Od szczytu Mount Everestu po dno Rowu Mariańskiego

Transkrypt

Od szczytu Mount Everestu po dno Rowu Mariańskiego
Od szczytu Mount Everestu
po dno Rowu Mariańskiego
G
dy zsumujemy wysokość najwyższych szczytów w Himalajach (przeciętnie
nieco ponad osiem tysięcy metrów ponad poziom morza) i największych głębin morskich (ponad dziesięć tysięcy metrów poniżej poziomu morza), otrzymamy rozpiętość rzędu dwudziestu kilometrów. Nasza planeta ma dwanaście tysięcy
kilometrów średnicy. Jeden promil tej średnicy to dwanaście kilometrów, a więc
największe wysokości, na które człowiek może się wspiąć, i największe głębokości,
w które może się zanurzyć, stanowią w sumie półtora promila średnicy Ziemi. Jeżeli dodać pułap samolotów, zauważymy, że amplituda ruchów człowieka w pionie
w stosunku do poziomu morza wynosi ułamek procenta średnicy Ziemi. Człowiek
tak dumny ze swoich osiągnięć wręcz pełza po powierzchni planety,
która jest prawie płaska. Wszystkie nasze sporty ekstremalne
to zabawa możliwa na znikomym obszarze. Gdybyśmy
Ziemię pomniejszyli do wielkości jabłka, to Himalaje
i oceaniczne rowy stanowiłyby prawie niewyczuwalne chropowatości na gładkiej skórce.
Jakie ekstremalne sytuacje człowiek musi
wytrzymać? Różnicę temperatury od minus czterdziestu (w odpowiednim ubraniu) do plus pięćdziesięciu (w cieniu).
A gdyby tak podmuch słonecznego
wiatru sięgnął Ziemi? Woda musi być
i to nie zasolona. Trzęsienia ziemi
tylko wyjątkowo. Sztormy tylko od
wiatru, oby nie tsunami. Zasnucie nieba przez wulkaniczne pyły
przejściowe, gdyż groziłby nam
paraliż komunikacji lotniczej, a na dłuższą metę – głód
w wyniku zaburzeń w wegetacji roślin. A o uderzeniu
w Ziemię jakiejś asteroidy z takimi skutkami, jak choćby minimalna zmiana orbity Ziemi czy kąta nachylenia jej osi – lepiej nawet nie
myśleć. A czas naszego życia, wręcz czas istnienia całej naszej cywilizacji,
w porównaniu z trwaniem epok geologicznych? Biblia mówi, że dla Boga „tysiąc lat to jak jeden dzień”. To samo może powiedzieć geolog z punktu widzenia
przedmiotu swoich badań.
Wnioski? Jesteśmy uwięzieni w bardzo ściśle określonej niszy biologicznej i geograficznej. Amplituda między największym i najmniejszym prawie w każdym
z możliwych parametrów jest minimalna. Cieszmy się z tego, że równowaga naszego
świata trwa. Jeżeli sami jej nie zburzymy wojną atomową lub dewastacją środowiska,
to może jeszcze trochę (jako gatunek) przetrwamy. Jeżeli jednak przyroda zechce
tę równowagę zmienić (zawsze na naszą niekorzyść), to nie mamy żadnych szans.
Nasza megalomania nic nam nie pomoże. Człowiek radzi sobie z kosmicznymi
zagrożeniami tylko w grach komputerowych (gdzie ma więcej niż jedno życie).
Z jednego punktu widzenia sytuacja wydaje się korzystniejsza. Wszystkie rozważania o parametrach dotyczących Ziemi prowadzimy z ludzkiego punktu widzenia.
Całemu kosmosowi jest zupełnie obojętne, ile metrów nad poziomem morza wznosi
się najwyższa góra na Ziemi, gdzie jest biegun ciepła, a gdzie zimna, ile kilometrów
od źródeł do ujścia liczy sobie najdłuższa rzeka (jeżeli wcześniej uda się rozstrzygnąć,
który śródlądowy ciek wodny jest tą najdłuższą rzeką). To człowiek zaznaczył te
obiekty na mapach i mierzy je teraz dla swej korzyści lub tylko z ciekawości. Analogicznie jak w ramach biologii, tak samo na obszarze geografii, należy stwierdzić,
że największym „rekordem” Ziemi jest człowiek – jej główny lokator.
Jerzy Pilikowski