NOWY MARSYLIUSZ
Transkrypt
NOWY MARSYLIUSZ
NOWY MARSYLIUSZ czy NOWA MASONERIA pismo krytycznie myślących obywateli numer 1 lipec 2006 “polityka stała się na wszystkich szczeblach (...) zbyt poważną rzeczą, by zostawić ją zawodowym politykom (...). Obywatel dzisiejszego społeczeństwa, który godzi się na rolę przedmiotu polityki, który nie ma ambicji zostania jej podmiotem, sam odpowiada za los, jaki mu zawodowi politycy zgotują: – pamiętajmy – każdy ma taki rząd, na jaki zasłużył.” Stefan Bratkowski “Nowy marsyliusz czyli społeczeństwo inteligentne” “I pierwszym warunkiem tego odrodzenia powinno być pełne, całkowite uświadomienie sobie zarówno całej głębi naszego upadku, jak i jego ostatecznych, autentycznie-realnych duchowych przyczyn, a nie tylko owej iluzorycznej, fantastycznej sytuacji i kalejdoskopowo bezsensownego połączenia oderwanych fragmentów tego upadku, które nas otaczają od momentu, gdy straciliśmy już grunt pod nogami.” Semen Frank “De Profundis” NM nr 1/2006_______________________________1 SPIS TREŚCI OD REDAKCJI Dwa różne wstępy PEŁNYM GŁOSEM Tomasz Märtz • Czy da sie przekupić obywatela? Ilona Iłowiecka-Tańska • Pieniądze a tożsamość społeczników W POSZUKIWANIU ODPOWIEDZI Piotr Frączak • W poszukiwaniu paradygmatów Maria Rogaczewska • Integracja społeczna jako wartość W TEATRZE ŻYCIA SPOŁECZNEGO Ryszard Skrzypiec • Myśli stale aktualne. Czeski esej współczesny Piotr Frączak • Teatr dobroczynności DO GÓRY NOGAMI Marzena Mendza-Drozd • W poszukiwaniu czwartej władzy Piotr Frączak • Prawo modne WYJAŚNIENIE Z założenia jest to numer próbny, pytający... Takie próby bywają zazwyczaj albo zbiorowym dziełem istniejącego już środowiska (jak to było w przypadku “Iz głubiny”, do którego cytatem Franka się odnosimy), albo też głosem jakiegoś inicjatora, który wierzy w siłę argumentacji (czyż dzieło Bratkowskiego nie należy do tej właśnie kategorii?). W przypadku “Nowego Marsyliusza” (lub, być może, “Nowej Masonerii”) mamy do czynienia z próbą połaczenia jednego z drugim. Mimo iż widoczny jest nadmiar tekstów, które wyszły spod jednego pióra, udało się namówić do współpracy także innych, uznanych już autorów. Mieli oni możliwość wypowiedzenia się o całości i wzięcia udziału w ostatecznej redakcji numeru. Mamy nadzieję, że da to początek czemuś trochę bardziej demokratycznemu, w czym wezmą udział również czytelnicy, którzy już na wstępie mogą się opowiedzieć za różnymi formułami przyszłego pisma. REDAKCJA NM nr 1/2006_______________________________2 Od redakcji Dwa różne wstępy Nie chcąc z góry przesądzać o charakterze pisma, rozpoczynamy je dwoma różnymi wstępami. Od Was zależy, który będzie charakteryzował to pismo w przyszłości. Numer drugi otrzymają jedynie Ci, którzy jasno się opowiedzą – za jednym z tytułów, za ideą wyrażoną w jednym ze wstępów (a przy tym wskażą, które artykuły ich zainteresowały). Bowiem są dwa różne podejścia (i jedno wyklucza drugie) do podstawowego dla nas pytanie “Czy potrzebne jest nowe pismo?” ALBO Pismo, które umożliwi “krytycznie myślącym obywatelom” debatę na satysfakcjonującym ich poziomie. Pismo, w którym będą mogli podjąć tematy albo w mediach się niepojawiające, albo opisywane w sposób niedotykający istoty rzeczy. Pismo, w którym nastąpi rzeczywista wymiana poglądów, określenie stanowisk, zderzenie światopoglądów. Czy potrzebne jest takie pismo? Według nas takie pismo jest nam potrzebne jak powietrze, jak lekarstwo, które pozwoli nie zwariować, jak przepowiednia, że kiedyś koszmar się skończy. Oczywiście zmiana nie zdarzy się jutro, nawet nie po najbliższych wyborach. Gdyby była taka nadzieja, trzeba by robić zupełnie inne pismo. Liczymy jednak, że aby zmiana na lepsze nastapiła, musimy się porozumieć. Nie chodzi o to, aby każdy miał swoje zdanie, ale byśmy mieli w niektórych kwestiach zdanie wspólne, byśmy potrafili czasem mówić jednym głosem, a co za tym idzie, w pewnym momencie mogli działać wspólnie. Podstawowe pytanie powinno zatem brzmieć nie “czy jest potrzebne?”, ale “czy takie pismo jest możliwe?”. Czy możliwe jest pismo rzetelne, ale nie bezbarwne, pismo, które stanie się miejscem dyskusji pomiędzy autorem i czytelnikiem, co więcej, stanie się miejscem, gdzie podział na autorów i czytelników ulegnie zatarciu, gdzie nie będzie tych, którzy tylko piszą, i tych, którzy tylko czytają? ALBO Pismo, które pozwoli w tym szalejącym świecie ustawić pewne drogowskazy, określić kamienie milowe. Pismo, które stworzy solidne podstawy porozumienia – odwołując się do wspólnych lektur, odwołując się (najpierw ją określając) do wspólnej tradycji. Czy potrzebne jest takie pismo? Według nas ogromnie. Gdy wszyscy mówią, a dla każdego słowa znaczą co innego, gdy każdy, niezależnie od tego, czy ma jakieś wykształcenie lub doświadczenie, czuje się uprawniony do wygłaszania sądów na każdy temat – tylko oparcie się na wspólnej podstawie umożliwi rzeczywistą debatę. To, co myślisz, jest mało interesujące, dużo bardziej istotne wydaje się, dlaczego tak myślisz. Co stoi za twoimi intelektualnymi wyborami. Ideologia czy wartości? Zgoda na poglądy innych czy, wręcz przeciwnie, bunt wobec ich tez? Wyzwanie czy wycofanie? To, co czytasz, to, z kim rozmawiasz, określa Cię bardziej, niż myślisz. Chcesz mieć z kimś wspólne zdanie, znajdź wspólne lektury, odwołaj się do wspólnego doświdczenia. Pluralizm punktów widzenia i intelektualnych punktów odniesienia prowadzi do odejścia od prawdy, do relatywizmu, apatii, braku zainteresowania. A przeciez to nie relatywizm jest cnotą, a tolerancja, nie apatia, a kontemplacja, nie brak zainteresowania, ale wybaczenie. Czy potrafimy znaleźć ten wspólny mianownik, który stanie się opoką, na której zbudujemy porozumienie? Czy wystarczy nam motywacji, aby zamiast prostej intelektualnej ekwilibrystyki oprzeć się na wspólnie wykonanej pracy? Na to podstawowe pytanie musimy znaleźć wspólną odpowiedź. REDAKCJA NM nr 1/2006_______________________________3 Pełnym Głosem Czy da się przekupić obywatela? Jeżeli mówimy o czymś, że jest obywatelskie, mamy najczęściej poczucie, że mówimy o działaniach, które wynikają z poczucia obywatelskiego obowiązku. Gdyby ktoś chciał płacić wyborcom za udział w wyborach albo nagradzał każde przeprowadzenie staruszki przez jezdnię, albo wyznaczał konkretną nagrodę za pomoc osobie napadniętej na ulicy, nie czulibyśmy sie komfortowo. Obywatelskość zakłada bowiem działanie w imię pewnej “cnoty”, a nie w imię korzyści własnej. Czasy się jednak zmieniają. Coraz więcej działań obywatelskich musi opierac się na systematycznej, pełnoetatowej pracy. Organizacja ekologiczna, która chce monitorować inwestycje w mieście, a nie ma pracowników, którzy będą mogli systematycznie badać przetargi, analizować i sprawdzac zgodność z prawem kolejnych uchwał – nie będzie skuteczna. Ale z drugiej strony – jak łatwo zdobywając pieniądze na ten cel wpaść w pułapkę: albo zacząć działać nieetycznie i na pograniczu prawa (jak mieliśmy do czynienia z eko-haraczami), albo po prostu zamiast realizować misję, skupiać się na pisaniu wniosków i ich rozliczaniu. Nie jest więc czymś niezasadnym zastanowienie się nad tym, na ile pracownik organizacji pozarządowej jest działaczem społecznym. Na ile społecznicy w ogóle powinni być opłacani za swoją działalność społeczną? I co najważniejsze, na ile “zarabianie” przy okazji działalności społecznej przekłada się w istocie na konflikt interesów, który uniemożliwia stwierdzenie, czy dobry działacz jest dobrym społecznikiem i odwrotnie. Oczywiście pytanie jest szersze. Na ile poseł lub radny powinien oczekiwać za swoją pracę apanaży. Czy reprezentacja jest zaszczytem, który wymaga poświęceń, czy jest służbą za którą się bierze pieniądze? Czy urzędnicy powinni być wynagradzani niezależnie od efektów swojej pracy? Czasem przecież wydaje się, że gdyby nie pracowali, zaoszczędzilibyśmy nie tylko na ich pensjach, ale również na braku efektów ich błędnych decyzji. Czy więc urzędnicy pracują źle (oczywiście nie wszyscy, ale wydaje się, że jest ich większość) dlatego, że zarabiają mało (to prawda, że pensje są nikłe, ale przecież nawet przy tak dużej rotacji specjalnych wakatów na stanowiskach urzędniczych nie ma), czy dlatego, że zarabiają zbyt dużo w stosunku do pracy, jaką wykonują? Wracając zatem do tytułowego pytania, czy da się przekupić obywatela? Obywatela przekupić się nie da, jest jednak wiele metod, które poprzez mniej lub bardziej finansowej natury sztuczki (np. promocję konsumpcyjnego stylu życia) mogą spowodować, że obywatel zmienia się w podwładnego. Obywatele są więc nieprzekupni, szkoda, że jest ich coraz mniej. NM nr 1/2006_______________________________4 Ilona Iłowiecka-Tańska Pieniądze a tożsamość społeczników (fragment tekstu przygotowanego do Raportu otwarcia w ramach programu “W poszukiwaniu polskiego modelu ekonomii społecznej”) Tradycja szlachetnego ubóstwa Czy można być dobrym społecznikiem pobierając za swą działalność dobrą pensję? Czy inicjatywy, którym towarzyszą pieniądze, tracą swój społeczny charakter? A mówiąc jeszcze inaczej – czy obecność pieniędzy w działalności społecznej stawia pod znakiem zapytania jej wartość ideową? Stawiam te pytania, by zakreślić pole dyskusji (bez pretensji do udzielenia odpowiedzi), są bowiem użyteczne z innych zupełnie względów. Pozwalają przywołać obraz działalności społecznej, jaki powstał w wyobraźni zbiorowej Polaków do drugiej połowy XX wieku, i skonfrontować go ze stylem działania, jakie wprowadziły w latach 90. organizacje pozarządowe. Otóż bez względu na to, jak wielu byłoby rzeczywistych bohaterów obywatelskiej samoorganizacji i społecznego działania, aż do końca wieku lat 80. XX wieku ikoną są bohaterowie książek Stefana Żeromskiego. Kiedy zatem mówi się o społecznikach, przywołuje się postaci doktora Judyma i Siłaczki. Zdominowali oni zbiorową wyobraźnię, budując w niej specyficzny wzór społecznego zaangażowania. Jego cechami konstytutywnymi jest trojakiego rodzaju wyrzeczenie: osobistego szczęścia, osobistego sukcesu i powodzenia materialnego. Ów model, w którym szczęście rodzinne jest znakiem zaprzedania ideałów, dążenie do indywidualnych osiągnięć — oznaką zdrady, a powodzenie finansowe — zdradą potwierdzoną, ma, o czym należy pamiętać, swoje korzenie w etosie inteligenckim ukształtowanym pod koniec XIX wieku. Jak pisze w 1928 roku Helena Radlińska, wybitna postać ruchu społecznikowskiego w dwudziestoleciu międzywojennym, „cała nasza literatura ostatniego stulecia łączyła »społecznikowanie« z męczeństwem.”1. 1 Jest to zarazem wzór działania, który każe osiągać wielkie cele przy minimalnym udziale środków i bez o owe środki pytania. O wartości podejmowanych inicjatyw decyduje w tym wyobrażeniu właśnie zdolność działania „pomimo” – wrogiej polityki, bierności otoczenia i zwykłej biedy. Bohdan Cywiński, autor obowiązkowej dla działaczy społecznych lektury, czyli „Rodowodów niepokornych”, precyzyjnie oddaje ów styl, gdy pisze w eseju: „Idzie jednak o to, że bez ludzi rodem z Żeromskiego, bez ośmieszanych tylekroć Siłaczek, Judymów i Gajowców ta cała Polska okaże się przestrzenią nie do zniesienia, brudnym i chamskim targowiskiem, z którego niedobitki ludzi uczciwych i przyzwoitych będą musiały uciekać. Rzeczywista wartość Polski będzie proporcjonalna do tego, ilu się w niej okaże ludzi służby. Biznes cwaniacy będą w niej tylko ciężarem”2. Oswajanie pieniędzy Ów zakorzeniony w etosie inteligenckim wzór zaczął zmieniać się na początku lat 90. wraz z postępami polskiej transformacji. Elementów zmiany, jaka wówczas zaszła, było wiele; tu poświęcimy uwagę jednemu tylko z nich, a mianowicie pojawieniu się pieniędzy z międzynarodowych programów pomocowych. Badania pozwalające prześledzić wpływ tych funduszy na kształt, trwałość i kierunek rozwoju inicjatyw obywatelskich w Polsce umożliwiłyby być może lepszą ocenę wartości kapitału społecznego, jakim dysponowało polskie społeczeństwo w początkowej fazie transformacji. Nas interesuje teraz jednak nie kwestia wysokości i sposobu 2 Warszawa 1928, s. 5. B. Cywiński, Inteligencji nekrologi przedwczesne, “Rzeczpospolita” z 22-24 kwietnia 2000 r., nr 16 (382). H. Radlińska, Istota i zakres służby społecznej, NM nr 1/2006_______________________________5 wykorzystania środków kierowanych do organizacji pozarządowych, ale konsekwencje interwencji, jaką była owa pomoc dla stylu myślenia o działalności społecznej. Pojawienie się bowiem pieniędzy – po raz pierwszy w historii polskiego działania społecznego dostępnych dla tak szerokiej liczby fundacji i stowarzyszeń – postrzegam bowiem przede wszystkim jako zjawisko, które wiązało się z koniecznością redefinicji roli działaczy i relacji, jakie budowały powstające organizacje. „Ja nie mówię, że mają za to wszystko dostać pieniądze, tylko mówię, że [organizacje pozarządowe – przyp. I.T] uczestniczą w wielkim procesie, w wielkiej zmianie społecznej, w wielkim ruchu społecznym. One muszą mieć pewne zasoby materialne. Nie da się poważnie działać na samych ideach, chyba że to jest wyłącznie działalność o charakterze dodatkowym, albo jakimś takim edukacyjnym”3, wyjaśnia zapytany o wpływ programów pomocowych Paweł Łukasiak, prezes Akademii Rozwoju Filantropii w Polsce. Podstawą owej „wielkiej społecznej zmiany” miał być ruch samoorganizujących się obywateli, czyli ruch pozarządowy. Pieniądze stawały się zaś środkiem umożliwiającym jego bardziej skuteczną obecność w sferze publicznej. Zmiana – pozytywna przecież w swej istocie – nie była jednak prosta, bo zmuszała społeczników do zmierzenia się z trzema podstawowymi pytaniami. Pierwsze dotyczyło bezinteresowności działań w sytuacji, gdy zaangażowanie obywatelskie przestało bazować wyłącznie na indywidualnym poświęceniu. Drugie pytanie związane było z koniecznością weryfikacji własnych działań nie tylko w wymiarze ideowym, ale także praktycznym i wymiernym. Trzecie wreszcie wiązało się z kwestią rynku inicjatyw obywatelskich i pytaniem o relacje między działaczami a odbiorcami prowadzonych przez nich inicjatyw. Społeczne a darmowe Bezinteresowność, rozumiana jako podporządkowanie interesów partykularnych interesom ogółu, etyka służby i wyrzeczenia, solidarność ze słabszymi funkcjonowały jako podstawowa konotacja słowa „społecznik”. Tradycja działania opozycyjnego lub podziemnego, które było także podstawowym doświadczeniem inicjacyjnym ideologów formacji pozarządowej, sprawiała, że dominującym elementem ich etosu było przekonanie 3 Paweł Łukasiak, wywiad przeprowadzony przez autorkę, niepublikowany. o wartości bezinteresownego zaangażowania w sprawy publiczne. To ono właśnie miało odróżniać działaczy od opłacanych urzędników organizacji masowych PRL i funkcjonariuszy aparatu państwowego, i to ono łączyło budowniczych formacji z ich poprzednikami – społecznikami ukształtowanymi przez XIX-wieczny etos inteligencki. Zastanawiając się nad kwestią wpływu pojawienia się środków finansowych – początkowo zagranicznych, później także polskich – należy mieć na uwadze przesunięcie semantyczne w słowach „społeczny” i „społecznik”. „Społecznik” według Słownika Języka Polskiego to „człowiek zajmujący się sprawami społecznymi, bezinteresownie pracujący dla dobra społecznego”4. „Bezinteresowny” znaczy „działający ze szlachetnych pobudek, bez szukania własnej korzyści”5. Zmiana, jaka zaszła w powszechnym rozumieniu słowa „społecznik”, związana była z postawieniem znaku równości między „bezinteresownym” a „nieopłaconym” czy „darmowym”. Ów „brak własnej korzyści” znaczył w praktyce tyle, że działalność społeczna nie mogła być, w powszechnym rozumieniu, działalnością uprawianą zawodowo. Kiedy więc Anna Rozicka, dyrektor programowa Fundacji im. Stefana Batorego, mówi o inicjatywach społecznych okresu PRL i wspomina hasło „cały zakład do sadzenia drzewek”, odwołuje się do takiego właśnie zbiorowego wyobrażenia pracy ogólnie użytecznej, która była wykonywana nieodpłatnie i miała charakter amatorski, pozazawodowy. Warto zaznaczyć, że właśnie między 1947 a 1989 rokiem uległ pęknięciu ten wzór społecznego zaangażowania, który powstał w dwudziestoleciu międzywojennym w środowisku Studium Pracy Społecznej i Oświatowej. Model, który pozwalając zachować wartości etosu inteligenckiego, owo „przetwarzanie środowiska siłami człowieka – w imię ideału”, łączył koncepcję społecznika z wizją nowoczesnych pracowników socjalnych, a zatem profesjonalisty. Przymiotnik „społeczny” określał, według Radlińskiej, zarówno cel podejmowanej pracy (dla społeczności), jak i sposoby jej realizacji (siły społeczne). Praca społeczna jest dla Radlińskiej drugą – obok pracy kulturalno4 Słownik języka polskiego, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, red. Mieczysław Szymczak, Warszawa 1989. 5 Słownik języka polskiego, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, red. Mieczysław Szymczak, Warszawa 1989. NM nr 1/2006_______________________________6 oświatowej – zasadniczą drogą przeobrażania rzeczywistości. Jej podstawowe zadanie łączy się z kompensacją, czyli „wyrównywaniem braków hamujących rozwój jednostki.”6 Dla twórczyni Studium, przywoływanej już przez nas Heleny Radlińskiej, dylemat między „ideowym” a „opłaconym” nie istniał, bo w tworzonym przez nią programie budowy instytucji społecznych wyborem ideowym było samo działanie. się niczym, pogarda dla mieszczaństwa, dla kołtunerii, dla tego, co się nazywało wtedy filisterstwem, dla ludzi interesu, dla fabrykantów, kupców... Brak pieniędzy był tu legitymacją porządności, zaradność życiowa – raczej dyskwalifikacją, a w każdym razie świadectwem obcości, należenia do innego świata. (...) Nikt tego oczywiście tak nie formułował, ale taka była atmosfera, taka była milcząca umowa”7. W rzeczywistości PRL-u ci, którzy działali poza strukturami monopolu organizacji masowych, pozostawali poza systemem ich pensji i list płac. Praca społeczna była więc zadaniem dodatkowym, wykonywanym poza zakresem codziennych obowiązków zawodowych, a zatem – wolontarystycznie, bezpłatnie. Społecznikowski sukces Ingerencja, jaką było pojawienie się dotacji z zachodnich programów pomocowych i przyznawanych w ich ramach wynagrodzeń, dotykała więc systemu wartości i postaw, który – paradoksalnie – stanowił wspólne dziedzictwo zarówno działaczy polskiej opozycji i podziemia, jak i niezaangażowanych politycznie organizatorów turystyki, sportu i akcji charytatywnych. Pojawienie się pieniędzy za działanie społeczne sprawiało bowiem, że zanikało podstawowe kryterium odróżniające społeczników – ludzi idei i misji, których działanie było pochodną wiary w międzyludzką solidarność – od etatowych pracowników instytucji uprawiających działalność na rzecz społeczeństwa w granicach wyznaczonego pensum godzin i zakresu obowiązków. Pieniądze nie pozbawiały zatem wartości samego działania, które często ulegało rozszerzeniu i wzbogaceniu. Wykorzystanie ich do stworzenia miejsc pracy w trzecim sektorze kazało jednak stawiać znak równości między pracą w organizacji pozarządowej a zatrudnieniem w innych sektorach sfery publicznej. Społecznicy tracili bowiem ów przywilej, czy ciężar, pracy niewynagradzanej materialnie; stawali się opłacanymi pracownikami instytucji. Rezultatem powyższych zmian była dezaktualizacja tej części etosu, która kazała mierzyć wartość moralną ludzi poziomem ich obojętności wobec spraw materialnych. Działacze pozarządowi odchodzili od tego stylu życia, jaki naszkicowała Helena Boguszewska tworząc portret swego ojca i Wacława Nałkowskiego: „Cechy wspólne obu: jakaś ponura polityka ubóstwa, filozofia obywania 6 W. Theiss, H. Radlińska, Warszawa 1984, str. 101. W latach 90. wieku XX ubóstwo osobiste działaczy zaczęło znaczyć co innego niż w wieku XIX. Przestało być znakiem kodu społecznego, który kazał odczytywać je jako wybór o charakterze etycznym. Zaczęło być postrzegane jako rezultat podjęcia wyborów nietrafionych, które nie zostały usankcjonowane przez świat zewnętrzny. „Nie mieć pieniędzy” znaczyło bowiem tyle, co „nie otrzymywać dotacji”, a zatem „nie pisać” lub „nie potrafić pisać skutecznie” projektów, czyli nie umieć skonstruować atrakcyjnej i skutecznej propozycji działania. W przeprowadzonych przeze mnie badaniach ankiet zgłoszeniowych młodych kandydatów do Szkoły Liderów Społecznych i Politycznych z lat 1995-2000 powodzenie materialne traktowane jest już jako rezultat zaangażowania w sprawy ważne i aktualne. Zupełnie zaś nieobecny jest w wypowiedziach młodych działaczy wzór społecznika, który staje w obliczu alternatywy „dobro wspólne” lub „dobro własne”. Tak zatem jak pojawienie się programów pomocowych i towarzyszących im pieniędzy zmieniało styl myślenia o organizacjach społecznych, tak ich liderzy uznawali zaangażowanie w działalność społeczną za przestrzeń umożliwiającą ten sam styl konsumpcji, który dostępny był także reprezentantom innych instytucji publicznych. Pieniądze, fakt ich zarabiania i starań o ich zdobycie przestały już dzielić społeczeństwo na tych, którzy, przywołując dylematy przedstawione w „Etyce protestanckiej” przez Maxa Webera, „dobrze jedzą” i tych, którzy mogą „dobrze spać”.(....) 7 A. Mencwel, Etos lewicy, Warszawa 1990, s..116. NM nr 1/2006_______________________________7 Odpowiedzi na pytania, których nikt nie zadaje W poszukiwaniu paradygmatów Społeczeństwo obywatelskie wyróżniały zawsze dwa podstawowe wyznaczniki bycia obywatelem. Z jednej strony były to wolności (prawa człowieka, prawa obywatela, prawa mniejszości, a ostatnio także tzw. prawa człowieka trzeciej generacji8), z drugiej zaś obowiązki (czyli odpowiedzialność za siebie, wspólnotę, innych ludzi). Wizje społeczeństwa obywatelskiego w rozważaniach teoretycznych często różnią się właśnie w tej kwestii – na ile bycie obywatelem jest przywilejem (wizja liberalna), a na ile obowiązkiem (wizja republikańska). Niewątpliwie jednak istotą społeczeństwa obywatelskiego jest połączenie obu tych elementów. Bowiem obowiązki bez praw prowadzą do totalitaryzmu, czyli absolutnej władzy państwa, prawa bez obowiązków prowadzą do chaosu i dezintegracji społeczeństwa. Przekonanie o tym, jakie prawa i jakie obowiązki ma obywatel, wynika z podstawowej idei społeczeństwa obywatelskiego, jaką jest odwołanie się do wartości jako rzeczy podstawowej dla aktywności obywatelskiej. Społeczeństwo obywatelskie, a w węższym znaczeniu trzeci sektor, tym różni się od państwa i rynku, że siłą napędową nie jest ani stanowione prawo, ani zysk, jak na rynku, ale właśnie wartości. Oczywiście w społeczeństwie obywatelskiem nie wszyscy rozumieją te wartości jednakowo, czasem inaczej układają hierarchię aksjologicznych opcji, czasem nawet kłócąc się o priorytety. Jednak bez wartości społeczeństwo obywatelskie jest martwe. Wynika stąd, że choć społeczeństwo obywatelskie jest pluralistyczne (to jego ogromna zaleta), istnieją pewne normy, które umożliwiają zgodzenie się co do podstawowych wartości, a można działać skutecznie w jego ramach i na jego rzecz jedynie w sytuacji zgody na podstawowe wartości, ale także w oparciu o ich operacjonalizację, czyli przełożenie podstawowych, konsensualnych wartości na wizję funkcjonowania społeczeństwa. We współczesnym świecie integracja społeczna i rozwój zrównoważony to dwa wyróżnione obszary, w których dokonuje się operacjonalizacja wartości (powszechna ich akceptacja dokonała się nie bez ogromnego wpływu organizacji pozarządowych). Jednak zbyt często dyrektywy, które wynikają z programów na rzecz integracji i zrównoważonego rozwoju, zastępują wartości. Bardziej patrzy się na to, czy działania zgodne są z dokumentami, niż szuka inspiracji dla (innowacyjnych) działań w wartościach. Tymczasem w miarę jak rośnie liczba zadań dla grup i społeczeństw związanych z zapobieganiem nierównościom i wykluczeniu, ochroną środowiska kulturowego i naturalnego, kurczą się, o ile nie są społecznie odtwarzane, zasoby moralne i motywacyjne umożliwiające spełnianie tych zadań. Dlatego właśnie pracując nad wizją rozwoju społeczeństwa obywatelskiego trzeba powrócić do tych zasobów, czyli wartości,oraz towarzyszących im motywacji, i odnieść konkretne działania i strategie do kryteriów aksjologicznych, nie zaś wyłącznie pragmatycznych. (PF) 8 Zalicza się do nich np. prawo do pokoju, prawo do rozwoju, prawo do bezpiecznego środowiska, prawo do korzystania ze wspólnego dziedzictwa ludzkości. NM nr 1/2006_______________________________8 Maria Rogaczewska Integracja społeczna jako wartość Idea integracji społecznej dotyczy wyrównywania szans między ludźmi. Przypadkowa okoliczność, że ktoś urodził się w tym czy innym kraju, na wsi lub w mieście, jest dziewczynką czy chłopcem, zdrowym czy niepełnosprawnym – może w znaczący sposób ograniczyć jego lub jej równy start. Jednocześnie – jeżeli ktoś żyje w regionie biedniejszym, został poszkodowany przez jakieś losowe wydarzenie (np. chorobę, wypadek, kataklizm), albo nawet przez własną niefrasobliwość (np. uzależnienie, kara więzienia) znów natrafia na ograniczenia, które uniemożliwiają mu funkcjonowanie na równych prawach z innymi. Integracja społeczna dotyczy działań na rzecz równego startu i równego statusu, wspierania jednostek w sytuacjach kryzysowych, przeciwdziałania marginalizacji osób i całych grup społecznych. Nic więc dziwnego, że jednym z głównych celów działania społeczeństwa obywatelskiego jest działanie na rzecz integracji społecznej, będące w pierwszym rzędzie praktyczną realizacją zasad solidarności, dialogu, pomocniczości i dobra wspólnego. Zasada solidarności Solidarność jest w pierwszym rzędzie pewnym impulsem moralnym, rodzącym się na gruncie bezpośrednich relacji międzyludzkich, który z czasem staje się ugruntowanym poczuciem wspólnoty i lojalności z innymi członkami społeczeństwa, zwłaszcza słabszymi, niezdolnymi do samodzielnej walki o swoje interesy. Zasada ta mieści się niejako ponad sferą polityczną i ekonomiczną, jej stosowanie nie prowadzi do niwelowania konfliktów interesów ani nie wyklucza konkurencyjności. Instytucjonalizacja zasady solidarności (przekład moralnego impulsu na normy) oznacza, że ustanowiona zostaje wzajemność odpowiedzialności i zobowiązań: zarówno obywateli wobec siebie nawzajem i całego społeczeństwa, jak i instytucji państwa wobec obywateli. Aby zasada solidarności mogła stać się podstawą strategii integracji społecznej, by została w pełni wcielona w praktyki społeczeństwa obywatelskiego, wzajemne zobowiązania obywateli i grup społecznych, obywateli i państwa muszą być przełożone na konkrety. Bardzo trudne jest rozwiązywanie problemów społecznych (przede wszystkim bezrobocia) bez świadomego samoograniczenia różnych grup i instytucji w imię partnerstwa i współpracy, bez rezygnacji pracowników i pracodawców z ochrony tylko branżowych (grupowych) interesów, bez zawierania długoterminowych “paktów na rzecz zatrudnienia”, na szczeblu lokalnym i na szczeblu państwa, czy też analogicznych paktów na rzecz reintegracji społecznej, zwalczania wykluczenia społecznego, zapobiegania dziedziczeniu ubóstwa. Zasada dobra wspólnego Gdy jest mowa o normatywnych podstawach społeczeństwa obywatelskiego, najczęściej, obok zasady samosterowności, indywidualnej aktywności, przywołuje się – jako priorytet dla obywateli i ich grup – zasadę aktywności na rzecz dobra wspólnego. Zasada ta działa “z dołu do góry”: zobowiązuje jednostki i grupy do działań na rzecz szerszej społeczności. Rodzaje tej aktywności mogą być bardzo bogate i zróżnicowane – w Polsce istnieje szereg tradycji społecznikowskich i form działania na rzecz integracji społecznej, które różnią się zależnie od umiejscowienia (miastowieś), tradycji regionalnej, grupy społecznej, wyznania etc. Każda z tych aktywności z osobna realizuje pewien rodzaj dobra NM nr 1/2006_______________________________9 wspólnego, stąd wniosek, iż dobro wspólne nie posiada jednej formuły, jest zmienne w czasie i przestrzeni. Integracja społeczna, jako rodzaj działań na rzecz dobra wspólnego, także posiada charakter pluralistyczny. Jest zależna od kontekstu i nie może być dekretowana przez odgórne regulacje prawne, lecz raczej elastycznie dopasowywana do potrzeb różnych grup i lokalnych zasobów. Zadaniem państwa jest stworzenie takich warunków prawnych i impulsów ekonomicznych, dzięki którym wszystkie społeczności, wspólnoty czy zrzeszenia obywateli mogą swobodnie realizować dobro wspólne w formie dla siebie optymalnej – z zastrzeżeniem, że podstawowym kryterium oceny danych działań pod kątem realizacji dobra wspólnego jest kryterium inkluzji społecznej i troski o najbardziej potrzebujących (bezrobotnych, imigrantów, niepełnosprawnych, zagrożonych wykluczeniem). Ważnym rodzajem dobra wspólnego i zarazem kierunkiem działań społeczeństwa obywatelskiego na rzecz integracji społecznej jest wzmacnianie “źródeł więzi” społecznej i odnawianie zasobów motywacyjnych obywateli, bez których działanie ludzi na rzecz innych jest tylko hasłem bez treści. W istocie bez podtrzymywania źródeł więzi, nawet w sytuacji, gdy zaspokojone są wszystkie potrzeby materialne, jakość życia jednostek, odizolowanych od siebie nawzajem obniża się gwałtownie. Troska społeczeństwa obywatelskiego o źródła więzi oznacza świadome wspieranie wszystkich, znajdujących się niejako w sferze przedobywatelskiej, ośrodków, gdzie ludzie uczą sie zaufania do innych, współpracy, nabierają nawyku wolontarystycznego działania. Takimi ośrodkami są w pierwszym rzędzie rodziny, przedszkola, szkoły, parafie: pierwsze agendy socjalizacji obywatelskiej, często w tej roli niedoceniane. Zasada pomocniczości. Priorytetowe znaczenie w planowaniu strategii integracji społecznej ma zasada pomocniczości. Oznacza ona, że interwencja państwa nie powinna zwiększać swego zasięgu (na przykład poprzez mnożenie rozporządzeń, rozbudowę struktur administracyjnych i publicznych służb), lecz raczej zmierzać do zanegowania samej siebie – czyli trwać dopóty, dopóki jest to naprawdę konieczne, do chwili uzyskania przez daną jednostkę lub grupę samosterowności, powrotu do głównego obiegu społecznego. Instytucje państwa nie powinny przekraczać własnego zakresu działania (to jest kontroli i uzupełniającej pomocy) i odbierać przez to autonomii mniejszym społecznościom, wspólnotom i jednostkom. Zaprojektowane z góry działania państwa, na przykład redystrybucja środków, nie powinny w żadnym razie zastępować i unieważniać różnych form samopomocy osób zagrożonych marginalizacją, i usług świadczonych na ich rzecz przez lokalne społeczności i organizacje obywatelskie. Przeciwnie, spontaniczne inicjatywy samopomocowe winny być przez państwo priorytetowo wspierane. Państwo poprzez swoje służby publiczne powinno facylitować oddolny rozwój sieci grup i organizacji, by pomóc im współpracować i działać bardziej efektywnie. Inicjatywy oddolne, realizowane nie w teorii, ale w konkretnych warunkach społecznych, niezależnie od stopnia instytucjonalizacji, nie tylko mogą wyręczać państwo w dostarczaniu pewnych dóbr, ale są w stanie artykułować i realizować innowacyjne dobra, których państwo nie dostrzega. Instytucjonalizacja zasady pomocniczości oznacza zatem praktycznie realizowany podział kompetencji i odpowiedzialności między władzami centralnymi i samorządowymi oraz strukturami pośrednimi. Ów podział kompetencji musi być oczywiście kwestią elastyczną, powinien zmieniać się w zależności od warunków ekonomicznych i społecznych, w szczególności zaś od siły bądź słabości struktur pośrednich. Brak bądź słabość tych struktur (wspólnot, organizacji NM nr 1/2006_______________________________10 obywatelskich, gmin, parafii etc.) sprawia, że jednostki pozostają osamotnione i pozbawione wsparcia między dwoma silnymi biegunami: państwa i rynku, i zdane są jedynie bądź na anonimową biurokrację, bądź na rządzące się prawem zysku reguły rynkowe. Zasada dialogu społecznego w kontekście integracji społecznej oznacza wreszcie, że, dla lepszego rozwiązywania problemów grup zagrożonych marginalizacją konieczne jest intensyfikowanie kontaktów i nawiązywanie trwałych relacji między różnymi stronami społecznymi, zaangażowanymi w dany problem. Wszelkie decyzje związane z polityką inkluzji społecznej nie mogą ograniczać się do woli i wiedzy elit politycznych (rządowych, samorządowych, ale czasem także pozarządowych). Elity te często bowiem nie dysponują ani należytą wiedzą, ani w szczególności odpowiednią motywacją na rzecz wzmacniania inkluzji, nie potrafią w związku z tym reprezentować interesów grup zagrożonych marginalizacją. Dlatego też niezbędne jest ich samoograniczenie, większe otwarcie na dialog i partnerstwo z organizacjami i inicjatywami społecznymi. Strategie integracji społecznej nie powinny być tworzone ponad głowami tych, których dotyczą, a potem tylko przedstawiane do akceptacji. Powinny w większym stopniu być dziełem tych społeczności i grup, które są najbliżej osób wymagających pomocy, najlepiej diagnozują ich potrzeby. W TEATRZE ŻYCIA SPOŁECZNEGO Ryszard Skrzypiec Myśli stale aktualne. Czeski esej współczesny Publiczność „(...) może przyjść na spektakl albo nie przyjść. Widzom przysługuje bowiem wolność obecności lub nieobecności, jeśli zaś wybiorą nieobecność – traci na tym tylko teatr, nie oni.” V.Turner, Teatr w codzienności, codzienność w teatrze, „Dialog” 1988, nr 9, s. 66. Na powyższy cytat natknąłem się w książce Joanny Śmigielskiej zatytułowanej Teatr władzy lokalnej. Wbrew pozorom okazuje się dosyć bliski temu, czemu poświęcone są przynajmniej dwa z zamieszczonych w zredagowanej przez Jacka Balucha publikacji Hrabal, Kundera, Havel... Antologia 9 czeskiego eseju teksty. Zarówno Siła bezsilnych Vaclava Havla, jak i Równoległa polis Vaclava Bendy (bo o nich tu mowa) odnoszą się do – uniwersalnych – relacji („dobry”, „prawy”) obywatel – („złe”, 9 Hrabal, Kundera, Havel... Antologia czeskiego eseju, opracował Jacek Baluch, Universitas, Kraków 2001. „dysfunkcyjne”) państwo. W tym kontekście cytat inspiruje do refleksji, choć przede wszystkim do wyrażenia niezgody, swoistego votum separatum wobec takiej puenty. Straty wynikające z powszechnie uprawianej „wolności od uczestnictwa” w teatrze życia publicznego nie obciążają wyłącznie instytucji teatru. Choć może trzeba rzec inaczej. Faktycznie jedynie nieliczni znajdują się w idealnej izolacji od oddziaływania tego teatru, a zatem na nic zdają się westchnienia „gdyby tylko ich obciążały ...”. Zupełnie naturalnym wydaje się pytanie „Czy i jakie korzyści może przynieść lektura tekstów pisanych “dziesiąt” lat temu w NM nr 1/2006_______________________________11 diametralnie odmiennych warunkach społeczno-politycznych?” Czy takie powroty nie są przejawem sentymentalizmu? Podobnie jak pytanie o przydatność formułowanych na ich kartach propozycji obywatelskich postaw wobec opresywnego państwa autorytarnego dla mieszkańców demokratycznego państwie prawa będącego członkiem Unii Europejskiej? Czy to nie kwalifikuje się raczej do działu ciekawostek historycznych? A zatem być może fakt, iż zbiór esejów odnalazłem w opolskiej księgarni z „tanią książką”, oznacza, że rynek wyznaczył tego typu literaturze odpowiednią dla niej niszę? może okazać się katalizatorem kontrdziałania. Jednak wcale nie musi. Możemy sobie bowiem stawiać pytania zarówno o to: „Jak i czemu przeciwdziałać?” czy „Co budować?”, ale także o to: „Jak i gdzie się wycofać?” Możemy skorzystać z sugestii Wojciecha Waglewskiego, żeby w „brzydkim świecie” robić rzeczy piękne. Możemy także, bądź to jako wyraz naszego desinteressement, bądź ignorancji, udać się na emigrację „wewnętrzną” lub zewnętrzną. Z tego ostatniego skorzystała już rzesza mieszkańców „naszej tu i teraz” po 1 maja 2004 r. Nie zamierzam dokonywać rozbioru pomieszczonych w polecanym wyborze tekstów. Ani tych autorstwa Vaclavów Bendy i Havla, ani tych odnoszących się do tożsamości „środowkoeuropejczyków”, przede wszystkim ich europejskich korzeni (Vaclava Cernego Europejskie źródła czeskiej kultury, Josefa Kroutvora Europa Środkowa: anegdota i historia). Chciałbym raczej wskazać na to, co może być dla nas inspiracją lub co skłoni nas do zadania sobie kilku ważnych pytań. Przesłanie czeskiego eseju politycznego wydaje się być ważne dla tych, którzy jednak chcą robić rzeczy piękne, którym nie po drodze jest jakakolwiek emigracja. Havel rozpoznaje „siłę bezsilnych obywateli” na tle „bezsiły omnipotentnego państwa”. Za komentarz może posłużyć twierdzenie Andrzeja Sicińskiego, że silnym nie jest państwo wyposażone w szeroki zakres kompetencji, bowiem wiele z nich przejmuje społeczeństwo obywatelskie, ale państwo, które „(...) skutecznie, konsekwentnie, na podstawie jednoznacznych reguł wykonuje te zadania, które do niego należą. Bez efektywnego wypełniania przez państwo takich zadań (...) nie jest możliwe efektywne funkcjonowanie społeczeństwa obywatelskiego”10. Benda postuluje i rozwija dwa rozwiązania: „nakaz moralny” oraz budowę „równoległej polis”. Jak pisze „Nie pytam (...), czy za podstawę przyjmować aspekt moralny, lecz jak sprawić, by znowu był czynnikiem pobudzającym i mobilizującym, jak zapewnić jego trwałe działanie, tzn. jakie konkretne wysiłki czy jaki program pozytywny mogą w przyszłości czerpać z niego energię.” (s. 159). Pod pojęciem równoległej polis rozumie zaś struktury istniejące równoległe do „oficjalnych”, które wykazują się zdolnością do wypełniania w jakimś stopniu odczuwanych przez społeczeństwo braków (s. 160). Pod adresem naszej rzeczywistości społeczno-politycznej formułuje się szereg pejoratywnych ocen. Mówimy o obniżającej się jakości życia publicznego. Wskazujemy na wzrost poziomu toczących ją patologii. Także wulgaryzację języka czy brutalizację relacji. Opisujemy ją przy pomocy m.in. takich koncepcji, jak „społeczeństwo zablokowane” Michaela Croziera, „zasada nieodpowiedzialności (społecznej i politycznej)” Jerzego Hausnera, „zdrada elit” Piotra Glińskiego. Także specyficzny obszar tej rzeczywistości, jakim jest społeczeństwo obywatelskie, a przede wszystkim jego manifestacja w postaci organizacji pozarządowych, bywa odsądzany od czci i wiary. Etykietuje się te działania jako „partykularne”, wskazuje na przesadną skłonność do „targowania się o władzę”, zorientowanie na rywalizację, nie współdziałanie, wreszcie – zalicza do „układu”. Ten splot niekorzystnych zjawisk 10 A. Siciński, Styl życia. Kultura. Wybór. Szkice, Wydawnictwo IFIS PAN, Warszawa 2002, s. 130. NM nr 1/2006_______________________________12 Natomiast Havel stawia pytanie o to „(...) czy te nieformalne, niebiurokratyczne, dynamiczne i otwarte społeczności – cała ta równoległa polis – nie są jakimś zalążkiem, zapowiedzią lub symbolicznym mikromodelem owych mających głębszy sens postdemokratycznych struktur politycznych, które mogłyby stanowić fundament lepszej organizacji społeczeństwa?” (s. 152). Warto jednak zasygnalizować, iż oba postulowane rozwiązania posiadają także swoją ciemną stronę. Czujemy opór przed fanatyzmem odnowicieli moralności, którzy zohydzają orientację na wartości popychając większość zdroworozsądkowej części społeczeństwa w kierunku działań pragmatycznych. Benda wskazuje zaś na dwuaspektowość równoległości struktur – pozytywne i negatywne skutki ich funkcjonowania. Z tym drugim mamy do czynienia wtedy, kiedy równoległa polis powstaje i funkcjonuje w „szarej” bądź „czarnej” strefie w postaci korupcji, przestępstw gospodarczych, działań mafijnych, budując tzw. „brudny” kapitał społeczny. Od jakiegoś czasu szczególny mój opór budzi uczestnictwo w debatach – poświęconych różnorodnym zagadnieniom, a już zwłaszcza sprawom społeczeństwa obywatelskiego czy trzeciego sektora – z jakimikolwiek politykami, ale przede wszystkim z tymi, którzy na innych scenach publicznych dopuszczają się – nazwijmy to tak – czynów niemoralnych. Zastanawiam się jednak, czy taka postawa nie może być odebrana jako przejaw sekciarstwa? Co w sytuacji gdy sekty przez sporą część społeczeństwa są odbierane jako inna postać mafii, wydaje się ciężkim oskarżeniem. Tym bardziej, że chyba brakuje nam konsekwencji, jeśli chodzi o relacje innego typu, kiedy ich przedmiotem jest możliwość korzystania z publicznych zasobów. Havel kończy swój esej następująco: „Jest bowiem w ogóle kwestią, czy jaśniejsza przyszłość to naprawdę i zawsze sprawa jakiegoś odległego tam. A jeżeli – przeciwnie – jest czymś, co już od dawna znajduje się tutaj, a tylko nasza ślepota i słabość przeszkadza nam dostrzec to i ro- zwijać wokół siebie i w sobie?” (s. 153). Chciałbym wierzyć, że mechanizm rynkowy zawiódł i „źle” ulokował przywoływane tu teksty. Zdając sobie sprawę, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki – zresztą z pewnością nie tego oczekujemy – że nie ma mowy o automatycznym przenoszeniu mechanizmów, jestem przekonany, że warto sięgać po klasyków. To trochę jak ze stałym przypominaniem o holokauście. A także ze świadomością, że – jak pisze Mirosław Wyrzykowski – „(...) immanentne cechy struktury administracyjnej tworzą niezmienne ryzyko zachowań patologicznych”, zaś za Krzysztofem Pałeckim powtarza przestrogę „(...) iż biurokracja państwowa w stabilnym demokratycznym reżimie władzy realizuje strategię identyfikacji z tą władzą, i że nie formy ustrojowe, lecz rozmiary władzy oraz trwałość układu sił w stosunkach władzy wpływają bezpośrednio na typ biurokracji: złudzenie, że demokratyczny reżim automatycznie wykształca biurokrację »obywatelską«, a niedemokratyczny prowadzi do biurokracji »pańskiej« bierze się stąd, że w stereotypowej optyce postrzegania społecznego reżim niedemokratyczny zdaje się być wyposażony w silniejszą władzę polityczną. Totalitaryzm nieuchronnie kojarzy się z siłą, demokracja jakże często ze słabością polityczną”11. Co prawda, możemy się zgodzić z twierdzeniem, że widownia może nie przyjść na spektakl. Jednak – nie tylko dla nas – ważne jest, aby nie zechciała, nie została zmuszona do budowy równoległego teatru. 11 M. Wyrzykowski, Obywatel i biurokracja. Granice ekspansji prawa administracyjnego, w: Prawa człowieka w społeczeństwie obywatelskim, pod redakcją Andrzeja Rzeplińskiego, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Warszawa 1993, s. 6768. NM nr 1/2006_______________________________13 Piotr Frączak Teatr dobroczynności, czyli coś na bis Wydana nieledwie dziesięć lat temu książka Barbary Fatygi “Program »Dzielimy się tym co mamy« 1994-1997” przeszła właściwie bez echa. Pojedyncza próba (w ASOCJACJACH nr 5 z roku 1998) zasygnalizowania ważkiego problemu, który został poruszony w tej publikacji, nie spotkała się z żywszą reakcją. Tym cenniejsza jest próba podjęta przez redakcję “Trzeciego Sektora”(zamieszczenie tekstu Barbary Fatygi Wymiana i “teatr dobroczynności” – refleksja po latach w TS nr 5/2006), która umożliwia autorce zaprezentowanie wartych przypomnienia i ponownej dyskusji wniosków z tamtego tekstu. Tekst sprzed 10 lat pokazuje trzy, według autorki dominujące, modele działania organizacji pozarządowych w Polsce oraz pewien system zachowań, który za Goffmanem opisuje w kategoriach sceny i aktorów odgrywających swoje role. Pozwala to jej na sformułowanie tez w 1997 roku naprawdę odkrywczych, dziś będących diagnozą, z którą wiele osób w sektorze, mniej lub bardziej jawnie, się zgadza. W działalności społecznej coraz częściej dominuje “plaga cynizmu i pozornej wynalazczości”. “Specjalizacja i instytucjonalizacja organizacji wspierających trzeci sektor owocuje zatem swoistą demoralizacją tego sektora. Mało kto potrafi się na tej drodze zatrzymać, ponieważ priorytety są jasne: sektor powinien się zinstytucjonalizować, organizacje powinny się rozwijać według wypracowanych wzorców, programy powinny być »replikowalne« (...) Problem jednak polega na tym, że do tego modelu zmienna rzeczywistość społeczna jakoś nie może się dopasować, więc choroba wygląda na chroniczną, a wada systemu na strukturalną”. Ta dość już oczywista – jak mi się wydaje – dzisiaj teza jest nie tylko diagnozą, ale także, a może przede wszystkim (tak było zresztą i w 1997 roku) pewną pozytywną wizją, mogącą prowadzić do naprawy sektora (autorka co prawda odnosi się do działań dotyczących dzieci i młodzieży, ale według mnie, a wydaje się, że i autorki, problem jest o wiele szerszy). Teatr pozorów Zacznijmy od teatru dobroczynności, jako sposobu opisywania dzialania organizacji w latach 90. Zaproponowane trzy modele w bezpośrednim opisie praktycznie się nie zmieniły. Jednak ocena tych działań jest dziś znacznie bardziej krytyczna. Oto bowiem model nazwany “Koryfeusz i chór” jest w opisie z 1997 roku czymś pozytywnym, co ma wady, ale w istocie, gdyby udalo się stworzyć odpowiednie warunki, mógłby być wzorcem do naśladowania. Z biegiem czasu pokazał jednak również swoją niewydolność. “Przedstawienia dla zewnętrznej publiczności są realizowane perfekcyjnie, bo wszyscy na pamięć znają swoje role i nikt »nie wychodzi przed szereg«. Wedle opisanego modelu dziala do dziś wiele organizacji pozarządowych. Niektóre jednak się zdegradowały”. Zmiany widać również w modelu określonym jako “funkcjonariusz i personel”. Początkowo uznawany w dużej mierze za efekt działań pozornych “udawać, że się pracuje” uzyskał nową jakość: “stały alians i wsparcie, które takie organizacje potrafią sobie zorganizować ze stronu mediów i/lub strategicznych (czytaj bogatych) sponsorów. Z moich doświadczeń wynika, iż od tego momentu ich faktyczna arogancja rośnie, są one bowiem wtedy już nieodwołalnie (i niestety często wbrew faktom, które pokazuje np. zewnętrzna ewaluacja) »skazane na sukces«. Dodam jeszcze, że – nie tylko w mojej opinii – zjawisko to reprezentuje jedną z najgorszych patologii dotykających obecnie trzeci sektor”. Najmniej – w moim przekonaniu – NM nr 1/2006_______________________________14 odpowiada współczesnej rzeczywistości model trzeci. Wydaje się, że model ten, z lepiej opłacanym, traktującym z góry lokalne organizacje personelem, był rzeczywiście chara-kterystyczny dla lat 90. Dziś (choć zapewne wśród organizacji, które traktowane są już raczej jako przedstawiciele administracji, a nie część sektora, dałoby się znaleźć przykłady takich zachowań) nie występuje nawet w tych organizacjach, które powstały na bazie zachodnich instytucji. Jednak nawet jeżeli odrzucimy trzeci scenariusz, pozostaje nam niepokojący obraz organizacji opartych jedynie na mniej lub bardziej autorytarnych przywódcach i przymilnych biurokratów, którzy z uśmiechem zrealizują misję tego, kto da na to pieniądze. Autorka wspomina oczywiście o wyjątkach, choć ich nie opisuje. Zastanawiające jest, jak same organizacje pozarządowe wolałyby się określić – czy jako wariaci, czy jako cynicy. A może próbowałyby bronić swojej wyjątkowości. Wymiana jako ideologia W polskim sektorze pozarządowym – konkluduje Fatyga – “instytucjonalizacja zbyt często jest wymogiem zewnętrznym, a nie wynikiem wewnętrznych procesów, »dojrzewania« organizacji do tworzenia sieci. Temu zjawisku towarzyszy teatralizacja działań i ról społecznych, odchodzenie od podstawowej dla sektora wartości, jaką powinna być (....) zmierzająca do ekwiwalencji wymiana dóbr materialnych i symbolicznych”. Spróbujmy przyjrzeć się tej wartości, bo nawet jeżeli można mieć wątpliwości, czy rzeczywiście na wymianie powinno się budować podstawy społecznej działalności, to na pewno odwołanie się do tej idei może mieć wielki wpływ na funkcjonowanie sektora. Odwołując się do teorii społeczeństw pierwotnych autorka cytuje Maussa “Szkic o darze”: “Można i trzeba tedy powrócić do tego, co archaiczne, do podstaw: odnajdzie się motywy życia i działania znane wciąż jeszcze licznym społeczeństwom i klasom: przyjemność hojnych wydatków na cele artystyczne, gościnności oraz święta prywatnego i publicznego. Ubezpieczenia społeczne, troskliwość pomocy wzajemnej, współpracy w grupie zawodowej, wszystkich tych osób moralnych, którym prawo angielskie nadaje nazwę Friendly Societas, są więcej warte niż zwykłe bezpieczeństwo osobiste, (...) niż ubogie życie, jakie umożliwia codzienna płaca wyznaczona przez pracodawców, a nawet niż kapitalistyczna oszczędność (...)”. Pozytywnym przykładem ma być idea programu “Dzielimy się tym, co mamy”, którego realizacja stała się “wielkim, niewykorzystanym, de facto zarzuconym i zapomnianym sukcesem Fundacji Bank Żywności SOS”. Jeżeli do opisywanej przez Fatygę zaprzepaszczonej szansy dodamy osobistą klęskę inicjatora, Wojtka Onyszkiewicza, na pewno można powiedzieć, że przykład tego programu jest lekcją dla sektora, której ciągle jeszcze nie odrobił. Myślenie o “ekwiwalentnej wymianie” jako sposobie patrzenia na działalność społeczną nie było jednak zupełnie obce ideologii sektorowej. Głównym przykładem mogą tu być zasady leżące u podstaw tworzenia Centrów Wolontariatu, gdzie w oparciu o hierarchę potrzeb Maslowa przedstawiano wolontariat jako system wymiany, w której obie strony coś dostają. Czy o taką wymianę chodzi? W jakimś sensie tak, bo przecież Fatyga mówi o wymianie np. między Fundacją a sponsorami. Jednak w Programie “Dzielimy się tym, co mamy” istotą była wymiana między środowiskami. Np. wycieczka do Warszawy za ziemniaki. Jednak nie była to przecież prosta wymiana, coś za coś. Fundacja była instytucją, która otrzymywała dary i je redystrybuowała. Ziemniaki od rolników szły do instytucji charytatywnych, w zamian sponsorzy (np. restauratorzy) dawali coś dzieciom. System ten więc raczej miał więcej z idei dzisiejszych NM nr 1/2006_______________________________15 “Banków Czasu”, czyli wymiany zapośredniczonej, niż ekwiwalentnej wymiany wzajemnej. A jeżeli wierzyć badaniom przeprowadzonym w ramach projektu “Czas nawzajem”, to system wymiany w dużej mierze rozbija się nie o brak “daru”, ale o nieumiejętność jego przyjęcia. Ludzie dużo chętniej dają nie chcąc nic w zamian. Wydaje się, że ideologia wymiany, po latach wraca do sektora poprzez formy ekonomii społecznej. Niewatpliwie trzeba się samej idei i próbom jej realizacji dokładnie przygladać. Nie zaniechałbym jednak i poszukiwania innych wartości sektora, które podczas występów w teatrze dobroczynności lat ostatnich zostały zagubione, a które nie muszą opierać się wcale o wzajemność. Chodzi m.in. o takie wartości, jak solidarność, współpraca, bezinteresowność, które wydają się równie ważne dla sektora, jak idea wymiany. Do Góry Nogami Marzena Mendza-Drozd W poszukiwaniu czwartej władzy W świecie, w którym wiadomość traci aktualność w zastraszającym tempie, w którym to, co wydarzyło się wczoraj, wydaje się być zjawiskiem prehistorycznym, nie mamy szansy wiedzieć wszystkiego. W świecie o takim stopniu skomplikowania i wielości zjawisk nie mamy szansy rozumieć wszystkiego. Potrzebujemy przewodnika, kogoś, kto przeprowadzi nas w miarę bezboleśnie przez tajniki nauki, polityki, kultury i sztuki, kto pomoże nam znaleźć swój punkt widzenia, stworzyć własną opinię. Taką rolę mogliby, przynajmniej w części, odgrywać dziennikarze. Mogliby, ale czy odgrywają? Nie szukajmy daleko. Parada Równości zgromadziła kilka tysięcy ludzi. Ludzi, którzy maszerując ulicami Warszawy chcieli dać wyraz temu, że bliskie im są idee tolerancji, poszanowania praw mniejszości. Następnego dnia rzadko tylko można było znaleźć w mediach informacje o tym, po co maszerowali, dlaczego w sobotnie popołudnie nie wybrali wypadu nad wodę i słodkiego lenistwa. Roiło się natomiast od mądrzejszych i głupszych komentarzy na temat niefortunnej (to prawda!) wypowiedzi jednej z posłanek. Media prześcigały się w dotarciu do coraz dziwniejszych osób, które miały zabrać głos w dyskusji prawie narodowej o tym, komu wolno, a komu nie, posługiwać się słowami Jana Pawła II. Jakoś w tym ferworze walki straciły na atrakcyjności hasła i powody zorganizowania samej Parady. Tym, którzy w niej nie uczestniczyli (nie chcieli, nie mogli – wszystko jedno) z przekazu dziennikarskiego zostanie tylko obraz kalania pamięci Papieża Polaka. Zły przykład? Dobrze, to inny. Niech no jakiś poseł albo posłanka zabierze głos w dowolnej sprawie – już serwisy informacyjne wszystkich telewizji roztrząsają to przez cały dzień. Choćby nawet wypowiedź dotyczyła naprawdę drugorzędnej kwestii, tłumy dziennikarzy gotowe są do odpytywania innych – najlepiej z opozycji – o ich stosunek do autora słów czy poruszanej sprawy. Z jednej, rzuconej mimochodem uwagi, robi się wiadomość dnia. I zamiast prostego komentarza, kwitującego wypowiedź, obserwujemy swoisty wyścig: kto szybszy w dotarciu do zajadłego wroga autora słów. W tym czasie, co oczywiste, dzieje się wiele ważnych, naprawdę ważnych rzeczy, ale przecież priorytety ułożone są zupełnie inaczej. Zrobić z niczego coś, to duża sztuka, w mediach jednak stała się chlebem powszednim. Nie we NM nr 1/2006_______________________________16 wszystkich? Może, choć ze świecą szukać tych, którzy nie poddają się ogólnym trendom, zachowują zdrowy rozsądek i mają wyczucie proporcji. W GW z 1-2 lipca 2006 w tekście „Odkąd PiS odzyskał MSZ” poświęconym kształtowi obecnie prowadzonej (a właściwie nie prowadzonej) polityki zagranicznej Jarosław Kurski pisze: “Na Boga, czym my, dziennikarze, się zajmujemy! O czym piszemy! Czym zawracamy ludziom głowy! Czy nie jesteśmy jak te papugi, które bezmyślnie powtarzają frazy podrzucone nam przez polityków?”. To dobre pytanie. Ilu jednak dziennikarzy zadaje sobie to pytanie? Ilu z nich stać na chwilę autorefleksji i przypomnienie sobie (bo wierzę, że wszyscy kiedyś to wiedzieli), jaka jest ich rzeczywista rola? Kurski pisze jednak dalej, że to politycy wyznaczają poziom debaty publicznej, podczas kiedy to dziennikarze powinni prowadzić dyskurs publiczny wokół spraw naprawdę ważnych. Tu się różnimy – i to w dwóch kwestiach. Po pierwsze, nie jest wcale takie oczywiste, że to właśnie ta grupa – zawodowa przecież, choć o szczególnych możliwościach – powinna prowadzić debatę. Owszem, pewnie powinna ją moderować, pewnie powinna ją ułatwiać oddając do dyspozycji przestrzeń, czas antenowy, kawałek szpalty. I kwestia druga, dotycząca faktów: jeśli włączymy telewizor albo radio na dowolnej stacji, w większości wypadków obejrzeć lub posłuchać można dyskusji prowadzonej głównie przez … dziennikarzy. W dyskusji o tym, czy premier słusznie zrobił dymisjonując wicepremier, w dyskusji o tym, dlaczego polska drużyna nie wyszła z grupy, w dyskusji o tym, czy minister edukacji słusznie wezwał policję, żeby rozgonić protestującą młodzież, uczestniczą przede wszystkim dziennikarze. To oni komentują bieżące wydarzenia. Jeśli piszą dla gazety, to pojawią się niechybnie w telewizji. Jeśli pracują w telewizji, skomentują coś na pewno dla radia. I tak w kółko. Tym sposobem dyskurs się toczy, młyny medialne mielą w kółko to samo. Widz, słuchacz czy czytelnik gdziekolwiek się odwróci, te same twarze, głosy, opinie. A chciałoby się inaczej. Rzetelnie, mądrze. Żeby dziennikarz był tam, gdzie dzieje się coś ważnego. Dotarł do tych, którzy rzeczywiście znają się na omawianej kwestii. Oddał głos tym, którzy oprócz tego, że wyrażą swoją opinię, pokażą ją także w jakimś kontekście (prawnym, obyczajowym, historycznym). Czy to możliwe? Ależ tak, są przecież i tacy dziennikarze. Chociaż w mniejszości, to jednak zdarza się, że do swojej pracy podchodzą naprawdę rzetelnie. Słabiej ich widać i słychać, ale jeśli już się zdarzy, to przyjemność z tego jest całkiem spora. Nie manipulują informacją, nie poświęcają swojego (ale przede wszystkim odbiorców) czasu na sprawy mało ważne, zapewniają, że problem pokazany jest z kilku stron i przy okazji podają garść faktów. Jeśli ktoś dostał order Orła Białego, to nie tylko powiedzą kto, ale i przypomną za co się go otrzymuje. Jeśli weszła w życie jakaś dyrektywa unijna, to nie tylko delikatnie wtrącą, co to jest dyrektywa, ale i wspomną o jej skutkach dla zwykłego zjadacza chleba. Jeśli rozpędzono nielegalną demonstrację to napiszą o tym, co zrobić, żeby następna była legalna i gdzie zwrócić się o pomoc. Tak, takich dziennikarzy u nas wciąż niedostatek. I nie mówimy przecież o tabloidach – to osobna kategoria, kto chce niech czyta, wie chyba co robi. Mówimy o pretendujących do miana poważnych programach publicystycznych! A od nich oczekiwać chciałoby się większej rozmaitości zapraszanych gości, no cóż, po prostu wyższego poziomu. Zostawmy także w spokoju media komercyjne – rządzą się swoimi prawami – choć tu prawdopodobnie najbardziej oferta i jakość zależna jest od naszych, widzów, preferencji. Ale media publiczne? Przecież są – przynajmniej po części – nasze! Czy naprawdę oczekiwanie, żeby nasz czas i nasze pieniądze poświęcały na rzeczy ważne to za dużo? Gdzie ich rola edukacyjna? Bo że mają do spełnienia poważną rolę polityczną, to już wszyscy wiemy. Gdzie ich misja? I jaka ona jest? Powstała trzy lata temu Pozarządowa Grupa Inicjatywna ds. Współpracy z TVP NM nr 1/2006_______________________________17 prowadziła rozmowy z zarządem telewizji przez dwa lata. O tym, że warto pokazywać działalność obywateli, że aktywność obywatelska, której niedostatek wciąż odczuwamy, może być interesująca. Nic z tego nie wynikło. O tym, że programy publicystyczne mogłyby zyskać na atrakcyjności, gdyby zapraszać do nich ludzi – oprócz wysokiej klasy dziennikarzy lub uznanych ekspertów – którzy na co dzień z danym problemem mają do czynienia. Nic z tego nie wynikło. Zarząd kierowany przez prezesa Kwiatkowskiego w tej kwestii nie różnił się niczym od zarządu prezesa Dworaka. Jedni i drudzy rozumieli, że to ważne, jedni i drudzy bardzo chcieli, ale jedni i drudzy napotykali nieustająco liczne przeszkody. A chodziło o rzecz stosunkowo prostą; na początek o przyjęcie krótkiej, jednostronicowej deklaracji współpracy. Deklaracji, która mówiłaby o tym, że: „Telewizja Polska SA, rozumiejąc wspólny interes działania na rzecz dobra publicznego i swoją rolę w zakresie popularyzacji idei aktywności społecznej, deklaruje: • informowanie o działaniach organizacji na rzecz różnych grup społecznych, • uwzględnianie w strategii programowej prezentowania różnych form aktywności obywatelskiej, • wypracowanie stałych mechanizmów uwzględniania inicjatyw obywatelskich, szczególnie w programach informacyjnych i publicystycznych, • zapewnienie pionom organizacyjnym, redakcjom i dziennikarzom TVP dostępu do informacji o działaniach organizacji, • uzupełnienie oferty szkoleniowej dla dziennikarzy o tematykę związaną z sektorem pozarządowym, • promocję wolontariatu, filantropii oraz dobrych przykładów współdziałania organizacji pozarządowych z sektorem prywatnym i z administracją publiczną, • konsultowanie z Radą Pożytku Publicznego programu współpracy TVP z organizacjami pozarządowymi”. Proste? Tak by się wydawało, wziąwszy pod uwagę zapis art. 24 ust. 2 pkt. 4 ustawy o radiofonii i telewizji, który mówi: „Programy publicznej radiofonii i telewizji powinny umożliwiać obywatelom i ich organizacjom uczestniczenie w życiu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk oraz wykonywanie prawa do krytyki i kontroli społecznej”. Ale proste nie było. Po dwóch latach grupa inicjatywna straciła cierpliwość. Wygrała niemoc i przeszkody biurokratyczne. No i dziennikarze goniący za sensacją. Dla tych, którzy chcieliby więcej, lepiej i mądrzej, miejsca tam ciągle za mało. Czy zmieni to nowy zarząd i nowy prezes? Czy będzie obchodzić ich to, że publiczne media są warunkiem koniecznym sprawnego funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego? Że powinny tworzyć płaszczyznę wymiany idei, poszukiwania prawdy i promocji działań, których celem jest dobro wspólne? W kim lub czym więc nadzieja? Jeśli w poważnych, ogólnopolskich mediach – gazetach i telewizjach – na prowadzenie wysuwają się dziennikarze wszechwiedzący, którym niepotrzebne są inne autorytety? Jeśli najłatwiej zrobić „newsa” ze średnio dowcipnego komentarza jakiegoś posła lub posłanki? Jeśli najszybciej da się zrobić program zapraszając kolegów z innych stacji? Na co można w takiej sytuacji liczyć? Na tych kilku naprawdę dobrych dziennikarzy, którzy – miejmy nadzieję - nie poddadzą się modzie i zostaną przy swoim rzetelnym warsztacie? To chyba zbyt mało. Otóż ja takiej nadziei nie mam. I nie tylko ja. Także wiele innych osób, które coraz częściej deklarują: nie oglądam telewizji, nie kupuję gazet – nie chcę dać się ogłupić. W poczuciu braku wpływu na to, co jest mi oferowane, w poczuciu niemocy zawrócenia biegu rzeki głupich informacji, robię to, co jeszcze zrobić mogę: naciskam przycisk na pilocie. Czy to przejściowa moda? Nie wiem, nikt nie wie. Na razie jednak nic nie tracę. Zarówno złe, jak i dobre wiadomości i tak do mnie przyjdą. Ale jeśli jednak będzie nas więcej? Jeśli oglądalność średnio mądrych programów zacznie spadać na łeb, na szyję? Jeśli w kioskach zostaną sterty niesprzedanych gazet? To kto wie, kto wie? Kto wtedy okaże się czwartą władzą? NM nr 1/2006_______________________________18 Piotr Frączak Prawo modne Okres jest gorący. Przygotowane zmiany ustawy o działalności pożytku publicznego, zasady rozdzielania funduszy w programach operacyjnych na lata 2007-2013 budzą wiele emocji. A ja chciałbym jakiś nieduży kubełek zimnej wody wylać, nie po to, by skłonić kogokolwiek do zaniechania angażowania się w poprawianie prawa, ale po to, by ostudzić przekonanie, że taka lub inna zmiana prawa natychmiast poprawi sytuację tej czy innej organizacji. Ja w ogólę nie lubię prawa. Nie znaczy to, że jestem przeciw prawu. Podobnie jak fakt, że nie przepadam specjalnie za modą nie oznacza, że w ogóle nie należy się ubierać. Według mnie są to bowiem zjawiska o podobnym charakterze. Dobrze dopasowane ubranie jest czymś, czego nie zauważamy, a przecież – co każdy PR-owiec potwierdzi – odpowiedni image może nam pomóc zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym. Ubranie za ciasne pije i przeszkadza się skupić, zbyt duże często utrudnia ruchy, łatwo się w nim zaplątać. Tak jest i z prawem. Dobre prawo “pasuje” do naszych działań, umożliwia funkcjonowanie, a przy tym – nie ogranicza. Z kolei brak odpowiednich zapisów łatwo pokazuje, że król jest nagi, że bez określonych reguł często się gubimy. Z drugiej strony, za dużo unormowań prawnych przypomina odwieczne pytanie przed szafą pełną ubrań – co ja mam na siebie włożyć? A my – jakie mamy prawo? Na pierwszy rzut oka bardzo dobre, niektórzy twierdzą, że niektóre rozwiązania mogą być nawet wzorem dla innych. Ale to tak troszkę jak na pokazie mody. Ładny ciuch, przyciąga oko, budzi emocje, ale na co dzień nikt tego nie włoży. Patrzmy na ten nasz model (by nie rzec modelkę) prawny jako coś, co ma pomóc rozwiązać problemy. W istocie walka o prawa – jak mawiał Martin Luter King – to walka o możliwości (dodajmy, że King zgodnie z prawem łamał prawa niesprawiedliwe). Mniej ważne jest, czy prawo pozwoli nam być aktywnymi, ważne, czy będziemy aktywni. Nie wystarczy dać szansę, jeśli wielu nie bedzie umiało z niej skorzystać. Do stanowienia prawa, z punktu widzenia aktywnych obywateli, możemy podchodzic w trojaki sposób. Najprostszy to taki, że prawo swoje, a życie swoje. Ta dwoistość życia społecznego jest u nas silnie zakorzeniona, ale o ile była cnotą w czasach komunizmu (omijanie narzuconego siłą prawa może się podobać), teraz jest już tylko cwaniactwem lub dowodem na to, że nasi urzędnicy żyją w innym świecie (co analizując wymogi dotyczące sprawozdawczości niektórych unijnych projektów wydaje się niemal pewne). Według kolejnego podejścia – prawo może zmieniać rzeczywistość społeczną. Dla wielu ten sposób myślenia kojarzy się z osobą towarzysza Stalina, który zmianą prawa potrafił zawracać bieg rzek. Ale oczywiście nie o takich działaniach tu mówimy. Raczej o świadomym wspieraniu zmian społecznych. Jak ważny to obszar, przekonalismy się w 1918 roku, gdy jako państwo musieliśmy scalać porozbiorowe kwałki posiadające zupełnie inne unormowania prawne. Nie zaniedbujmy tej sfery, ale pamietajmy, że zmiany wprowadzane poprzez modyfikację prawa są bardzo powolne i liczenie na nie w NM nr 1/2006_______________________________19 bieżącej działalności może być zawodne. Pozostało nam trzecie podejście, według którego zmiany prawa to sposób dostosowywania się państwa (administracji) do rzeczywistości społecznej. W tej koncepcji prawo jest czymś zewnętrznym. Gdy na początku XX wieku w Liskowie ks. Brzezinski zapoczątkowywał system instytucji samopomocowych, robił to zgodnie z prawem (choć ukrywał rzeczywiste intencje bo nie byłyby dobrze widziane przez carskich urzędników), ale zgodnie z prawem, które zabraniało tworzyć spółdzielnie. Wówczas gospodarze złożyli się, a jeden z nich założył sklep. Nie wiem, czy równie wspaniałe efekty osiągnęliby mieszkańcy tej “Małej Ameryki”, gdyby od samego poczatku działali w ramach spółdzielni. Ale efekt współpracy biednych gospodarzy z jednej z najbardziej zapomnianych gmin polskich przekroczył najśmielsze oczekiwania. Dom Ludowy, spółdzielnia mleczarska, kilka szkół, sierociniec itp. I to wszystko zaczęło się nie tylko przy braku sprzyjającego prawa, ale po prostu przeciw temu, które wówczas obowiązywało. Taka też powinna być dzisiejsza rzeczywistość organizacji pozarządowych. Coś się udaje lub coś się nie udaje – nie dlatego, że nie ma odpowiedniego prawa, ale dlatego, że jest potrzeba i są ludzie, którzy potrafią na nią odpowiedzieć. Nie ma sensu kupować stroju na safari w sytuacji, gdy nie wiemy, czy będzie nas stać na wycieczkę do Afryki, no chyba, że nie chcemy wyjechać, a jedynie naszą chęcią się chwalić. USTAWODACZA INICJATYWA OBYWATELSKA NA RZECZ WPROWADZENIA JEDNOMANDATOWYCH OKRĘGÓW WYBORCZYCH W WYBORACH SAMORZĄDOWYCH. Chcemy wybierać naszych liderów lokalnych jak Anglicy, Amerykanie, Francuzi, Japończycy i wiele innych największych narodów Świata. Projekt naszej ustawy jest już w Sejmie! W najbliższych wyborach samorządowych na radnych chcemy: głosować na znanych nam ludzi; wybierać prawdziwych liderów a nie anonimowych ludzi z długich list; wiedzieć kto naprawdę nas reprezentuje, kto zadba o równe chodniki, przyjazne przedszkole i czystą wodę w kranie; by nasz okręg (osiedle, kilka ulic) reprezentowała tylko jedna osoba- NAJLEPSZY Z OKRĘGU- dzięki temu wiemy do kogo mieć pretensje, kogo rozliczyć z niespełnionych obietnic w następnych wyborach. Wiemy, że jednomandatowe okręgi nie rozwiążą wszystkich naszych problemów. Jesteśmy jednak przekonani, że są koniecznym elementem w budowaniu społeczeństwa obywatelskiego. 12 maja zarejestrowany został w Sejmie Obywatelski Komitet Inicjatywy Ustawodawczej. Od tej chwili mamy 3 miesiące na zebranie 100 000 podpisów. Wszystkie materiały i informacje można uzyskać w: Sekretariat Inicjatywy: ul. Szpitalna 5/5, 00-031 Warszawa, pok.14 tel.: 22 828 91 28 wew.126; 502 733 753, e-mail: [email protected] www.jednomandatowe.org Podpisz się za zmianami! Zostało mało czasu! NM nr 1/2006_______________________________20