NOWY MARSYLIUSZ

Transkrypt

NOWY MARSYLIUSZ
NOWY MARSYLIUSZ
czy
NOWA MASONERIA
pismo krytycznie myślących obywateli
numer 1
lipec 2006
“polityka stała się na wszystkich szczeblach (...) zbyt poważną rzeczą, by zostawić ją zawodowym politykom
(...). Obywatel dzisiejszego społeczeństwa, który godzi się na rolę przedmiotu polityki, który nie ma ambicji
zostania jej podmiotem, sam odpowiada za los, jaki mu zawodowi politycy zgotują: – pamiętajmy – każdy ma
taki rząd, na jaki zasłużył.”
Stefan Bratkowski “Nowy marsyliusz czyli społeczeństwo inteligentne”
“I pierwszym warunkiem tego odrodzenia powinno być pełne, całkowite uświadomienie sobie zarówno
całej głębi naszego upadku, jak i jego ostatecznych, autentycznie-realnych duchowych przyczyn, a nie tylko
owej iluzorycznej, fantastycznej sytuacji i kalejdoskopowo bezsensownego połączenia oderwanych
fragmentów tego upadku, które nas otaczają od momentu, gdy straciliśmy już grunt pod nogami.”
Semen Frank “De Profundis”
NM nr 1/2006_______________________________1
SPIS TREŚCI
OD REDAKCJI
Dwa różne wstępy
PEŁNYM GŁOSEM
Tomasz Märtz
• Czy da sie przekupić obywatela?
Ilona Iłowiecka-Tańska
•
Pieniądze a tożsamość społeczników
W POSZUKIWANIU ODPOWIEDZI
Piotr Frączak
• W poszukiwaniu paradygmatów
Maria Rogaczewska
• Integracja społeczna jako wartość
W TEATRZE
ŻYCIA SPOŁECZNEGO
Ryszard Skrzypiec
• Myśli stale aktualne. Czeski esej
współczesny
Piotr Frączak
• Teatr dobroczynności
DO GÓRY NOGAMI
Marzena Mendza-Drozd
• W poszukiwaniu czwartej władzy
Piotr Frączak
• Prawo modne
WYJAŚNIENIE
Z założenia jest to numer próbny, pytający... Takie próby bywają zazwyczaj albo
zbiorowym dziełem istniejącego już środowiska (jak to było w przypadku “Iz
głubiny”, do którego cytatem Franka się odnosimy), albo też głosem jakiegoś
inicjatora, który wierzy w siłę argumentacji (czyż dzieło Bratkowskiego nie należy do
tej właśnie kategorii?). W przypadku “Nowego Marsyliusza” (lub, być może, “Nowej
Masonerii”) mamy do czynienia z próbą połaczenia jednego z drugim. Mimo iż
widoczny jest nadmiar tekstów, które wyszły spod jednego pióra, udało się namówić
do współpracy także innych, uznanych już autorów. Mieli oni możliwość
wypowiedzenia się o całości i wzięcia udziału w ostatecznej redakcji numeru. Mamy
nadzieję, że da to początek czemuś trochę bardziej demokratycznemu, w czym
wezmą udział również czytelnicy, którzy już na wstępie mogą się opowiedzieć za
różnymi formułami przyszłego pisma.
REDAKCJA
NM nr 1/2006_______________________________2
Od redakcji
Dwa różne wstępy
Nie chcąc z góry przesądzać o charakterze pisma, rozpoczynamy je dwoma
różnymi wstępami. Od Was zależy, który będzie charakteryzował to pismo w
przyszłości. Numer drugi otrzymają jedynie Ci, którzy jasno się opowiedzą –
za jednym z tytułów, za ideą wyrażoną w jednym ze wstępów (a przy tym
wskażą, które artykuły ich zainteresowały). Bowiem są dwa różne podejścia
(i jedno wyklucza drugie) do podstawowego dla nas pytanie “Czy potrzebne
jest nowe pismo?”
ALBO
Pismo, które umożliwi “krytycznie myślącym
obywatelom” debatę na satysfakcjonującym
ich poziomie. Pismo, w którym będą mogli
podjąć tematy albo w mediach się
niepojawiające, albo opisywane w sposób
niedotykający istoty rzeczy. Pismo, w którym
nastąpi rzeczywista wymiana poglądów,
określenie
stanowisk,
zderzenie
światopoglądów. Czy potrzebne jest takie
pismo? Według nas takie pismo jest nam
potrzebne jak powietrze, jak lekarstwo, które
pozwoli nie zwariować, jak przepowiednia, że
kiedyś koszmar się skończy.
Oczywiście zmiana nie zdarzy się jutro, nawet
nie po najbliższych wyborach. Gdyby była
taka nadzieja, trzeba by robić zupełnie inne
pismo. Liczymy jednak, że aby zmiana na
lepsze nastapiła, musimy się porozumieć. Nie
chodzi o to, aby każdy miał swoje zdanie, ale
byśmy mieli w niektórych kwestiach zdanie
wspólne, byśmy potrafili czasem mówić
jednym głosem, a co za tym idzie, w pewnym
momencie mogli działać wspólnie.
Podstawowe pytanie powinno zatem brzmieć
nie “czy jest potrzebne?”, ale “czy takie pismo
jest możliwe?”. Czy możliwe jest pismo
rzetelne, ale nie bezbarwne, pismo, które
stanie się miejscem dyskusji pomiędzy
autorem i czytelnikiem, co więcej, stanie się
miejscem, gdzie podział na autorów i
czytelników ulegnie zatarciu, gdzie nie będzie
tych, którzy tylko piszą, i tych, którzy tylko
czytają?
ALBO
Pismo, które pozwoli w tym szalejącym świecie
ustawić pewne drogowskazy, określić kamienie
milowe. Pismo, które stworzy solidne podstawy
porozumienia – odwołując się do wspólnych
lektur, odwołując się (najpierw ją określając) do
wspólnej tradycji. Czy potrzebne jest takie
pismo? Według nas ogromnie. Gdy wszyscy
mówią, a dla każdego słowa znaczą co innego,
gdy każdy, niezależnie od tego, czy ma jakieś
wykształcenie lub doświadczenie, czuje się
uprawniony do wygłaszania sądów na każdy
temat – tylko oparcie się na wspólnej podstawie
umożliwi rzeczywistą debatę.
To, co myślisz, jest mało interesujące, dużo
bardziej istotne wydaje się, dlaczego tak
myślisz. Co stoi za twoimi intelektualnymi
wyborami. Ideologia czy wartości? Zgoda na
poglądy innych czy, wręcz przeciwnie, bunt
wobec ich tez? Wyzwanie czy wycofanie?
To, co czytasz, to, z kim rozmawiasz, określa
Cię bardziej, niż myślisz. Chcesz mieć z kimś
wspólne zdanie, znajdź wspólne lektury,
odwołaj się do wspólnego doświdczenia.
Pluralizm punktów widzenia i intelektualnych
punktów odniesienia prowadzi do odejścia od
prawdy, do relatywizmu, apatii, braku
zainteresowania. A przeciez to nie relatywizm
jest cnotą, a tolerancja, nie apatia, a
kontemplacja, nie brak zainteresowania, ale
wybaczenie.
Czy potrafimy znaleźć ten wspólny mianownik,
który stanie się opoką, na której zbudujemy
porozumienie? Czy wystarczy nam motywacji,
aby zamiast prostej intelektualnej ekwilibrystyki
oprzeć się na wspólnie wykonanej pracy?
Na to podstawowe pytanie musimy znaleźć wspólną odpowiedź. REDAKCJA
NM nr 1/2006_______________________________3
Pełnym Głosem
Czy da się przekupić obywatela?
Jeżeli mówimy o czymś, że jest obywatelskie, mamy najczęściej poczucie, że mówimy o
działaniach, które wynikają z poczucia obywatelskiego obowiązku. Gdyby ktoś chciał płacić
wyborcom za udział w wyborach albo nagradzał każde przeprowadzenie staruszki przez
jezdnię, albo wyznaczał konkretną nagrodę za pomoc osobie napadniętej na ulicy, nie
czulibyśmy sie komfortowo. Obywatelskość zakłada bowiem działanie w imię pewnej
“cnoty”, a nie w imię korzyści własnej. Czasy się jednak zmieniają. Coraz więcej działań
obywatelskich musi opierac się na systematycznej, pełnoetatowej pracy. Organizacja
ekologiczna, która chce monitorować inwestycje w mieście, a nie ma pracowników, którzy
będą mogli systematycznie badać przetargi, analizować i sprawdzac zgodność z prawem
kolejnych uchwał – nie będzie skuteczna. Ale z drugiej strony – jak łatwo zdobywając
pieniądze na ten cel wpaść w pułapkę: albo zacząć działać nieetycznie i na pograniczu
prawa (jak mieliśmy do czynienia z eko-haraczami), albo po prostu zamiast realizować
misję, skupiać się na pisaniu wniosków i ich rozliczaniu.
Nie jest więc czymś niezasadnym zastanowienie się nad tym, na ile pracownik organizacji
pozarządowej jest działaczem społecznym. Na ile społecznicy w ogóle powinni być opłacani
za swoją działalność społeczną? I co najważniejsze, na ile “zarabianie” przy okazji
działalności społecznej przekłada się w istocie na konflikt interesów, który uniemożliwia
stwierdzenie, czy dobry działacz jest dobrym społecznikiem i odwrotnie.
Oczywiście pytanie jest szersze. Na ile poseł lub radny powinien oczekiwać za swoją
pracę apanaży. Czy reprezentacja jest zaszczytem, który wymaga poświęceń, czy jest służbą
za którą się bierze pieniądze? Czy urzędnicy powinni być wynagradzani niezależnie od
efektów swojej pracy? Czasem przecież wydaje się, że gdyby nie pracowali,
zaoszczędzilibyśmy nie tylko na ich pensjach, ale również na braku efektów ich błędnych
decyzji. Czy więc urzędnicy pracują źle (oczywiście nie wszyscy, ale wydaje się, że jest ich
większość) dlatego, że zarabiają mało (to prawda, że pensje są nikłe, ale przecież nawet przy
tak dużej rotacji specjalnych wakatów na stanowiskach urzędniczych nie ma), czy dlatego,
że zarabiają zbyt dużo w stosunku do pracy, jaką wykonują?
Wracając zatem do tytułowego pytania, czy da się przekupić obywatela? Obywatela
przekupić się nie da, jest jednak wiele metod, które poprzez mniej lub bardziej finansowej
natury sztuczki (np. promocję konsumpcyjnego stylu życia) mogą spowodować, że obywatel
zmienia się w podwładnego. Obywatele są więc nieprzekupni, szkoda, że jest ich coraz
mniej.
NM nr 1/2006_______________________________4
Ilona Iłowiecka-Tańska
Pieniądze a tożsamość
społeczników
(fragment tekstu przygotowanego do Raportu otwarcia w ramach
programu “W poszukiwaniu polskiego modelu ekonomii społecznej”)
Tradycja szlachetnego ubóstwa
Czy można być dobrym społecznikiem pobierając
za swą działalność dobrą pensję? Czy inicjatywy,
którym towarzyszą pieniądze, tracą swój społeczny
charakter? A mówiąc jeszcze inaczej – czy obecność
pieniędzy w działalności społecznej stawia pod
znakiem zapytania jej wartość ideową? Stawiam te
pytania, by zakreślić pole dyskusji (bez pretensji do
udzielenia odpowiedzi), są bowiem użyteczne z
innych zupełnie względów. Pozwalają przywołać
obraz działalności społecznej, jaki powstał w
wyobraźni zbiorowej Polaków do drugiej połowy
XX wieku, i skonfrontować go ze stylem działania,
jakie wprowadziły w latach 90. organizacje
pozarządowe.
Otóż bez względu na to, jak wielu byłoby rzeczywistych bohaterów obywatelskiej samoorganizacji i
społecznego działania, aż do końca wieku lat 80.
XX wieku ikoną są bohaterowie książek Stefana
Żeromskiego. Kiedy zatem mówi się o
społecznikach, przywołuje się postaci doktora
Judyma i Siłaczki. Zdominowali oni zbiorową
wyobraźnię, budując w niej specyficzny wzór
społecznego
zaangażowania.
Jego
cechami
konstytutywnymi
jest
trojakiego
rodzaju
wyrzeczenie: osobistego szczęścia, osobistego
sukcesu i powodzenia materialnego. Ów model, w
którym szczęście rodzinne jest znakiem zaprzedania
ideałów, dążenie do indywidualnych osiągnięć —
oznaką zdrady, a powodzenie finansowe — zdradą
potwierdzoną, ma, o czym należy pamiętać, swoje
korzenie w etosie inteligenckim ukształtowanym
pod koniec XIX wieku. Jak pisze w 1928 roku
Helena
Radlińska,
wybitna
postać
ruchu
społecznikowskiego w dwudziestoleciu międzywojennym, „cała nasza literatura ostatniego stulecia
łączyła »społecznikowanie« z męczeństwem.”1.
1
Jest to zarazem wzór działania, który każe osiągać
wielkie cele przy minimalnym udziale środków i bez
o owe środki pytania. O wartości podejmowanych
inicjatyw decyduje w tym wyobrażeniu właśnie
zdolność działania „pomimo” – wrogiej polityki,
bierności otoczenia i zwykłej biedy. Bohdan
Cywiński, autor obowiązkowej dla działaczy
społecznych lektury, czyli „Rodowodów niepokornych”, precyzyjnie oddaje ów styl, gdy pisze
w eseju: „Idzie jednak o to, że bez ludzi rodem z
Żeromskiego, bez ośmieszanych tylekroć Siłaczek,
Judymów i Gajowców ta cała Polska okaże się
przestrzenią nie do zniesienia, brudnym i chamskim
targowiskiem, z którego niedobitki ludzi uczciwych
i przyzwoitych będą musiały uciekać. Rzeczywista
wartość Polski będzie proporcjonalna do tego, ilu
się w niej okaże ludzi służby. Biznes cwaniacy będą
w niej tylko ciężarem”2.
Oswajanie pieniędzy
Ów zakorzeniony w etosie inteligenckim wzór
zaczął zmieniać się na początku lat 90. wraz z
postępami polskiej transformacji. Elementów
zmiany, jaka wówczas zaszła, było wiele; tu
poświęcimy uwagę jednemu tylko z nich, a
mianowicie
pojawieniu
się
pieniędzy
z
międzynarodowych
programów
pomocowych.
Badania pozwalające prześledzić wpływ tych
funduszy na kształt, trwałość i kierunek rozwoju
inicjatyw obywatelskich w Polsce umożliwiłyby być
może lepszą ocenę wartości kapitału społecznego,
jakim dysponowało polskie społeczeństwo w
początkowej fazie transformacji. Nas interesuje
teraz jednak nie kwestia wysokości i sposobu
2
Warszawa 1928, s. 5.
B. Cywiński, Inteligencji nekrologi przedwczesne,
“Rzeczpospolita” z 22-24 kwietnia 2000 r., nr 16
(382).
H. Radlińska, Istota i zakres służby społecznej,
NM nr 1/2006_______________________________5
wykorzystania środków kierowanych do organizacji
pozarządowych, ale konsekwencje interwencji, jaką
była owa pomoc dla stylu myślenia o działalności
społecznej. Pojawienie się bowiem pieniędzy – po
raz pierwszy w historii polskiego działania
społecznego dostępnych dla tak szerokiej liczby
fundacji i stowarzyszeń – postrzegam bowiem
przede wszystkim jako zjawisko, które wiązało się z
koniecznością redefinicji roli działaczy i relacji,
jakie budowały powstające organizacje. „Ja nie
mówię, że mają za to wszystko dostać pieniądze,
tylko mówię, że [organizacje pozarządowe – przyp.
I.T] uczestniczą w wielkim procesie, w wielkiej
zmianie społecznej, w wielkim ruchu społecznym.
One muszą mieć pewne zasoby materialne. Nie da
się poważnie działać na samych ideach, chyba że to
jest
wyłącznie
działalność
o
charakterze
dodatkowym, albo jakimś takim edukacyjnym”3,
wyjaśnia
zapytany
o
wpływ
programów
pomocowych Paweł Łukasiak, prezes Akademii
Rozwoju Filantropii w Polsce.
Podstawą owej „wielkiej społecznej zmiany” miał
być ruch samoorganizujących się obywateli, czyli
ruch pozarządowy. Pieniądze stawały się zaś
środkiem umożliwiającym jego bardziej skuteczną
obecność w sferze publicznej. Zmiana – pozytywna
przecież w swej istocie – nie była jednak prosta, bo
zmuszała społeczników do zmierzenia się z trzema
podstawowymi pytaniami. Pierwsze dotyczyło
bezinteresowności działań w sytuacji, gdy
zaangażowanie obywatelskie przestało bazować
wyłącznie na indywidualnym poświęceniu. Drugie
pytanie związane było z koniecznością weryfikacji
własnych działań nie tylko w wymiarze ideowym,
ale także praktycznym i wymiernym. Trzecie
wreszcie wiązało się z kwestią rynku inicjatyw
obywatelskich i pytaniem o relacje między
działaczami a odbiorcami prowadzonych przez nich
inicjatyw.
Społeczne a darmowe
Bezinteresowność, rozumiana jako podporządkowanie interesów partykularnych interesom
ogółu, etyka służby i wyrzeczenia, solidarność ze
słabszymi funkcjonowały
jako
podstawowa
konotacja słowa „społecznik”. Tradycja działania
opozycyjnego lub podziemnego, które było także
podstawowym
doświadczeniem
inicjacyjnym
ideologów formacji pozarządowej, sprawiała, że
dominującym elementem ich etosu było przekonanie
3
Paweł Łukasiak, wywiad przeprowadzony przez
autorkę, niepublikowany.
o wartości bezinteresownego zaangażowania w
sprawy publiczne. To ono właśnie miało odróżniać
działaczy od opłacanych urzędników organizacji
masowych PRL i funkcjonariuszy aparatu
państwowego, i to ono łączyło budowniczych
formacji z ich poprzednikami – społecznikami
ukształtowanymi
przez
XIX-wieczny
etos
inteligencki.
Zastanawiając się nad kwestią wpływu pojawienia
się
środków
finansowych
–
początkowo
zagranicznych, później także polskich – należy mieć
na uwadze przesunięcie semantyczne w słowach
„społeczny” i „społecznik”. „Społecznik” według
Słownika Języka Polskiego to „człowiek zajmujący
się sprawami społecznymi, bezinteresownie
pracujący
dla
dobra
społecznego”4.
„Bezinteresowny”
znaczy
„działający
ze
szlachetnych pobudek, bez szukania własnej
korzyści”5. Zmiana, jaka zaszła w powszechnym
rozumieniu słowa „społecznik”, związana była z
postawieniem
znaku
równości
między
„bezinteresownym”
a
„nieopłaconym”
czy
„darmowym”. Ów „brak własnej korzyści” znaczył
w praktyce tyle, że działalność społeczna nie mogła
być, w powszechnym rozumieniu, działalnością
uprawianą zawodowo. Kiedy więc Anna Rozicka,
dyrektor programowa Fundacji im. Stefana
Batorego, mówi o inicjatywach społecznych okresu
PRL i wspomina hasło „cały zakład do sadzenia
drzewek”, odwołuje się do takiego właśnie
zbiorowego wyobrażenia pracy ogólnie użytecznej,
która była wykonywana nieodpłatnie i miała
charakter amatorski, pozazawodowy.
Warto zaznaczyć, że właśnie między 1947 a 1989
rokiem uległ pęknięciu ten wzór społecznego
zaangażowania, który powstał w dwudziestoleciu
międzywojennym w środowisku Studium Pracy
Społecznej i Oświatowej. Model, który pozwalając
zachować wartości etosu inteligenckiego, owo
„przetwarzanie środowiska siłami człowieka – w
imię ideału”, łączył koncepcję społecznika z wizją
nowoczesnych pracowników socjalnych, a zatem
profesjonalisty. Przymiotnik „społeczny” określał,
według Radlińskiej, zarówno cel podejmowanej
pracy (dla społeczności), jak i sposoby jej realizacji
(siły społeczne). Praca społeczna jest dla
Radlińskiej drugą – obok pracy kulturalno4 Słownik języka polskiego, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, red. Mieczysław
Szymczak, Warszawa 1989.
5
Słownik języka polskiego, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, red.
Mieczysław Szymczak, Warszawa 1989.
NM nr 1/2006_______________________________6
oświatowej – zasadniczą drogą przeobrażania
rzeczywistości. Jej podstawowe zadanie łączy się z
kompensacją, czyli „wyrównywaniem braków
hamujących rozwój jednostki.”6 Dla twórczyni
Studium, przywoływanej już przez nas Heleny
Radlińskiej, dylemat między „ideowym” a
„opłaconym” nie istniał, bo w tworzonym przez nią
programie budowy instytucji społecznych wyborem
ideowym było samo działanie.
się niczym, pogarda dla mieszczaństwa, dla
kołtunerii, dla tego, co się nazywało wtedy
filisterstwem, dla ludzi interesu, dla fabrykantów,
kupców... Brak pieniędzy był tu legitymacją
porządności, zaradność życiowa – raczej
dyskwalifikacją, a w każdym razie świadectwem
obcości, należenia do innego świata. (...) Nikt tego
oczywiście tak nie formułował, ale taka była
atmosfera, taka była milcząca umowa”7.
W rzeczywistości PRL-u ci, którzy działali poza
strukturami monopolu organizacji masowych,
pozostawali poza systemem ich pensji i list płac.
Praca społeczna była więc zadaniem dodatkowym,
wykonywanym poza zakresem codziennych
obowiązków
zawodowych,
a
zatem
–
wolontarystycznie, bezpłatnie.
Społecznikowski sukces
Ingerencja, jaką było pojawienie się dotacji z
zachodnich
programów
pomocowych
i
przyznawanych w ich ramach wynagrodzeń,
dotykała więc systemu wartości i postaw, który –
paradoksalnie – stanowił wspólne dziedzictwo
zarówno działaczy polskiej opozycji i podziemia,
jak i niezaangażowanych politycznie organizatorów
turystyki, sportu i akcji charytatywnych. Pojawienie
się pieniędzy za działanie społeczne sprawiało
bowiem, że zanikało podstawowe kryterium
odróżniające społeczników – ludzi idei i misji,
których działanie było pochodną wiary w
międzyludzką solidarność – od etatowych
pracowników instytucji uprawiających działalność
na rzecz społeczeństwa w granicach wyznaczonego
pensum godzin i zakresu obowiązków. Pieniądze nie
pozbawiały zatem wartości samego działania, które
często ulegało rozszerzeniu i wzbogaceniu.
Wykorzystanie ich do stworzenia miejsc pracy w
trzecim sektorze kazało jednak stawiać znak
równości między pracą w organizacji pozarządowej
a zatrudnieniem w innych sektorach sfery
publicznej. Społecznicy tracili bowiem ów
przywilej, czy ciężar, pracy niewynagradzanej
materialnie; stawali się opłacanymi pracownikami
instytucji.
Rezultatem powyższych zmian była dezaktualizacja
tej części etosu, która kazała mierzyć wartość
moralną ludzi poziomem ich obojętności wobec
spraw materialnych. Działacze pozarządowi
odchodzili od tego stylu życia, jaki naszkicowała
Helena Boguszewska tworząc portret swego ojca i
Wacława Nałkowskiego: „Cechy wspólne obu:
jakaś ponura polityka ubóstwa, filozofia obywania
6
W. Theiss, H. Radlińska, Warszawa 1984, str. 101.
W latach 90. wieku XX ubóstwo osobiste
działaczy zaczęło znaczyć co innego niż w wieku
XIX. Przestało być znakiem kodu społecznego,
który kazał odczytywać je jako wybór o charakterze
etycznym. Zaczęło być postrzegane jako rezultat
podjęcia wyborów nietrafionych, które nie zostały
usankcjonowane przez świat zewnętrzny. „Nie mieć
pieniędzy” znaczyło bowiem tyle, co „nie
otrzymywać dotacji”, a zatem „nie pisać” lub „nie
potrafić pisać skutecznie” projektów, czyli nie
umieć skonstruować atrakcyjnej i skutecznej
propozycji działania. W przeprowadzonych przeze
mnie badaniach ankiet zgłoszeniowych młodych
kandydatów do Szkoły Liderów Społecznych i
Politycznych z lat 1995-2000 powodzenie
materialne traktowane jest już jako rezultat
zaangażowania w sprawy ważne i aktualne.
Zupełnie zaś nieobecny jest w wypowiedziach
młodych działaczy wzór społecznika, który staje w
obliczu alternatywy „dobro wspólne” lub „dobro
własne”.
Tak zatem jak pojawienie się programów
pomocowych i towarzyszących im pieniędzy
zmieniało
styl
myślenia
o
organizacjach
społecznych,
tak
ich
liderzy
uznawali
zaangażowanie w działalność społeczną za
przestrzeń umożliwiającą ten sam styl konsumpcji,
który dostępny był także reprezentantom innych
instytucji publicznych. Pieniądze, fakt ich zarabiania
i starań o ich zdobycie przestały już dzielić
społeczeństwo na tych, którzy, przywołując
dylematy przedstawione w „Etyce protestanckiej”
przez Maxa Webera, „dobrze jedzą” i tych, którzy
mogą „dobrze spać”.(....)
7 A. Mencwel, Etos lewicy, Warszawa 1990, s..116.
NM nr 1/2006_______________________________7
Odpowiedzi na pytania, których nikt nie zadaje
W poszukiwaniu paradygmatów
Społeczeństwo obywatelskie wyróżniały zawsze dwa podstawowe wyznaczniki bycia
obywatelem. Z jednej strony były to wolności (prawa człowieka, prawa obywatela, prawa
mniejszości, a ostatnio także tzw. prawa człowieka trzeciej generacji8), z drugiej zaś
obowiązki (czyli odpowiedzialność za siebie, wspólnotę, innych ludzi). Wizje społeczeństwa
obywatelskiego w rozważaniach teoretycznych często różnią się właśnie w tej kwestii – na
ile bycie obywatelem jest przywilejem (wizja liberalna), a na ile obowiązkiem (wizja
republikańska). Niewątpliwie jednak istotą społeczeństwa obywatelskiego jest połączenie
obu tych elementów. Bowiem obowiązki bez praw prowadzą do totalitaryzmu, czyli
absolutnej władzy państwa, prawa bez obowiązków prowadzą do chaosu i dezintegracji
społeczeństwa.
Przekonanie o tym, jakie prawa i jakie obowiązki ma obywatel, wynika z podstawowej idei
społeczeństwa obywatelskiego, jaką jest odwołanie się do wartości jako rzeczy podstawowej
dla aktywności obywatelskiej. Społeczeństwo obywatelskie, a w węższym znaczeniu trzeci
sektor, tym różni się od państwa i rynku, że siłą napędową nie jest ani stanowione prawo,
ani zysk, jak na rynku, ale właśnie wartości. Oczywiście w społeczeństwie obywatelskiem
nie wszyscy rozumieją te wartości jednakowo, czasem inaczej układają hierarchię
aksjologicznych opcji, czasem nawet kłócąc się o priorytety. Jednak bez wartości
społeczeństwo obywatelskie jest martwe. Wynika stąd, że choć społeczeństwo obywatelskie
jest pluralistyczne (to jego ogromna zaleta), istnieją pewne normy, które umożliwiają
zgodzenie się co do podstawowych wartości, a można działać skutecznie w jego ramach i na
jego rzecz jedynie w sytuacji zgody na podstawowe wartości, ale także w oparciu o ich
operacjonalizację, czyli przełożenie podstawowych, konsensualnych wartości na wizję
funkcjonowania społeczeństwa.
We współczesnym świecie integracja społeczna i rozwój zrównoważony to dwa
wyróżnione obszary, w których dokonuje się operacjonalizacja wartości (powszechna ich
akceptacja dokonała się nie bez ogromnego wpływu organizacji pozarządowych). Jednak
zbyt często dyrektywy, które wynikają z programów na rzecz integracji i zrównoważonego
rozwoju, zastępują wartości. Bardziej patrzy się na to, czy działania zgodne są z
dokumentami, niż szuka inspiracji dla (innowacyjnych) działań w wartościach. Tymczasem
w miarę jak rośnie liczba zadań dla grup i społeczeństw związanych z zapobieganiem
nierównościom i wykluczeniu, ochroną środowiska kulturowego i naturalnego, kurczą
się, o ile nie są społecznie odtwarzane, zasoby moralne i motywacyjne umożliwiające
spełnianie tych zadań. Dlatego właśnie pracując nad wizją rozwoju społeczeństwa
obywatelskiego trzeba powrócić do tych zasobów, czyli wartości,oraz towarzyszących im
motywacji, i odnieść konkretne działania i strategie do kryteriów aksjologicznych, nie zaś
wyłącznie pragmatycznych. (PF)
8
Zalicza się do nich np. prawo do pokoju, prawo do rozwoju, prawo do bezpiecznego środowiska, prawo do
korzystania ze wspólnego dziedzictwa ludzkości.
NM nr 1/2006_______________________________8
Maria Rogaczewska
Integracja społeczna jako wartość
Idea
integracji
społecznej
dotyczy
wyrównywania szans między ludźmi.
Przypadkowa okoliczność, że ktoś urodził się
w tym czy innym kraju, na wsi lub w mieście,
jest dziewczynką czy chłopcem, zdrowym czy
niepełnosprawnym – może w znaczący sposób
ograniczyć jego lub jej równy start.
Jednocześnie – jeżeli ktoś żyje w regionie
biedniejszym, został poszkodowany przez
jakieś losowe wydarzenie (np. chorobę,
wypadek, kataklizm), albo nawet przez własną
niefrasobliwość (np. uzależnienie, kara
więzienia) znów natrafia na ograniczenia,
które uniemożliwiają mu funkcjonowanie na
równych prawach z innymi. Integracja
społeczna dotyczy działań na rzecz równego
startu i równego statusu, wspierania jednostek
w sytuacjach kryzysowych, przeciwdziałania
marginalizacji osób i całych grup społecznych.
Nic więc dziwnego, że jednym z głównych
celów
działania
społeczeństwa
obywatelskiego jest działanie na rzecz integracji
społecznej, będące w pierwszym rzędzie
praktyczną realizacją zasad solidarności,
dialogu, pomocniczości i dobra wspólnego.
Zasada solidarności
Solidarność jest w pierwszym rzędzie
pewnym impulsem moralnym, rodzącym się
na
gruncie
bezpośrednich
relacji
międzyludzkich, który z czasem staje się
ugruntowanym poczuciem wspólnoty i
lojalności z innymi członkami społeczeństwa,
zwłaszcza słabszymi, niezdolnymi do
samodzielnej walki o swoje interesy. Zasada
ta mieści się niejako ponad sferą polityczną i
ekonomiczną, jej stosowanie nie prowadzi do
niwelowania konfliktów interesów ani nie
wyklucza
konkurencyjności.
Instytucjonalizacja zasady solidarności (przekład
moralnego impulsu na normy) oznacza, że
ustanowiona zostaje wzajemność odpowiedzialności i zobowiązań: zarówno
obywateli wobec siebie nawzajem i całego
społeczeństwa, jak i instytucji państwa wobec
obywateli. Aby zasada solidarności mogła stać
się podstawą strategii integracji społecznej, by
została w pełni wcielona w praktyki
społeczeństwa obywatelskiego, wzajemne
zobowiązania obywateli i grup społecznych,
obywateli i państwa muszą być przełożone na
konkrety. Bardzo trudne jest rozwiązywanie
problemów społecznych (przede wszystkim
bezrobocia)
bez
świadomego
samoograniczenia różnych grup i instytucji w imię
partnerstwa i współpracy, bez rezygnacji
pracowników i pracodawców z ochrony tylko
branżowych (grupowych) interesów, bez
zawierania długoterminowych “paktów na
rzecz zatrudnienia”, na szczeblu lokalnym i na
szczeblu państwa, czy też analogicznych
paktów na rzecz reintegracji społecznej,
zwalczania
wykluczenia
społecznego,
zapobiegania dziedziczeniu ubóstwa.
Zasada dobra wspólnego
Gdy jest mowa o normatywnych podstawach
społeczeństwa obywatelskiego, najczęściej,
obok zasady samosterowności, indywidualnej
aktywności, przywołuje się – jako priorytet
dla obywateli i ich grup – zasadę aktywności
na rzecz dobra wspólnego. Zasada ta działa “z
dołu do góry”: zobowiązuje jednostki i grupy
do działań na rzecz szerszej społeczności.
Rodzaje tej aktywności mogą być bardzo
bogate i zróżnicowane – w Polsce istnieje
szereg tradycji społecznikowskich i form
działania na rzecz integracji społecznej, które
różnią się zależnie od umiejscowienia (miastowieś), tradycji regionalnej, grupy społecznej,
wyznania etc. Każda z tych aktywności z
osobna realizuje pewien rodzaj dobra
NM nr 1/2006_______________________________9
wspólnego, stąd wniosek, iż dobro wspólne
nie posiada jednej formuły, jest zmienne w
czasie i przestrzeni.
Integracja społeczna, jako rodzaj działań na
rzecz dobra wspólnego, także posiada
charakter pluralistyczny. Jest zależna od
kontekstu i nie może być dekretowana przez
odgórne regulacje prawne, lecz raczej
elastycznie dopasowywana do potrzeb
różnych grup i lokalnych zasobów. Zadaniem
państwa jest stworzenie takich warunków
prawnych i impulsów ekonomicznych, dzięki
którym wszystkie społeczności, wspólnoty czy
zrzeszenia obywateli mogą swobodnie
realizować dobro wspólne w formie dla siebie
optymalnej
–
z
zastrzeżeniem,
że
podstawowym kryterium oceny danych
działań pod kątem realizacji dobra wspólnego
jest kryterium inkluzji społecznej i troski o
najbardziej potrzebujących (bezrobotnych,
imigrantów, niepełnosprawnych, zagrożonych
wykluczeniem).
Ważnym rodzajem dobra wspólnego i
zarazem kierunkiem działań społeczeństwa
obywatelskiego na rzecz integracji społecznej
jest wzmacnianie “źródeł więzi” społecznej i
odnawianie
zasobów
motywacyjnych
obywateli, bez których działanie ludzi na
rzecz innych jest tylko hasłem bez treści. W
istocie bez podtrzymywania źródeł więzi,
nawet w sytuacji, gdy zaspokojone są
wszystkie potrzeby materialne, jakość życia
jednostek, odizolowanych od siebie nawzajem
obniża się gwałtownie. Troska społeczeństwa
obywatelskiego o źródła więzi oznacza
świadome wspieranie wszystkich, znajdujących się
niejako w sferze przedobywatelskiej, ośrodków, gdzie ludzie uczą
sie zaufania do innych, współpracy, nabierają
nawyku wolontarystycznego działania. Takimi
ośrodkami są w pierwszym rzędzie rodziny,
przedszkola, szkoły, parafie: pierwsze agendy
socjalizacji obywatelskiej, często w tej roli
niedoceniane.
Zasada pomocniczości. Priorytetowe znaczenie w planowaniu strategii integracji
społecznej ma zasada pomocniczości.
Oznacza ona, że interwencja państwa nie
powinna zwiększać swego zasięgu (na
przykład poprzez mnożenie rozporządzeń,
rozbudowę struktur administracyjnych i
publicznych służb), lecz raczej zmierzać do
zanegowania samej siebie – czyli trwać
dopóty, dopóki jest to naprawdę konieczne, do
chwili uzyskania przez daną jednostkę lub
grupę samosterowności, powrotu do głównego
obiegu społecznego. Instytucje państwa nie
powinny przekraczać własnego zakresu
działania (to jest kontroli i uzupełniającej
pomocy) i odbierać przez to autonomii
mniejszym społecznościom, wspólnotom i
jednostkom. Zaprojektowane z góry działania
państwa, na przykład redystrybucja środków,
nie powinny w żadnym razie zastępować i
unieważniać różnych form samopomocy osób
zagrożonych
marginalizacją,
i
usług
świadczonych na ich rzecz przez lokalne
społeczności i organizacje obywatelskie.
Przeciwnie,
spontaniczne
inicjatywy
samopomocowe winny być przez państwo
priorytetowo wspierane. Państwo poprzez
swoje służby publiczne powinno facylitować
oddolny rozwój sieci grup i organizacji, by
pomóc im współpracować i działać bardziej
efektywnie. Inicjatywy oddolne, realizowane
nie w teorii, ale w konkretnych warunkach
społecznych,
niezależnie
od
stopnia
instytucjonalizacji, nie tylko mogą wyręczać
państwo w dostarczaniu pewnych dóbr, ale są
w
stanie
artykułować
i
realizować
innowacyjne dobra, których państwo nie
dostrzega.
Instytucjonalizacja
zasady
pomocniczości oznacza zatem praktycznie
realizowany
podział
kompetencji
i
odpowiedzialności
między
władzami
centralnymi
i
samorządowymi
oraz
strukturami
pośrednimi.
Ów
podział
kompetencji musi być oczywiście kwestią
elastyczną, powinien zmieniać się w
zależności od warunków ekonomicznych i
społecznych, w szczególności zaś od siły bądź
słabości struktur pośrednich. Brak bądź
słabość tych struktur (wspólnot, organizacji
NM nr 1/2006_______________________________10
obywatelskich, gmin, parafii etc.) sprawia, że
jednostki pozostają osamotnione i pozbawione
wsparcia między dwoma silnymi biegunami:
państwa i rynku, i zdane są jedynie bądź na
anonimową biurokrację, bądź na rządzące się
prawem zysku reguły rynkowe.
Zasada dialogu społecznego w kontekście
integracji społecznej oznacza wreszcie, że, dla
lepszego rozwiązywania problemów grup
zagrożonych marginalizacją konieczne jest
intensyfikowanie kontaktów i nawiązywanie
trwałych relacji między różnymi stronami
społecznymi, zaangażowanymi w dany
problem. Wszelkie decyzje związane z
polityką inkluzji społecznej nie mogą
ograniczać się do woli i wiedzy elit
politycznych (rządowych, samorządowych,
ale czasem także pozarządowych). Elity te
często bowiem nie dysponują ani należytą
wiedzą, ani w szczególności odpowiednią
motywacją na rzecz wzmacniania inkluzji, nie
potrafią w związku z tym reprezentować
interesów grup zagrożonych marginalizacją.
Dlatego
też
niezbędne
jest
ich
samoograniczenie, większe otwarcie na dialog
i partnerstwo z organizacjami i inicjatywami
społecznymi. Strategie integracji społecznej
nie powinny być tworzone ponad głowami
tych, których dotyczą, a potem tylko
przedstawiane do akceptacji. Powinny w
większym stopniu być dziełem tych
społeczności i grup, które są najbliżej osób
wymagających pomocy, najlepiej diagnozują
ich potrzeby.
W TEATRZE ŻYCIA SPOŁECZNEGO
Ryszard Skrzypiec
Myśli stale aktualne. Czeski esej współczesny
Publiczność „(...) może przyjść na spektakl albo nie przyjść. Widzom przysługuje
bowiem wolność obecności lub nieobecności, jeśli zaś wybiorą nieobecność – traci
na tym tylko teatr, nie oni.” V.Turner, Teatr w codzienności, codzienność w teatrze,
„Dialog” 1988, nr 9, s. 66.
Na powyższy cytat natknąłem się w książce
Joanny Śmigielskiej zatytułowanej Teatr
władzy lokalnej. Wbrew pozorom okazuje się
dosyć bliski temu, czemu poświęcone są
przynajmniej dwa z zamieszczonych w
zredagowanej przez Jacka Balucha publikacji
Hrabal,
Kundera,
Havel...
Antologia
9
czeskiego eseju teksty. Zarówno Siła
bezsilnych Vaclava Havla, jak i Równoległa
polis Vaclava Bendy (bo o nich tu mowa)
odnoszą się do – uniwersalnych – relacji
(„dobry”, „prawy”) obywatel – („złe”,
9
Hrabal, Kundera, Havel... Antologia czeskiego
eseju, opracował Jacek Baluch, Universitas,
Kraków 2001.
„dysfunkcyjne”) państwo. W tym kontekście
cytat inspiruje do refleksji, choć przede
wszystkim do wyrażenia niezgody, swoistego
votum separatum wobec takiej puenty. Straty
wynikające z powszechnie uprawianej
„wolności od uczestnictwa” w teatrze życia
publicznego nie obciążają wyłącznie instytucji
teatru. Choć może trzeba rzec inaczej.
Faktycznie jedynie nieliczni znajdują się w
idealnej izolacji od oddziaływania tego teatru,
a zatem na nic zdają się westchnienia „gdyby
tylko ich obciążały ...”.
Zupełnie naturalnym wydaje się pytanie „Czy
i jakie korzyści może przynieść lektura tekstów pisanych “dziesiąt” lat temu w
NM nr 1/2006_______________________________11
diametralnie
odmiennych
warunkach
społeczno-politycznych?” Czy takie powroty
nie są przejawem sentymentalizmu? Podobnie
jak pytanie o przydatność formułowanych na
ich kartach propozycji obywatelskich postaw
wobec opresywnego państwa autorytarnego
dla mieszkańców demokratycznego państwie
prawa będącego członkiem Unii Europejskiej? Czy to nie kwalifikuje się raczej
do działu ciekawostek historycznych? A
zatem być może fakt, iż zbiór esejów
odnalazłem w opolskiej księgarni z „tanią
książką”, oznacza, że rynek wyznaczył tego
typu literaturze odpowiednią dla niej niszę?
może okazać się katalizatorem kontrdziałania.
Jednak wcale nie musi. Możemy sobie
bowiem stawiać pytania zarówno o to: „Jak i
czemu przeciwdziałać?” czy „Co budować?”,
ale także o to: „Jak i gdzie się wycofać?” Możemy skorzystać z sugestii Wojciecha
Waglewskiego, żeby w „brzydkim świecie”
robić rzeczy piękne. Możemy także, bądź to
jako wyraz naszego desinteressement, bądź
ignorancji,
udać
się
na
emigrację
„wewnętrzną” lub zewnętrzną. Z tego
ostatniego
skorzystała
już
rzesza
mieszkańców „naszej tu i teraz” po 1 maja
2004 r.
Nie zamierzam dokonywać rozbioru
pomieszczonych w polecanym wyborze
tekstów. Ani tych autorstwa Vaclavów Bendy
i Havla, ani tych odnoszących się do
tożsamości „środowkoeuropejczyków”, przede wszystkim ich europejskich korzeni
(Vaclava Cernego Europejskie źródła czeskiej
kultury, Josefa Kroutvora Europa Środkowa:
anegdota i historia). Chciałbym raczej
wskazać na to, co może być dla nas inspiracją
lub co skłoni nas do zadania sobie kilku
ważnych pytań.
Przesłanie czeskiego eseju politycznego
wydaje się być ważne dla tych, którzy jednak
chcą robić rzeczy piękne, którym nie po
drodze jest jakakolwiek emigracja. Havel rozpoznaje „siłę bezsilnych obywateli” na tle
„bezsiły omnipotentnego państwa”. Za komentarz może posłużyć twierdzenie Andrzeja
Sicińskiego, że silnym nie jest państwo
wyposażone w szeroki zakres kompetencji,
bowiem wiele z nich przejmuje społeczeństwo obywatelskie, ale państwo, które
„(...) skutecznie, konsekwentnie, na podstawie
jednoznacznych reguł wykonuje te zadania,
które do niego należą. Bez efektywnego
wypełniania przez państwo takich zadań (...)
nie jest możliwe efektywne funkcjonowanie
społeczeństwa obywatelskiego”10.
Benda postuluje i rozwija dwa rozwiązania:
„nakaz moralny” oraz budowę „równoległej
polis”. Jak pisze „Nie pytam (...), czy za
podstawę przyjmować aspekt moralny, lecz
jak sprawić, by znowu był czynnikiem
pobudzającym i mobilizującym, jak zapewnić
jego trwałe działanie, tzn. jakie konkretne
wysiłki czy jaki program pozytywny mogą w
przyszłości czerpać z niego energię.” (s. 159).
Pod pojęciem równoległej polis rozumie zaś
struktury istniejące równoległe do „oficjalnych”, które wykazują się zdolnością do
wypełniania w jakimś stopniu odczuwanych
przez społeczeństwo braków (s. 160).
Pod adresem naszej rzeczywistości
społeczno-politycznej formułuje się szereg
pejoratywnych ocen. Mówimy o obniżającej
się jakości życia publicznego. Wskazujemy na
wzrost poziomu toczących ją patologii. Także
wulgaryzację języka czy brutalizację relacji.
Opisujemy ją przy pomocy m.in. takich
koncepcji, jak „społeczeństwo zablokowane”
Michaela
Croziera,
„zasada
nieodpowiedzialności (społecznej i politycznej)”
Jerzego Hausnera, „zdrada elit” Piotra
Glińskiego. Także specyficzny obszar tej rzeczywistości, jakim jest społeczeństwo obywatelskie, a przede wszystkim jego manifestacja
w postaci organizacji pozarządowych, bywa
odsądzany od czci i wiary. Etykietuje się te
działania jako „partykularne”, wskazuje na
przesadną skłonność do „targowania się o
władzę”, zorientowanie na rywalizację, nie
współdziałanie, wreszcie – zalicza do
„układu”. Ten splot niekorzystnych zjawisk
10
A. Siciński, Styl życia. Kultura. Wybór. Szkice,
Wydawnictwo IFIS PAN, Warszawa 2002, s. 130.
NM nr 1/2006_______________________________12
Natomiast Havel stawia pytanie o to „(...) czy
te nieformalne, niebiurokratyczne, dynamiczne i otwarte społeczności – cała ta równoległa polis – nie są jakimś zalążkiem,
zapowiedzią lub symbolicznym mikromodelem owych mających głębszy sens
postdemokratycznych struktur politycznych,
które mogłyby stanowić fundament lepszej
organizacji społeczeństwa?” (s. 152).
Warto jednak zasygnalizować, iż oba
postulowane rozwiązania posiadają także
swoją ciemną stronę. Czujemy opór przed
fanatyzmem odnowicieli moralności, którzy
zohydzają orientację na wartości popychając
większość
zdroworozsądkowej
części
społeczeństwa
w
kierunku
działań
pragmatycznych. Benda wskazuje zaś na
dwuaspektowość równoległości struktur – pozytywne i negatywne skutki ich funkcjonowania. Z tym drugim mamy do czynienia wtedy,
kiedy równoległa polis powstaje i funkcjonuje
w „szarej” bądź „czarnej” strefie w postaci
korupcji, przestępstw gospodarczych, działań
mafijnych, budując tzw. „brudny” kapitał
społeczny. Od jakiegoś czasu szczególny mój
opór budzi uczestnictwo w debatach –
poświęconych różnorodnym zagadnieniom, a
już zwłaszcza sprawom społeczeństwa
obywatelskiego czy trzeciego sektora – z
jakimikolwiek politykami, ale przede
wszystkim z tymi, którzy na innych scenach
publicznych dopuszczają się – nazwijmy to
tak – czynów niemoralnych. Zastanawiam się
jednak, czy taka postawa nie może być
odebrana jako przejaw sekciarstwa? Co w
sytuacji gdy sekty przez sporą część
społeczeństwa są odbierane jako inna postać
mafii, wydaje się ciężkim oskarżeniem. Tym
bardziej, że chyba brakuje nam konsekwencji,
jeśli chodzi o relacje innego typu, kiedy ich
przedmiotem jest możliwość korzystania z
publicznych zasobów. Havel kończy swój esej
następująco: „Jest bowiem w ogóle kwestią,
czy jaśniejsza przyszłość to naprawdę i
zawsze sprawa jakiegoś odległego tam. A
jeżeli – przeciwnie – jest czymś, co już od
dawna znajduje się tutaj, a tylko nasza ślepota i słabość przeszkadza nam dostrzec to i ro-
zwijać wokół siebie i w sobie?” (s. 153).
Chciałbym wierzyć, że mechanizm rynkowy
zawiódł i „źle” ulokował przywoływane tu teksty. Zdając sobie sprawę, że nie można dwa
razy wejść do tej samej rzeki – zresztą z pewnością nie tego oczekujemy – że nie ma
mowy o automatycznym przenoszeniu
mechanizmów, jestem przekonany, że warto
sięgać po klasyków. To trochę jak ze stałym
przypominaniem o holokauście. A także ze
świadomością, że – jak pisze Mirosław
Wyrzykowski – „(...) immanentne cechy
struktury administracyjnej tworzą niezmienne
ryzyko zachowań patologicznych”, zaś za
Krzysztofem Pałeckim powtarza przestrogę
„(...) iż biurokracja państwowa w stabilnym
demokratycznym reżimie władzy realizuje
strategię identyfikacji z tą władzą, i że nie
formy ustrojowe, lecz rozmiary władzy oraz
trwałość układu sił w stosunkach władzy
wpływają bezpośrednio na typ biurokracji:
złudzenie,
że
demokratyczny
reżim
automatycznie
wykształca
biurokrację
»obywatelską«, a niedemokratyczny prowadzi
do biurokracji »pańskiej« bierze się stąd, że
w
stereotypowej
optyce
postrzegania
społecznego reżim niedemokratyczny zdaje
się być wyposażony w silniejszą władzę
polityczną. Totalitaryzm nieuchronnie kojarzy
się z siłą, demokracja jakże często ze
słabością polityczną”11. Co prawda, możemy
się zgodzić z twierdzeniem, że widownia
może nie przyjść na spektakl. Jednak – nie
tylko dla nas – ważne jest, aby nie zechciała,
nie
została
zmuszona
do
budowy
równoległego teatru.
11
M. Wyrzykowski, Obywatel i biurokracja. Granice
ekspansji prawa administracyjnego, w: Prawa
człowieka w społeczeństwie obywatelskim, pod
redakcją Andrzeja Rzeplińskiego, Helsińska
Fundacja Praw Człowieka, Warszawa 1993, s. 6768.
NM nr 1/2006_______________________________13
Piotr Frączak
Teatr dobroczynności, czyli coś na bis
Wydana nieledwie dziesięć lat temu książka Barbary Fatygi “Program »Dzielimy się tym co mamy«
1994-1997” przeszła właściwie bez echa. Pojedyncza próba (w ASOCJACJACH nr 5 z roku 1998)
zasygnalizowania ważkiego problemu, który został poruszony w tej publikacji, nie spotkała się z żywszą
reakcją. Tym cenniejsza jest próba podjęta przez redakcję “Trzeciego Sektora”(zamieszczenie tekstu
Barbary Fatygi Wymiana i “teatr dobroczynności” – refleksja po latach w TS nr 5/2006), która umożliwia
autorce zaprezentowanie wartych przypomnienia i ponownej dyskusji wniosków z tamtego tekstu.
Tekst sprzed 10 lat pokazuje trzy, według
autorki dominujące, modele działania
organizacji pozarządowych w Polsce oraz
pewien system zachowań, który za
Goffmanem opisuje w kategoriach sceny i
aktorów odgrywających swoje role. Pozwala
to jej na sformułowanie tez w 1997 roku
naprawdę odkrywczych, dziś będących
diagnozą, z którą wiele osób w sektorze,
mniej lub bardziej jawnie, się zgadza. W
działalności społecznej coraz częściej
dominuje “plaga cynizmu i pozornej
wynalazczości”. “Specjalizacja i instytucjonalizacja organizacji wspierających trzeci
sektor owocuje zatem swoistą demoralizacją
tego sektora. Mało kto potrafi się na tej
drodze zatrzymać, ponieważ priorytety są
jasne: sektor powinien się zinstytucjonalizować, organizacje powinny się
rozwijać według wypracowanych wzorców,
programy powinny być »replikowalne« (...)
Problem jednak polega na tym, że do tego
modelu zmienna rzeczywistość społeczna
jakoś nie może się dopasować, więc choroba
wygląda na chroniczną, a wada systemu na
strukturalną”. Ta dość już oczywista – jak mi
się wydaje – dzisiaj teza jest nie tylko
diagnozą, ale także, a może przede wszystkim
(tak było zresztą i w 1997 roku) pewną
pozytywną wizją, mogącą prowadzić do
naprawy sektora (autorka co prawda odnosi
się do działań dotyczących dzieci i młodzieży,
ale według mnie, a wydaje się, że i autorki,
problem jest o wiele szerszy).
Teatr pozorów
Zacznijmy od teatru dobroczynności, jako
sposobu opisywania dzialania organizacji w
latach 90. Zaproponowane trzy modele w
bezpośrednim opisie praktycznie się nie
zmieniły. Jednak ocena tych działań jest dziś
znacznie bardziej krytyczna.
Oto bowiem model nazwany “Koryfeusz i
chór” jest w opisie z 1997 roku czymś
pozytywnym, co ma wady, ale w istocie,
gdyby udalo się stworzyć odpowiednie
warunki,
mógłby być wzorcem
do
naśladowania. Z biegiem czasu pokazał
jednak
również
swoją
niewydolność.
“Przedstawienia dla zewnętrznej publiczności
są realizowane perfekcyjnie, bo wszyscy na
pamięć znają swoje role i nikt »nie wychodzi
przed szereg«. Wedle opisanego modelu
dziala
do
dziś
wiele
organizacji
pozarządowych.
Niektóre
jednak
się
zdegradowały”.
Zmiany widać również w modelu
określonym jako “funkcjonariusz i personel”.
Początkowo uznawany w dużej mierze za
efekt działań pozornych “udawać, że się
pracuje” uzyskał nową jakość: “stały alians i
wsparcie, które takie organizacje potrafią
sobie zorganizować ze stronu mediów i/lub
strategicznych (czytaj bogatych) sponsorów. Z
moich doświadczeń wynika, iż od tego
momentu ich faktyczna arogancja rośnie, są
one bowiem wtedy już nieodwołalnie (i niestety często wbrew faktom, które pokazuje np.
zewnętrzna ewaluacja) »skazane na sukces«.
Dodam jeszcze, że – nie tylko w mojej opinii
– zjawisko to reprezentuje jedną z
najgorszych patologii dotykających obecnie
trzeci sektor”.
Najmniej – w moim przekonaniu –
NM nr 1/2006_______________________________14
odpowiada
współczesnej
rzeczywistości
model trzeci. Wydaje się, że model ten, z
lepiej opłacanym, traktującym z góry lokalne
organizacje personelem, był rzeczywiście
chara-kterystyczny dla lat 90. Dziś (choć
zapewne wśród organizacji, które traktowane
są
już
raczej
jako
przedstawiciele
administracji, a nie część sektora, dałoby się
znaleźć przykłady takich zachowań) nie
występuje nawet w tych organizacjach, które
powstały na bazie zachodnich instytucji.
Jednak nawet jeżeli odrzucimy trzeci
scenariusz, pozostaje nam niepokojący obraz
organizacji opartych jedynie na mniej lub
bardziej autorytarnych przywódcach i
przymilnych
biurokratów,
którzy
z
uśmiechem zrealizują misję tego, kto da na to
pieniądze. Autorka wspomina oczywiście o
wyjątkach,
choć
ich
nie
opisuje.
Zastanawiające jest, jak same organizacje
pozarządowe wolałyby się określić – czy jako
wariaci, czy jako cynicy. A może
próbowałyby bronić swojej wyjątkowości.
Wymiana jako ideologia
W polskim sektorze pozarządowym –
konkluduje Fatyga – “instytucjonalizacja zbyt
często jest wymogiem zewnętrznym, a nie
wynikiem
wewnętrznych
procesów,
»dojrzewania« organizacji do tworzenia sieci.
Temu zjawisku towarzyszy teatralizacja
działań i ról społecznych, odchodzenie od
podstawowej dla sektora wartości, jaką
powinna
być
(....)
zmierzająca
do
ekwiwalencji wymiana dóbr materialnych i
symbolicznych”. Spróbujmy przyjrzeć się tej
wartości, bo nawet jeżeli można mieć
wątpliwości, czy rzeczywiście na wymianie
powinno się budować podstawy społecznej
działalności, to na pewno odwołanie się do tej
idei może mieć wielki wpływ na
funkcjonowanie sektora.
Odwołując się do teorii społeczeństw
pierwotnych autorka cytuje Maussa “Szkic o
darze”: “Można i trzeba tedy powrócić do
tego, co archaiczne, do podstaw: odnajdzie się
motywy życia i działania znane wciąż jeszcze
licznym
społeczeństwom
i
klasom:
przyjemność hojnych wydatków na cele
artystyczne,
gościnności
oraz
święta
prywatnego i publicznego. Ubezpieczenia
społeczne, troskliwość pomocy wzajemnej,
współpracy w grupie zawodowej, wszystkich
tych osób moralnych, którym prawo
angielskie nadaje nazwę Friendly Societas, są
więcej warte niż zwykłe bezpieczeństwo
osobiste, (...) niż ubogie życie, jakie
umożliwia codzienna płaca wyznaczona przez
pracodawców, a nawet niż kapitalistyczna
oszczędność (...)”.
Pozytywnym przykładem ma być idea
programu “Dzielimy się tym, co mamy”,
którego realizacja stała się “wielkim,
niewykorzystanym, de facto zarzuconym i
zapomnianym sukcesem Fundacji Bank
Żywności SOS”. Jeżeli do opisywanej przez
Fatygę zaprzepaszczonej szansy dodamy
osobistą
klęskę
inicjatora,
Wojtka
Onyszkiewicza, na pewno można powiedzieć,
że przykład tego programu jest lekcją dla
sektora, której ciągle jeszcze nie odrobił.
Myślenie o “ekwiwalentnej wymianie” jako
sposobie patrzenia na działalność społeczną
nie było jednak zupełnie obce ideologii
sektorowej. Głównym przykładem mogą tu
być zasady leżące u podstaw tworzenia
Centrów Wolontariatu, gdzie w oparciu o
hierarchę potrzeb Maslowa przedstawiano
wolontariat jako system wymiany, w której
obie strony coś dostają. Czy o taką wymianę
chodzi? W jakimś sensie tak, bo przecież
Fatyga mówi o wymianie np. między
Fundacją a sponsorami. Jednak w Programie
“Dzielimy się tym, co mamy” istotą była
wymiana
między
środowiskami.
Np.
wycieczka do Warszawy za ziemniaki. Jednak
nie była to przecież prosta wymiana, coś za
coś. Fundacja była instytucją, która
otrzymywała dary i je redystrybuowała.
Ziemniaki od rolników szły do instytucji
charytatywnych, w zamian sponsorzy (np.
restauratorzy) dawali coś dzieciom. System
ten więc raczej miał więcej z idei dzisiejszych
NM nr 1/2006_______________________________15
“Banków
Czasu”,
czyli
wymiany
zapośredniczonej, niż ekwiwalentnej wymiany wzajemnej. A jeżeli wierzyć badaniom
przeprowadzonym w ramach projektu “Czas
nawzajem”, to system wymiany w dużej
mierze rozbija się nie o brak “daru”, ale o
nieumiejętność jego przyjęcia. Ludzie dużo
chętniej dają nie chcąc nic w zamian.
Wydaje się, że ideologia wymiany, po latach
wraca do sektora poprzez formy ekonomii
społecznej. Niewatpliwie trzeba się samej idei
i próbom jej realizacji dokładnie przygladać.
Nie zaniechałbym jednak i poszukiwania
innych wartości sektora, które podczas
występów w teatrze dobroczynności lat
ostatnich zostały zagubione, a które nie muszą
opierać się wcale o wzajemność. Chodzi m.in.
o takie wartości, jak solidarność, współpraca,
bezinteresowność, które wydają się równie
ważne dla sektora, jak idea wymiany.
Do Góry Nogami
Marzena Mendza-Drozd
W poszukiwaniu czwartej władzy
W świecie, w którym wiadomość traci aktualność w zastraszającym tempie, w którym to, co wydarzyło się
wczoraj, wydaje się być zjawiskiem prehistorycznym, nie mamy szansy wiedzieć wszystkiego. W świecie o
takim stopniu skomplikowania i wielości zjawisk nie mamy szansy rozumieć wszystkiego. Potrzebujemy
przewodnika, kogoś, kto przeprowadzi nas w miarę bezboleśnie przez tajniki nauki, polityki, kultury i
sztuki, kto pomoże nam znaleźć swój punkt widzenia, stworzyć własną opinię. Taką rolę mogliby,
przynajmniej w części, odgrywać dziennikarze. Mogliby, ale czy odgrywają?
Nie szukajmy daleko. Parada Równości
zgromadziła kilka tysięcy ludzi. Ludzi, którzy
maszerując ulicami Warszawy chcieli dać wyraz
temu, że bliskie im są idee tolerancji,
poszanowania praw mniejszości. Następnego
dnia rzadko tylko można było znaleźć w
mediach informacje o tym, po co maszerowali,
dlaczego w sobotnie popołudnie nie wybrali
wypadu nad wodę i słodkiego lenistwa. Roiło
się natomiast od mądrzejszych i głupszych
komentarzy na temat niefortunnej (to prawda!)
wypowiedzi jednej z posłanek. Media
prześcigały się w dotarciu do coraz
dziwniejszych osób, które miały zabrać głos w
dyskusji prawie narodowej o tym, komu wolno,
a komu nie, posługiwać się słowami Jana Pawła
II. Jakoś w tym ferworze walki straciły na
atrakcyjności hasła i powody zorganizowania
samej Parady. Tym, którzy w niej nie
uczestniczyli (nie chcieli, nie mogli – wszystko
jedno) z przekazu dziennikarskiego zostanie
tylko obraz kalania pamięci Papieża Polaka.
Zły przykład? Dobrze, to inny. Niech no
jakiś poseł albo posłanka zabierze głos w
dowolnej sprawie – już serwisy informacyjne
wszystkich telewizji roztrząsają to przez cały
dzień. Choćby nawet wypowiedź dotyczyła
naprawdę
drugorzędnej
kwestii,
tłumy
dziennikarzy gotowe są do odpytywania innych
– najlepiej z opozycji – o ich stosunek do autora
słów czy poruszanej sprawy. Z jednej, rzuconej
mimochodem uwagi, robi się wiadomość dnia. I
zamiast prostego komentarza, kwitującego
wypowiedź, obserwujemy swoisty wyścig: kto
szybszy w dotarciu do zajadłego wroga autora
słów. W tym czasie, co oczywiste, dzieje się
wiele ważnych, naprawdę ważnych rzeczy, ale
przecież priorytety ułożone są zupełnie inaczej.
Zrobić z niczego coś, to duża sztuka, w mediach
jednak stała się chlebem powszednim. Nie we
NM nr 1/2006_______________________________16
wszystkich? Może, choć ze świecą szukać tych,
którzy nie poddają się ogólnym trendom,
zachowują zdrowy rozsądek i mają wyczucie
proporcji.
W GW z 1-2 lipca 2006 w tekście
„Odkąd PiS odzyskał MSZ” poświęconym
kształtowi obecnie prowadzonej (a właściwie
nie prowadzonej) polityki zagranicznej Jarosław
Kurski pisze: “Na Boga, czym my,
dziennikarze, się zajmujemy! O czym piszemy!
Czym zawracamy ludziom głowy! Czy nie
jesteśmy jak te papugi, które bezmyślnie
powtarzają frazy podrzucone nam przez
polityków?”. To dobre pytanie. Ilu jednak
dziennikarzy zadaje sobie to pytanie? Ilu z nich
stać na chwilę autorefleksji i przypomnienie
sobie (bo wierzę, że wszyscy kiedyś to
wiedzieli), jaka jest ich rzeczywista rola? Kurski
pisze jednak dalej, że to politycy wyznaczają
poziom debaty publicznej, podczas kiedy to
dziennikarze powinni prowadzić dyskurs
publiczny wokół spraw naprawdę ważnych. Tu
się różnimy – i to w dwóch kwestiach. Po
pierwsze, nie jest wcale takie oczywiste, że to
właśnie ta grupa – zawodowa przecież, choć o
szczególnych możliwościach – powinna
prowadzić debatę. Owszem, pewnie powinna ją
moderować, pewnie powinna ją ułatwiać
oddając do dyspozycji przestrzeń, czas
antenowy, kawałek szpalty. I kwestia druga,
dotycząca faktów: jeśli włączymy telewizor albo
radio na dowolnej stacji, w większości
wypadków obejrzeć lub posłuchać można
dyskusji prowadzonej głównie przez …
dziennikarzy. W dyskusji o tym, czy premier
słusznie zrobił dymisjonując wicepremier, w
dyskusji o tym, dlaczego polska drużyna nie
wyszła z grupy, w dyskusji o tym, czy minister
edukacji słusznie wezwał policję, żeby rozgonić
protestującą młodzież, uczestniczą przede
wszystkim dziennikarze. To oni komentują
bieżące wydarzenia. Jeśli piszą dla gazety, to
pojawią się niechybnie w telewizji. Jeśli pracują
w telewizji, skomentują coś na pewno dla radia.
I tak w kółko. Tym sposobem dyskurs się toczy,
młyny medialne mielą w kółko to samo. Widz,
słuchacz czy czytelnik gdziekolwiek się
odwróci, te same twarze, głosy, opinie.
A chciałoby się inaczej. Rzetelnie,
mądrze. Żeby dziennikarz był tam, gdzie dzieje
się coś ważnego. Dotarł do tych, którzy
rzeczywiście znają się na omawianej kwestii.
Oddał głos tym, którzy oprócz tego, że wyrażą
swoją opinię, pokażą ją także w jakimś
kontekście (prawnym, obyczajowym, historycznym). Czy to możliwe? Ależ tak, są
przecież i tacy dziennikarze. Chociaż w
mniejszości, to jednak zdarza się, że do swojej
pracy podchodzą naprawdę rzetelnie. Słabiej ich
widać i słychać, ale jeśli już się zdarzy, to
przyjemność z tego jest całkiem spora. Nie
manipulują informacją, nie poświęcają swojego
(ale przede wszystkim odbiorców) czasu na
sprawy mało ważne, zapewniają, że problem
pokazany jest z kilku stron i przy okazji podają
garść faktów. Jeśli ktoś dostał order Orła
Białego, to nie tylko powiedzą kto, ale i
przypomną za co się go otrzymuje. Jeśli weszła
w życie jakaś dyrektywa unijna, to nie tylko
delikatnie wtrącą, co to jest dyrektywa, ale i
wspomną o jej skutkach dla zwykłego zjadacza
chleba.
Jeśli
rozpędzono
nielegalną
demonstrację to napiszą o tym, co zrobić, żeby
następna była legalna i gdzie zwrócić się o
pomoc. Tak, takich dziennikarzy u nas wciąż
niedostatek.
I nie mówimy przecież o tabloidach – to
osobna kategoria, kto chce niech czyta, wie
chyba co robi. Mówimy o pretendujących do
miana
poważnych
programach
publicystycznych! A od nich oczekiwać chciałoby się
większej rozmaitości zapraszanych gości, no
cóż, po prostu wyższego poziomu. Zostawmy
także w spokoju media komercyjne – rządzą się
swoimi prawami – choć tu prawdopodobnie
najbardziej oferta i jakość zależna jest od
naszych, widzów, preferencji. Ale media
publiczne? Przecież są – przynajmniej po części
– nasze! Czy naprawdę oczekiwanie, żeby nasz
czas i nasze pieniądze poświęcały na rzeczy
ważne to za dużo? Gdzie ich rola edukacyjna?
Bo że mają do spełnienia poważną rolę
polityczną, to już wszyscy wiemy. Gdzie ich
misja? I jaka ona jest?
Powstała trzy lata temu Pozarządowa
Grupa Inicjatywna ds. Współpracy z TVP
NM nr 1/2006_______________________________17
prowadziła rozmowy z zarządem telewizji przez
dwa lata. O tym, że warto pokazywać
działalność obywateli, że aktywność obywatelska, której niedostatek wciąż odczuwamy,
może być interesująca. Nic z tego nie wynikło.
O tym, że programy publicystyczne mogłyby
zyskać na atrakcyjności, gdyby zapraszać do
nich ludzi – oprócz wysokiej klasy dziennikarzy
lub uznanych ekspertów – którzy na co dzień z
danym problemem mają do czynienia. Nic z
tego nie wynikło. Zarząd kierowany przez
prezesa Kwiatkowskiego w tej kwestii nie różnił
się niczym od zarządu prezesa Dworaka. Jedni i
drudzy rozumieli, że to ważne, jedni i drudzy
bardzo chcieli, ale jedni i drudzy napotykali
nieustająco liczne przeszkody. A chodziło o
rzecz stosunkowo prostą; na początek o
przyjęcie krótkiej, jednostronicowej deklaracji
współpracy. Deklaracji, która mówiłaby o tym,
że: „Telewizja Polska SA, rozumiejąc wspólny
interes działania na rzecz dobra publicznego i
swoją rolę w zakresie popularyzacji idei
aktywności społecznej, deklaruje:
• informowanie o działaniach organizacji na
rzecz różnych grup społecznych,
• uwzględnianie w strategii programowej
prezentowania różnych form aktywności
obywatelskiej,
• wypracowanie
stałych
mechanizmów
uwzględniania inicjatyw obywatelskich,
szczególnie w programach informacyjnych i
publicystycznych,
• zapewnienie
pionom
organizacyjnym,
redakcjom i dziennikarzom TVP dostępu do
informacji o działaniach organizacji,
• uzupełnienie
oferty szkoleniowej dla
dziennikarzy o tematykę związaną z
sektorem pozarządowym,
• promocję
wolontariatu, filantropii oraz
dobrych
przykładów
współdziałania
organizacji pozarządowych z sektorem
prywatnym i z administracją publiczną,
• konsultowanie z Radą Pożytku Publicznego
programu współpracy TVP z organizacjami
pozarządowymi”.
Proste? Tak by się wydawało, wziąwszy pod
uwagę zapis art. 24 ust. 2 pkt. 4 ustawy o
radiofonii i telewizji, który mówi: „Programy
publicznej radiofonii i telewizji powinny
umożliwiać obywatelom i ich organizacjom
uczestniczenie w życiu publicznym poprzez
prezentowanie zróżnicowanych poglądów i
stanowisk oraz wykonywanie prawa do krytyki i
kontroli społecznej”. Ale proste nie było. Po
dwóch latach grupa inicjatywna straciła
cierpliwość. Wygrała niemoc i przeszkody
biurokratyczne. No i dziennikarze goniący za
sensacją. Dla tych, którzy chcieliby więcej,
lepiej i mądrzej, miejsca tam ciągle za mało.
Czy zmieni to nowy zarząd i nowy prezes? Czy
będzie obchodzić ich to, że publiczne media są
warunkiem koniecznym sprawnego funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego? Że
powinny tworzyć płaszczyznę wymiany idei,
poszukiwania prawdy i promocji działań,
których celem jest dobro wspólne?
W kim lub czym więc nadzieja? Jeśli w
poważnych, ogólnopolskich mediach – gazetach
i telewizjach – na prowadzenie wysuwają się
dziennikarze
wszechwiedzący,
którym
niepotrzebne są inne autorytety? Jeśli najłatwiej
zrobić „newsa” ze średnio dowcipnego
komentarza jakiegoś posła lub posłanki? Jeśli
najszybciej da się zrobić program zapraszając
kolegów z innych stacji? Na co można w takiej
sytuacji liczyć? Na tych kilku naprawdę dobrych
dziennikarzy, którzy – miejmy nadzieję - nie
poddadzą się modzie i zostaną przy swoim
rzetelnym warsztacie? To chyba zbyt mało.
Otóż ja takiej nadziei nie mam. I nie tylko
ja. Także wiele innych osób, które coraz
częściej deklarują: nie oglądam telewizji, nie
kupuję gazet – nie chcę dać się ogłupić. W
poczuciu braku wpływu na to, co jest mi
oferowane, w poczuciu niemocy zawrócenia
biegu rzeki głupich informacji, robię to, co
jeszcze zrobić mogę: naciskam przycisk na
pilocie. Czy to przejściowa moda? Nie wiem,
nikt nie wie. Na razie jednak nic nie tracę.
Zarówno złe, jak i dobre wiadomości i tak do
mnie przyjdą. Ale jeśli jednak będzie nas
więcej? Jeśli oglądalność średnio mądrych
programów zacznie spadać na łeb, na szyję?
Jeśli w kioskach zostaną sterty niesprzedanych
gazet? To kto wie, kto wie? Kto wtedy okaże się
czwartą władzą?
NM nr 1/2006_______________________________18
Piotr Frączak
Prawo modne
Okres jest gorący.
Przygotowane zmiany ustawy o
działalności pożytku publicznego, zasady
rozdzielania funduszy w programach
operacyjnych na lata 2007-2013 budzą
wiele emocji. A ja chciałbym jakiś nieduży
kubełek zimnej wody wylać, nie po to, by
skłonić kogokolwiek do zaniechania
angażowania się w poprawianie prawa, ale
po to, by ostudzić przekonanie, że taka lub
inna zmiana prawa natychmiast poprawi
sytuację tej czy innej organizacji.
Ja w ogólę nie lubię prawa. Nie
znaczy to, że jestem przeciw prawu.
Podobnie jak fakt, że nie przepadam
specjalnie za modą nie oznacza, że w ogóle
nie należy się ubierać.
Według mnie są to bowiem zjawiska o
podobnym charakterze. Dobrze dopasowane
ubranie jest czymś, czego nie zauważamy, a
przecież – co każdy PR-owiec potwierdzi –
odpowiedni image może nam pomóc
zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym.
Ubranie za ciasne pije i przeszkadza się
skupić, zbyt duże często utrudnia ruchy,
łatwo się w nim zaplątać.
Tak jest i z prawem. Dobre prawo
“pasuje” do naszych działań, umożliwia
funkcjonowanie, a przy tym – nie
ogranicza. Z kolei brak odpowiednich
zapisów łatwo pokazuje, że król jest nagi,
że bez określonych reguł często się gubimy.
Z drugiej strony, za dużo unormowań
prawnych przypomina odwieczne pytanie
przed szafą pełną ubrań – co ja mam na
siebie włożyć?
A my – jakie mamy prawo? Na
pierwszy rzut oka bardzo dobre, niektórzy
twierdzą, że niektóre rozwiązania mogą być
nawet wzorem dla innych. Ale to tak
troszkę jak na pokazie mody. Ładny ciuch,
przyciąga oko, budzi emocje, ale na co
dzień nikt tego nie włoży.
Patrzmy na ten nasz model (by nie
rzec modelkę) prawny jako coś, co ma
pomóc rozwiązać problemy. W istocie
walka o prawa – jak mawiał Martin Luter
King – to walka o możliwości (dodajmy, że
King zgodnie z prawem łamał prawa
niesprawiedliwe). Mniej ważne jest, czy
prawo pozwoli nam być aktywnymi, ważne,
czy będziemy aktywni. Nie wystarczy dać
szansę, jeśli wielu nie bedzie umiało z niej
skorzystać.
Do stanowienia prawa,
z punktu widzenia aktywnych
obywateli, możemy podchodzic w trojaki
sposób. Najprostszy to taki, że prawo
swoje, a życie swoje. Ta dwoistość życia
społecznego jest u nas silnie zakorzeniona,
ale o ile była cnotą w czasach komunizmu
(omijanie narzuconego siłą prawa może się
podobać), teraz jest już tylko cwaniactwem
lub dowodem na to, że nasi urzędnicy żyją
w innym świecie (co analizując wymogi
dotyczące sprawozdawczości niektórych
unijnych projektów wydaje się niemal
pewne).
Według kolejnego podejścia – prawo
może zmieniać rzeczywistość społeczną.
Dla wielu ten sposób myślenia kojarzy się z
osobą towarzysza Stalina, który zmianą
prawa potrafił zawracać bieg rzek. Ale
oczywiście nie o takich działaniach tu
mówimy. Raczej o świadomym wspieraniu
zmian społecznych. Jak ważny to obszar,
przekonalismy się w 1918 roku, gdy jako
państwo musieliśmy scalać porozbiorowe
kwałki posiadające zupełnie inne unormowania prawne. Nie zaniedbujmy tej
sfery, ale pamietajmy, że zmiany
wprowadzane poprzez modyfikację prawa
są bardzo powolne i liczenie na nie w
NM nr 1/2006_______________________________19
bieżącej działalności może być zawodne.
Pozostało nam trzecie podejście,
według którego zmiany prawa to sposób
dostosowywania się państwa (administracji)
do rzeczywistości społecznej. W tej
koncepcji prawo jest czymś zewnętrznym.
Gdy na początku XX wieku w Liskowie ks.
Brzezinski zapoczątkowywał system instytucji samopomocowych, robił to zgodnie
z prawem (choć ukrywał rzeczywiste
intencje bo nie byłyby dobrze widziane
przez carskich urzędników), ale zgodnie z
prawem,
które
zabraniało
tworzyć
spółdzielnie. Wówczas gospodarze złożyli
się, a jeden z nich założył sklep. Nie wiem,
czy równie wspaniałe efekty osiągnęliby
mieszkańcy tej “Małej Ameryki”, gdyby od
samego poczatku działali w ramach
spółdzielni. Ale efekt współpracy biednych
gospodarzy z jednej z najbardziej
zapomnianych gmin polskich przekroczył
najśmielsze oczekiwania. Dom Ludowy,
spółdzielnia mleczarska, kilka szkół,
sierociniec itp. I to wszystko zaczęło się nie
tylko przy braku sprzyjającego prawa, ale
po prostu przeciw temu, które wówczas
obowiązywało.
Taka też powinna być dzisiejsza
rzeczywistość organizacji pozarządowych.
Coś się udaje lub coś się nie udaje – nie
dlatego, że nie ma odpowiedniego prawa,
ale dlatego, że jest potrzeba i są ludzie,
którzy potrafią na nią odpowiedzieć. Nie
ma sensu kupować stroju na safari w
sytuacji, gdy nie wiemy, czy będzie nas stać
na wycieczkę do Afryki, no chyba, że nie
chcemy wyjechać, a jedynie naszą chęcią
się chwalić.
USTAWODACZA INICJATYWA OBYWATELSKA NA RZECZ WPROWADZENIA
JEDNOMANDATOWYCH OKRĘGÓW WYBORCZYCH W WYBORACH SAMORZĄDOWYCH.
Chcemy wybierać naszych liderów lokalnych jak Anglicy, Amerykanie, Francuzi, Japończycy i wiele innych
największych narodów Świata. Projekt naszej ustawy jest już w Sejmie!
W najbliższych wyborach samorządowych na radnych chcemy: głosować na znanych nam ludzi; wybierać
prawdziwych liderów a nie anonimowych ludzi z długich list; wiedzieć kto naprawdę nas reprezentuje, kto
zadba o równe chodniki, przyjazne przedszkole i czystą wodę w kranie; by nasz okręg (osiedle, kilka ulic)
reprezentowała tylko jedna osoba- NAJLEPSZY Z OKRĘGU- dzięki temu wiemy do kogo mieć pretensje,
kogo rozliczyć z niespełnionych obietnic w następnych wyborach.
Wiemy, że jednomandatowe okręgi nie rozwiążą wszystkich naszych problemów. Jesteśmy jednak
przekonani, że są koniecznym elementem w budowaniu społeczeństwa obywatelskiego.
12 maja zarejestrowany został w Sejmie Obywatelski Komitet Inicjatywy Ustawodawczej. Od tej chwili
mamy 3 miesiące na zebranie 100 000 podpisów.
Wszystkie materiały i informacje można uzyskać w:
Sekretariat Inicjatywy: ul. Szpitalna 5/5, 00-031 Warszawa, pok.14
tel.: 22 828 91 28 wew.126; 502 733 753, e-mail: [email protected]
www.jednomandatowe.org
Podpisz się za zmianami!
Zostało mało czasu!
NM nr 1/2006_______________________________20