Ańjołki i demony Przyjmując szyld „Ańjołków Czarliego” nasza ekipa

Transkrypt

Ańjołki i demony Przyjmując szyld „Ańjołków Czarliego” nasza ekipa
Ańjołki i demony
Przyjmując szyld „Ańjołków Czarliego” nasza ekipa najwyraźniej obudziła uśpione
moce Złego – prastarego pogańskiego bóstwa z Pomorza, które dotąd objawiało się głównie
na ornitologicznych obozach KULINGa. Wróg zaczął od mocnego uderzenia posyłając jako
forpocztę pomniejsze demony. Strzygi musiały się długo naradzać nad strategią, ale
ostatecznie zdecydowały się na uderzenie w strefę materialną oraz mentalną. W tym celu,
jeszcze przed rozpoczęciem Rajdu, pozbawiły część naszego zespołu sprzętu optycznego.
Plan odniósł skutek jedynie częściowy – silnie uderzono w morale, ale częściowo luki
sprzętowe udało się załatać dzięki wsparciu z gdańskiej uczelni.
W przededniu Rajdu Zły zaprzągł do pracy żywioły atmosferyczne i zesłał intensywne
opady, które opóźniły nasz wyjazd w teren, a także, co miało się później okazać, zatopiły
nasze marzenia o zajęciu godnego miejsca w końcowej klasyfikacji.
Gołąbek czy kawka?
To pytanie nie dotyczyło dylematów śniadaniowych, ale padło w porze, gdy normalni
ludzie właśnie zasiadają do porannego posiłku. My natomiast usiłowaliśmy dociec, który
gatunek zasłużył sobie na miano pierwszego gatunku pomorskiej edycji II RP. Kwestia nie
została do końca rozstrzygnięta, a szkoda było czasu na jej dalsze rozstrząsanie, bowiem
należało nadrabiać stracony z winy Złego czas i uważnie lustrować okolicę z okien
samochodu gnającego w stronę kultowego Ujścia Wisły. Dzięki temu na liście mogliśmy
umieścić m.in. wronę siwą, szpaka, srokę, a także pliszkę siwą i czajkę. Zrezygnowaliśmy z
wciągania do spisu Bogatki, którą na razie udało nam się dostrzec tylko jako nazwę na
drogowskazie wskazującym drogę do miejsca, gdzie oczekiwaliśmy zatrzęsienia ptasiej braci.
Ańjołki w krainie jaskółek
Świbno powitało nas śpiewem pierwiosnka i radosnym ćwierkaniem wróbli.
Żałowaliśmy nieco braku ich mazurkowych kuzynów – słusznie, bowiem w ciągu kolejnych
godzin nigdzie nie udało nam się ich spotkać, co pozwoliło im zająć pierwsze miejsce na
naszej niechlubnej liście wstydu.
Nieświadomi jednak czekającej kompromitacji raźnie przywdzialiśmy odzież roboczą,
zaopatrzyliśmy się w strawę materialną i ruszyliśmy w las. Spotkana na samym wejściu
pleszka została potraktowana jako dobry znak, co okazało się prawdą jedynie na krótką metę.
Krótko trwająca dobra passa zesłała w pole widzenia naszych lornetek pierwsze tegoroczne
dziwonie, które najwyraźniej postanowiły przećwiczyć dzisiaj swoje zdolności wokalne.
Podobne zadanie musiały postawić sobie kryjące się po krzakach pokrzewki (kapturka,
gajówka, cierniówka), a także zaganiacze. Nie zawiodły zięby, a dodatkowym bonusem
okazały się dwa gatunki muchołówek – żałobna i szara.
Ujście Wisły w ostatnich latach słynie przede wszystkim z białych chmur rybitw
unoszących się nad złotymi piaszczystymi wyspami. Z tego opisu na miejscu realne okazały
się chmury, ale utworzone z czegoś zupełnie innego niż rybitwy. Zły schował rybitwy czubate
na dalekim od nas skrawku piasku, przez co mijały cenne minuty, zanim udało nam się je
wypatrzyć. Znacznie łatwiej poszło z wciągnięciem na listę dwóch krajowych gatunków
jaskółek, które w hurtowych ilościach fruwały dookoła i okazały się najliczniejszymi
przedstawicielami ptasiego świata. Uważniejsze przejrzenie tego zgromadzenia pozwoliło na
doliczenie do listy jeszcze brzegówki. Poza tym poświęciliśmy nieco czasu na prześledzenie
lotu rybitwy z marchewką zamiast dzioba.
Ptakami, które mocno zawiodły nasze oczekiwania, okazały się siewkowce. Samotnie
żerujący kwokacz zwiał, gdy tylko nas dostrzegł, a o poziomie „bezsiewkowia” świadczył
choćby fakt, ze autentycznych emocji dostarczyło nam poszukiwanie biegusa zmiennego,
który mignął mi przez chwilę pomiędzy odpoczywającymi na łasze rybitwami białoczelnymi.
Ostatecznie stadko alpin udało się zlokalizować na dalszym odcinku plaży, gdzie szukały
pysznych bezkręgowców w towarzystwie kwokaczy, krwawodziobów oraz piaskowca. Na
morzu śniła o czymś pojedyncza uhla, która dla swojej wygody przyjęła pozycję skutecznie
utrudniającą jej właściwą identyfikację. Takich problemów nie robiło nam za to stadko
markaczek, samiec szlachara ani pływające w oddali perkozy dwuczube. Senna atmosfera
najwyraźniej dała się we znaki nurogęsiom, które również oddały się sennym marzeniom,
usypiane monotonnym śpiewem świerszczaka i miarowo opadającymi trelami lerki.
Nieco rozczarowani, ale wciąż z tlącą się nadzieją na nadejście lepszych czasów, ruszyliśmy
do samochodu przez las, gdzie gardła zdzierały świstunki i strzyżyki. Przy przeprawie
promowej dopisaliśmy do listy bociana wysiadującego jaja po drugiej stronie Wisły, a także
makolągwę – grono naszych nowych zdobyczy było zawężone do tych dwóch gatunków.
W Ptasim Czyścu
Zły najwyraźniej nie mógł przeboleć, że w jego włościach znajduje się miejsce
figurujące na oficjalnych mapach jako Ptasi Raj. Kiedy postała tam nasza noga, nogi
większości ptaków (i inne części ciała też) zniknęły w ciągnących się po horyzont trzcinach.
Wyjątek postanowił zrobić gąsiorek, który pozwolił na siebie przez chwilę popatrzeć, zanim
również gdzieś się podział. Standardowo zachował się wyłącznie błotniak stawowy – kiedy
powiedziano, że mógłby się tu kręcić, nie minęło 15 sekund, a charakterystyczną sylwetkę
rzeczywiście udało się namierzyć w bardzo dalekiej oddali.
Dopiero po dotarciu na groblę lista gatunków znowu zaczęła się powoli wydłużać. W
powietrzu unosiły się rybitwy rzeczne, a na powierzchni jeziora Ptasi Raj m.in. gęgawy,
głowienki, czernice i gągoły. Wśród tych ostatnich zaplątała się także samotna samica
bielaczka. Nie zabrakło czapli siwej i białej. Choć ta ostatnia silnie wybijała się na tle
otaczających trzcin, Zły znowu zadziałał i tak długo kręcił wzrokiem Michała, że ostatecznie
białego przedstawiciela czaplowatych widziała tylko Kasia i ja.
Powrót i wyprawa do lasu w poszukiwaniu czubatek zakończyly się połowicznym
sukcesem – udało się wrócić, ale czubatki mogliśmy sobie co najwyżej narysować (co byłoby,
zważywszy na obecność Michała, nienajgłupszym pomysłem).
Na ziemi oharów
Po zapakowaniu się w samochód i wyruszeniu w stronę Mrzezina poszedłem w ślady
uhli i nurogęsi, przez co w pamięci mam półtoragodzinną czarną dziurę. Zły nie wykorzystał
okazji, by nas podręczyć i zesłać w tym czasie chmarę gatunków, jakich nie dałoby się potem
wpisać na listę końcową.
Gdy odzyskałem przytomność, za oknem rozciągał się rolniczy krajobraz okolic
Rewy. Jedna z ciemnych chmur na niebie okazała się zrobiona z żurawi, a kawałek
napowietrznych przewodów wykonano z potrzeszcza. Nie zabrakło skowronków i trznadla –
był też srokosz, ale objawił sę tylko mnie (a że sferę marzeń sennych opuściłem na krótko
przedtem, jego przynależność do strefy rzeczywistej można było łatwo poddać w
wątpliwość).
Kolejnym punktem w programie była penetracja mitycznych Popiołów. Już pierwszy z
osadników na trasie okazał się być pełen dorosłych i młodych gęgaw, czernic, ogorzałek, a z
kaczej zupy udało się wyłowić również świstuny, krakwy i cyranki. Do ptaków innych niż
blaszkodziobe należały kukające i przelatujace kukułki, a także przypatrujące nam się ze
swoich punktów obserwacyjncyh białorzytki oraz pokląskwy. Przyjemnie było popatrzeć na
spore stadko oharów okupujących kolejny zbiornik, ale mimo, że osobników było dużo (23),
to nadal stanowiły tylko jedną pozycję na rajdowej liście.
Krótka przeprawa przez trzcinowisko przyniosła brzęczkę i rokitniczkę, natomiast na
wodach Zatoki Puckiej unosiła się barwna armada samców płaskonosów. Do grona
zobaczonych kaczek dołączyła również cyraneczka, lecz na dalsze atrakcje nie było co liczyć.
Dokonaliśmy taktycznego odwrotu, dzięki czemu po pewnym czasie byliśmy świadkami
przelotu nad trzcinowiskiem samicy błotniaka zbożowego, o stawowym nie wspominając.
Donośny dźwięk kwiczącej w trzcinach świni wyrobił w nas przekonanie, że na
penetrowanym terenie znajduje się co najmniej jeden wodnik, a dodatkowa lustracja sprzętem
optycznym dowiodła, że nie tylko on, ale także łyska i perkozek. Pretekstem do wykonania
krótkiego, ale żywiołowego tańca radości, było ujrzenie przelatującej nad ścieżką sójki, której
dotąd nie dane było nam obejrzeć.
Wskutek powodzi Beka zawodzi
Zły na szczęście nie zmienił układu dróg prowadzących z Popiołów do rezerwatu Beka, ale
postanowił zachwiać naszą wiarą w zdolność do oznaczania przedstawicieli otaczającego
świata zwierzęcego. Postawił, a raczej położył na naszej drodze (dokładnie kilkaset metrów
od niej) dziwnego stwora, który na pewno był czymś przypominającym jelenia, ale już jego
dokładna przynależność systematyczna była dla nas zagadką. Jeszcze większą zagwozdkę
stanowiło pochodzenie kolorowych kolczyków ozdabiających uszy tajemniczego zwierza –
ewidetnie Zły postanowił osłabić nasze przekonanie o pełnej równowadze psychicznej.
Nieco wytrąceni z rytmu dotarliśmy do pięknej słonawy, gdzie powitała nas spodziewana
pliszka cytrynowa. Wiedziała, jak się zachować, w przeciwieństwie m.in. do kszyka czy
bataliona, które wcale nie zamierzały się pokazać, wysyłając w zastępstwie czajkę i stadko
łęczaków. Zalana łąka była bardzo malownicza, ale wkutek obfitych nocnych opadów bogate
żerowiska siewkowców stały się zapewne historią. Z trudem dopisaliśmy do listy również
świergotka łąkowego. Lekko podłamani ruszyliśmy w stronę Lasów Oliwskich.
Poszukiwacze zaginionych rudzików
Rudzik zajmował jedno z czołowych miejsc na naszej liście wstydu i bardzo nam zależało,
aby szybko z niej zniknął. Wcześniej w Oliwie zadbaliśmy o to, aby spadły z niej kwiczoł,
kulczyk i sikora uboga – niestety sztuka ta nie udała się w przypadku strumieniówki.
Na dodatek Zły tak namotał sznurkami od plecaków, że te od środka zablokowały bagażnik i
stanęliśmy w obliczu perspektywy spędzenia najbliższych dziesiątek minut na walce z tak
zamotanym mechanizmem. Na szczęście wsparły nas jakieś dobre moce i udało nam się w
miarę szybko bagażnik uwolnić.
Zawiedliśmy się na pliszce górskiej, która nie zechciała, wzorem poprzednich dni,
koncertować w rejonie Kuźni Wodnej przy Dolinie Radości (nazwa nie była w pełni
adekwatna do nastroju, w jakim się znajdowaliśmy). W pobliskim lesie koncertował
natomiast śpiewak i pokrzywnica. Dosyć dużym fartem przez okno samochodu
wypatrzyliśmy dzięcioła dużego, ale nadal nigdzie ani śladu rudzika. Staraliśmy się go
usłyszeć w chórze kosów i śpiewaków, ale łatwiejszą sztuką okazało się usłyszenie zniczka.
Interzespołowych konsultacji wymagało stwierdzenie, czy zgodnie z tym, co się nam
wydawało, rzeczywiście słyszeliśmy śpiewającą sosnówkę. Mimo najlepszych chęci rudzika
nie wykryliśmy.
Bernikla wieczorową porą
Traktując to jako dobitny znak poniesionej klęski oraz końcowe stadium ptasiarskiej
degeneracji, przy zapadającym zmierzchu odwiedziliśmy jeszcze Park Reagana w gdańskiej
dzielnicy Przymorze, gdzie ostatnim dopisanym do listy gatunkiem była…bernikla
kanadyjska. Nie zawiodła nas i czekała – prawdopodobnie na chwilę wcielił się w nią Zły,
który postanowił napawać się w ten sposób swoim tryumfem. Postanowiliśmy robić dobrą
minę do złej gry, co zostało uwiecznione na zdjęciu. Potem zdecydowaliśmy się powrócić do
bazy u Kasi i Michała, gdzie gorycz porażki zagryzaliśmy pizzą.
Łącznie stwierdziliśmy 114 gatunków, co pozwoliłoby nam zdobyć rajdowy brązowy medal,
gdyby nagradzano zespoły w kolejności od ostatniego. Przed kolejną edycją objedziemy całe
Pomorze ze świętymi glonami z zatorskich stawów i kociołkiem pełnym święconej wody z
Doliny Dolnej Odry, aby czytając wspak „Awifaunę Polski” wypędzić z tych ziem Złego.
Kiedy dokonamy egzorcyzmów, ptasia potęga Pomorza objawi się w całej swej wspaniałości,
czego całemu naszemu zespołowi, czyli Kasi Goworek, Michałowi Skakujowi i sobie,
serdecznie życzę.
Antoni Marczewski