dyktował odpowiedzi tłumaczowi, nie odrywając od niego
wzroku. Nasrallah robił to samo, tylko że nie potrzebowaliśmy
tłumacza. Przygotowałem pytania po arabsku i przestudiowałem
je z Nabulsim – który wydawał się rozbawiony eksperymentem.
Zadawałem więc pytania bezpośrednio Nasrallahowi, a on udzielał
odpowiedzi, nie patrząc na mnie. Szło mu dobrze aż do momentu,
gdy zauważył, że kończy mi się miejsce w magnetofonie.
– Działa jeszcze? – zapytał Nabulsiego.
– Jedna strona jest pełna, zaczyna teraz automatycznie drugą.
To nowy system – odpowiedziałem.
I Nasrallah skinął ze zrozumieniem głową, zanim zorientował
się, co robi.
Tak wyglądał fach korespondenta. Inaczej, niż się spodziewałem,
lecz nie mniej pasjonująco. Gazeta lub radio dzwoniły do mnie:
„W BBC pokazują coś o jakiejś pracowni w Bejrucie, w której robi
się kukły zachodnich przywódców przeznaczone do spalenia. Musimy to mieć!”. Lub sam coś przeczytałem i decydowałem, że zajmę się tą historią, po czym na rachunek pracodawcy jechałem do
danego kraju albo miasta. Na rynku w Jemenie targowałem się
o cenę bazooki, w Maroku uczestniczyłem w pogrzebie króla, a na
użytek świątecznego numeru wędrowałem śladami ludu Izraela
przez pustynię na Synaju. Innym razem przebywałem właśnie
w Bejrucie, gdy oddano strzały na granicy Libanu i Izraela: pognałem wówczas na miejsce, by do wpół do dziesiątej wieczorem
zbierać piękne wypowiedzi, a następnie w godzinę sklecić artykuł
na kartce z notesu i przedyktować go przez telefon do Holandii –
świadomy, że następnego ranka ponad dwieście tysięcy ludzi znajdzie go na progu swoich domów. Albo w Holandii temperatura
wynosiła 10 stopni, a ja stałem przy urnie wyborczej w upalnym
Teheranie i słyszałem, jak realizator w Hilversum mówi: „Jeszcze
35
pięć sekund”, po czym opowiadałem kilkuset tysiącom rodaków
o Iranie.
Oczywiście ja także popełniałem błędy nowicjusza i do tej
pory się rumienię na wspomnienie, jak lekkim tonem zapytałem
korespondenta „New York Timesa”: „Możesz dać mi numer tego
człowieka, o którym pisałeś w ubiegłym tygodniu?”. Zmierzył mnie
wzrokiem, oceniając prawdopodobnie, czy będę mógł zrewanżować mu się kiedyś podobną przysługą, po czym bąknął, iż poczułby
się trochę dziwnie, i odszedł.
Mój fach miał również takie oblicze, lecz podobne reakcje
należały do rzadkości. Większość kolegów okazywała się bardzo
pomocna, może dlatego, że byłem jedynym pełnoetatowym korespondentem z Holandii i z nikim nie konkurowałem. Każdy zachowywał dla siebie tylko jedną listę: nazwisk i numerów telefonów
ludzi o podejrzanych znajomościach, którzy w ciągu kilku godzin
mogli załatwić ci wizę do dowolnego kraju za bardzo dużą sumę
pieniędzy – gdybyś dostał cynk o materiale na raport specjalny.
W miarę jak upływały miesiące, wydłużała się moja lista gadających głów i ekspatów: przewodników wycieczek, biznesmenów, dyplomatów, naukowców, pracowników organizacji humanitarnych, jezuitów i misjonarzy. Szukając opinii i analiz, śledziłem CNN, „New York Timesa”, Al-Dżazirę i inne ważne źródła.
Z tych materiałów składałem obraz, który łączyłem z informacjami
ze stron internetowych i czasopism, po czym przedstawiałem go
moim znajomym, pytając: „Czy zgadza się to z twoimi wrażeniami?
Niczego nie przeoczyłem?”.
Znalazłem w Kairze lepsze mieszkanie, którego właściciel
oprócz dolarów w oczach miał też coś ludzkiego, i pamiętam jeszcze, kiedy siedząc na konferencji prasowej, jakieś pół roku po tej
pierwszej podróży do Sudanu, rozejrzałem się dokoła i pomyślałem zadowolony: powoli się zadomawiam.
Lecz jednocześnie czułem się coraz bardziej nieswojo.

Podobne dokumenty