Ze wspomnien Aniola Stroza o... - spotkanie 19 - A4

Transkrypt

Ze wspomnien Aniola Stroza o... - spotkanie 19 - A4
Ze wspomnień Anioła Stróża
o bł. ks. Miroslavie Bulešiću …
Usiadł i zaczął pisać swój dziennik. Te chwile, kiedy notował,
były dla mnie zawsze niezwykle ważne – odsłaniał przede mną
kawałek swej duszy, pokazywał myśli… Dzięki temu poznawałem
jego serce i mogłem utwierdzać się w przekonaniu, że wie on, co
robi, że to jest przemyślane, że jego wszystkie działania są celowe. A jego cel był
zawsze jeden: prowadzić do Chrystusa. Tamtego dnia napisał: Być księdzem to
być męczennikiem. Zapamiętałem to, bo przecież nie każdy kapłan tak uważa.
Wiedziałem już wtedy, że ciężko mi czasem będzie go obronić, bo nieustannie
narażał życie, mówiąc prawdę z ambony czy wprost do ludzi. W czasie wojny
często rozmawiał z partyzantami, potajemnie się z nimi spotykał, dyskutując o
Kościele, wdowom po żołnierzach pomagał zdobyć jedzenie…
Jeśli taka jest Twoja wola, chcę czym prędzej przyjść do Ciebie – napisał w
dzienniku pod koniec czerwca, a ja aż podskoczyłem z wrażenia. Czułem jakoś,
że on wie, co go czeka. Wiedziałem jednak, że się nie boi – to było najbardziej
niesamowite. Słyszałem już kiedyś, ja mówił, że jeśli go zabiją, to umrze za
wiarę i Boga. Przeczuwał swoją śmierć, ale był pozbawiony lęku. Ja też
przestałem się bać – miałem świadomość, że jest on w dobrych rękach.
Najwyższy nie zostawi go ani przez chwilę, bo Miro Jemu poświęcił swoje życie,
dla Niego zechciał je oddać. Pan się nim opiekuje i będzie opiekował. Niespełna
dwa miesiące później miałem się o tym przekonać.
Miro był spokojny i uśmiechnięty, ale też pewny swego. To chyba najbardziej
denerwowało jego wrogów. Jak magnes przyciągał nowych parafian, co nie
podobało się komunistycznej władzy. Zarówno jako proboszcz, jak i później, w
pracy z seminarzystami głośno mówił o Prawdzie, którą żył i dla której gotów był
umrzeć.
23 sierpnia wpadli do kościoła w Buzecie w czasie mszy świętej dla
bierzmowanych. Pomogłem mu własnym ciałem zasłonić tabernakulum. Nie
mogliśmy dopuścić do jego zbeszczeszczenia. Był blady na twarzy, ale na ich
zaczepne słowa odpowiedział spokojnie: Tylko raz można umrzeć. Zaatakowali
go nożem w gardło, a on krzyknął jeszcze tylko: Jezu, przyjmij moją duszę…
Ze wspomnień Anioła Stróża
o bł. ks. Jerzym Popiełuszce..
Sięgam pamięcią do czasów, które miło mi wspominać, choć
przecież nie były to lata łatwe i beztroskie. Bo o tym, co się działo pod
koniec życia Jerzego mówić jest mi trudno. Robi się w sercu przykro.
Nie z jego powodu, lecz przez ludzi, którzy go prześladowali i w końcu
zamordowali, nie zdając sobie pewnie sprawy z tego, co czynią. Bo gdyby
wiedzieli… Towarzyszyłem mu przez cały czas, a on – zawsze świadom mej
obecności – był jak brat – anioł prawdy, anioł pokoju dla innych. Choć sam był
samotnikiem – który dobrze czuł się w moim towarzystwie - nikogo, kto tylko
wyciągał rękę po pomoc, nie pozostawiał samego. I ja nigdy jego samego nie
pozostawiłem.
Biegnę zatem myślami wstecz: dom rodzinny, mama, która przecież wciąż
jeszcze żyje, tato, dziadkowie, rodzeństwo, potem koledzy ministranci, pierwsza
Komunia, bierzmowanie, liceum… Byłem z chłopaka dumny, gdy wzywano
rodziców do szkoły za to, że – jak to mówili – był za bardzo religijny… W tamtych
czasach mało który młody tak jak on miał w sobie tyle odwagi, by świadczyć –
mówić prawdę o Chrystusie wszędzie tam, gdzie się znalazł. Potem bal maturalny,
głośno wypowiedziana decyzja przyjęcia powołania, seminarium, następnie
wojsko… Po święceniach kapłańskich – Ząbki, Anin, Żoliborze, później
duszpasterstwo akademickie, duszpasterstwo służby zdrowia… W końcu huta, lato
1980. Huta…
Nie przez przypadek wówczas się tam znaleźliśmy. Kapelan Kardynała zwrócił
się co prawda do innego księdza, ale że tamten nie mógł – zjawił się on – ochoczy i
zwyczajny, choć nie przypuszczający jeszcze, co go czeka. W końcu to delegacja
strajkujących robotników prosiła Prymasa o to, by jakiś kapłan przybył do huty. A to
prośba nie byle jaka – gdy ludzie proszą o księdza, znaczy, że czekają na Kogoś,
kogo on w sobie niesie… Jerzy zawsze niósł w sobie Chrystusa i o nim świadczył.
Tamten dzień był w pewnym sensie jakimś przełomem w jego życiu, coś wtedy się
zmieniło. Szliśmy w nieznane. Na jego twarzy malował się pewien niepokój, ale to
nie był strach… To była raczej troska o to, kogo tam zastanie, jak go przyjmą, czy
oni rzeczywiście czekają. Ksiądz Jerzy szedł nieść im Prawdę, czyli Jezusa. I wtedy
obawy zniknęły. Zobaczyliśmy ochocze serca robotników, a ich wzruszone oczy –
jak spostrzegłem ukradkiem - poruszyły także Jerzego. Jestem pewien, że pokochali
go, bo zobaczyli Chrystusa, który w nim był obecny. Nie bał się mówić prawdy,
nawet, gdy była ona dla niektórych niewygodna. Głośno bronił godności każdego…
Wtedy wrogowie Kościoła postanowili go „uciszyć”, a moje przebywanie z Jerzym
już nigdy nie było spokojnym bytowaniem. Obaj czuliśmy, że wciąż grozi mu
śmierć. Kilkakrotnie obroniłem go, strzegąc przed niebezpieczeństwami grożącymi
mu z rąk złych ludzi. Później jednak… - nie pozostało mi nic innego jak być przy
nim, gdy stał się męczennikiem, oddając życie za swą wiarę.