sześcian zero
Transkrypt
sześcian zero
sześcian zero tadeusz esz 1 2 Obraz Kwadratowy pokój starego mieszkania, w kamienicy o zimnych murach, we wnętrzu upadłego miasta. Na stoliku, w ciemności, skrzy się chwiejnie płomień świecy, rzucając nikłe światło przeciw mrokowi na cztery zabrudzone ściany, pokryte zaciekającą farbą, miejscami odpryśniętą – widoczny tynk, gdzieniegdzie wyłaniają się gołe cegły. Na jednej z nich, naprzeciw łóżka wisi obraz w spróchniałej ramie, za szkłem mętnym na przemian od kurzu i wilgoci – niewidoczny zza mglistej tafli. Zamierzchłe czasy i złudna teraźniejszość. Od lat w tym samym miejscu, pomiędzy podłogą a sufitem. Pomiędzy tą samą podłogą i tym samym sufitem od zawsze, obraz zawieszony na lichym gwoździu, słabym i skorodowanym, na gwoździu każdym atomem czekającym na rozpad. 3 Przechylił się nieznacznie świat i pod naporem tej niewielkiej, niezauważalnej siły obraz upadł na ziemię. Pękła rama w czterech miejscach, a szyba w drobnych częściach rozsypała się po chropowatej podłodze z betonu. Świeca nie zgasła, bo płomień ciemnieje zawsze za wcześnie lub za późno. Nigdy w porę. Był to jedyny moment, gdy można było ujrzeć to, co niewidzialnym namalował nieświadomie w miejscu bieg czasu i kurcząca się przestrzeń, zamykająca w sześcian wszystko co mogłoby istnieć. Podobno gromy padają, trąby grzmią z nieba i deszczem zalewa się ziemia, lecz bez obola wiary cisza i spokój zewnętrzny, złudny. Nie ma nawet skowytu ptaków, ni dłoni skąpanych w krwistych łzach, ni słowa z prochu i prochu z resztek słów nie ma. Podniosą kawałki starego drewna, zeżartego przez życie, pozbierają drobne części szkła, lecz obraz nikomu nieznany, nikomu już nie ukaże swego oblicza i leżeć będzie samotnie, bezdźwięcznie, bezwonnie po kres, który tylko w swoich, sobie znanych odcieniach, farb niewyczuwalnych dla zmysłów rozlewa się po betonowej powierzchni. Nie zostanie dostrzeżona kałuża krwi i odciski wyżłobione na płótnie. A świeca nikły wydawać będzie skowyt, lichy blask i woń duszącą, i świat chłonąć będzie wszystkimi zmysłami mizerną rozpacz lamentnicy. Nadawać sens i celowość bezgrzesznie, 4 bezwstydnie zaspakajać lęk, przed nieznanym. W końcu świeca zgasła. – Ta historia usytuowana jest w mieście – miasto jak każde inne. Różniło się od pozostałych nazwą i poziomem uelementowienia jego mieszkańców – maleńkością znaczenia pojedynczego życia i zaawansowaniem budowy żywej machiny z trybów ludzkich istnień. Choć to bez znaczenia. Pierwsza różnica nic nie wnosiła, druga uwidaczniała się tylko pod wpływem dogłębnej analizy. Wszystkie machiny więc stanowiły, w tym kontekście, jeden wspólny gatunek. Gatunek organizmów zbudowanych z ludzi – z malutkich, samotnie nieistotnych komórek, liczonych na dziesiątki, setki tysięcy – i wszelakich wydzielin, wydalin, produktów i tworów tych komórek, które mgliście powstawały w każdej niezliczonej chwili. Już od wczesnego ranka zaczynała się synchroniczna praca miejskiej ludności we wszystkich gałęziach życia współczesnego, po to tylko by wieczorem miasto mogło odpocząć, a nocą, razem ze swoimi podzespołami, mogło usnąć kojącym snem. 5 Szedłem do pracy tą samą drogą co zawsze. Mijałem te same postaci co każdego poprzedniego dnia. I z grubsza mój dzień od kilku lat wyglądał łudząco podobnie. Każda zmiana w moim życiu okazywała się być tylko inną wersja tego samego, tym samym w innym wydaniu, inaczej opakowane lub przyozdobione. Wiadomo, zmieniał się mój nastrój albo aura tła, nic innego. Tym samym jeszcze do pewnego czasu kształtował się, dość płynnie, sposób postrzegania przeze mnie otoczenia. Były takie momenty, że pragnąłem wyjść z tego świata dokądkolwiek i nie wrócić – teraz dziwnie wydaje mi się to całkiem normalne, w jakimś moim własnym pokrętnym rozumowaniu. Innym razem doświadczałem prze-silnego uczucia motywującego mnie do podróży: wyruszyć przez ten znany, a zarazem nieznanym mi świat w poszukiwaniu czegoś bliżej nieokreślonego, czegoś innego, jakiegoś obcego życia, które mógłbym zaadoptować po części lub w całości jako własne, prawnie bądź bezprawnie, nieważne, byle oddalić się od tej nijakiej codzienności. Zapewne potrzebowałem uciec również od siebie. Jednak zaraz rozsądek skutecznie mnie pacyfikował i te moje niebezpiecznie potencjalne czyny tłumił, oczywiście nie dotykając przy tym źródła – myśli, które pozostawały wciąż na swoim niezmienionym miejscu, kumulując się z nowo powstałymi we wnętrzu pozornie nieskończonego umysłu. – 6 Na potem? Czułem się zaśmiecany przez nie. Dzięki tym wahadłowym zmianom mogłem zarówno pozostać w świecie 'realnym' jak i przenosić się na chwile nie podlegające zbyt skomplikowanym wyrzutom sumienia w te wszystkie odmienne krainy, obce mi i obce mojemu światu, światu miast, a właściwie tego jednego jedynego miasta niewolników. Stąpałem po granicy życia i śmierci. Zdrowia psychicznego i wariactwa nigdy jej nie przekraczając w żadną stronę. Prawie uciekałem i prawie powracałem, zawsze w odpowiednim, choć nieznanym mi czasie. Świadomie? Powracałem myślą do jakiejś powszechnie uznanej prawdy. Na szczęście lub nieszczęście rozsądek nie pozwalał postradać mi zmysłów do końca. Tkwiłem zawieszony pomiędzy skrajnościami, zewnętrznie jak każdy zwykły mieszkaniec tej celi. Byłem całkowicie rozwarstwiony – tonąłem w sprzecznościach, antagonizmach istnienia i nieistnienia zarazem. Czułem, że każde jedno moje słowo podważa poprzednie. Kiedyś, pamiętam, bywały takie momenty, że łakomie chłonąłem wszystko co było codzienne, zwyczajne. Spożywałem z największym kunsztem, jaki był mi znany każdy najdrobniejszy szczegół postnego życia, w prostocie odnajdując tajemniczą głębię – na ułamek sekundy, złudnie. Z dbałością sączyłem także wszystkie miniaturowe, w moim odczuciu nadzwyczajne chwile, otrzymane lub żywcem 7 przeze mnie zagrabione, upijając się wysysaną z nich przyjemnością w ilości znacznie większej niż posiadały. W efekcie tego nie miałem nic. Próg wrażliwości na codzienność i nadzwyczajność już dawno uniósł się niemożliwie wysoko. Wszystkie myśli przestały prowadzić dokądkolwiek. Cokolwiek się nie wydarzyło, okazywało się tym samym. To samo ujęte w inne słowa, w inne kolory i dźwięki, z tym tylko, że te słowa, kolory i dźwięki również były mi znane, z innych przeszłych tematów, niezapomnianych doświadczeń, które z biegiem czasu stawały się boleśnie jałowe, nieodwracalnie poznane i jątrzyły się sentymentem, którego źródłem w istocie było cudowne przeżycie zamienione pod wpływem czasu w niegojącą się, ciągle rozgrzebywaną powrotami wspomnień raną. Zamiast zabliźniać i koić sprawiały nieracjonalne cierpienie, ale też do czasu. Potem wszystko zlało się w jedno słowo – anhedonia. Cały świat zaczął jawić mi się w matematycznej precyzji, powtarzalności i nieznośnej przewidywalności następnych gestów, skurczów mimicznych obcych, a znanych mi twarzy. Gdybym mógł zapomnieć. Raz jeszcze to samo poznawać, ale zupełnie od nowa. Niestety było to z oczywistych względów nie możliwe, nie miałem na to nawet krzty nadziei. Zupełnie nie wierzyłem – i słusznie. Bowiem zdawałem sobie sprawę, że właśnie tak wygląda życie od teraz do końca, od zawsze do nigdy. I wszystko wygląda tak samo nieznośnie 8 znajomo. No chyba tylko poza jedną jedyną kwestią, która mnie ciągle, niezmiernie nurtowała. Pytanie na które nie mogłem znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi, istota człowieczeństwa, gdybym chociaż mógł uchwycić ją w jakiś sposób, jakikolwiek, czymkolwiek, choćby jednym słowem, choćby na jedną chwilę - nie byłem w stanie. Zgodnie z wpajaną mi złudnie od młodości wiedzą człowiek jest gatunkiem wyższym ponad zwierzę. Głównym atrybutem jego jest posiadanie duszy, dziwnej, niemożliwej, nie dającej się ogrodzić ramami nauki czy nawet granicami poznania, a mimo to pewnej w jakiś ponadzmysłowy, intuicyjny, nienamacalny sposób. Z tym tylko, że wszystko co jest musi mieć jakiś przejaw bycia. Przecież musi się jakoś uzewnętrzniać by było. Czy to ponad zmysłowo przenikać przez taki czy inny świat, czy choćby za sprawą materii oddziaływać pośrednio na zmysły. Jakoś musi – inaczej nie ma. W ciele nie dusza a umysł żyje – podpowiadał mi rozsądek – kieruje ciałem i sprawia to widzialne, namacalne życie, a umysł w żadnym wypadku nie jest duszą, nie jest nacechowany jej przymiotami, wręcz odwrotnie, umysł jej przeczy. Nie zawsze, przynajmniej nie musi jej przeczyć – ripostowała następna myśl. Czy może coś istnieć bez dowodu na swoje istnienie? A 9 może dowody na istnienie czegokolwiek są złudne, wymyślone, i nic nie istnieje i istnieje zarazem, bez dowodów lub pomimo dowodów, tych potwierdzających i tych podważających. Istnieje w swoim nieistnieniu, a w swoim istnieniu nie istnieje - opętały mnie złudne myśli. Tłumiłem je i wzniecałem jednocześnie nazywając moim życiem, moim sensem i celem. Tak właśnie mijał mi czas w mieście. 10 Próba Chciałem zaznaczyć, że samotność mniej doskwiera kiedy się z niej coś czerpie. Jednak już poczucie wyobcowania potrafi pogrążyć życie całkowicie. Wystarczy popatrzyć na otaczających ludzi – wszyscy na równi samotni. Każdy jest sam. Sam z kimś lub sam bez kogoś. Jedni płaczą, drudzy się śmieją, ale zawsze sami. Sami płaczą lub sami się śmieją – nikt za nich tego nie robi. Samotność to istnienie, to jakaś wolność niezbywalna. Życie jest samotnością – przyglądałem się obcym, a jednocześnie znanym od lat postaciom w poszukiwaniu jakiegoś potwierdzenia lub chociaż pewnego zaprzeczania istnienia duszy – skoro jest samotność to może i dusza istnieje? Tym samym zaprzeczałem sensowi własnego życia i 11 obecności własnej duszy jednocześnie potwierdzając je – bezsensownie wbijałem się w niepewność. Dusza skryta w jakiejś postaci, w wielu postaciach, dziwnych twarzach i zachowaniach. Czemu nie widoczna? mijałem ludzi każdego dnia, w drodze do pracy, w trakcie pracy i po pracy – mijałem. Ludzi niespełnionych, żyjących jeszcze tą ostatnią kroplą wiary w spełnienie. Istniejących tylko dzięki zwątpieniu we własne wątpliwości. Przejawy biologicznego wpływu napędu konkretnych ośrodków w mózgu i przeciwstawiania się im przez inne określone struktury – gdzieś tam pod kopułą czaszki zlokalizowane odpowiedzialne za hamowanie. Trwanie wpojone w zachowania poprzez naturę, genetykę, ukształtowanie kulturowe, cywilizacyjne i społeczne. Stawianie oporu trwaniu zdaje się być jakimś zaburzeniem w funkcjonowaniu, czy to somatycznym czy psychicznym. Bo wszystko czego dotknie nauka jest w stanie wyjaśnić, nazwać i zniszczyć w jakimś sensie. Jest w stanie obalić to co wcześniej nazwała, obalając tym samym część samej siebie. Ale nie jest w stanie przywrócić czegoś czego już nie ma. Zapewne i wiarę może dotknąć, która przestanie być wiarą – stanie się nauką – a tym samym straci swoją istotę, wartość nadrzędną przeciwstawiającą się wiedzy – wnioskowałem. Z drugiej półkuli wydobywał się kontrargument – nauka bez wiary prysnęła by jak bańka mydlana. W końcu 12 nauka ma swoje fundamenty głęboko zakopane w wierze, chociażby w jej zasadność i prawdziwość empiryzmu – szedłem i myślałem. A ludzie chodzą i patrzą od lat tymi samymi drogami, ścieżkami wydeptanymi wspólnymi siłami, do tych samych miejsc niezmiennie, bezwstydnie chodzą, zaglądają tam gdzie nie pójdą ze strachu – niepotrzebnie się boją, a może właśnie potrzebnie. Może w tym ich odrealnieniu, niebyciu, była jakaś realność, może to właśnie była kwintesencja bycia. Kiedy tak dzień w dzień powtarzali bezwiednie te same bezsensowne czynności, może wtedy nabierały one sensu. Bo gdy wszyscy poddawali się cudzemu życiu, wtedy nikt już nie tkwił w obcym, a każdy we własnym. Może w efekcie zacierania się granic pomiędzy tymi pojęciami: „cudze” i „własne” przestawały one istnieć, a ich miejsce wypełniało pojęcie słowa „wspólne” – ich wspólne życie, ich wspólne zło i wspólne dobro, jedno słowo przeciw samotności. – W tym samym momencie ich bóg podpisywał pakt z szatanem, ich krwią i ślina. Słowa wystarczające by żyć – bezpieczne. Po drugiej stronie otchłań bez żadnych zmiennych, 13 bez końca i początku, samotne trwanie w nicości i wszystko nic, gdy spojrzy się w martwą stronę słońca. Czas to tylko błędne koło, przestrzeń założona dla orientacji zmysłów, a zmysły wytworem paktu pomiędzy tym ich bogiem i szatanem. – I kiedy tak rozmyślałem o tamtym przede mną stało już nowe zdanie. – Wszechobecna wiara. Wszystko, zarówno to jak i tamto jest kwestią wiary. Każda czynność, ta najgłupsza i inna sensowniejsza opiera się na niej. Każde, nawet najdrobniejsze twierdzenie jest w niej zawieszone. Więc nic nie jest pewne – pewność to przecież kwestia siły wiary, w gruncie rzeczy pewność jest niepewnością w innej szacie. Nic nie jest pewne, chociaż nie – byłem czegoś pewien. Byłem pewien swojego własnego odwiecznego ja. W przeciwieństwie do prawdy, zawsze cudzej lub wspólnej, nie trzeba w nie wierzyć, jest pewne. Ale nic z niego. Samo w sobie jest jak piekło, ubrane z sensem w historie jak niebo pomiędzy podłogą a sufitem. Tam, gdzie naturalnie zamieszkała próżnia, tam gdzie pustelniczy habitat pustki, tam zmyślają się sowie dźwięki. Układają się tam słowa w smutnych zdań wyrazy i znaczą coś, w stanie ciągłego strachu przed 14 bezsensownością, przed uznaniem ich wyrazu jako jeden z wielu, jako kolejnego pustego wytworu świadomości. Oby jak najmniej zdawały się złudne, jak najbardziej prawdziwe. Intuicja, nauka, moralność, religia mając przybliżać, celowo oddalają od kwintesencji, od pełni niczym nieskalanej, zawsze samotnej, od całej, mieszczącej się w naparstku świadomości świata. Oddalają jak podkoloryzowane, czasem skłamane ludzkie historie, które dla ukojenia, zabicia niezbywalnej samotności i nadania czegoś niczemu muszą mieć zmyślony początek i koniec. Całe są zmyślone dla ukojenia. – Z nowego zdania formowała się jakaś nowa teoria, być może złudna i miałka – nieważne, bo... Gdy tak szedłem kolejny raz, tą samą drogą do pracy, tej samej od lat, coś się zmieniło. Żeby opuścić sześcian trzeba najpierw uwierzyć, że się w nim tkwi. Uwierzyć w jego zmyślony początek i koniec, i w jakąś historię uwierzyć, chociażby krótką – trudną opowieść o jego nieskończenie pustym wnętrzu. 15 16 Spór Miałem dziwne poczucie jak gdyby padało od zawsze. Skóra przesiąknięta wilgocią, świat pokryty jedną obfitą kałużą z jakiejś lepkiej błotnistej mazi. Wszystko było jedno. Niebo gęsto pościelone ciężkimi chmurami. To właśnie ono, bezkresne niebo zasłaniało słońce. Jakąś nieprzyzwoitą rozkosz musiałem czerpać, by nie utopić się we własnych myślach, zgniłych i niepotrzebnych. Musiałem bronić się przed nadchodzącą z każdej strony pustką, nie pozwolić pochłonąć się jej bez reszty, pozostać. Poważne stanowisko, które zajmowałem wymagało ode mnie wewnętrznej walki z własnymi sprzecznościami, które na równi intensywnie zalewały mój umysł nie pozostawiając 17 suchego miejsca na opanowanie – również wymagane. Siedziałem przy biurku naprzeciw przełożonego, w obecności współpracowników i wpływowego petenta. Dotychczas uchodziłem przed nimi za zdolnego, dobrego pracownika i jeszcze lepiej rokującego na przyszłość. Ochoczo służyłem pomocą i sumiennie wypełniałem swój urząd przez kilka dobrych lat. Nieświadomie zapracowałem na tą opinię poświęcając naiwnie całego siebie. – Pan to się tylko na parkingowego nadaje. Nie ma pan bladego pojęcia o podstawowych sprawach, banalne błędy, nie przystoi. – Nie popełniłem żadnego błędu. Proszę mi wskazać gdzie się pomyliłem. – jak się później okazało były to ostatnie słowa, które wypowiedziałem we własnej obronie. – Pan nie ma, powtarzam, zielonego pojęcia o co w ogóle chodzi. Pan wykazuję niekompetencję każdym swoim zdaniem, każdym najmniejszym ruchem udowadnia pan, że tylko zawód parkingowego jest panu pisany. O ile w ogóle przy takiej postawie jest pan zdolny do pracy, jakiejkolwiek. Oczywiste są liczne błędy wynikające z pańskiej ignorancji... – potok słów zdawał się mieć końca. Rozglądnąłem się po pokoju, wszyscy skupiali bezwstydnie wzrok na mojej twarzy. Wgapieni czekali z czystą ciekawością jak potoczy się ta cyrkowa batalia, o dobre imię i prawdę – jedną jedyną istniejącą – ktoś musiał mieć rację. 18 Przełożony w kolejnych zdaniach formułował brzmiące poprawnie tezy, słuszne dla konformistycznego ucha i łaso zdobywał punkty, które opierały się na tylko mi niezrozumiałym systemie. Czułem jak przestaję istnieć, godzony absurdem szarży i sytuacji, miejsca, czasu w jakim się znalazłem. Ale nie chciałem tak łatwo poddać się bez walki, bez żadnego sprzeciwu. Kształtował się we mnie kontratak, sam z siebie, z własnej afektywnej furii próbował się wydostać, na dwóch frontach, z których tylko jeden mógł być frontem walki. Walki o nic, bo na dobrą sprawę w każdej bitwie są tylko ofiary, nie ma żadnych bohaterów, zwycięzców i zwyciężonych. Absurdalnie bezsensowna walka. Nie chciałem, lecz z każda minutą byłem bliższy złożeniu broni. Mogłem się zgodzić i jakoś wybrnąć z tej sytuacji. Przepraszając ofiarować temu barbarzyńcy myśli skruchę, lecz zupełnie jej nie czułem. Wprawdzie nie było we mnie prawdy, ale w nim jej także nie było. Gdybym chociaż uwierzył w słuszność jego racji... – nie mogłem, znajdowała się tak nisko, tak prostacko jak pluskwa – zdeptać ją. Drugim frontem, mogłem pogrzebać go żywcem, ośmieszyć, znieważyć i odebrać wszystko na czym zbudował swój świat – nie byłem w stanie. Bynajmniej nie ze względów etycznych, nie z powodu strachu przed nieubłaganą i zapewne równie brutalną zemstą, a właśnie na wzgląd o moje dobre imię. Jego on pragnął, je chciał mieć 19 złożone w ofierze. W tej sytuacji traciłem imię przed ludźmi, kopany i pluty, odzierany z godności tylko po to by nie stracić własnego imienia przed sobą – milczałem. – Pan nie wie ile jest trzysta na cztery, a może trzysta na dwa, ile to jest? Sto pięćdziesiąt, a trzysta na cztery? Niech sobie pan to rozłoży. Ile jest dwieście na cztery... no pięćdziesiąt, a sto – dwadzieścia pięć. Więc ile? Ile to jest – pan się tylko na parkingowego nadaje... – milczę, choć ciągle dwa fronty we mnie wzbierają. – Tykanie zegara ściennego. Za oknem ruch wahadłowy gałęzi drzewa, z której sfrunął wróbel... – mimowolnie mój wzrok, a tym samym i uwaga skupiła się na owej scenie. Hipnotyczność tego zjawiska ostudziła mnie i moje obawy. Odrealniony zastygłem w bezruchu. – To proste pytania, odpowiedzieć prosto i upaść do 20 poziomu, na którym on chce mnie widzieć. Stać się posłuszny, wyzbyty z siebie, grzecznie tkwiący w jego świecie banału. Może dać w mordę i uspokoić stan wzburzonego umysłu nie zważając na nic, odpłacić pięknym za nadobne. I wstydzić się w lustrze twarzy własnej co cudzym ryjem się stała – nie. Świadomie pogrążałem się w tym wyobcowaniu dziwnie bliskim mojemu sercu. – Siedemdziesiąt pięć – przeliterował jak dziecku dotkniętemu upośledzeniem umysłowym. Wskazał na kartkę z moim podpisem, gdzie widniało owe siedemdziesiąt pięć. – Błędny jest cały pański tok myślowy, że to pan inaczej widzi, a jeden jest obraz. Wszyscy tutaj widzą to samo, tylko nie pan. Nie rzecz w tym, żebym zwrócił uwagę na te dwie cyfry jako niepoprawne, są one w gruncie rzeczy poprawne, ale pan nawet nie ma najmniejszego pojęcia dlaczego tak jest, pan tylko przypadkiem je w dokumencie umieścił. Nie ma tutaj miejsca na przypadek. Liczba w papierach ma znajdować się celowo i świadomie, ale co ja będę mówił, pan się na parkingowego nadaje tylko. Tylko na parkingowego. Udowodnił tym tylko mi nieznanym systemem, że miał rację. Moje rozumowanie prowadziło dokładnie tam, gdzie jego. Wyniki były tożsame. O co chodziło? – po prostu w jego historii nie było miejsca dla takich rozwiązań jak ja, zdarza się. Oczy zaszły mi mgłą. Cała sala biła brawo, a ja zbrukany odszedłem. W ich oczach jako winny, nie godny piastowania 21 poważnego stanowiska. Odszedłem w poszukiwaniu pytań i odpowiedzi. Odszedłem wchłaniany przez pustkę. – Czas płynął, a ja siedziałem zamknięty wstydząc się siebie i świata. Pokuta za niedokonane życie. Kolory powoli blakły, smak zanikał, zmysł powonienia zatracał się w nierealnych zapachach ze wspomnień. Nie jadłem, nie piłem. Skóra stawała się szorstka, nie wrażliwa na dotyk i ból. Wszystko było jedno. Unikałem spoglądania w lustro i z biegiem czasu moje ciało zdeformowało się w umyśle. Zapomniałem gdzie jestem, kim byłem – tak nikłe miało to znaczenie. Jakiś przeraźliwy głuchy hałas wypełniał tą wszechobecnej ciszę. Czasami nasilał się, szumiał lub buczał. Czasami słyszałem tylko pisk lub jakieś nieznanego pochodzenia kapanie, tykanie, stukanie, czy to z kranu, czy wskazówki zegara? – nie wiedziałem. Przestawałem rozróżniać dzień od nocy, górę od dołu, prawo od lewa. Sen i czuwanie zlały się w jeden stan i straciłem poczucie pozycji, którą aktualnie przybierałem, czy jestem na łóżku, na podłodze, na krześle? Wszystko 22 przestawało istnieć. Wszelkie uczucia oraz emocje zanikały. Obojętny na świat traciłem zdolność do pojmowania słów, ich znaczenia, konstrukcji i istoty, celu ich wypowiadania. Świat kurczył się albo rozpływał trawiony przez umysł – sam nie wiedziałem co dokładnie się dzieje i w zupełności mi to nie przeszkadzało. Początek i koniec wydawały mi się jakimiś fikcyjnymi postaciami, być może z jakiejś biblii – o której nic nie wiedziałem, czy mitologii bez znaczenia. A pytania..., wszelkie pytania takie jak „skąd jestem?”, „dokąd zmierzam?” i inne równie absurdalne nie wymagały żadnej odpowiedzi. Nie oczekiwały nawet milczenia, bo ich po prostu nie było. – Analizując a posteriori swój przypadek dotarłem do kilku ciekawych artykułów, publikowanych na łamach międzynarodowych czasopism, traktujących o deprywacji sensorycznej i zmyślnych konstrukcjach służących do redukcji bodźców i w efekcie pozbawiania mózgu impulsacji aferentnej, wzbudzania objawów wytwórczych oraz deficytowych. Nie wykluczone, że w takim mechanizmie rozwijały się u mnie halucynacje i anhedonia. Nie wykluczone są także inne 23 tłumaczenia tego co zaszło, łącznie z tym, że działo się to tak samo świadomie jak cokolwiek innego. I nie ma możliwości zbadania, udowodnienia prawdziwości, posługując się tylko intuicyjnie potwierdzonymi metodami. Jedno jest pewne, nie było w tym nic nadprzyrodzonego. Magia, racja, dobro i sens mają nie wiele wspólnego z prawdą. To tylko wybrane odpowiedzi, zresztą wymyślone na potrzeby wyimaginowanych pytań. Ale nie o tym jest ta historia. – Chcąc ujrzeć jakąś postać, znak obecności jakiegoś człowieka paradoksalnie pogrążałem się w samotności, oślepiony bezkresną jasnością świata. Niebo z ziemią było nie do odróżnienia. Horyzont w śniegu bielił się nieuchwytnie i tylko pamięć podpowiadała, że gdzieś musi być wytyczona ta granica pomiędzy górą a dołem, ale niebo kpiło ze mnie przybierając ten sam odcień co zamarznięta pokrywa gruntu – krok stawiać za krokiem przed siebie, nie zmieniać kierunku i iść stanowczo, wytrwale raz wytyczoną ścieżką we własnej wyobraźni, niepewną i groźną. To chyba była jedyna szansa by dojść do jakiegoś celu, który mógł ale nie musiał istnieć i tak 24 miałem dość małe szanse na to, że wcześniej mróz nie skuje i mojego ciała. Wiatr sprzymierzony ze wszystkimi siłami natury utrudniał każdy oddech, sypał śniegiem po oczach i gardle. Nie czułem palców, małżowin usznych i nosa. I wtedy zbierał się jeszcze silniejszy podmuch, i śnieg jeszcze bardziej zimny, i jasność bardziej jaskrawa. Już nawet nie wątpiłem – nie miało to znaczenia. Ktoś za mnie wyciągał do kolan w śniegu zatopione nogi i za mnie zanurzał kolejne kroki w ciężkiej lodowej pokrywie rzeczywistości. Wchodziłem w marazm, krok za krokiem... 25 26 Pogrążenie Kiedy się ocknąłem jasność odeszła w zapomnienie. Sześcian o niekreślonym wymiarze, ścian sześć, z czego dwie jako sufit i podłoga – tylko które? To jest sedno pustki. Tutaj nie ma kierunków, ściana nie ma faktury, więc nie jest gładka ani chropowata. Nie jest zimno, ani nawet nie jest w temperaturze ciała, bo nie ma ciała i nie ma temperatury. Nie ma koloru, nie ma zapachu, żadnych cech nie ma. Nie nazywa się sześcian i nie ma ścian sześć. W ogóle nie ma ścian, jej po prostu nie ma, a to co ją opisuje jest zmyślone. Więc powiedz mi drogi bracie dlaczego? Ja wymyśliłem pytanie, a Ty wymyśl odpowiedź. Po co? – to pytanie dla ciebie miła siostro, uporaj się z odpowiedzią, która z założenia nie 27 będzie dobra, ani zła, chyba, że ktoś pomyśli inaczej. A w tym już moja umyślona głowa by wymyślić zmyślone argumenty w zamyśle podważając jago złudnie zmyślone pomysły. I tak od ubzduranych narodzin do równie bzdurnej śmierci operujemy ich pojęciami, które nie są w swojej istocie dobre ani złe – ich po prostu nie ma. Czyżby cała sztuka życia polegała na tym, żeby stać stabilnie, nawet gdy się odlatuje? Zawsze być pomiędzy ziemią, a niebem i nie być w tym samym czasie... – myślałem i w tych własnych myślach się zatapiałem. Tonąłem w bezkresie bezrzeczy i złudnego poszukiwania. – Ocknąłem się nie zorientowany w czasie i przestrzeni, poprawiłem fryzurę odgarniając włosy z oczu, z czoła, z głowy, z ciała, z tego niechronologicznego czasu i z tej niezorientowanej przestrzeni – z całego świata. I miałem wszystko w dupie – bez obrazy. Byłem bierny jak głaz, jak skała i wszystko było mi jedno, i nie było. A tam w kącie jakaś skulona postać, kuliła się i skowytała, skomlała, skowyczała, zawodziła wkulona w swoje skomlenie, skowyczenie i skowytanie. To był skowyt i pisk 28 przez dłonie – zatykała sobie nimi usta, przez dłonie to było skomlenie i skowyczenie, kulenie się w kącie, rzucanie po ścianach i podduszanie, i rozpacz tam była jakaś bezsilna i duszenie bezskuteczne własnymi dłoniami, kulenie i rzucanie sobą po ścianach. – To nic nie da. – pomyślałem i powiedziałem niewzruszony. – Nie wytrzymam, nie dam rady, pomóż mi – a i pewnie bym mu pomógł, ale mi się zupełnie nie chciało. Skowytał, skomlał i kulił się w rozpaczy przez łzy, w tej pustce. - uduś mnie, zabij, uderz, kopnij! – To nic nie da. – pomyślałem i powiedziałem niewzruszony. – Zarżnij mnie oburącz, wydłub oczy! – a i pewnie bym posłuchał, ale w ogóle mi się nie chciało słuchać. – To nic nie da. – pomyślałem, a on rzucał się po ścianach, podduszał i kulił, skomlał, skowytał, własnymi dłoniami dusił, skowyczał. – No zabij mnie, no zabij, tak ładnie proszę. – To nic nie da. – nie zmieniałem zdania. I usiadł w kącie nieco uspokojony, skulił się i skomlał po cichu. I nawet nie wiem kiedy ale wrócił dokładnie tam skąd przyszedł. 29 – Wiosna to pora roku, w której układają się piękne zdania. Smukłe litery kiełkują w smaczne słowa i kwitną znaczeniem. Soczyste pędy zbudzonych z marazmu łodyg ukazują życie, by na nowo rozpocząć rok w pełni skąpane w witalnych sokach. Przyjemny koloryt mieniący się w promieniach orzeźwiającego słońca koi zmarznięte, wyczekujące w zwątpieniu dusze, a one skwapliwie łapią spragnione oddechy i szczerymi uśmiechami próbują przebaczyć naturze i sobie w jej objęciach, to, jak bardzo oddaliły się w zapomnieniu, poszukując światła w zgasłych słowach. Ten oto obraz ukazał mi się na ułamek sekundy, gdy głęboko zanurzałem się w pustce. Był nierealny, nie teraz, może niedługo przyjdzie i wybawi, na razie jawił się ku uskrzydleniu myśli i bez znaczenia było, że tylko jako niewyraźny, przejaskrawiony omam. Wydawać może się miałkie to tworzywo i nawet może być całkowicie takie – trudno, tylko je posiadałem. Próbując odstąpić w spokoju od samotności wymyślają się słodkie historie, i nawet gorycz potrafi być słodyczą w niezobowiązujących opowieściach, i sufit z podłogą potrafi 30 zamienić się miejscami tylko po to by łatwiej i pewniej było, by było lepiej, gdy gorzej już być nie może, gdy gorzej i lepiej znaczy to samo, znaczy nic, nic nie znaczy i nie ma szans na znaczenie. – Czas płynął, a ja zamknięty w pustce nadal nie byłem w stanie wydobyć żadnego słowa. Krople krwi spływały po moich wargach, drążyły bruzdy od kącików ust po brodę, i odrywały się ode mnie cieknąc na podłogę, po której pełzło całe robactwo mojego umysłu, całego mojego świata. Owady spijały łakomie moją krew. Słyszałem miarowe kapanie oraz stukot chmary zwinnych odnóży, a dźwięki dochodziły z wnętrza mojego ciała, tykał we mnie rozstrojony zegar. To przedstawienie jednak nie napawało mnie strachem – w ogóle . Zanemizowany cieszyłem się, że nie jestem sam, że karmię sobą ten okrutny, acz piękny obraz robaczywej uczty. 31 32 Kobieta Sześć ścian pozostawało to same. Kolejny raz ocknąłem się nie wiedząc kiedy. Przetarłem suche i spierzchnięte usta. Wzrok adaptował się ostrożnie do zmienionych, nieznanych mi wcześniej warunków. Wyłaniał się leniwie senny obraz, klarowały rozmazane kolory, kontury przybierały swoją formę. Kształty powoli przestawały falować, dwoić się i troić, fenomeny świetlne spłycały z każdym oddechem. Czy to już jest ten realny widok? Jak na starej pocztówce znieruchomiałe oblicze świata. Sentymentalnie proste i kuszące swoim wyblakłym aromatem, który po latach, nie wiedząc czemu, może przybierać dowolne 33 nuty i intensyfikować się wedle własnej dziwnej natury. Zagadkowej natury zmysłu powonienia. Dopiero teraz ten obraz zaczynał ożywać, teraz kiedy już ujrzałem go wyraźnie, kiedy go poczułem i dotknąłem. Alabastrowy stolik ustawiony centralnie w przestrzeni mojej złudnej percepcji. Cztery wiklinowe krzesła – jedno wolne. Trzy postaci. Cztery wysokie kieliszki – trzy napełnione szampanem, i szmaragdowa butelka w stalowym oszronionym wiaderku z wnętrza którego sublimowała się woda – ulotna scalała z rześką wonią i świeżym aromatem dojrzałych truskawek. Było tak jakoś przejrzyście. Klarowne powietrze napawało każdy oddech spokojem, bezchmurny błękit przepuszczał przezroczyste myśli, zaspakajając nieokiełznane potrzeby i słowa otulając w gładkie satynowe wyrazy. Uleciał ze mnie cały szpetny grymas – forma stała przemieniała się w miękką nieuchwytną aurę jak podmuch oczekiwanej odwilży. Ujrzałem piękno, które w swojej prostocie, skromności urastało do niewyobrażalnie estetycznych doznań. Wśród trójki nieznajomych była pewna kobieta. Euforyzowała mnie każdym ruchem, jej spojrzenie przenikało do najgłębszych i najbardziej wrażliwych komórek mojego istnienia. Jej delikatne usta skąpane były w najprawdziwszej czerwieni świata, tak 34 smacznej i tak zmysłowej, że wszystkie moje uprzednie chwile gromadzone od zawsze w pamięci blakły i niepotrzebne przestawały istnieć. I tak upajałem się w rozkoszy, karmiłem każdym jej gestem, soczystym aksamitnym uśmiechem i grą mrugających powiek wybrzmiewających cudowne melodie w nieznanej mi tonacji molowej. – Witamy, niech pan się do nas przysiądzie, zapraszamy – męski głos wyrwał mnie do obecności w tej scenie. Nie rozkojarzył jednak mojego skupienia i powoli, nie odrywając wzroku z jej zmysłowej urody, usiadłem nieświadomie, lub półświadomie na tym jednym wolnym wiklinowym krześle naprzeciw pochłaniającego mnie bez reszty piękna. – Widzi pan, – kontynuował – celebrujemy ważną i doniosłą chwilę w naszym życiu – wypowiadał te słowa spoglądając na kobietę, która dała mi więcej przyjemności niż ktokolwiek inny. – W towarzystwie mojej siostry – to ta druga pani – zaręczyłem się dzisiaj z moją ukochaną. Jeśli ma pan ochotę i będzie tak szczodry dołączyć się do naszej radości, to zapraszamy... To co? Naleję panu szampana. I wtedy zaczęło wiać, wiatr zdmuchnął letnie kapelusze, powywracał krzesła, kieliszki rozbiły się o kamienie. W jedną sekundę niebo okryło się najciemniejszymi cumulonimbusami. Kłębiaste myśli niczym pioruny kotłowały się w umyśle 35 pokrywając mrokiem wszystkie zmysły, oczy nabrzmiałe krwistym spojrzeniem, zwierzęce sapanie i drżące ruchy. Spadł grad. Swąd zwęglonych nadziei rażonych błyskawicami rzeczywistości – żwirem otarcie twarzy ze złudzeń. Wszyscy wstaliśmy. I jedna myśl wolna „to niczego nie kończy”. I niepełny spokój do mnie powrócił, choć nadal szalała burza. Ulewny deszcz popłynął z nieba zastępując grad. – Uciekajcie schronić się pod dachem – ujął jakieś papiery i ruszył w którąś stronę, wszystko jedno – zaraz tam do was dojdę. – Siostra też gdzieś zniknęła. Zostaliśmy sami. Ja i Ona – zlękniona ujęła moją dłoń i zaczęliśmy biec przed siebie. Dłoń miała drobną, przyjemną i tak bardzo prawdziwą, że nie mogłem uwierzyć w to, że mogłaby być tylko złudzeniem. I biegliśmy razem gdziekolwiek, dokądkolwiek, pod dach. Nasiąknięta chłodną wodą łąka pluskała pod każdym krokiem i obmywała nasze stopy. Pod dach biegliśmy, nie sufit, nie pod niebo tylko dach, co nie zamyka, a ochrania, nie wyznacza, a swobodnie wisi, i pod dachem i na dachu można być. Tak krótko to trwało. – 36 Dobiegliśmy gdzieś i schroniliśmy się pod jakimś cudownym daszkiem. Zziębnięta przytuliła się do mojej piersi, a ja spytałem w swoim wnętrzu siebie dlaczego? – niepotrzebnie. Usłyszała. Widziałem jak w jednym momencie przywraca się, odbudowuje w umyśle obraz całego jej świata, jak przypominają się jej mętne zaręczyny i obca postać narzeczonego. I jakieś cierpienie pojawiło się na jej twarzy – to ta molowa melodia. – Nie wiem, kocham go, znamy się długo, właściwie od zawsze i jest moim całym światem. Nie mogłabym go zostawić, nie chciała. Kocham go, jest moim życiem, życiem, które jest takie jakie jest, ale jest moje. I jego również jest to życie, nasze, nikogo innego. Przyzwyczajamy się do tego co mamy i przestajemy dokonywać zmian. Nie wiem dlaczego, miałabym rezygnować z czegoś co jest mi tak bliskie i tak potrzebne? A te wszystkie lata, nasze wspomnienia? Co z nimi? Wprawdzie ciąży mi ta monotonia, ale natura ma swoje piękne, dobre oblicze i to drugie, smutne. Uczyłam się kochać przez lata i on nauczył się miłości do mnie. Wspólne mieszkanie, znajomi... Trud zdobywania zrównoważyć szalą nieznanego, czymś o nie określonym terminie trwania, nieznanym? – odsunęła się ode mnie i pod przykryciem złudnej pewności spojrzała błagalnym wzrokiem prosto mi w oczy. 37 Rozwarstwiona pomiędzy dwie sprzeczności mogła dokonać tylko jednego wyboru. Tak bardzo chciałem jej pomóc, choć nie wiedziałem jak. Miałem wrażenie, że ona podobnie jak ja czuje – nie oni, a my znamy się od zawsze, nie on, a ja jej całym światem i ona mnie wszystkim. Miłość, którą kierowała do niego była naszą miłością. Próbowałem zmyślić jakieś prawdziwe odpowiedzi na jej niepotrzebnie wymyślone pytania, ale nie było takich. Myliła kochanie z przywiązaniem. Przywiązanie z oddaniem. Relacje wzajemne z bezinteresownością. Słowa z wyrazami i sens z wymysłem myliła. Nie mieliśmy szansy. Wtedy zjawił się on ze swoja siostrą, mówił coś bełkotliwie, obejmował niezgrabnie swoją narzeczoną, uśmiechał się jakoś tak nieszczerze i widok z pocztówki zaczął się rozbijać, kształty falować, dwoić się i troić. Pojawiły się jakieś fenomeny wzrokowe i koloryt się rozproszył. Aromaty wyblakły, aż zanikły całkiem. Pozostałem sam bez złudzeń w tym bezwymiarowym sześcianie. – Kapało coś ze mnie. Coś ze mnie spływało. Bez jakiejkolwiek szansy nadzieja traci znaczenie. Staje się tym 38 samym słowem co wątpliwość i beznadzieja, niewątpliwość. Kolorom trzeba nadać cechę by istniały, nadać świadomie jakąś barwę. Jeśli możliwość ku temu nie zaistnieje kolor nie stanie się i tylko w barwnych historiach będzie sztucznie wymyślany na potrzebę zalepienia pustki. Ale w rzeczywistości pustki nie da się zalepić. W zmyślonym świecie bajki owszem, ale tam wszystko służy jedynie poczuciu wypełnienia. A pełnia? A pełnia..., a pełnia..., nie wiem. Nie wiem czy istnieje pełnia. Co to jest pełnia? Negacja pustki. Negacja..., co to jest negacja? – Biel alabastrowego stolika pokryta plamą krwi rozrzedzanej przez ciężkie krople gęstego, ulewnego deszczu. Czerwień staje się przezroczysta jak woda, jak woda spływa w głąb ziemi, jak woda zrasza piach i nasyca glebę. Paruje jak woda i tworzy krwiste chmury. – Cyrkulacja krwi w przyrodzie. Przecież to również jest zmyślona historia, w której pełnia i pustka są tym samym, znaczą to samo. Nic nie znaczą. Amen. 39 40 Krew Szedłem wybrukowaną granitem aleją wzdłuż granic swojego umysłu. Nocne latarnie wysyłały ciepłe światło ujawniając smugi skąpego mżenia i wilgoć gruntu. Płynęły z rynien kamienic ostatki deszczu rozlewając się na przekór studzienkom na kamienny trakt. Spoglądając na wprost w nieskończoność ukazywała mi się tylko mgła. Im dalej patrzyłem tym mgła była gęstsza i coraz to mniej przepuszczalna dla wzroku albo z większą skutecznością pochłaniająca obraz. Tak było ze wszystkich otaczających mnie stron. Spuściłem więc wzrok w kierunku kroków i stąpałem bez celu uważnie, nie wiedząc przecież skąd i dokąd zmierzam tą granitowa aleją. Czułem każdym milimetrem sześciennym 41 stopy fakturę brukowanej powierzchni, każdą bruzdę i każdy nawet najmniejszy kamyk, śmieć czy niedopałek – wszystko rzeźbiło odciski na moim ciele. Nie na tym polega uwaga by omijać nieznane, by obchodzić wszystkie zauważone kałuże. Uwaga jest czymś zgoła innym. To jakaś staranność. Staranność w doznawaniu wykonywanych czynności, nie żadna tam rozwaga chroniąca przed złym postawieniem stopy. Nie zachowanie mające na celu kierować ruch nóg poprawnie. Uwaga to sama świadomość stawiania stopy i świadomość tego na czym się ją stawia. I szedłem tak skąpany w wymyślonych słowach i myślach niepotrzebnych. – Sześcian otacza z sześciu stron, sześcioma ścianami w sześciu kierunkach. I kiedy próbuje się wyjść poza, otrzymuje się wrażenie, tylko złudne dostaje się wrażenie, że cel został osiągnięty. I stoi się nadal w tym samym sześcianie, który otacza w sześciu kierunkach, sześcioma ścianami, sześć stron świata. I cicho w nim jest, i głucho, i pusto. Zmyślają się więc dźwięki, szumy, piski, aż wreszcie i zmyślą się melodie, i głosy, i słowa w wyrazy się zmyślą. A z 42 tych wyrazów zdania. Do zdań usta i gardła, i twarze jakieś się zmyślą. Zmyślą się jakieś postaci byle nie było tak cicho, tak głucho, i pusto. – Słyszałem proste wyrazy, a z tych wyrazów słyszałem proste zdania, o oczywistych, niewydumanych znaczeniach. Dość stabilnie stały w umyśle niewyszukane konstrukcje, oparte tylko o dosłowność i zrozumienie ich treści przez oczywistego odbiorcę. Postaci dwie, kobieta i mężczyzna, oboje o rysach zwyczajnych, ani smutnych, ani wesołych. Sprzeczali się o coś bliżej nieokreślonego, błahego, choć w ich argumentach była pewna niezmącona racja. Drzemało w nich poczucie słuszności, czy to za sprawą intuicji, czy może na skutek jednotorowego rozumowania. Tak powstają łatwe rozmowy w labiryntach naturalnie trudnych tematów. Bo trudne jest to co nie istnieje. – Tak, byłem tam, widziałem - bronił się mężczyzna. – Nie, nie byłeś, zdawało ci się. Ja to wiem - broniła się kobieta. – Byłem trzeźwy, dobrze pamiętam, byłem i widziałem. 43 – Nie mogłeś być, to nie możliwe, śniło ci się. – Nie, jak to mi się śniło, przecież nie spałem. – Tak, spałeś. Spałeś ze strachu. – Widziałem. – Nie! - Oboje w jednym momencie spojrzeli na mnie. – Był czy nie był? – A ja nie wiedziałem, i już otwierały mi się usta by to powiedzieć, powiedzieć, że nie wiem, i że nie ma to dla mnie znaczenia, kiedy oboje z powrotem spojrzeli na siebie i równocześnie wyznali sobie – On nie wie. I tak zakończyła się ich sprzeczka o nic. On podstawił dwie filiżanki, a ona z dzbanka nalała do nich gorącej herbaty. Po chwili podstawił i trzecią. – Siadaj, napijemy się herbaty, porozmawiamy. – Usiadłem. Piliśmy herbatę w przyjemnym milczeniu. Tak jak wszędzie się cokolwiek pije. Po prostu. Nielogicznie. Na całym świecie, wszyscy ludzie coś piją, lecz nie są spragnieni. Zresztą nigdy nie ugasiliby pragnienia, więc nie pija po to by je gasić, a piją, czy to na chłód czy gorąc, czy słodząc dwie łyżeczki, czy smakując gorycz, piją. Bo nie o to chodzi, żeby się napić, pije się po to by pić. W tym milczeniu i piciu herbaty tworzyła się jakaś myśl. – 44 Zanurkowałem w bezkresie chłodnej toni oceanu, w ciekłości przelewających się z każdym ruchem tez i przeciekających argumentów przez nieprzystosowane do posiadania, nieszczelne zbiorniki umysłu. Dłoń moja wyciągnięta w głąb, by jak najwięcej sięgnąć, wypierana była zasadami hydrodynamiki i tą samą chwilą pochłaniana naturą wirów oceanicznych, z których obie i zasady i natura sprzeciwiały się moim dążeniom. Gdy już czułem istotę odwieczną w swojej garści na przekór wszystkiemu chwyciłem mocno i stanowczo, i na przekór wszystkiemu jąłem ujętą ku powierzchni, niczym statek z nieznanych kontynentów do brzegu przybijać... – Myśl ani smutna, ani wesoła, ot taka po prostu – dziwaczna. Nie zaczynała się i nie kończyła. Nieskończona, ale i nigdy nie rozpoczęta. – Niezaczęta, więc z drugiej strony nie było jej wcale – bez początku nie ma istnienia więc i nie może być końca. A wszystko właśnie tworzy się bez konkretnego 45 początku i końca, bez prawdy i kłamstwa, bez 'tak' i bez 'nie'. Powstaje bez przyczyny i bez celu by trwać bez racji i bez przypadku. Powstaje tylko po to by było, a jest dlatego, że powstało. To nie jest smutne, ani wesołe. Plus jeden i minus jeden daje zero. Równa mieszanina kwasu i zasady jest obojętna. Coś co ma swoje zaprzeczenie nie może być, może tylko się wydawać w jakimś odniesieniu. Zaraz przecież się pomyli i stanie się zaprzeczeniem swojego potwierdzenia – będzie czymś odwrotnym, więc nie będzie wcale. I w tym momencie pojawiło się 'nic'. Pozornie po drugiej stronie znajduje się wszystko, ale sumując wszystko też otrzymamy nic. Wszystkiego nie ma, bo wciąż powstaje, a 'nic' jest, bo go z założenia nie ma. Nie podlega powszechnemu obowiązkowi posiadania początku i końca. 'Nic' nic nie oznacza, oznacza nic i nie oznacza nic. Nic nie wnosi, jest prawdą i kłamstwem naraz, bo go nie ma i jest zarazem. Istnieje ten jakiś niebyt nicości. Nic nie może być pewne. A te ich 'tak' i 'nie', o których prawdziwości byli święcie przekonani to właśnie było jak wiara i zwątpienie, a raczej wiara w zwątpienie i zwątpienie wiary, które tylko i wyłącznie w parze są, więc ich nie ma. Summa summarum są niczym, wszystko jest nic, a nic to w zasadzie wszystko. 46 Pojęcie wiary zakłada istnienie zwątpienia i odwrotnie, dobro zakłada istnienie zła i wzajemnie, a 'nic' nic nie zakłada i wszystko zakłada, że nic, czyli nie zakłada, nie wydaje się, więc jest. W ich pojmowaniu 'nie wiem' było czymś, coś znaczyło, bo usilnie próbowali udowodnić słuszność swoich wymysłów. A moje 'nie wiem' oznacza tyle co 'nie wiem', oznacza tyle co nic. Jest niczym, jest prawdą i kłamstwem w przeciwieństwie do tych ich 'tak' i 'nie', bo prawda i kłamstwo nie istnieje i znaczą dokładnie tyle samo, tyle co nic i tyle co 'nie wiem' naraz i z osobna. Taki oto świat pustki, gdzie tylko nic jest i nic tylko nie jest. Wymyślony świat. – Jeszcze herbaty? – spytała mnie kobieta. – Będąc już na stałym lądzie, wyciągnąłem przed siebie zamkniętą dłoń. Patrzcie - myślałem. Spójrzcie co jest w tym wszystkim, czym jest to wszystko, co z dalekich morskich wojaży, z głębin niedosięgniętych ludzką percepcją wydobyłem. I otworzyłem bezwstydnie, bezdźwięcznie, bezwonnie przed ich światem, i ich światu, zamknięta złudną dłoń. A w dłoni to co z umysłu prawdziwe ujrzeli – Nic! 47 Całe moje życie było niczym i będzie niczym. Więc nie musiałem już milczeć ani przed światem, ani przed sobą – milczenie nie miało znaczenia w nicości, również było niczym. – Nie, dziękuję. Wystarczy mi już herbaty, zresztą pewnie będę się już zbierał. – Zostań jeszcze, zaraz przyjdą znajomi, napijemy się w spokoju piwa. Posiedzimy, pogadamy... Nalegam. – Zostałem jeszcze. Miłe było ich towarzystwo. Przyjemne było spędzanie z nimi czasu. Puste i kojące. To był błąd. Uwierzyłem w historię, którą sam napisałem. Tak bardzo potrzebna była mi ucieczka od przeszłości. Zdawało mi się – złudnie – że dłużej nie zniósłbym tamtego dawnego stanu samotności. Wpadłem w opowieść jak pułapkę – nie było wyjścia. Musiałem wziąć na siebie wszelkie jej konsekwencje. – Wieczór mijał niezauważalnie szybko. Włączony w prąd cudzego życia traciłem pojęcie o całym własnym istnieniu. Przyjemna muzyka wprawiała w zapomniany nastrój, krótkie 48 dialogi o niczym pozwalały poczuć się bezpiecznie i błogo w swojej ubogiej, a jednak rozkosznej otulinie. Wiedziałem, że ani ja im, ani oni mnie nie mogą nic dać. Bez ciążących zobowiązań i pod wpływem zapomnienia wchodziłem w dziwnie prostą aurę. Nie był jednak to stan upojenia alkoholowego lub odurzenia jakąś podobnie działającą substancją. Euforia biegacza byłaby bliższa definicji tego co doświadczałem, w związku z przypuszczalnym mechanizmem powstania. Jeśli natomiast chodzi o objawy..., ale nie chodziło o objawy. Obraz przyjemnie nie wyraźny, rozmazany, kolory jakieś przejaskrawione o bardzo szerokiej gamie wysycenia. Głównie ciemne, nocne barwy, brązy, czernie, fiolety upstrzone z rzadka nadjasnymi punktami, intensywnie odciskającymi się w pamięci siatkówki oczu. Dotyk głęboki ponad miarę, nie zostawiał żadnych śladów – tak mi się tylko wydawało. Pewnie tańczyliśmy, śmialiśmy się. Cokolwiek można byłoby zrobić w takich okolicznościach zapewne robiliśmy. Nie wiele z tych wydarzeń pozostało w mojej głowie. Dobrze nawet nie pamiętam ile jeszcze osób mi towarzyszyło, a ich twarze już zupełnie mi się zatarły w nicości. – Chyba pięć, cztery. Na pewno był wśród nich jeden chłopak – pamiętam męski krzyk, a może... tak to chyba był krzyk gospodarza – jednak nie pamiętam. 49 Jakieś piski – pochodziły od co najmniej dwóch kobiet. Naraz musiały piszczeć lub z osobna. A potem już nic. Nic kompletnie nie pamiętam, aż do tamtego momentu. Aż do wtedy w głowie mam dziwnie czarną pustą planszę. A w tamtym momencie wszystko już było jasne, całkowicie rzeczywiste. Cisza była tą samą ciszą, która istnieje chyba tylko w świecie realnym. Powiew powietrza wpływał najzwyczajniej, ocucał tak wyraźnie jak wyraźna może być tylko prawda. Stałem w świetle nieco oślepiającej mnie lampy i słyszałem usilne dobijanie do drzwi – tak oczywiste, że można byłoby je po stokroć powtórzyć w wyobraźni i będzie tym samym waleniem pięścią w zamknięte drzwi. Tak dobija się policja. Jej ciało miało dokładnie taką wagę jak mieć powinno, krew była tak samo ludzka jak została stworzona. Prawdziwa krew. Stałem sam w pokoju i zakrwawionymi rękami trzymałem zsuwające się na podłogę martwe ciało nieznanej mi kobiety, a przy moich stopach leżał skąpany we krwi nóż. 50 Sen Ugrzązłem na dobre w pustej celi, osadzony samotnie pomiędzy cztery ściany, podłogę i sufit. Mur nie do przebicia. Byłem winny. Tak winny jak wina została stworzona. Całkowicie. Bez początku i bez końca. W pełni winny tej swojej winy. Obdarty z najmniejszego pozoru niewinności pozostałem z nią sam na sam. Skazany przez nią i na nią skazany. W jednym słowie zapętliła się przyczyna i skutek. I słów brak mi było na swoją obronę. – Winny! W żaden sposób nie mogłem uzmysłowić sobie jak doszło do tego. Nie wiedziałem ani kiedy, ani dlaczego się to stało, lecz bez wątpienia byłem winny. Może nawet ta niewiedza i zupełny brak wątpliwości potęgowały jeszcze moją 51 winę, a może to one nią były. Nie wiedziałem. Koszmarne poczucie bezsilnej beznadziei. Stawaliśmy się razem w sobie jednym ciałem. Ja i ona – moja wina. Bezdźwięczny bezwyraz. Abstrakt absolutny. Wszystko i nic. Byłem winny swoja własną winą. Uwięziony nią w samym środku mojej samotności próbowałem rozpalić w sobie nadzieję, lub chociaż jakąś małą wątpliwość wzbudzić. Bez skutecznie. Nikła możliwość ruchów niezaspakajająca żadnych potrzeb, w przestrzeni tak ciasnej i bezlitośnie okrutnej, wywoływała we mnie psychiczne osłupienie. Stawianie kroków w koło, tych samych, żadnych, w tym samym miejscu. Krążenie bez celu w nicości. Skrępowane ciało i umysł. Dusiło mnie. Czas dłużył się w nieskończoność, a do głowy nie przychodziło żadne trafne, a zarazem logiczne rozwiązanie. Jak wyjść z tej chorej sytuacji, jak oczyścić się z winy i opuścić strony tej szpetnej historii? – złudnie szukałam odpowiedzi. Należy cofnąć bieg zdarzeń, może odtworzyć jego tok, mój tok. W kontekście namacalnej prawdy, która doprowadziła mnie tutaj, zdawały się te myśli zupełnie desperackie i miałkie. Byłem winny i żadne rozważania pokroju „nie byłbym w stanie tego dokonać” nie umniejszały mojej winy, nie uwalniały od kary i nie oczyszczały mnie przed samym sobą. Byłem winny. Całkowicie winny w mojej osobistej winie. 52 Usiadłem na pryczy i zamknąłem oczy. Niech chociaż nastąpi jeden fałszywy dźwięk w częstotliwości, która wzbudzi we mnie cień, chociaż cień wzbudzi wątpliwości i zrodzi tym samym we mnie pożądaną nadzieję. Tym razem nie nastąpił. Nie wybrzmiał znikąd. Samotnie w obliczu winy nie wiedziałem nic. Nie miałem w głowie żadnego obrazu przyszłości. – Sam się tutaj wpakowałem, więc musiałem się teraz sam stąd uwolnić. Jeśli jest wejście musi i być jakieś wyjście, by razem mogły istnieć i nie istnieć tym samym. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko kontynuować tą historię, zbudować jej ciąg dalszy i przyjąć godnie takim jakim będzie, w sposób chłodny. I lżej mi się zrobiło, i łatwiej. Zaskakujące zwątpienie ku nadziei zmierzało. I umysł przestał być tak ciasny, i kroki tak w miejscu przestały być. Niech będzie co będzie byleby było. I będzie, i było, i następował dalszy ciąg zdarzeń – że złudny bez znaczenia, w końcu to nic. Nie szkodzi nic, nic nie wadzi, nie krępuje. Położyłem się i zasnąłem paradoksalnie twardym, kojącym snem, który w tych warunkach, jak by wynikało z 53 domysłów i zasłyszanych opowieści, jest czymś nienaturalnym, a wielce pożądanym, zwłaszcza w pierwszych dniach odizolowania od kolorytu codzienności, w tej przytłaczającej, ponurej przestrzeni więziennej celi, niemogącej niczym, nie wiadomo dlaczego, przypominać domu. Dla mnie to miejsce przypominało jak najbardziej dom, przynajmniej to, co uprzednio nazwałbym miejscem bytowania swojego umysłu, a co za tym idzie i siedliskiem dla ciała. Wprawdzie złudnie przypominało, ale przypominało – myślałem. – Jednak nie do końca. W tym przypominaniu, na przekór wszystkiemu, było coś niepodobnego, nieprzyzwoitego, coś czego nie zaznałem do tej pory, co pozwoliło w jakimś odmiennym, cudzym spokoju, a zarazem bez wszelkiej zbędności, bez niepotrzebnego pragnienia pogrążyć się bez skazy, w nieszlifowanym całym dobrodziejstwie przeznaczenia powszechnie rozumianej nocy, jak mniemałem z ogólnych zasad funkcjonowania organizmów. Spałem snem błogim. Ach, cóż to jest za uczucie. Być i nie być naraz. Żyć i nie żyć w tej samej chwili. I czasu nie liczyć zbędnego, oderwać się od wszystkiego całkowicie. Zapomnieć. Utracić wszystko bez lęku, w ogóle, bez niczego. Śnić... Nie nosząc w sobie słów, ni wyrazów oddawać się bez reszty nocy. Ach, cóż to za cudne uczucie, choć krótkie. 54 Śniadanie Kiedy się obudziłem było już widno. Dość wypoczęty po śnie usiadłem z powrotem na pryczy. Nastał nowy dzień, a razem z nim nastało nowe pytanie. Zapętliło się gdzieś w podświadomości co jakiś czas próbując się przez nią przebić. „Czym jest ta rzeczywistość i co w niej będzie dalej?” Na razie nie było nic. W związku z brakiem odpowiedzi i jakiejkolwiek wizji na jej znalezienie pozostawało mi czekać. Co robić? – chyba tylko tyle i tak nadto, bo zwyczajowo czeka się na coś – ja czekałem chyba na nic. Ale czekałem... Czekałem, aż coś przyjdzie, aż się coś zjawi, jakaś zmiana, drobna chociażby, zmiana w czymkolwiek... Czekałem na cokolwiek. Aż coś się wydarzy... – musi. Nie ma innego wyjścia wydarzy się coś. Bez 55 słów przecież nie ma historii. Nasłuchiwałem więc ciszy i wypatrywałem stałości. Czekałem... Coś się przyniesie, coś przyjdzie, chociaż tak błaha rzecz jak pora śniadania – bo przyjdzie na pewno. Zawsze przychodzi, to i teraz przyjdzie – to nieuniknione. Wszakże nie musi przychodzić śniadanie razem z czystym faktem przyjścia na nie pory, ale przecież kiedyś na pewno przyjdzie ten czas na nie – tylko kiedy? Pusto. Wszystko wylało się z głowy minionej nocy. Na twarzy nie rysował się żaden wyraz. Czekałem... I coraz bardziej byłem w tym świecie, i coraz głębiej piętnował się on w moim umyśle, i nie piętnował zarazem, może nawet pustoszył to co tam zostało. Niepokojący spokój, nijakie oczekiwanie na równie nijakie zdarzenie w tym łatwym, nieskomplikowanym świecie, aż za łatwym i zbyt prostym. Choć wbrew, moim własnym, pozorom coś było w nim inne i stawało się z minuty na minutę trudniejsze i coraz bardziej skomplikowane. Gdy wtedy spojrzałem ponownie odmiennym, porannym wzrokiem no to, co wcześniej oglądałem po zmierzchu zobaczyłem to coś innego. Nie drzemała już w tej celi moc mojego wyzwolenia, jedynie ogarniająca zewsząd rezygnacja naszeptującą bezsensem. Bezsens. Musiałem bronić się wszystkimi siłami umysłu by kierować na przód swoją historię i stawiać w niej 56 jakiekolwiek kolejne słowa w wierze, że dokądś zmierzają. Bo dokądś muszą przecież zmierzać. Coś musi być. Musi być coś pewnego. Czekałem... To jak się tutaj znalazłem stawało się coraz większa zagadką. Przypadkiem, nie przypadkiem – Jestem winny. Ja, ten niewinny stałem się winny. A w mojej winie była wina, bardzo wielka wina, i cisza była, i pustka, i śmieszna niewinność w mojej niewiedzy skąd się wzięła ta wina. A wkoło tylko cisza co nie potwierdzi, ani zaprzeczy. – Niestosowny niepokój narastał w nielogicznym ciągu bezsensownej bezrzeczy. Puste zdania wypełniały pusty umysł. – Skoro jestem winny, ktoś musi być niewinny. Ktoś, kto nie jest winny bo ja jestem, a jestem, dlatego że noszę w sobie winę – szeptałem pod nosem. – Moja wina jest ich niewinnością, a ich niewinność bezpośrednio świadczy o mojej winie. Więc jestem winny! Tylko z tego względu? Tylko po to by oni mogli istnieć jako niewinni? – nie mogłem tego pojąć. – Niewinni co nie mają winy, a nie mają jej bo ja ją mam – bełkotałem. – Ci niewinni co mają coś, czego ja nie mam. Mają niewinność, a winę w zamian dostałem ja – gubiłem się w tym 57 wszystkim. – Mam to co mam, żeby oni mogli dostać to co dostali. Gdyby nie było winnych nie byłoby i niewinnych. O to im chodzi! Na tym im tak bardzo zależy! – wpadałem w paranoję. Tylko po to jest wina i niewinność, żeby ktoś mógł stać się lepszy, żeby ktoś mógł gardzić gorszymi. Po to te dwa pojęcia wymyślili, żeby to właśnie oni, a nie jacyś inni, decydowali kto będzie z którym z nich związany, które pojęcie kogo będzie piętnować lub kogo będzie zdobić. Poprzez samowolne dokonanie schizmy świata, nabywają prawo do rozdania swoich kart wedle własnej, zawsze złudnej racji, byleby ugrać jak najwięcej z niczego. Jednak zapominają przy tym, że ich lepszość jest zasługą właśnie gorszych. Przecież oni nie byliby lepsi gdyby nie ci gorsi. Zatem i odwrotnie, odpowiedzialność za gorszość gorszych ponoszą lepsi. To ich jest wina! Czyżby niewinni byli winni? – chwytałem się panicznie wszystkiego co przychodziło do głowy. – Winni? A jeśli mylnie wnioskuję i gorszość gorszych faktycznie jest ich zasługą, a nie żadną tam winą? – 58 Bez żywych nie byłoby martwych, bez zabitych ocalonych i całkowicie byłoby pusto na świecie bez naszych historii. Gdyby nie odrzuceni, nie byłoby wybranych. Poświęcenie nie istniałoby bez plugawości. I nie byłoby w nicości żadnych dążeń. Czystość w oderwaniu od brudu jest niemożliwa. Biel by rzucać się w oczy nieustannie wymaga czerni. Czy w takim razie jest coś co nie podlega swojej przeciwności, nie jest przez nią zniewolone? Coś co istnieje poza tym błędnym kołem i jest w pełni od niego niezależne? Nic! Bardzo sprawiedliwy, a zarazem ciekawy jest świat, w którym tkwimy. Nikt nie ma nic i wszyscy mają wszystko, a mimo to wydaje się, że nie po równo. – Częściowo uwierzyłem. Przyszła pora śniadania i nawet samo śniadanie przyszło przyniesione. Było mdłe, jadłem bez smaku i ochoty. – Tak jak po nocy następuje dzień, tak po rozkoszy przychodzi anhedonia. – Odrywałem ciężkie i czerstwe kawałki czarnego chleba. Powoli gryzłem, popijając tą ich nieświeżą wodą, by uformować jakikolwiek kęs. I kiedy już wydawało mi się, że jestem w stanie go przełknąć, on cofał się 59 nieposłusznie z powrotem do ust będąc uprzednio prawie już w gardle. – Jestem winny. – Więc mieliłem go nadal, ciągle nasączając papkę tą ich wodą. I próbowałem na nowo przełknąć to co mi dali a ja zmieliłem. Lecz zamiast tego rdzawy posmak ziemistej treści odwracał dokonany proces – za grube fragmenty, by je takimi połknąć. I znowu domielać musiałem, dogryzać, zwilżać wodą usta, aż wreszcie kęs przeszedł przez nie całe i stanął mi w gardle. – Jestem winny czy niewinny? Moment ten, trwał zaledwie kilka sekund. Bowiem decyzje musiałem podjąć natychmiast – kęs zalegał w gardle i swoją obcością blokował drogę do płuc dla życiodajnego powietrza. Połknąć czy wypluć? Przełknąć do końca, poddać się im, czy sprowokować wymioty i zwrócić kęs na podłogę? Na ich podłogę, ich kęs, z ich chleba, nasączony ich wodą, z moich własnych wnętrzności wyrzucić, z mojego, tylko i wyłącznie mojego środka, z gardła własnego zwymiotować we własnej obronie, z ust swoich wypluć na ich podłogę, gdzie przecież jego miejsce – mignął ciąg wyrazów w podświadomości. Czy połknąć, uwierzyć w rację, w ich rację uwierzyć święto, i stać się częścią cudzej historii, której tak bardzo nie chcę, ale którą, nie widząc lepszego wyjścia, jestem ze strachu w stanie pokochać i oddać się jej mogę bez reszty, wystarczy, że uwierzę, a będzie. 60 Wtedy wyobraziłem sobie cały ten proces obrzydliwej konsumpcji, trawienia i wchłaniania ich historii oraz metabolizowania jej na własną – boleść. Poczułem nieprzyjemny moment przechodzenia kęsa przez przełyk, posmak cierpkiej porażki, ale i zaspokojenie. – Co lepsze? Doświadczyłem stanu potencjalnego wypełnienia mojego wnętrza, ale od razu poznałem obcość cudzego ciała w moim ciele. Okropność mojego ciała z ich ciałem w sobie Ohyda aktu stawania się jednością z nimi, a co za tym idzie uznania ich niewinności za prawdę i rację świętą – wbrew sobie zaadaptowanie ich złudnego sensu i celu w życiu opartym o zasadę winy i niewinności, poświęcenie siebie na walkę z winnymi więźniami świata – w zamian być może otrzymam uniewinnienie. To proces nieskończony i nieodwracalny... – Oczy miał zmęczone i obce, wpatrzone w jeden punkt w nicości. Powstał pisk w jego głowie, o częstotliwości coraz wyższej i coraz większej intensywności. Pisk niemiłosierny powstał w jego głowie z bezsilności. – Jestem niewinny! – wykrzyknął pełnią gardła, przy 61 okazji wypluwając kęs stojący w gardle. Wpadł w jakiś nadzwyczajny szał. Gwałtownie wstał, wywracając talerz ze śniadaniem. Zaczął miotać się po ścianach, kopać, walić pięścią i płakać w tym wszystkim. – Jestem niewinny! Słyszycie?! Jestem nie winny! Ktoś inny, ktoś obcy, nie ja! Ja jestem nie winny! - literował swoim żalem. – Niewinny! – przez zaciśnięte zęby cedził. – Więc odpierdolcie się ode mnie bo ja jestem nie winny! To wy jesteście winni. Wy! Słyszycie? Wina jest wasza i tylko wasza, zabierzcie ją sobie ode mnie... – opadł wycieńczony na podłogę w kałużę wylanej wody i własnych łez wydawanych bezdźwięcznie, bezgłośnie, bezsilnie. Pisk całkowicie ustał i znowu nastała cisza. – Wydobywają się z ust kamienie, koryto rzeki spłycają, a woda wciąż tak samo rwąca, równie nieposłuszna, wylewa się przez swoje brzegi. Zalewa pola, wchłania w głąb w glebę w drodze powrotnej ku swojemu nurtowi, tego samego. Przeciw elementom skalnej masy burzy się jej toń, by porywać je ze sobą, ze swoim prądem zabrać ku ujściu, w piach 62 obrócić po dnie. A usta te same spijają z rzeki kamienie. Kamienie przechodzą swą drogę szorstko, drażnią i kłują podniebienie. Stukają o zęby trąc ich powierzchnie, dopóki nie zetrą całych w najdrobniejszy miał. A potem gdzieś zalegają zapomniane, aż przyjdzie moment, gdy bez torsji wyleją się z powrotem z ust do rzeki. Uczucie oczyszczenia jest zauważalne dopiero gdy zmysły pobudzone zmianą, uznają stertę kamieni przed swoim obliczem i strumień wydobywający się z wnętrza za kojący. Choć jest to na domiar przykre uczucie to dopiero wtedy poznaje się pełnię i cechy tej pełni, która ograniczyła żołądek, wtedy kiedy przestaje zalegać. I czuje się to całe zło zalegania zapomniane ale kiedyś zalegające nieświadomie. A to wszystko dzieje się naprawdę, ku prawdzie. A prawdy nie ma. 63 64 Socjalizacja Spójrz, spokojny pejzaż wiejskiej, przepysznej rzeki. W letnim słońcu z kamiennego koryta błyszczy się woda. Owady w locie chmarami lśnią się ponad rześkością. Pod leszczynami w cieniu szumi kojąca swoboda. I piękno, i życie, i fragment obrazu nieskalanego, spod pędzla mistrza nieznanego – arcydzieło. Po prostu. – Wybrałem historię, albo – sam nie wiem – ona mnie wybrała. Tym samym do mojej celi został przeniesiony inny 65 więzień. Miał twarde rysy twarzy i mocne spojrzenie. Jego tęgie ciało wytatuowane było pewnie w całości, widziałem jedynie te części, które odsłaniała odzież, silne przedramiona sine od tuszu, szyję żylastą, łyse sklepienie czaszki i potylicę pokryte znakami, których znaczenia nie znałem. Długo był już zamknięty, i doświadczony w tym świecie musiał być, w świecie celi. – Prawe moje, lewe twoje – wskazał na pryczę po swojej prawej, a mojej lewej. – Więc, które jest moje łóżko? – Chuj to kojo – wskazując na swoją prawą. Więc wstałem i przeniosłem się z prawego, a według więźnia z lewego na to po swojej lewej, a tamtego prawej. – Nie kumasz – gwałtownie uderzył mnie w twarz. – To moje kojo. Chuj to kojo. Od teraz jestem celowym. – Przerwał i po chwili milczenia, nie zmieniając wyrazu twarzy wznowił cwaniacko – Jesteś nowy? Grypsujący czy frajer? – Grypsujący... – niepewnie odpowiedziałem, nie wierząc w jakiekolwiek tego znaczenie. – To się stawiaj! – i strzelił mnie znowu w twarz niczym pocisk przeciwpancerny. Odepchnąłem go, tą jego ogromną posturę i spojrzałem bezpośrednio mu w oczy, bez strachu, bo nie miał już strach dla mnie żadnego znaczenia. O to chodziło? – pomyślałem. Nic nie miało znaczenia, ale wszystko je nabierało i wiara się 66 wzmacniała, że to jest. Że to jest prawda. – No! Słuchaj kasztan... Zaczęła się opowieść o tym co jest prawe, co jest lewe, co to kojo i co oznacza 'chuj to kojo', o tym i o tamtym. Była to brutalna historia inter-punktowana przemocą jako nieswoistym testem przydatności do grypsujących, agresywną próbą czy rzeczywiście nie jestem frajerem. Pierwsza lekcja była o tym i o owym. – W cieniu jesteśmy my grypsujący i nieludzie, czyli frajerzy, widzisz? Albo szpącisz albo cie przecwelują. – A można nie grypsować i nie być frajerem? – Nie bądź taki apropak, milcz jak wykładam. – Gwałtownym ruchem jak gdyby chciał mnie znowu uderzyć i wystraszyć równocześnie rzucił się całym ciałem na moje ciało. Poklepał mnie po potylicy i mówił dalej. – No. Tym masz działać, owego nie ruszaj. To jest prawe a to jest lewe. I nie pluj kiedy ćwierkam, widzisz? Jak podklepywanie na bajere umoczy to się udupisz i poślę cię do dołu. Kupiłeś to? – przerwał, wyraźnie czekając na odpowiedź. – Kupiłem, podklepuj dalej. – Masz flinte dupy. Wielu by chętnie zgrzało ci kichę. Ale przy mnie będziesz czysty. A cwele nie mają lekko, jeden wielki pinkiel, widzisz? Mało jest tutaj rozrywki i każda okazja jest 67 gitna, by wrzucić beret na ogon, to nie dla mnie, a potem gnojić, aż do wyklepki na wolkę. I taki cwel nie ma życia w hotelu, nie ma lekko, widzisz? Uderzy mu w sufit i bachnie się na struny, albo na linę zanim doczeka gwizdka – przerwał, po karku pogładził i kontynuował. – No, to teraz powiedz czy masz jakiś czaj? – pokiwałem przecząco. – Nieważne, tak się składa, że mam pełny autobus. Widzisz kasztan jakim gitny? Wyciągnął, nie wiadomo skąd, dużą paczkę herbaty, postawił na stole obok grzałki. – Kasztan, zaparz to ostro, w podskokach, odpalę ci. No już, no... śmigaj ostro kasztan! Zapatrzyłem się ulotną chwilę na stół, grzałkę i herbatę, i zrozumiałem, że sam muszę wynaleźć naczynie na napar – tak właśnie się czułem, jak wynalazca pod naporem wyższej konieczności. Nie miałem innego wyjścia. Stanąłem na pryczy i z sufitowej lampy zdjąłem kulisty klosz. Przemyłem w brudnej umywalce pokrytej zaciekami i kamieniem, by następnie zalać do pełna wodą. Postawiłem na stole, wsypałem zmielonych liści, potem wsadziłem grzałkę do środka i podłączyłem to do kontaktu. Udało się, takie proste, ale przełamać barierę bezsensu tych czynności nie było łatwo. Więzień, kontent, zakończył rozmowę zdaniem: – Kiranie czaju to nie tylko rozrywka, widzisz? 68 – Nie widziałem, ale udawałem, że widzę. Właściwie chciałem zobaczyć, ale nie widziałem. Pchało mnie coś do przodu, choć nie była to wiara tak oczywista jak zwykło się ją postrzegać. Była to wiara w historię, która nie ma końca, a wierzyć w historię to właściwie to samo co uwierzyć w jej sens. Natomiast sens bez celu jest bezsensem, od czego chciałem uciec. Posiadać cel zarazem znaczy uwierzyć w koniec, ale ja nie wierzę, chciałbym, ale nie wierzę, pragnę, ale nie wierzę. Wierzę jedynie, że mogę uwierzyć w cokolwiek, ale nie wierzę w nic poza tym jednym. Tylko dzięki ogromnej chęci poznałem kolejną lekcję, która traktowała o stałych i dogmatach słów zakazanych. – Pamiętaj kasztan, tutaj nie ma niektórych słów, zapomnij o nich, ja ci je zakazuję. – Jakich słów? – No wiesz, tych wszystkich przystojnych i purpurowych... Pokrętnymi ścieżkami tłumaczył mi jakie słowa nie istnieją. Nie mógł ich użyć bo były zakazane, nie istniały, więc niecierpliwie kluczył a ja słuchałem tych mętnych wywodów, tylko po to, by nauczyć się tego czego nie ma. Tego czego nie wolno i co nie znajduje się pod postacią słów, albo może tego 69 co drzemie w tych słowach tylko po prostu nie wolno z tego korzystać, ale jest, z tym że bez nazwania nie ma znaczenia, więc tak jakby nie było. Do tej pory nie mam pewności, czy aby na pewno dobrze zrozumiałem przekazaną mi lekcję. Słowo purpurowy zastępowało słowo czerwony, a co za tym idzie i kolor był zastępowany kolorem. Natomiast pod przykryciem słowa przystojny, przystojna, przystojne były zamknięte niemal wszystkie superlatywy, ale w taki sposób, że owy przystojny już nie oznaczał nic pozytywnego, wręcz przeciwnie. Słowo niewola było dozwolone, ale już wolność była zakazana – według tego języka nie istniała, a może po prostu według więźniów nie ma wolności. Postanowiłem to sprawdzić. – Czyli, jak dobrze rozumiem wolność nie istnieje, to czym w takim razie jest niewola? – zapytałem. Reakcja była natychmiastowa. – Milcz kurwa pierdolony berecie – w ten sposób przekonałem się, że wolność rzeczywiście jest tutaj zakazana. Zrozumiałem również czym właściwie jest wolność sama w sobie. Swobodnie zrobiłem to co było mi zakazane przełamując tym niewolę i spotkałem się z prawdziwie szybką reakcją. Wolność nie kończy się tam gdzie zaczyna wolność drugiego człowieka. Wolność się w ogóle nie zaczyna i w ogóle nie kończy. Wolność tylko w wymyślonych historiach ma swoje granice. 70 Nie wiem ile czasu minęło zanim się ocknąłem po tym jak dotkliwie pobił mnie. Właściwie to utraciłem przytomność po pierwszym uderzeniu, więc nawet nie mam pewności czy w ogóle mnie pobił. – Współwięźniowie nauczają współwięźniów. Wspólnota wzajemnego nauczania. Starsi uczą młodszych tego, czego inni starsi nauczyli ich kiedy oni byli jeszcze młodsi. I tak się dzieje od lat niezmiennie. Wprawdzie czasami coś wspólnymi siłami uda się podważyć, lecz natychmiast należy zastąpić podważone czymś innym, nowym, ale w pełni zgodnym z pozostałymi niepodważonymi naukami. Złe zastępuje dobre i staje się dobrym na miejscu złego. Lewe zastępuje prawe i staje się prawym na miejscu lewego. Tego trzeba się nauczyć. Z tych wartościowych rzeczy należy również zdobyć umiejętność dzielenie wszystkiego na dwie kategorie: dodatnią i ujemną, a gdy wrzuci się do jednego worka coś zbyt jaskrawego lub skrajnie brzydkiego to tych kategorii jest więcej, trzy, czasami cztery, więc dodatkowe są mniej dodatnie, mniej ujemne, średnie, ponad dodatnie, ponad ujemne i tak dalej, co 71 także wypada poznać. Natomiast te kategorie rzeczy na grupy się dzieli, podgrupy i warianty tych podgrup, gdzie każdy zbiór zawiera wszystkie pojęcia o wspólnych cechach. Na przykład czerwone przedmioty to jabłko i samochód, bardzo blisko spokrewnione. Dzięki tym cechom zbiory różnią się od siebie. Tak właśnie różni się człowiek od maliny. Żeby się to ładnie zgadzało należy wprowadzić klasy podziałów wyszczególniające tym razem kategorie, grupy, podgrupy, klasy i warianty cech, bo przecież można segregować w różny sposób, oczywiście tylko zgodny z nauką. A jest po co. Bo przecież trzeba wszystkimi siłami stworzyć w nicości jak najwięcej, by móc jak najwięcej uzyskać z niczego i jak największy w niczym wprowadzić porządek. Należy chcieć jak najwięcej, ale wyłącznie tak, żeby nikt tego nie wiedział, że się chce. A mimo to wszyscy wiedzą. Nawet, jak sprawia się dość wiarygodne wrażenie, że wcale wiele się nie chce, i tak wszyscy wiedzą, że w gruncie rzeczy się chce, oj chce się. A jak udaje się szczerość, albo nawet szczerze się szczerzy i otwarcie mówi, naprawdę, że wszystko się chce, to tylko zbytecznie oznajmia się światu to co przecież dawno już każdy wie. Więc ukryć należy szczerość by nie była bezczelna. By prawda nie była dziką prawdą. Jeśli już o tym to dodać należy słów kilka, o prawdziwości czegokolwiek, która zatwierdza się poprzez 72 nazwanie, to jest prawdziwa sztuka – nazywać rzeczy po imieniu. Gdy nazwa się już utrwali to wypada dodać do niej kolejne człony, i dzielić, segregować w nieskończoność. Niektóre rzeczy wymagają kolejnej, trudniejszej nazwy by skutecznie ukryć jej znaczenie przed ogółem. I wyselekcjonować szczególne jednostki, którym będzie dane odkryć zaszyfrowaną nazwę. A wszystko chyba tylko po to by wciąż dzielić, i dzielić. Na tych, którzy wiedzą i tych którzy nie wiedzą, na zawsze lewych i permanentnie prawych, no i na takich co są źli – bo to normalne i naturalne, że tacy gdzieś muszą być do pary z dobrymi. I wszyscy, ci co wiedzą i ci co nie wiedzą, zarówno prawi jak i lewi, a nawet ci źli od razu są w stanie wskazać dobrego, a dobry owszem uznaje swoją dobroć, lecz musi, na skutek wrodzonej skromności, bo przecież nie ma żadnego wyboru, sprawiać pokorne przed ogółem wrażenie, że nie uznaje. W końcu i tak wszyscy to wiedzą, że swojej dobroci w zupełności nie uznaje, bo tego wymaga skromność, i sama dobroć też nakazuje jak najmniej się afiszować, a zwłaszcza z tym co się ma i co się uznaje, zaprawdę? Stąd biorą się 'my' i 'oni', i walka pomiędzy 'nami' i 'wami', o 'to' przeciw 'tamtemu', byleby było coś w nicości. A wszystko jedno byle coś. Więc wszystko jedno nawet, że pragną tak bardzo byle czegoś, to i tak zawsze nic powstanie z nicości. 73 Niech pragną, niech tworzą to swoje byleco z nicości, co niczym już zawsze będzie na wieki i wierzą, że w końcu czymś się to stanie, bo wszystko jedno. A różnorodność jest i bez słów i nie ma jej zarazem bez słowa. 74 Wolność Kiedy się ocknąłem zakrwawioną twarz otarłem rękawem. Dłonie splamione nieskrzepniętą krwią wytarłem o spodnie. – Nie wierzę. Ani w to, ani w nic – pomyślałem głośno. Tym właśnie oczyściłem się z winy. I nie ma już więzienia, nie ma więźnia, nie ma jego więziennego slangu, nie ma niewoli, nie ma czarnego chleba i rdzawej wody, kirania czaju, kasztana, grypsujących nie ma i frajerów. Wszyscy są frajerami, którzy wierzą w takie historie. Ci co nie wierzą, nie wierzą w frajerów i w te frajerskie zmyślone historie nie wierzą, nie wierzą w nic bo nie są w stanie opisać niczego, czyli są frajerami. Ale mimo to każdy grypsuje na swój sposób w 75 swoim świecie wyobraźni. Ja również. Dziwna sytuacja, opisałem coś czego nie ma. Chciałem czegoś czego nie ma i mam to coś. Jak można mieć coś czego nie ma? Chciałem i mam. Jeżeli nie ma to jak mogę to mieć, skoro to jest niczym. Opisałem nic i mam nic. Więc wierzę w to – zresztą złudnie – że mam coś co jest niczym, więc nie mam niczego. Uwierzyć w nic to naprawdę coś. – Jedyne czego nie byłem w stanie stwierdzić to tego czy jestem wolny. – Graj pozytywnie – usłyszałem z jednej strony. – Defetyzm, defetyzm, a masz! – dobiegało z drugiej. – Tak nie można, daj inną... Albo niech ci już będzie. – Ich bóg zastanowił się chwilę i rzucił na stół jopka czerwo – Lewa moja. – grał z szatanem w karty. – Hola, hola, jeszcze on – nie odwracając wzroku od swoich kart szatan wskazał na mnie przygiętym przedramieniem – siadaj, bronimy wylicytowanego przez Ich boga kontraktu. – Gracie w dwójkę w brydża? – zapytałem zdziwiony. – A co to źle? Nie można? – Ich bóg subtelnie 76 przesuwał wzrok pomiędzy kartami, które trzymał w ręce a tymi kartami na stole. – W trójkę gramy, to nie dobrze? Ale przyjemnie, ha – szatan w pełni skupiony na grze wycedził przez usta. – Cztery osoby trzeba do brydża – oboje spojrzeli na mnie. Ich bóg z politowaniem, a szatan z oburzeniem. – Po pierwsze, nie jesteśmy osobami, po drugie, my możemy wszystko. Gramy w brydża w dwójkę a czasami w trójkę. Napijmy się – zaproponował szatan. Przechylił pełną butelkę nad pusty kieliszek. Nic nie leciało, a na stole pojawiła się mokra plama – Ich boże nalej bo mi nie leci. Ich bóg odstawił pusty kieliszek na bok, sięgnął pod stół, wyciągnął pustą butelkę i kieliszek jakby pełny. Przechylił flaszkę nad wypełnionym wodnistą cieczą szkłem i polała się woda, z pustego do pełnego, tak że pełne się nie przelało, jeszcze bardziej się wypełniło a puste nadal pozostało puste. Nic nie skapało na stół. Szatan chwycił kieliszek, napluł do niego i podał mi – Pij! – Nie musisz pić. Jesteś już nasycony, twoje pragnienie minęło. – miło zwrócił się do mnie ich bóg. – Pij! – nalegał szatan. Dualizm wszechrzeczy dał się mi we znaki. Pić albo nie pić, oto jest pytanie. A może ani nie pić ani pić. Zaro pomiędzy przeciwnościami. Milczenie i bezczynność w miejscu zadawanych mi pytań i narzucanych na nie odpowiedzi. Tak 77 albo nie. Nie albo tak. Ani nie, ani tak, i tak i nie, i nie wiem. – Nic, nie ma to znaczenia, bierność wobec waszych historii, całkowite zero! – wykrzyknąłem zagoniony w narożnik, oświecony moją własną drogą. – to jest wasza historia i wasza sprawa, mnie ona nie dotyka. – To historia wymyślona przez ludzi, przez ciebie, dotyka ciebie. Stworzył nas człowiek na podobieństwo siebie. Nadał nam wymyślone atrybuty, nieśmiertelność, wszechmoc. Nadał mi wymyślone przez siebie dobro jako oręż, szatanowi zło naprzeciw mojemu dobru. Ludzkość potrzebuje określić to czego nie jest w stanie pojąć, więc wymyśla historie i wierzy w ich rację. Nie ma racji w tym co wymyślone, w tym co wydaje się. Wydaje się, że można pojąć. Nie można. A to czego nie można pojąć jest ale nie będzie nigdy nazwane, podlega tylko wierze. Więc uwierz. – Bo to wszystko to nic, pustka, wszystko jest zmyślone. Śmiertelność przeciw nieśmiertelności, ich niemoc wobec wszechmocy naszej, skąd mogą to wiedzieć, a mimo to są tak jakby pewni. Okłamują się tym, a pewność opierają na wierze lub na nauce, intuicji i innych bredniach, bezsens, bezcelowość. W nic nie wierz! – dodał szatan. – Ale jest coś, jest pełnia, wszystko jest, wszędzie jest prawda, wystarczy uwierzyć. Racji nie ma nigdzie, nie było i nie będzie. Ale niestety to właśnie jej ludzie najbardziej potrzebują. – Ich bóg zakończył myśl. 78 Rozproszyły się ich mgliste twarze i nadprzyrodzone postury. Zgasła we mnie nadzieja na to, że ostatnim pewnym bastionem prawdy może być ludzka dusza. Większość ludzi jedyne czego pragnie to być. Być lepiej widzianym, mądrzej widzianym, zabawniej, czasami poważniej, czasami milej lub groźniej. Nie mogą być najzwyczajniej sobą, bo ich nie ma, pustka jest w ich środku, a to co widać złudne i kłamliwe, skóra, słowa, ruchy i emocje grane w wypracowany przez całe pokolenia sposób. Ludzie wierzą w łatwe opowieści, by było im łatwiej. Wierzą w znane, cudze historie w strachu przed zagubieniem we własnej, trudnej w stworzeniu, mozolnej w poprowadzeniu, ale własnej, jedynej, prawdziwej. I niestety tylko współudział w tej zbrodni przeciw naturalnemu ludzkiemu potencjałowi może zapewnić namiastkę spełnienia, poczucie ucieczki od samotności w bezpieczeństwo, poczucie istnienia. Więc nie ma na świecie ludzi, człowieczeństwo nigdy nie istniało. W miejscu człowieka z drugim człowiekiem od zawsze jest kultura ludzkości – jedna wspólna historia dziejów nikogo. Jesteśmy zaprogramowanymi komórkami obcego nam ciała, którego imię cywilizacja. Nie istniejemy sami. Nie istniejemy w ogóle – pomyślałem i jakoś nieprzyzwoicie lżej mi się zrobiło. Wszystko jest bez sensu, więc nie muszę nic. Jestem wolny. 79 80 Powrót Stąpałem stonowany po ścianach sześciennej bryły zamykającej pustkę, żadnym krokiem nie zbliżając się do krawędzi i nie oddalając tym samym od środka – od jądra próżni. Wkoło mnie z pustki rodziły się wszystkie litery, symbole i dźwięki, znane i te nieznane. Ciemna zieleń pięła się w każdym kierunku po mrocznej florze deszczowego lasu myśli. Pnącza wiły się po innych pnączach czepiając pędami innych pędów. Nićmi wiążąc inne nici i kolce innymi kolcami koląc. Pustą pełnością w pełni pustosząc pełną pustkę. Stawiałem kroki ku pełni – samej z siebie. Bez znaczenia, że była bezcelowa i bezsensowna, bo pełnia jest wypełniona wszystkim. Krawędzi nie było moim zamiarem dotykać. Środka nie 81 moim zamiarem oddalać. Stąpać stonowany bez wymyślonego sensu i takiego też celu, by stąpać, by jakoś. By kroczyć. By brodzić. By iść. By żyć? Wchodzić i wychodzić. Być i nie być w tej samej chwili. Nie nosić się ku sufitowi i nie czołgać przez podłogę. Pojawiać się i znikać, zagłębiać, unosić. Czuć, wątpić, wierzyć i rozmyślać. I wszystko i nic – zawsze i nigdy – naraz i po kolei. W pośrednich stanach od tak do nie. Pomiędzy nie wiem a wiem, pośrodku prawdy i kłamstwa w tym samym momencie. Bez racji, bez dowodów, bez intencji i bez wstydu. Wtedy sześcian, malutki jak kostka do gry, stał się pod moją stopą. Uklęknąłem, podniosłem, do kieszeni schowałem. Może na potem, może na zawsze, może na nigdy. Nad głową górował głęboki koloryt błękitnego nieba pomieszanego z bielącym puchem chmur w jego zakamarkach, Przebijało się jakieś, wcześniej niepoznane przeze mnie słońce. Mogło być ciepłe, jaskrawe, stłumione lub zimne, kojące. I powierzyłem władze nad górą, jej samej, górze, a dołowi oddałem panowanie nad dołem. Moje pozostało moje. Rzeczy nie da się określić ani przed nimi, ani po nich. Można się strać je określać, można próbować – powstają piękne opowieści. Nic w pustce to wszystko w pełni. Aposterioryzm i aprioryzm, plus minus racji, dualizm wszechrzeczy, eternalizm, relatywizm, racjonalizm, nihilizm – piękne historie. Anihilizm 82 i ainterioryzm... – Słucha mnie pan? – zrezygnowany, ale tym samym i uspokojony, przełożony wyrwał mnie z objęć złożoności. – Przepraszam, zamyśliłem się. – Zamyślił się pan, ach... – mlasnął znacząco i przekrzywił wyraz własnej twarzy na jedną stronę, potem na drugą, przeczesał dłonią włosy, a następnie ją machnął niemrawo – Dobra, dajmy już spokój, to jest nie ważne. Niech mnie pan źle nie odbiera i się nie gniewa, nie obraża. – Nie mam w zwyczaju nosić w sobie jakichkolwiek urazów. To była tylko rozmowa. – Owszem. Więc wracajcie już do pracy – wstał z krzesła, kiwnął nieznacznie zmęczoną głową, najpierw na mnie, potem na moich współpracowników, wyrażając tymczasowe pożegnanie. Wychodziłem ostatni z gabinetu, a za mną rozpuszczał się jego obraz, trawiony jakby kwasem, czasem zapomnienia. Znikał gabinet, znikało biurko i krzesła znikały, okno, zegar ścienny i wszystkie te papiery na stertach, podłoga i sufit znikały i wszystko co pomiędzy nimi było. Kiedy stałem już jedna nogą w drzwiach, nie istniało nic za mną. Pusta czarna nieprzestrzeń. Przez otwarte na oścież drzwi biła świetlna biel, oślepiająca, w związku z tym przechodząc przez drzwi wchodziłem do zbyt jasnego pomieszczenia, zbyt jaskrawego by 83 wiedzieć gdzie wchodzę. Ale wszedłem. 84 Zakończenie Czułem się jakby cały dzień padało, choć nie byłem tego dnia obecny. Zapadał zmierzch, powoli jak zwykle. Jak zwykle robiło się ciemniej i bardziej nocnie. Wtedy zawsze wyostrza się wzrok, a mimo to jeszcze przez chwilę widzi się obraz rozmyty lub niewyraźny. Dopiero gdy zapalą latarnie dochodzi do naszej świadomości jak całkowicie klarowne stało się nasze spojrzenie. Przez tą krótką chwilę jesteśmy w stanie w pełni ujrzeć czas i wszystkie zmiany, które w nas zaszły i stały się w naszym otoczeniu, od poranka aż do teraz. Trwa to wprawdzie zaledwie ułamek czegoś bliżej nieokreślonego, bezwymiarowego, ale poczucie spokoju wynikające z zajmowania czystej pozycji obserwatora oraz jakieś dziwne spowolnienie są w stanie wydłużyć to zjawisko w nielogiczny, 85 trwający bez początku i końca czas. W obliczu braku wpływu na przeszłe fakty, na dokonane przez nas czyny jesteśmy zawieszeni bezsilnie w pustym żalu. Już nic nie podlega zmianie. Już się wydarzyło wszystko co mogło się wydarzyć. Szedłem wzdłuż kamienic i spoglądałem na ludzi. Nieświadomi po całym dniu pracy wędrowali dokądś ku odpoczynkowi. Ku zapomnieniu niezrealizowanych potrzeb i pragnień. Wędrowali dokądś oddalając tym samym byle od siebie swoje złudne marzenia, i pewną jeszcze tak niedawno swoją wizję życia. Wyobrażenia o przyszłości, o człowieku, znaczenie świata czy jakiekolwiek innej wartości zasypiają razem z ich zmęczonymi, poddanymi burzy obietnic umysłami. Wszystko jest o wszystkim. Z zaułków dobiegały głosy. Kobieta o smutnej, brzydkiej twarzy wołała dzieci swoje, rozbiegane po wybrukowanej po sam horyzont przestrzeni. Grupa młodych mężczyzn pewnie stawiała złudne kroki, kpiąc tym z otoczenie, zaczepiając obcych sobie ludzi, przechodniów. Naiwna rozrywka podejmowana z rozpaczy. Dwie dziewczyny zakamuflowane pod nowoczesnym strojem i przyjemnym, dość silnym makijażem czekały pijane na nieistniejącą przyszłość, od czasu do czasu podśmiewając się z siebie i swoich autoironicznie żałosnych kreacji. Z okna jednego mieszkania wypatrywała w bezruchu mglista postać innych mglistych postaci w bezruchu. 86 Mieszkanie obok światło zapalone w kuchni, na przestrzał małżeństwo kłócące się przy kolacji, wstali z krzeseł. A naprzeciwko, pod kościołem brudny, zaniedbany bezdomny, pewnie zawszawiony i spragniony, żebrał podśpiewując sprośne historie. Odległy był od zmysłów. Przechodzili obok niego jacyś młodzi kochankowie objęci w zobojętnieniu na świat. Nakręcali, tylko sobie znane uczucie by trwało jak najdłużej, chociaż jeszcze kilka godzin. I dłużej nie trwało. Wszystkie dźwięki z osobna były hałasem, wspólnie tłumiły się i względna cisza, spokój dla zmysłów panował. Wszystko jest o czymś. Przechodziłem pod bramą na rynek. Zgarbiona kobieta w chuście na głowie sprzedawała zwiędnięte zawinięte w folię kwiaty, bezskutecznie. Dwudziestoparolatkowie obu płci, alternatywnie ubrani – to znaczy ubrani w zniszczone skórzane kurtki, koszule w kratę, masywne buty zbrojone ćwiekami – ci miejscy aktywiści uczesani awangardowo, zachowujący się nietypowo w sposób świadomy w jakimś ich pokrętnym i błahym sensie, buntownicy przeciw wszystkiemu – w tym sobie – żałośnie śpiewali i grali nieudolnie na zmaltretowanych instrumentach zbierając drobne na wino lub heroinę. Żebrali o przyjemność. W wiotkim pokrowcu na gitarę leżało kilka monet. Zlewali się z otoczeniem jak wszystko po zmroku, po przejściu tamtej klarownej autorefleksji. I inni też ludzie 87 chodzili, tańczyli, skakali o tej porze w tej ciasnej miejskiej przestrzeni. Wszyscy chodzili gdzieś i kiedyś chodzili, bo nic jest o niczym. Na rynku przy stołach wystawionych na zewnątrz siedzieli obcy sobie ludzie i znajomi, pijąc, jedząc, rozmawiając. W jednym miejscu tacy, w drugim inni, tutaj reprezentanci średniego wieku, tam młodzież, a obok żwawi staruszkowie. Pili co innego, jedli co innego, słuchali innej puszczonej z knajp muzyki, i nawet rozmawiali innym tonem, różnych słów używając, odmiennie budując zdania poruszające odrębne tematy. Ale wszystko co robili było w tym samym celu – w celu zapomnienia się w którejś ciekawej historii. Na środek placu rynkowego zajechał czarny, błyszczący sedan. Wysiadła młodziutka prostytutka wysyłając schematycznego buziaka w kierunku grubego, łysego kierowcy. Oboje byli zadowoleni. Wszyscy byli zadowoleni w tym stanie zatracenia lub może w tej pozie przyjmowanej publicznie. Nawet pijana kobieta, w rozmazanym od płaczu makijażu była zadowolona ze swojej sceny. Póki świat ich widzi, póki świat ich słyszy trzeba grać. Aż nastał całkowity mrok. Noc pełna całą swoją mocą przebiła światła ulicznych lamp i nastrojowe płomienie świec ustawionych na stolikach. Pokryło się wszystko czernią w mojej głowie. Wszystko jedno. Wszystko nic w mojej historii. 88 – Czułem się jakby cały dzień padało, choć nie padało wcale. Wszystko, a zarazem nic. Świadomie przypadkowe i przypadkowo świadome. Pytania są zmyślone, odpowiedzi na nie również. Nic i wszystko. Żaden dowód nie istnieje. A jeżeli wydaje się, że na tych papierowych stronach pokrytych czarnymi znakami jednego z kilku wymyślonych przez człowieka alfabetów jest jakiś dowód na istnienie czegokolwiek, stwierdzający, potwierdzający lub obalający jakąkolwiek treść lub chociaż jedno pewne zdanie, chociaż odrobina prawdy, jedna krwista łza – niestety nie ma – wydaje się. Słowa zawieszone w pustce potrafią złudnie wypełnić i czas i przestrzeń. Są w stanie wzbudzić setki tysięcy cząsteczek, tych małych żywych komórek tworzących miasta, ale nie są w stanie niczego dać naprawdę, chociaż jednej osobie, nawet jeśli jest tą jedyną, wyjątkową – złudnie. Nie znam powodu powstania tej opowieści. Nie znam jej celu, ani sensu. Wymyśliłem ją od samego początku po koniec bez jakiejś realnej potrzeby – pewnie z lęku przed nicością – i sam jestem wymyślony przez siebie i kolejne rozdziały tego dzieła. Jestem bohaterem historii i tkwię wyłącznie w jej granicach, w których zresztą nie mieszczę się cały – więc nigdy nie byłem i nie będę cały. Pojęcia wcześniej i 89 potem nie dotyczą fikcji. Życie nie znajduje się wśród wymyślonych treści. Jestem poza życiem, więc mam swój początek i koniec – jestem historią. Bo tylko historie zaczynają się i kończą, i to tylko jednym słowem. Wymyślonym. 90 91 92 Spis treści Obraz................................................................................................3 Próba..............................................................................................11 Spór.................................................................................................17 Pogrążenie......................................................................................27 Kobieta...........................................................................................33 Krew...............................................................................................41 Sen..................................................................................................51 Śniadanie........................................................................................55 Socjalizacja.....................................................................................65 Wolność..........................................................................................75 Powrót............................................................................................81 Zakończenie...................................................................................85 93