Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Transkrypt
Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Przełożyła Hanna Pasierska Tytuł oryginału The IRRESISTIBLE BLUEBERRY BAKESHOP & CAFÉ Copyright © 2013 by Mary Simses Thie edition published by arrangement with Little, Brown, and company, New York, New York, USA. All rights reserved Projekt okładki Agencja Interaktywna Studio Kreacji www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce © Mark Owen/Trevillion Images Redaktor prowadzący Joanna Maciuk Redakcja Lucyna Łuczyńska Korekta Katarzyna Kusojć Marianna Chałupczak Łamanie Ewa Wójcik ISBN 978-83-8069-396-8 Warszawa 2016 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia POZKAL Spółka z o.o. 88–100 Inowrocław, ul. Cegielna 10–12 Dla Boba i Morgan oraz pamięci Ann i Johna Rozdział 1 Chłodne powitanie –Stój, to niebezpieczne! Usłyszałam czyjś krzyk, lecz za późno. Pomost ugiął się i załamał pode mną. Deski popękały w drzazgi, przegniłe drewno trzasnęło i runęłam trzy metry w głąb lodowatego oceanu u wybrzeża Maine. Możliwe, iż przez ułamek sekundy mignął mi mężczyz na, który zauważywszy, że wchodzę na pomost, wołał, żebym się zatrzymała. Gdybym tylko przesunęła spojrzenie o dwadzieścia stopni w prawo, zobaczyłabym go, gdy biegł przez plażę, machając rękami. Ja jednak wpatrywałam się w wizjer nikona, robiłam zbliżenie czegoś na wodzie – posągu kobiety w marszczonej sukni, trzymającej, jak się zdaje, cebrzyk winogron. Rozpaczliwie próbowałam wypłynąć na powierzchnię, przebierałam bezładnie rękami i nogami, serce mi waliło w piersi i szczękałam zębami w lodowatej wodzie, czując, że silny, bystry prąd obraca mną, odciąga od pomostu. Kaszląc, wynurzyłam się; ocean wokół był wzburzony, 7 spieniony, pełen piasku. Dryfowałam coraz dalej od pomostu i plaży; fale zalewały mi usta i nos słoną wodą. Ramiona i nogi drętwiały, nie mogłam opanować dreszczy. Jak to możliwe, by ocean był tak zimny w czerwcu? Spróbowałam popłynąć na przekór prądowi kraulem, pracowałam nogami jak najmocniej i rozgarniałam wodę, aż bolały mnie kończyny. Lecz bystry prąd wciąż mnie spychał na głębię. Za czasów Exeter byłaś niezłą pływaczką, przypominałam samej sobie. Dasz radę dopłynąć do brzegu. Ale cichy głosik rozsądku na próżno starał się brzmieć przekonująco. Panika przeniknęła mnie po czubki palców u rąk i nóg. Coś się zmieniło przez lata, które upłynęły od tamtej pory. Zbyt wiele czasu zmarnowałam na siedzeniu przy biurku i łamaniu sobie głowy nad procesami sądowymi oraz przejęciami zamiast na trenowaniu stylu motylkowego. Prąd, który mnie porwał, nagle zniknął. Otaczały mnie pagórki czarnej wody i pieniste grzywacze. Miałam przed sobą otwarty ocean, ciemny i bezkresny. Odwróciłam się i nie widziałam nic prócz następnych wodnych wzniesień. Gdy uniosłam się na grzbiecie fali, ukazały się pomost oraz plaża, odległe i maleńkie. Znowu popłynęłam kraulem, zmierzając do brzegu – oddech, ruch, oddech, ruch. Poruszałam się z trudem i własne nogi wydawały się bardzo ciężkie. Nie chciały dłużej kopać. Ogarniało mnie coraz większe znużenie. Zaprzestałam wysiłków i zawisłam pionowo w miejscu; byłam zmęczona, zbierało mi się na płacz. Poczułam piekący ból w podbródku, a kiedy dotknęłam twarzy, zobaczyłam na palcach krew. Czymś się skaleczyłam, zapewne podczas upadku. 8 Upadek. Nie wiedziałam nawet, jak do niego doszło. Chciałam tylko zobaczyć miasteczko z wody, tak jak musiała je widywać babcia, ona dorastała tutaj w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Przeszłam przez plażę, otwarłam furtkę i weszłam na pomost. Brakowało niektórych desek i poręczy, ale wszystko zdawało się w porządku, póki nie stanęłam na desce, która zdała się odrobinę zbyt miękka. Niemal poczułam znowu, jak spadam bezwładnie. Fala chlasnęła mnie po twarzy, zakrztusiłam się, połykając haust wody. Czułam, jak nikon okręca się i obija o moje ciało, wisiał mi na szyi niczym kamień ciągnący na dno. Nie było mowy, żeby aparat dało się naprawić. Wiedziałam o tym. Drżącą ręką przełożyłam pasek nad głową. Mignęło mi w pamięci wspomnienie ostatnich urodzin – kolacja w May Fair Kitchen w Londynie; Hayden, mój narzeczony, wręczył mi pudełko w srebrnym papierze oraz kartkę z życzeniami: „Szczęśliwych trzydziestych piątych urodzin, Ellen – mam nadzieję, że ten drobiazg odda sprawiedliwość Twojemu nadzwyczajnemu talentowi”. W pudełku był nikon. Otworzyłam dłoń i pasek wyślizgnął mi się z palców. Patrzyłam, jak aparat znika w mroku; z bólem serca wyobraziłam go sobie na dnie oceanu. Zdałam sobie sprawę, że nie uda mi się dotrzeć do brzegu. Jestem zbyt zmarznięta i zbyt zmęczona. Zamknęłam oczy, pozwalając się ogarnąć ciemności. Ze wszystkich stron dobiegał szum oceanu. Pomyślałam o mamie, to okropne, że nie zobaczę jej już nigdy. Jak sobie poradzi z podwójną stratą w odstępie niespełna tygodnia – najpierw śmierć mojej babci, a potem moja? 9 Pomyślałam też o Haydenie; dziś rano przed wyjazdem zapewniałam, że zostanę w Beacon tylko na jedną noc, najwyżej dwie. Prosił, bym zaczekała tydzień, będzie mógł pojechać ze mną. Odmówiłam; to miał być krótki wypad. Nic wielkiego. Jest wtorek, oznajmiłam. Jutro będę z powrotem na Manhattanie. A teraz, zaledwie trzy miesiące przed ślubem, dowie się, że nie wrócę. Moje ciało poddało się, uległam ruchom wody; poczułam spokój i odprężenie. Przemknęła mi wizja babci w ogrodzie różanym; trzymała w dłoni sekator. Mówiąc coś do mnie, uśmiechała się. Wzdrygnęłam się i otworzyłam oczy. Ponad ciemnymi wzgórkami rozkołysanej wody widziałam pomost i coś – nie, kogoś – na jego końcu. Zobaczyłam, że mężczyzna skacze do wody. Wynurzył się i szybkim kraulem płynął w moją stronę. Jego ręce wystrzeliwały z fal. Płynie po mnie, pomyślałam. Dzięki Bogu, płynie po mnie. Jest tu ktoś jeszcze, kto chce mi pomóc. Poczułam, jak maleńka iskra w mojej piersi zaczyna pulsować ciepłem. Zmusiłam nogi do większego wysiłku i mięśnie zaczęły wracać do życia. Uniosłam rękę, próbując dać znak, by mężczyzna mógł mnie dostrzec. Obserwowałam, jak się zbliża; zęby mi szczękały, z trudem mogłam oddychać. Chyba nigdy nie widziałam tak dobrego pływaka. Rozgarniał fale jak nieistotne wątpliwości. Znalazł się już na tyle blisko, że mogłam go usłyszeć. „Trzymaj się”, zawołał, dysząc ciężko, z poczerwieniałą twarzą i włosami przylepionymi do czaszki. Zanim do mnie dotarł, nogi odmówiły mi posłuszeństwa; unosiłam się na plecach. –Poholuję cię – wychrypiał. Wziął kilka oddechów. – Rób, co każę, i nie chwytaj się mnie, bo oboje pójdziemy na dno. 10 Miałam dość rozumu, żeby się go nie uczepić, chociaż dotąd nie zdawałam sobie sprawy, jak łatwo tonący człowiek może popełnić ten błąd. Kiwnęłam głową na znak, że rozumiem; kołysaliśmy się naprzeciw siebie, zanurzeni pionowo w wodzie. Spojrzałam na niego i zobaczyłam tylko oczy. Miał najbardziej niebieskie oczy na świecie – jasne, niemal lodowobłękitne, jak akwamaryny. I nagle mimo całego wyczerpania poczułam wstyd. Nigdy nie umiałam przyjmować pomocy od obcych, a za sprawą dziwacznego prawa odwróconych proporcji im bardziej sytuacja była ekstremalna, tym trudniej przychodziło mi zaakceptowanie wsparcia. Matka tłumaczyła, że powodem jest nasze jankeskie pochodzenie. Hayden twierdził, że to po prostu głupia duma. Ja zaś wiedziałam tylko, że w tej chwili czuję się jak idiotka: dama w obierzy, która przez dziurę w pomoście wpadła do wody, dała się porwać prądowi i nie potrafi wrócić do brzegu; poradzić sobie samodzielnie. –Zdołam… dopłynąć z powrotem – oświadczyłam drżącymi wargami, kiedy fala opryskała mi twarz. – Popłynę obok ciebie – dodałam, chociaż czułam, że nogi mam jak betonowe pustaki. Mężczyzna pokręcił głową. –Nie. To zły pomysł. Prądy odpływowe. –Byłam… w reprezentacji pływackiej – wyjąkałam, kiedy unieśliśmy się na fali. Chrypłam coraz bardziej. – W liceum. – Zakasłałam. – W Exeter. Doszliśmy… do eliminacji krajowych. Znajdował się tak blisko, że musnął ręką moje udo. –Teraz ja się zajmę płynięciem. – Wziął kilka głębokich oddechów. – Rób, co mówię. Jestem Roy. 11 –Ellen – sapnęłam. –Połóż mi dłonie na ramionach – powiedział. Miał szerokie ramiona. Wyglądało, że to efekt ciężkiej pracy, a nie treningów. Przyglądał mi się zmrużonymi oczami. O nie, mowy nie ma, pomyślałam, poruszając w wodzie zdrętwiałymi rękami. Popłynę sama. Teraz, kiedy wiem, że ktoś przy mnie jest, dam radę. –Dzięki – odparłam – ale poradzę sobie, jeśli tylko… –Chwyć mnie za ramiona – powtórzył, podnosząc głos. Usłuchałam. –A teraz kładź się na plecach. Ramiona trzymaj wyprostowane. Rozłóż nogi i tak zostań. Ja będę płynął. Znałam technikę transportu zmęczonego pływaka, ale nigdy nie byłam zmęczoną pływaczką. Odchyliłam się w tył i włosy rozłożyły się wokół mnie jak wachlarz. Poczułam na twarzy słaby promień słońca. Nasze ciała podskakiwały na falach unoszone w wodzie przez kolejne grzywacze. Roy położył się na mnie; oplotłam go w biodrach nogami, jak mi polecił. Płynął odkrytym kraulem, pchając nas oboje. Odprężyłam się i uległam. Głowę miałam przyciśniętą do jego piersi. Zamknęłam oczy i poczułam mięśnie napinające się pod koszulą przy każdym jego ruchu. Nogi miał długie i silne, pracowały między moimi nogami niczym silniki łodzi. Pachniał solą i wodorostami. Słyszałam każde pociągnięcie ramion rozcinających wodę i chłonęłam ciepło jego ciała. Otworzywszy oczy, zauważyłam, że posuwamy się równolegle do brzegu. Zrozumiałam, co się stało. Zostałam porwana przez prąd odpływowy, lecz w panice nie zdawałam sobie z tego 12 sprawy. Dlatego złamałam najważniejszą zasadę postępowania w takiej sytuacji: nie walcz; płyń równolegle do wybrzeża, aż wyminiesz prąd, i wtedy skręć do brzegu. Wkrótce zmieniliśmy kierunek, zmierzając w stronę plaży. Na brzegu mignęli mi jacyś ludzie. Jesteśmy prawie na miejscu, pomyślałam z ulgą. Nie mogłam się doczekać, kiedy poczuję grunt pod nogami; kiedy się upewnię, że przestałam dryfować pośród mroku. Gdy zrobiło się na tyle płytko, by Roy mógł stanąć, objął mnie i przytrzymał, żebym nie straciła równowagi. Dyszał ciężko. Z wysokości, na jakiej znalazła się moja głowa, wywnioskowałam, że ma co najmniej metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, dobrych dwadzieścia centymetrów więcej ode mnie. –Dasz radę tutaj stanąć – stwierdził; z włosów kapała mu woda. Odepchnęłam się od niego łagodnie, ujmując go za wyciągnięte ręce. Opadłam na dno; woda sięgała mi do piersi. Cudownie, że znowu miałam pod stopami piasek, znowu zakotwiczyłam się na twardym gruncie. Za moimi plecami ocean kłębił się i opadał w mrok, lecz zaledwie kilka kroków przede mną plaża iskrzyła się w popołudniowym słońcu niczym obietnica nowego życia. Odprężyłam się, w tej chwili nawet nie czułam zimna. Jedynie niezwykłą więź z otaczającym światem. Wciąż tu jestem, pomyślałam. Nic mi nie grozi. Żyję. Zalała mnie fala upojenia; wybuchnęłam śmiechem. Puściłam dłonie Roya i zawirowałam: oszołomiona balerina w oceanie. Śmiałam się, obracałam w miejscu i machałam rękami; mężczyzna obserwował mnie ze zdumieniem. Być może uznał, że oszalałam. Nawet jeśli tak, nie 13 miało to znaczenia. Wróciłam z pustki otwartego oceanu na twardy grunt i nic na całym świecie nie wydawało się tak wspaniałe, jak ta chwila. Przysunęłam się do mężczyzny i spojrzałam mu w oczy. A potem zarzuciłam mu ręce na szyję i go pocałowałam. Był to pocałunek za uratowanie mi życia, zrodzony w zakamarku mojej duszy, o którego istnieniu sama nie wiedziałam. I Roy go odwzajemnił. Jego ciepłe wargi smakowały morzem, silne i pewne ramiona trzymały mnie mocno, jakbyśmy mogli utonąć oboje. Niczego nie pragnęłam bardziej, niż poddać się temu uściskowi. W tym samym momencie uświadomiłam sobie jednak, co zrobiłam, i cofnęłam się błyskawicznie. –Przepraszam – sapnęłam, zauważając, że wszyscy się na nas gapią. – Ja… muszę iść. Odwróciłam się i najszybciej, jak się dało, brnęłam przez wodę w stronę plaży. Drżałam w przemoczonym ubraniu, oczy piekły mnie od soli, a skrępowanie, jakie czułam jeszcze przed paroma chwilami, było niczym w porównaniu z tym, czego doświadczałam teraz. Nie wiedziałam, co mnie napadło; co mnie opętało, by go pocałować! –Ellen, zaczekaj! – zawołał, zrównawszy się ze mną. Próbował mnie złapać za rękę, ale się wywinęłam i maszerowałam dalej. Udawaj, że to się nigdy nie zdarzyło, nakazałam sobie w duchu. To się nigdy nie zdarzyło. Plażą podbiegli dwaj mężczyźni w niebieskich dżinsach. Jeden nosił żółty T-shirt, drugi miał na głowie bejsbolówkę z logo Red Soxów i pas narzędziowy z poziomicą, która obijała mu się o biodro, kiedy wbiegał do wody. 14 –Roy, nic ci nie jest? Jej też nie? – spytał ten w żółtym podkoszulku, pomagając mi wyjść na brzeg. –Myślę, że wszystko z nią okej – odparł Roy, idąc przez wodę w dżinsach oblepiających mu nogi. Kibic Red Soxów objął mnie ramieniem i pomógł wyjść na piasek. –Wszystko w porządku, proszę pani? Próbowałam kiwnąć głową, ale dygotałam tak mocno, że moja głowa chyba wcale się nie poruszyła. –Zimno – mruknęłam, szczękając zębami. Ogolony na zero, krzepki brodacz z pasem narzędziowym trzymał brązową skórzaną kurtkę. Narzucił mi ją na ramiona i zasunął zamek. Kurtka miała grubą, przyjemną w dotyku podszewkę, jak polarowy koc. Czułam wdzięczność. Ten w żółtym T-shircie spytał: –Wezwać pogotowie? Żeby panią zabrali do szpitala w Calvert albo coś? Dotrą tu raz-dwa. Nie miałam pojęcia, gdzie leży Calvert, ale ostatnie, na czym mi zależało, to wylądowanie w szpitalu, którego personel zapewne będzie chciał zadzwonić do mojej matki (niedobrze) albo do Haydena (jeszcze gorzej). –Proszę – jęknęłam, dygocząc. – Chcę się tylko stąd wydostać. Roy zbliżył się do mnie. –Zawiozę cię do domu. O, nie. Czułam, jak policzki czerwienieją mi z zawstydzenia. Musi mnie podrzucić ktoś inny. Nie mogę pojechać z nim. Spojrzałam na pozostałych mężczyzn, ale obaj milczeli. –Śmiało – ponaglił, dotykając mojego ramienia. 15 Szybkim krokiem ruszyłam po piasku. Dogonił mnie i szliśmy w milczeniu. Dotarliśmy na przeciwny skraj plaży, gdzie stał pomost i gdzie budowano dom. Na dachu trzej mężczyźni przybijali gonty. Roy poprowadził mnie na gruntowy parking przed budynkiem; otworzył drzwi niebieskiej furgonetki Forda. –Przepraszam za bałagan – powiedział, zgarniając z przedniego siedzenia skrzynkę z narzędziami, taśmę mierniczą, poziomicę i kilka ołówków. – Narzędzia ciesielskiego fachu. Kiedy usiadłam, z mojego ubrania pociekła woda, a na gumowej wycieraczce utworzyła się kałuża. Spojrzałam na swoje stopy pokryte warstewką piasku. –Nie wiem, jak to się stało – odezwałam się ściszonym głosem. – W jednej chwili stałam na pomoście, a w następnej… Zadrżałam i podciągnęłam kołnierz kurtki pod szyję. Roy przekręcił kluczyk; silnik zakaszlał, zakrztusił się i zapalił. –Nie pochodzisz stąd, prawda? – spytał. Wskaźniki na desce rozdzielczej obudziły się do życia, radio zabłysło ciepłym, żółtym światłem. Pokręciłam głową i mruknęłam: –Nie. –Prądy odpływowe bywają tu naprawdę paskudne – mówił. – A pomost jest w kiepskim stanie. Całe szczęście, że cię zobaczyłem. Zamknęłam oczy, by odsunąć od siebie wspomnienie prądu i pomostu, ale jeszcze bardziej wspomnienie pocałunku. Przepłynął mi w pamięci obraz Haydena – jego życzliwy uśmiech, pasmo blond włosów zawsze opadające 16 mu na czoło, nieznaczne mrugnięcie, które mi posyłał, kiedy coś mu się spodobało; jego łagodne, brązowe, ufne oczy… Nigdy nie będę mu mogła powiedzieć, co się wydarzyło. –Tak, całe szczęście – powtórzyłam. Roy spojrzał na mnie i zauważyłam na jego czole parę drobnych zmarszczek. Brwi miał ciemne, ale widniało w nich kilka siwych włosków. –Dziękuję – powiedziałam. – Za uratowanie. Zerknął przez tylną szybę i wrzucił wsteczny. –Jasne. – Kiwnął głową, przełączył na pierwszy bieg, a potem podjechał na skraj parkingu, do drogi. Czekaliśmy chwilę, aż przejadą samochody. Zabębnił palcami o kierownicę. –Byłeś naprawdę niesamowity wtedy w wodzie. Gdzie się nauczyłeś tak pływać? – spytałam, przerywając niezręczne milczenie. Uniósł brwi. –To prawdziwy komplement ze strony zawodniczki… Eliminacje krajowe, tak? Wiedziałam, że ironizuje, ale na jego twarzy dostrzegłam cień uśmiechu. –Och… To było jakiś czas temu – przyznałam, obserwując drobne kropelki spadające mu z włosów na koszulę. Włosy miał gęste i ciemne, kręcone, z kilkoma pasmami siwizny, co tylko dodawało mu atrakcyjności. Mimo woli zastanowiłam się, jak by wyglądał w garniturze. –Więc… byłeś ratownikiem? – zagadnęłam. Wyjechał na szosę. –Nie. –Czyli nauczyłeś się pływać… 17