W PRACOWNI czyli NA SCENIE,I NIE WÓDŹ NAS PANIE NA
Transkrypt
W PRACOWNI czyli NA SCENIE,I NIE WÓDŹ NAS PANIE NA
W PRACOWNI czyli NA SCENIE Lesław Czapliński „W pracowni, czyli na scenie” Akcja autorskiego widowiska Agaty Dudy-Gracz „Ojciec” rozgrywa się w atelier artysty-rzeźbiarza, zajmującego się sztuką sakralną, a zlokalizowana została na scenie, gdzie zasiadają również widzowie. Stąd w jego pracowni przez cały czas znajdują się żywe rzeźby świętych-świadków (Sebastian i Dionizy oraz Julianna), nudzących się przez całe przedstawienie i dla zabicia czasu cmokających do siebie, wybuchających śmiechem politowania wobec usiłowań i zabiegów postaci, czy też wykonujących obsceniczne gesty… Tylko raz św. Sebastian schodzi ze swoich wysokości, czyli drabiny, by okadzać z trybularza dostojnego kardynała, udzielającego audiencji rzeźbiarzowi i zamawiającemu u niego figurę Ukrzyżowanego. Poza tym swoim psykaniem napominają wchodzącą i wychodzącą publiczność do zachowania stosownej do miejsca ciszy. Poszczególne sekwencje wydarzeń wyznaczają odgłosy uderzeń w kołatki. Postacie poruszają się po liniach prostych, co wprowadza do ich egzystencji pewien rodzaj automatyzmu, rządzącego wykonywaniem codziennych czynności, wypranych z wszelkiej spontaniczności. Stają się one do pewnego stopnia marionetkami, wprawianymi w ruch przez niewidzialnego animatora (Boga?), a przedstawienie nabiera cech kompozycji quasi-muzycznej. Przy porodzie umiera żona rzeźbiarza, którą zastępuje u jego boku córka, posiadająca inklinację do łączenia uniesień religijnych z erotycznymi, kiedy adoruje „figurę” św. Sebastiana, wspinając się i składając pocałunki na jego ciele. To mikroskopijne środowisko uzupełnia niedorozwinięty pomocnik artysty, wykorzystujący seksualnie córkę chlebodawcy, oraz bezrobotny imigrant, który zostaje modelem, pozującym do figury Jezusa, albowiem wszelkie poprzednie próby nie zadowoliły rzeźbiarza, niszczącego kolejne rezultaty swojej pracy. Znaczącym wydać się może, iż z zawodu jest cieślą, którym był także podmiot Ewangelii. Wkrótce staje się on kochankiem córki, której ojciec taktycznie zgadza się na ich ślub, by ostatecznie ukrzyżować swego modela w rzeczywistości i w ten sposób osiągnąć w pełni autentyczny wyraz. Tym samym daje znać o sobie obecny w sztuce motyw konieczności dotknięcia śmierci, będącej ceną osiągnięcia ostatecznej prawdy w sztuce – na przykład w autotematycznym filmie „Kobieta publiczna” Andrzeja Żuławskiego, którego treścią jest powstawanie ekranizacji „Biesów” Dostojewskiego i w którego finałowej scenie reżyser, a zarazem odtwórca roli Stawrogina, faktycznie wiesza się na planie jak grany przez niego bohater. Trudno rozstrzygnąć, na ile autorka przedstawienia projektuje stanowiące dlań inspirację opowiadanie Oskara Jana Tauschinskiego „Świętokradztwo” na relacje z własnym ojcem, Jerzym, także artystą, tyle że malarzem, mającym na swym koncie również dekoracje wnętrz sakralnych (plafon kościola w Toporowie, jasnogórska Droga krzyżowa)? Z kolei u urodzonego w Galicji pisarza austriackiego pomiędzy Jurem a mistrzem Wojciechem wywiązuje się swoista relacja intymna, spełniająca się w zmysłowej więzi pomiędzy czynnościami pozowania i rzeźbienia („Nieczysty był to jednak związek, który zawarł ze mną i mym dziełem (…) ofiarował mi swą nagość, którą osłaniał przed narzeczoną. (…) Przecież przyzwolenie Jura na me spojrzenia, na me rzeźbiące dłonie było oddaniem się. I te ręce pracujące nad Chrystusem, czyż nie gładziły w istocie ciała Jura? A moje spojrzenia, wędrujące od oddychającego ciała człowieka u mych stóp do martwego ciała boskiego na stole, czyż nie spoczywały one pieszczotliwiej na ciele ludzkim stworzonym przez Boga, niźli na tak nędznie wykonanym przez człowieka obrazie Boga? (…) O tak, w tym przypadku mieliśmy do czynienia z miłością, ale nie tą nieszkodliwą, opiewaną przez trubadurów. To ciało, tak często przeze mnie rysowane i dwa razy rzeźbione, bardziej do mnie należało, było mi bliższe, lepiej znane i więcej kochane! (…) gdzież jest granica między wszystkowidzącym okiem artysty a zaślepieniem kochanka?”, Gdańsk 1976, ss. 38-40 oraz 49). Znajdzie to świętokradcze odzwierciedlenie w rzeźbie, przedstawiającej nie tyle Chrystusa, co Dionizosa („to, co wykonałem, było pomnikiem żywotnej cielesności trzydziestotrzyletniego mężczyzny, a nie obrazem umierającego ciała umęczonego syna Bożego. Nie, to nie był zbawiciel w godzinie ofiarnej śmierci, to był raczej śpiący Bóg, taki, do którego modlą się poganie i ja. (…) Leżał niedbale odprężony i śnił, wydatne wargi i na wpół przymknięte oczy mówiły, iż jego sen ma dużo wspólnego z oddaniem się, ale niewiele z pokutną ofiarą. (…) Przecież to był Bóg, który nie zna już grzechów, gdyż we śnie przemienił je w piękno i radość”, ibidem, ss. 41/42)! W roli Jura występuje jak zawsze niezawodny Krzysztof Piątkowski, który gra całym ciałem, tym razem w sensie dosłownym, prezentując również swe pierwszorzędne wdzięki płciowe, zjawiając się nago w pracowni artysty , by następnie w zastępstwie perizonium przywdziać białe, bawełniane ineksprymable… Również w odniesieniu do pozostałych postaci nadrzędną zdaje się być zasada dominacji scenicznego wizerunku nad innymi środkami wyrazu, a więc dostojnie postarzałe oblicze Mistrza (Tomasz Międzik), okrutnie eksponowana groteskowa brzydota i pokraczność jego żony Krystyny (Ewa Worytkiewicz), boschowsko-bruegelowska tępota malująca się na twarzy czeladnika. Wyszedłszy z teatru, przechodząc przez Rynek, natrafiłem na dalszy ciąg przedstawienia, tyle że już bez Krzysztofa Piątkowskiego… Przeciągała właśnie procesja drogi krzyżowej z czerwonym krzyżem? I jak tu nie wierzyć Wilde’owi, iż to nie sztuka naśladuje życie, lecz życie sztukę… Teatr im. J. Słowackiego: Agata Duda-Gracz „Ojciec”. Reż. i scen. Agata Duda-Gracz. Muz. Jakub Ostaszewski. I NIE WÓDŹ POKUSZENIE… NAS PANIE NA Lesław Czapliński „I nie wódź nas Panie na pokuszenie…” Prawdopodobnie Makbet dożyłby swych dni jako lojalny tan Kawdoru, pozostając wiernym wasalem króla Duncana, a po jego naturalnej śmierci prawowitego następcy Malcolma, gdyby nie pokusa w postaci spotkanych na swej drodze, a zesłanych przez Boga dla jego próby wiedźm. I gdyby nie namawiająca go do złego żona, faktycznie bezimienna Lady Makbet, a zatem kolejne wcielenie wiecznej kobiecości, czyli Ewy. Można się zastanawiać, czy traktująca o nierządem stojącym królestwie szkockim tragedia Williama Sahkespeare’a, w końcu dramaturga elżbietańskiego, nie była imperialnym zamówieniem propagandowym w angielskiej kampanii przeciw Stuartom. Zwłaszcza że Malcolm, zbiegły do Anglii, chwali tamtejszego króla i jego bratnią pomoc, czyli wojskową interwencję, mającą na celu przywrócenie mu tronu. A więc można odczytywać go jako głos za angielską ingerencją w sprawy wówczas jeszcze suwerennego sąsiada. Skądinąd Alexander Vlahos, grający w omawianym przedstawieniu londyńskiego National Theatre Malcoma, szczególnie raził pretensjonalnością. Historyczny Makbet był w równym stopniu uprawnionym pretendentem do tronu szkockiego, co Duncan, a gdy pozbawił go życia i korony, sprawować miał korzystne dla poddanych rządy. Jego czarną legendę stworzyli dopiero angielscy kronikarze, a upowszechnił ją w świecie i dziejach właśnie Shakespeare! Miałem pewne opory przed obejrzeniem tego przedstawienia, albowiem Shakespeare to święty klasyk, którego mało kto ośmieli się skrytykować za anachronizm. A przecież w dzisiejszych czasach preferuje się czytanie współczesnych mu filozofów w oryginale niż przełożonych na niekończące się słowotoki, czyli monologi. W czasach, gdy większość społeczeństwa stanowili analfabeci, teatr stanowił trybunę popularyzowania wiedzy, był swoistą philosophią pauperum, na podobieństwo katedr z narracyjnymi płaskorzeźbami czy fryzami z ewangelicznym malarstwem, stanowiącymi Biblię pauperum. Dzisiaj refleksyjne monologi są po prostu nużące, a niekiedy mogą uchodzić za grafomanię tout court. Najczęściej marzyłoby mi się, aby współcześni reżyserzy, niczym Jan Klata z „Oresteją” Ajschylosa, rozprawiali się ze sztukami Shakespeare’a w trzy kwadranse, góra półtorej godziny, tyle, ile trwa przyzwoity seans filmowy w kinie! Zresztą szekspirowskie adaptacje już praktykowali osiemnastowieczni Francuzi, przystosowujący „barbarzyńskiego” Anglika do norm swojej klasycystycznej estetyki, a więc przepisywanie ma co najmniej trzechsetletnią tradycję. Jak zatem z klasycznym tekstem poradzono sobie w inscenizacji Roba Ashforda i Kennetha Branagha w londyńskim National Theatre, przy czym ten ostatni zagrał jednocześnie tytułowego bohatera? Omawiany spektakl odbył się w ramach Festiwalu w Manchesterze, w zsekularyzowanym wnętrzu kościelnym. Gra toczyła się w dawnej absydzie, oświetlonej świecami, oraz pośrodku głównej nawy, niczym w elżbietańskim teatrze z trzech stron otoczonej przez widzów, pokrytej błotem jak w nie przymierzając „Balladynie” Kantora w krakowskich Rozmaitościach, na początku akcji błotem bitewnego pola. Rażą nieco naiwnością ujęcia trzy wiedźmy jakby zabłąkane z jakiejś operetki czy innego varietés: przewracające oczyma i kręcące głowami. Nie są straszne, jeno żałosne i śmieszne. Lepiej już wypadają na wpół obnażone demony, przeobrażające się następnie w potomków Banka, którzy obejmą tron. Pojawienie się ducha jego samego zostaje zręcznie ukazane za sprawą rozsuwającego się blatu stołu, przy którym zasiadają ucztujący goście Makbeta. Główną protagonistką przedstawienia rozdającą podziw spektatorów okazała się Alex Kingstone, odtwórczyni Lady Makbet. Wręcz wyśpiewuje swą rolę pod względem prozodycznym, udowadniając, że, jeśli nawet nie jest to najbardziej melodyjny język, to na pewno pełen ekspresji, a jednocześnie pozostaje najsilniejszą osobowością. Kenneth Branagh, autor licznych szekspirowskich ekranizacyj w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, dzielnie dźwiga ciężar obrosłej legendą roli. Zarówno pod względem podawania tekstu, jak i wspierającej go mimiki, tworzy bardzo sugestywną postać, przykuwając uwagę nawet we wspomnianych monologach, nie pozwalając sobie i widzom na chociażby chwilę dekoncentracji. Efektownie rozwiązano monolog ze sztyletem, stającym przed oczyma Makbeta przed popełnieniem przezeń królobójstwa. Naprzód pojawia się on przed nim zmonumentalizowany dzięki projekcji świetlnej, potem zaś materializuje się kilkakrotnie w różnych miejscach przestrzeni jako rzeczywisty rekwizyt, opuszczany spod stropu. W ostatnim słynnym monologu o życiu jako opowieści wariata, z jego ust toczy się ślina, przydając mu fizjologicznej wiarygodności, nie budząc przy tym odrazy. Przedstawienie jest połączeniem tradycji ze współczesnością. Kostiumy nawiązują do szkockich kiltów, pozostając zarazem historycznie umowne. Wkład naszych czasów to przede wszystkim technika, a więc operowanie światłem jako środkiem dramaturgicznym, oraz efekty akustyczne, zwielokrotnione, zastępujące w przeważającej mierze ilustrację muzyczną. William Shakespeare „Makbet” (Macbeth). Reż. Rob Ashford i Kenneth Branagh. Scen. Christopher Oram. Muz.Patrick Doyle. National Theatre w Londynie, gościnny występ na Festiwalu w Manchesterze, w kościele św. Piotra 22 lipca 2013. WSZYSTKICH NAS POCHŁONIE NIEPRZYJAZNA MATERIA albo GRA w CHOWANEGO Lesław Czapliński „Wszystkich nas pochłonie nieprzyjazna materia, albo gra w chowanego” Zrazu spektakl „Zaraz!” francuskiego zespołu Compagnie l’Immédiat rozwija się wokół motywu niezłomnego stawiania przez człowieka czoła wrogiemu światu otaczających go przedmiotów. W filmach „Crash” Davida Cronenberga oraz ”Samochody, które pożarły Paryż” Petera Weira takowe zagrożenie stanowiły tytułowe z drugiego auta. W omawianym spektaklu spustoszenie sieją zdawałoby się niewinne sprzęty domowe, które okazują się bynajmniej nieudomowionymi, a z ich strony czają się nieustanne niebezpieczeństwa i złośliwości: wymykające się krzesła, przewracające się stoły, rozpadające się szafy i ściany, spadające lampy . Czyżby to była przestroga przed zemstą ze strony tego wszystkiego, co sama stworzyła nasza cywilizacja, a nad czym – niczym w balladzie Goethego „Uczeń czarnoksiężnika”, tylko na większą skalę – nie jesteśmy w stanie zapanować? Prowadzi to do całkowitej destrukcji. Musi zatem nastąpić „przerwa techniczna” na uporządkowanie przestrzeni scenicznej, by można było przystąpić do dalszej gry. W dalszej swej części widowisko francuskiej trupy do pewnego stopnia przywodzi na myśl nieme dramaty Petera Handkego – na przykład „Terminatora” lub „Godzinę, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem” – co nie znaczy, że jej członkowie znają jego twórczość, a tym bardziej, by mieli się nią inspirować. Znaczną cześć przedstawienia wypełniają niespodzianki i nieporozumienia, wynikające z gubienia się i odnajdywania postaci w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, lub pojawiania się nie tych, których się szuka. Ważną rolę odgrywa w tym wszystkim dwudrzwiowa szafa, w której wciąż ktoś się chowa, lub wynurza całkiem kto inny, a także przesuwane kulisy, pozwalające postaciom niepostrzeżenie znikać lub niespodziewanie się ukazywać . W pewnym momencie wymyka się im spod nóg również pion, a wszystko: sprzęty i postacie trwają lub poruszają się pod kątem ostrym . Na koniec powstaje niewyobrażalna piramida ze zgromadzonych na scenie sprzętów, pozostająca na bakier z wszelkimi prawami statyki . Przy całej na poły akrobatycznej brawurze z jaką francuscy aktorzy pokonują pułapki, zastawiane na nich przez zbuntowane przedmioty, po pewnym czasie można mieć pewne wątpliwości, czy ogrywanie tego rodzaju sytuacji nie jest za wątłe, by być wystarczającym do wypełnienia godzinnego widowiska? ICompagnie l’Immédiat: „Zaraz!”. Reż. Kamille Boitel. KLĄTWA BRACI CIĄŻY nad POLSKĄ Lesław Czapliński „Klątwa braci ciąży nad Polską” Nad polska polityką zdaje się ciążyć fatum braci. I to przynajmniej od wieku. W czasach sanacyjnej dyktatury straszyli bracia Jędrzejewiczowie: starszy Janusz, pułkownik oraz minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego, oraz młodszy Wacław, szef Ligi Morskiej i Kolonialnej, który dożył na amerykańskiej emigracji stu lat. Pierwszy był między innymi autorem reformy szkolnictwa wyższego, biorącej je za twarz. To wtedy wprowadzono zasadę politycznej nominacji profesorów przez prezydenta, a nie władze autonomicznych uczelni, i to na wniosek ministra, który mógł samowolnie odpowiednie zgłoszenie umieścić w najgłębszej szufladzie na wieki wieków. To ubezwłasnowolnienie przetrwało czasy trzeciej rzeczypospolitej, czyli PRL, jak i czwartej po 1989 oraz piątej po 2005 roku. Skutkiem czego funkcjonuje takie kuriozum tytularne jak profesor analny, pisany po nazwisku. A przecież większym tytułem do chwały powinien być profesor uczelniany niż belwederski, z politycznego nadania! W ramach protestów przeciw tej reformie studenci wypuszczali ze swoich uczelni na ruchliwe ulice wieprze z umieszczonymi po bokach napisami: Janusz Jędrzejewicz, minister. Aby zapobiec publicznemu zgorszeniu, wynikającemu z faktu, że „minister” nie tylko zakłócał ruch uliczny, przemykając pomiędzy tramwajami, automobilami i dorożkami konnymi, ale czynił to, wydając z siebie kwiczenie oraz chrząkanie, policjanci uganiali się za jego animalną personifikacją, która wciąż się im wymykała. W 1990 roku w związku z wyborami prezydenckimi pojawili się kolejni bracia w polskiej polityce, na dodatek bliźniacy, jakby im za mało było filmowej sławy z dzieciństwa, kiedy udało się nawet skraść księżyc. Mieliśmy wtedy do czynienia z próbą generalną piątej rzeczypospolitej, choć obsadzony figurant wymknął się spod kontroli i zbytnio zbonapartyzował. Wszak dał nam przykład jak prawo i konstytucję łamać i obchodzić mamy. Pierwszy, nieżyjący już, zasłynął z wrażliwości wobec dziadów i to bynajmniej nie Mickiewiczowych. Podczas spotkań z nimi potrafił nawet dostosować się i przejąć ich język. Potrafił umrzeć za życia (politycznego), a więc pełnienia urzędu, stąd dostąpił wawelskiej chwały monarchów. Drugi, znany z konfliktowego charakteru, sprawuje aktualnie kierowniczą rolę w państwie i wyciągnął wnioski z pierwszego niepowodzenia w 1990 roku. Tym razem za Konstytucyjny. twarz wzięty został Trybunał Znalazł też aktorów, na tyle pozbawionych charakteru oraz indywidualności, na dodatek poddanych hipnozie, tak że posłusznie odgrywają role, w których zostali obsadzeni. W tej politycznej szopce, która w Polsce ma długie tradycje. W latach sześćdziesiątych Janusz Szpotański napisał satyryczną operę „Cisi i gęgacze”. W jednej z jej postaci, a mianowicie Gnoma, poczuł się sportretowanym Władysław Gomułka, sprawujący również kierowniczą rolę w państwie, mimo że nie pełnił żadnej z oficjalnych funkcji. Z wiecowej mównicy potępił wtedy Szpotańskiego jako „człowieka o mentalności alfonsa, po szyję zanurzonego w rynsztoku”. Czy i dzisiaj satyrycy będą oskarżani z tego powodu, że politycy, ,,kąsani przez własne sumienia, odnajdywać się będą w fikcyjnych tworach ich wyobraźni? 10 MARCA – Dzień Solidarności z Tybetem! MUZYCZNY TEATR INSTRUMENTALNY OPALSKIEGO Lesław Czapliński „Muzyczny teatr instrumentalny Opalskiego” Nie mam na myśli, rzecz prosta, muzyki jako oprawy dźwiękowej (obecnej między innymi w omawianym przedstawieniu za sprawą fragmentu „Popołudnia fauna” Debussyego, w którym Niżyński stworzył jedną ze swych niezapomnianych kreacji, a także fortepianowej wersji „Święta wiosny” Strawińskiego), lecz to, że przedstawienie skomponowane zostało na wzór utworu muzycznego, a więc powroty sytuacji i motywów nie podlegają prawom logiki i dramaturgii fabularnej, lecz wymogom czysto formalnej natury. Z kolei aktorstwo posiada charakter wybitnie instrumentalny. Nie rządzą nim emocje i przeżycia, lecz usytuowanie w precyzyjnie ustawionej reżyserii, na przykład ujęty w karby żelaznej dyscypliny ruch w przestrzeni. W końcu rzecz odnosi się do tancerza, a może jeszcze bardziej wizjonerskiego choreografa, którego sprzed stu lat układ taneczny „Święta wiosny” do niemniej rewolucyjnej muzyki Strawińskiego do dziś pozostaje nowatorski i nie dziwi mnie, że tak wzburzył paryżanami przy okazji swojej premiery, która przeszła już do historii artystycznych i towarzyskich skandali. Niektórzy aktorzy doświadczają zarazem transformacji, przechodząc od jednej postaci do innej: Diagilew przepoczwarza się w matkę żony Niżyńskiego, słynną węgierską aktorkę Emmę Márkus (Sławomir Maciejewski), a lekarz psychiatra w jej ojca. Wspaniały mimiczny prolog i powracające na jego podobieństwo interludia, na które składają się szmery, skrzypienia, szuranie, odgłos spadającego krzesła. A więc mamy do czynienia z teatrem odgłosów i przedmiotów eksponowanych za pomocą oświetlenia, coś o czym marzyli włoscy futuryści. Mimo pozorów , iż nic się nie dzieje, dzieje się właśnie bardzo dużo. Wszystko to, na co nie zwraca się po prostu uwagi, gdy ta jest niepodzielnie skupiona na wypowiedziach werbalnych, i dopóki nie zaistnieje w światłach rampy, tym razem umieszczonej nad sceną, tworzącą rodzaj wnętrza camery obscura, będącej wizją chorego umysłu głównego bohatera, szpitalną izolatką? Do pewnego stopnia czar pryska, a obłęd przygasa, wraz z pojawieniem się słów, będących zbyt dosłownymi. W tok przedstawienia zręcznie wplecione zostały cytaty. Z Kantora (powtarzający się sąd teściów nad Wacławem podczas rodzinnych spotkań) oraz z zakończenia „Salo” Pasoliniego, kiedy na wzór tańczących tam tango strażników, Niżyński z Diagilewem tworzą parę. Sterylne przedstawienie, w dobrym tego sława znaczeniu, gdzie każdy gest, dźwięk i ruch sceniczny pozostają dokładnie na swoim, nieprzypadkowo dobranym miejscu, współtworząc przemyślaną kompozycję sceniczną. Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie: Anna Burzyńska „Niżyński. Zapiski z otchłani”. Reż. i oprac. muz. Józef Opalski. Scen. Przemysław Klonowski. Chor. Jacek Tomasik. Reż. świateł i wizualizacje: Marta Saint-Tokarz. Premiera na scenie Miniatury. 10 MARCA – DZIEŃ MĘŻCZYZN! STRACONE NADZIEJE Lesław Czapliński „Stracone nadzieje” Smutne, gdy wielcy twórcy żyją dłużej niż ich zdolności artystyczne. Albo, gdy ich dotychczasowy styl zaczyna się rozmijać z oczekiwaniami nowej generacji odbiorców, jawiąc się jako przestarzały. Stało się to udziałem Michała Bałuckiego, gdy nastały czasy Gabrieli Zapolskiej i Stanisława Wyspiańskiego, co ostatecznie stało się powodem jego samobójstwa. A ostatnia sztuka Sławomira Mrożka – „Karnawał, czyli pierwsza żona Adama” – zapowiadała się wielce obiecująco, zwłaszcza z uwagi na „przepisanie”, choć to pojęcie raczej nie należało do słownika tego autora, starej historii biblijnej. W jej nowej wersji Szatan wydaje bal w nadmorskim kurorcie, na który przybywają Adam z Ewą, Biskup z Prometeuszem (a więc trochę coś z Ignacego Karpowicza i jego „Balladyn i romansów) oraz podstarzały Goethe (czyżby autoreprezentacja Mrożka) z młodą partnerką, a także tytułowa pierwsza żona Adama, według legend talmudycznych Lilith. Ale wszystko grzęźnie wnet w nijakości, a drętwe dialogi ani nie posuwają akcji, ani nie skrzą się paradoksalnym dowcipem, jak to drzewiej u tego autora bywało. Być może sceniczny fachman w rodzaju Dejmka coś by z tego wydobył (pamiętam szeleszczący papierem „Portret” w reżyserii Jerzego Jarockiego z Jerzym Radziwiłowiczem oraz „cudownie” przemieniony nieomal w błyskotliwy dramat konwersacyjny w ujęciu tego reżysera). Niestety, Bogdan Ciosek nie przysłużył się tekstowi. Na niewiele zdały się nawet perfekcyjne piruety Krzysztofa Piątkowskiego w roli Asystenta zarządcy hotelu, nazywanego Impresariem, a więc do pewnego stopnia organizującego występy ziemskich i niebiańskich sław, w zmienionych okolicznościach pozostających do wynajęcia czerpiących stąd środki do (prze)życia? i Skoro to nie komedia, to może należało raczej skupić się na podkreśleniu rejestru lirycznego, wygrywaniu nastroju, oddaniu pierwszeństwa refleksji? Zapowiadała taki ton ilustracja muzyczna, rozwijająca się wokół motywu kapiącej wody. A także dekoracja, łącząca nowoczesny funkcjonalizm z motywami landszaftu, jaki oferują reklamy biur podróży. Ano właśnie. Przychodzi mi do głowy pomysł, że może należało wprowadzić sytuację uwięzienia biblijnych i historycznych turystów w związku z bankructwem organizującej ich pobyt firmy, w związku z czym nie mogą już powrócić do swoich ról i historii, z których pochodzą, tracąc w ten sposób nie tylko finansowy, ale wręcz tożsamościowy grunt pod nogami? Zaczynają zatem zastanawiać się, kim są naprawdę i czego się od (po) nich oczekuje. Ale to już temat na zupełnie inną komedię. Do tego byłby potrzebny już inny autor, albo bezkompromisowy i sprawny dramaturg teatralny, jak się teraz określa tworzącego scenariusze widowisk na podstawie istniejących sztuk… Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie: Sławomir Mrożek „Karnawał, czyli pierwsza żona Adama”. Reż. Bogdan Ciosek. Scen. Andrzej Witkowski. Muz. Paweł Moszumański. Chor. Katarzyna Skawińska. MIĘDZYNARODOWY DZIEŃ KOBIETY 2016! PIETRKA GYNTA PRZYPADKI… Lesław Czapliński „Pietrka Gynta przypadki” Przedstawienie połowiczne, ze wskazaniem na pierwszą część, efektowną aż do bólu (zawrotu) głowy, gdzie efekt ściga efekt. A więc wjeżdżający na scenę wagon weselny, porwanie przez tytułowego bohatera Panny Młodej przybierające formę podniebnego lotu, gdy zostają oni na linach opuszczeni ze sznurowni, wynurzająca się z zapadni winda z córką króla gór. Jest tak dopóki przedstawienie i rolę niesie na swych ramionach Krzysztof Piątkowski, któremu może niedostaje nieco wzrostu i szlachetniejszego tembru głosu, ale którego możliwości posługiwania się ciałem i jego ekspresją wydają się nieograniczone. Swego rodzaju trampoliny dla tego rodzaju popisów, niekiedy w dosłownym tego słowa znaczeniu, dostarcza dekoracja w kształcie powiększonej rampy (ściany) do ewolucji na łyżworolkach, wszelako bez tychże. Nie wiem dlaczego nie pociągnięto dalej pomysłu rozdwojenia Peera, a więc podwójnej reprezentacji jego osobowości: na młodego i starego (skoro w pierwszej części występował w dwóch postaciach z przewagą tego pierwszego, to mogło być tak i w drugiej, tym razem z awantażem dla drugiego)? Wraz z marginalizacją Piątkowskiego ze spektaklu uchodzi powietrze i doznaje on zapaści. W drugiej części jakby powrócił duch dawnego Teatru Słowackiego, z akademicką patyną, skupioną na referowaniu, jak mawiał Jerzy Goliński, tekstu literackiego, a więc nietwórczego trzymania się litery dramatu, wskutek czego papier szeleści zza kulis co niemiara. Poza tym schodzi momentami na poziom farsy, by nie powiedzieć niewybrednego slapsticku, choć przez moment zręczność gierek Krzysztofa Piątkowskiego jako Murzyna, rodem z commedii dell’arte, na moment postawiła mi przed oczyma Gianni Morettiego, aktora Giorgio Strehlera, zwłaszcza niezapomnianego Arlekina ze „Sługi dwóch panów”, być może ze względu na czarną maskę na twarzy? Poemat dramatyczny Henrika Ibsena jest zarazem wytworem odchodzącej w przeszłość tradycji romantycznej (przenikanie się codziennej rzeczywistości i świata fantastycznego, nieprzystosowany, skłócony ze sobą i otoczeniem bohater) oraz wschodzącej orientacji realistycznej (wzbogacenie Peera na eksploatacji miejscowej ludności w krajach kolonialnych), w czym dopatrzyć się można antycypacji życiorysu poety i przedsiębiorcy Arthura Rimbauda, z zaznaczającymi się oznakami przyszłego ekspresjonizmu (alegoryczna postać Odlewacza Guzików, personifikacji losu, symboliczne rozstaje dróg na których rozegrać się ma ostatni akt dramatu). W związku z tym ostatnim interesującym okazał się pomysł jego obsadzenia przez dziecko i zakończeniem ukazującym bohatera jako rozbitka, który przetrwonił życie, bez szansy ponownego spotkania z Odlewaczem i ocalenia poprzez odkupicielską rolą miłości Solwejgi, której porzucenie zapewniło indywidualne wyróżnienie się, chroniące przed ostatecznym unicestwieniem za nijakość. Bo Peer Gynt to wcześniejsze wcielenie Piotrusia Pana (Peer po norwesku oznacza Piotra właśnie), niemogącego dojrzeć wiecznego chłopca. Jak z tego widać, niedojrzałość, młodziankowatość, to nie tylko, jak sądził Gombrowicz, polska przypadłość… Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie: Henrik Ibsen „Peer Gynt”. Adapt. Maria Wojtyszko i Rafał Sabara. Reż. Rafał Sabara. Scen. Beata Nyczaj. Reż. świateł: Jacqueline Tobiszewski i Michał Głaszczka. Chor. Dominika Knapik.