opis
Transkrypt
opis
28 czerwca 2014 Oczywiście od samego rana myślałem o wyprawie na Gaustę i pesymistycznie nastawiałem się na oglądanie 1/6 Norwegii z jej szczytu. Nie ukrywam, ze jednak liczyłem na cud. Szwagier prosił o decyzję. Dziś mamy jechać do Rjukan zwiedzić Muzeum Norsk Hydro i zobaczyć ewentualne zwierciadła, oraz my, bez nich „zdobywać” górę. Co najpierw? Ponieważ góra była w chmurach, więc później mogło być tylko lepiej. Rjukan, potem Gausta. Więc pojechaliśmy do muzeum. Aby się tam dostać, po zakupie biletu można albo iść pieszo, albo pojechać pod górę busem. Oczywiście, że pojechaliśmy. Od razu przyszło nam jechać wiszącym nad przepaścią mostem i przeciskać się przez niezły tłumik ludzi tam zgromadzonych. Nie wiedziałem jeszcze czemu oni tak tam stoją, ale o tym zaraz. Muzeum interesowało mnie z dwóch względów. Po pierwsze to zainspirowała mnie już dawno historia bohaterów Telemarku, a były tam wystawy, zdjęcia, między innymi zatopionego promu z ciężką wodą. Po drugie, tam było wiele prądnic, mierników, cała maszyneria do produkcji ciężkiej wody, a więc dla fizyka to eldorado. Na wszystko to się napatrzyłem. Była też tam galeria zdjęć z historii ruchu związków zawodowych Norwegii. Widziałem jakieś zdjęcia z ludźmi z czerwonymi sztandarami i jakbym widział tam towarzysza Lenina, jednak podobno nie był to towarzysz (za wysoki). Bardzo interesująca była też wystawa multimedialna przedstawiająca między innymi sabotaż i brawurową akcję zatopienia „Norsk Hydro”. To było bardzo ciekawe. Zadowoleni zaczęliśmy schodzić do tego mostu, którym przejeżdżaliśmy. Otóż tam odbywały się skoki bungee. To też fizyka. Jedno z zadań maturalnych z fizyki dotyczyło przemian energii w czasie skoku bungee. Podziwiałem i sfilmowałem skok jednej z odważnych. Ładna blondynka z piskiem opadała, a potem huśtała się na bungee, a po chwili człowiek z obsługi podciągnął ją na pomost. Jej zdjęcie (samą głowę) uwieczniłem na zdjęciu. Tuż nad mostem była lina, na której zjeżdżali sobie wcześniej przypięci do niej nad przepaścią. To też pewnie jest przygoda, ale na pewno bardziej light niż bungee. Potem pojechaliśmy do Rjukan. Miasteczko to znajduje się w wąwozie i naprawdę słońce tu nigdy nie dociera. Stąd też bodajże rok temu zamontowano na górze zwierciadła, dzięki którym Rjukan zaczęło być oświetlane promieniami odbitymi. Interesowało mnie to jakie to zwierciadła i jak funkcjonują. Na sprawdzenie tego nie było sposobności, bo dzień był pochmurny, a i my w Rjukan nie byliśmy długo. Została więc Gausta. Wróciliśmy prawie pod nasz kamping, by zacząć się wspinać pod tę część Gausty, odkąd była ona „babką wielkanocną”. Tam się na chwilkę rozstaliśmy. Jeszcze sami podjechaliśmy pod kolejkę trudną drogą żwirową i kupiliśmy bilet. Sama podróż trwa dość długo, na pewno ponad kwadrans. Najpierw jedzie się po torach wagonikiem z własnym napędem po drodze niemal poziomej. Następnie jedzie się wagonikiem ciągniętym przez linę, pod kątem 39o. O kącie dowiedziałem się od Norwega, który obsługiwał tę kolejkę. O ile wcześniej na poziomym odcinku drogi obsługiwał nas młody chłopak, nie znający angielskiego, to teraz był to ok. 50 letni fantastyczny i przyjazny Norweg, mówiący po angielsku. Opowiedział nam wiele o tych okolicach, powiedział, że zna gospodarzy naszego ostatniego noclegu, no i gratulował nam wspaniałej przygody, jaka nas spotkała. Opowiedziałem o niej, czasu tyle było. Niestety powiedział, na górze jest bardzo zimno i jest mgła. Tak było. Po wyjściu z kolejki czekała nas jeszcze trudna droga po zwalisku kamieni. Początkowo były to sztuczne stopnie kamiennych schodów, które zdążyli ułożyć Szerpowie (autentyczni Nepalczycy, których chętnie zatrudnia się na szlakach górskich w Norwegii). Uwieczniłem ich na zdjęciu w trakcie ich pracy. Później już niestety wędrowaliśmy po kamieniach. Co było w dole, było ledwie widać. Po drodze była kawiarnia, w której pożywiali się turyści. Szpilki tam wetknąć się nie dało. W ogóle ludzi było wielu, a mu naszą kolejką jechaliśmy tylko we dwoje prócz obsługi. Wielu wchodziło tam pieszo od miejsca, gdzie masyw stawał się „babką”. Mgła była wielka, czasem się odsłaniało jeziorko jakieś, ale niestety szczęścia nie mieliśmy. Weszliśmy na platformę, na której znajduje się wieża, prawdopodobnie telewizyjno-meteorologiczna. Zimno było rzeczywiście, bo zaledwie dwa stopnie. Zmęczeni zeszliśmy. Trzeba było bardzo uważać, by nie spaść. Żartów nie było, można było lecieć już nie półtora metra, ale kilkaset. Zjechaliśmy już w większym towarzystwie, więc Norweżka miła zrobiła nam zdjęcie. Potem do samochodu, posiłek drobny, zjazd po trudnej żwirówce i dojazd do miejsca pobytu siostry. A stamtąd ujrzeliśmy niemal zupełnie odkrytą górę. Gdybyśmy więc teraz tam byli, widzielibyśmy może nie 1/6, a 1/10 Norwegii. Poczułem się, jakby Bóg sobie lekko ze mnie zakpił, za coś może ukarał. Po to się wchodzi na tę górę, by oglądać panoramę. Dziś już na to inaczej patrzę. Tak właśnie dokładnie jest w górach, a ja nie jestem wybrańcem losu. A co mają powiedzieć alpiniści, którzy są u podnóża szczytu i mówi się im, że mają zejść, bo nie ma szans nadejście. A potem schodzą i okazuje się, że teraz byłyby szanse. Tak jest w górach i tyle. Siostra dodała jeszcze, że nie wie jakbym sobie wchodził po kamieniach, gdyby było pode mną wszystko widać. A przestrzeń działa, nawet jeśli nie stacza się od razu kilkaset metrów. Ma chyba rację, bo przypominam sobie, gdy po schodach wchodziłem kiedyś z kolegą na skocznię narciarską w Libercu, w Czechach. Działa ta przestrzeń, pamiętam. A Małysz wchodził i zjeżdżał z niej. Pomyślałem więc sobie, że może jeszcze kiedyś będzie okazja, by zobaczyć widoki z Gausty. Nie koniecznie trzeba będzie wchodzić na szczyt, bo wyjście z kolejki jest zaledwie ze 30 metrów niżej. Teraz, gdy oglądam zdjęcia, pomyślałem sobie, że Gausta jest piękna, ale szczególnie od dołu. Gdy zjeżdżaliśmy samochodami z masywu, pogoda już była słoneczna, a więc i tak widzieliśmy przepiękne góry z oddali. Prawie jakby z Gausty. Oj z Gausty dopiero byłby widok. Mimo wszystko wrażeń mieliśmy wiele. Byłem na mojej Gauście. Widziałem ją już trzeci raz i tym razem na niej byłem. To jest moja góra, no można powiedzieć „Kocham ją”. A ona mnie? Też! Tylko jakieś zazdrośnice przeszkadzają nam. A niech je tam! Może jeszcze się zobaczymy. A teraz nieśmiało jeszcze marzę o wyprawie zimą na Szpicbergen (po norwesku Svalbard). Tam można zobaczyć zorze polarną i niedźwiedzie polarne. Oj nieśmiało jeszcze o tym myślę, ale... No zobaczymy. Na razie ma być Paryż. Po nie do końca udanej wyprawie na Gaustę, jednak byłem szczęśliwy. Dotarliśmy na ostatni nocleg w Norwegii, do Notodden. Zanim tam dotarliśmy, zwiedziliśmy piękny norweski stary kościół z zabytkami nawet z XV wieku. Zwiedzone kościoły zamieszczę też w galerii kościołów. Jest u nas podobna świątynia Wang, zresztą z Norwegii sprowadzona. W Notodden spaliśmy tuż obok pasa startowego lotniska awionetek. Okoliczne krajobrazy przypominały mi niskie podnóża Karpat. Jutro pożegnamy się z Półwyspem Skandynawskim. Koniec na przygody. Do domu tęskno, ale ja bym tak chciał jeszcze. Niestety nie da się.