POŻĄDANIE w CIENIU ŚMIERCI,EGOIŚCI TRZYNAŚCIE LAT
Transkrypt
POŻĄDANIE w CIENIU ŚMIERCI,EGOIŚCI TRZYNAŚCIE LAT
POŻĄDANIE w CIENIU ŚMIERCI Lesław Czapliński POŻĄDANIE w CIENIU ŚMIERCI Tym razem najbardziej udanym nie okazało się odnalezienie przez Andrzeja Wajdę odpowiednich ekwiwalentów filmowych dla poetyki prozatorskiej Jarosława Iwaszkiewicza, jak to było w przypadku „Brzeziny” czy „Panien z Wilka”, lecz zdawałoby się wątek trochę sztucznie dodany, a mianowicie nieco ekshibicjonistyczne wspomnienia Krystyny Jandy o umieraniu swego rzeczywistego męża, operatora filmowego Edwarda Kosińskiego. Jej monolog wywiera przejmujące wrażenie, ale stoją za tym niebywałe umiejętności warsztatowe i rzemiosło aktorskie wielkiej artystki teatralnej, która uczyniła z niego prawdziwy monodram. Udane były również akcenty autotematyczne z wchodzeniem w kadr ekipy kręcącej film, czy rozmową Jandy z reżyserem o noweli i tytułowym tataraku. Wajda trochę zagrał tu samego Iwaszkiewicza z poprzedniej ekranizacji jego prozy – „Panien z Wilka” – kiedy pojawiał się tam dla uwiarygodnienia akcji jako milczący świadek, posłaniec z czasów dawno minionych. Ponadto bohaterka wypożycza poznanemu młodemu człowiekowi książkę, którą okazuje się powieść Jerzego Andrzejewskiego „Popiół i diament”, według którego powstała głośna swego czasu adaptacja filmowa, także autorstwa Wajdy. Podobnie jak w „Brzezinie”, tak i tu fascynacja erotyczna rozwija się w cieniu śmiertelnej choroby, tam w pełni uświadomionej, podczas gdy tu bohaterka nie zdaje sobie z niej sprawy (wątek ten nie występuje u Iwaszkiewicza, lecz zaczerpnięty został z nowelki węgierskiego pisarza Sándora Máraia „Nagłe wezwanie”), choć też można rzecz interpretować – jak chce Grażyna Stachówna – że w osobie Bogusia poszukuje ona zaspokojenia uczuć macierzyńskich, niespełnionych od czasu, kiedy jej synowie zginęli w Powstaniu Warszawskim i po których pozostało „prywatne muzeum”- pokój w zajmowanej z mężem willi, do którego to rodzinnego sanktuarium postronni nie mają wstępu z woli jego zazdrosnego kustosza, pani domu. Istotną rolę w świecie opowiadań Iwaszkiewicza i opartych na nich filmach odgrywa żywioł wodny: podmokła łąka, na której dochodzi do zbliżenia pomiędzy chorym na gruźlicę Bolesławem i Maliną, rzeka, którą przebywa bohater w drodze do domu wujostwa i Wilka z jego mieszkankami, za którą więc rozciąga się kraina wspomnień, rzeka, nad którą mieszka doktorowa Marta i w której topi się Boguś (u Wajdy jest nią Wisła w Grudziądzu). Generalnie zabrakło jednak nastroju z poprzednich iwaszkiewiczowskich adaptacyj, wspomnianych „Panien z Wilka” i wcześniejszej „Brzeziny”. Przede wszystkim rozbrajająco bezradny był Paweł Szajda, odtwórca roli chłopaka, który nie potrafił zaznaczyć dzielącej go bariery kulturowej od zafascynowanej jego urodą starzejącej się i śmiertelnie chorej kobiety – doktorowej Marty. Odwołał się do całego repertuaru dziwnych min i gestów, wychodząc na całkowitego przygłupa. Zabrakło też ukazania czysto fizycznego pociągu do niego ze strony bohaterki, dla której w żaden sposób nie jest i nie może być partnerem, lecz pozostaje przede wszystkim młodym, zdrowym, krzepkim ciałem . Tu powinni byli interweniować operator i kamera, przejmujący rolę ukazania tego stanu przez wręcz dopieszczanie jej obiektywem ciała bohatera w zastępstwie postaci-aktorki, stając się emanacją jej spojrzenia, nawet poprzez ubranie wydobywając jego zmysłową moc, na podobieństwo relacji pomiędzy kamerą a Przybyszem, uosabianym przez Terence’a Stampa, w „Teoremacie” Pier Paolo Pasoliniego. Może więc rzeczywiście zabrakło Edwarda Kłosińskiego, który pierwotnie miał być autorem zdjęć i któremu ostatecznie zadedykowano film?… „Tatarak” (2008). Reż. Andrzej Wajda, Scen. Andrzej Wajda i Krystyna Janda wg opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza „Tatarak” oraz Sándora Máraia „Nagłe wezwanie”, Zdj. Paweł Edelman, Muz. Paweł Mykietyn. EGOIŚCI PÓŹNIEJ… TRZYNAŚCIE LAT Lesław Czapliński „Egoiści trzynaście lat później…” Najnowszy film Krzysztofa Zanussiego „Obce ciało” do pewnego stopnia potraktować można jako ciąg dalszy „Egoistów” Mariusza Trelińskiego, tyle że rozgrywający się trzynaście lat później i wpisany w nieskończony horyzont zwany Absolutem (Havel). Poszukuje go dwoje głównych bohaterów: Włoch Angelo i Polka Kasia, która nieoczekiwanie, sprawiając zawód pierwszemu, postanawia wstąpić do klasztoru. Aliści można się zastanawiać, dlaczego rzekomo Bóg miłości żąda jej wyrzeczenia się od ludzi? Podążający za nią do Polski Angelo styka się z brutalną rzeczywistością kapitalistyczną, zobrazowaną na przykładzie funkcjonowania korporacji, uosobionych przez dwie arywistki, również we wzajemnych relacjach nie znających litości i lojalności w dążeniu do osiągnięcia wytkniętych sobie celów. Zarazem jedna z bohaterek przekonuje się, że nie wszystkich da się przekupić i nie jest to wyłącznie kwestia ceny, jak myśli, sądząc po sobie: dziennikarz (Jacek Poniedziałek), służąca zmarłej matki, a nawet pies. Zanussi wpisuje konflikty pomiędzy postaciami w paradygmat strindbergowskiej walki płci. A także obciążeń historyczno-rodzinnych, albowiem główna bohaterka wydaje się należeć do reżymowych dzieci poprzez swoją przybraną matkę, stalinowską sędzinę. Nie do końca wyjaśniona pozostaje także przeszłość ojca Kasi, który przyjeżdża do Moskwy w celu uwolnienia Angela (czyżby wykorzystując swoje kontakty z minionej epoki?) i na dodatek jest ateistą (pikanterii dodaje fakt, że grający go aktor – Sławomir Orzechowski – w popularnym serialu telewizyjnym wciela się w biskupa), który nie pogodzi się z wyborem córki nawet podczas składania przez nią ślubów, mając o to pretensje do jej byłego chłopaka. Postacie są przerysowane, by nie powiedzieć, że wręcz jednowymiarowe (demoniczna Krystyna, wyidealizowana, wyrozumiała ksieni, grana przez Stanisławę Celińską), ale to cecha moralitetu, którym jest film Zanussiego. A także kina gatunków, do którego aspiruje obecna produkcja o dążeniach komercyjnych. Z wieloma tezami się nie zgadzam (nieuleczalnie chory ojciec, utrzymywany za wszelką cenę przy życiu przez syna, niedopuszczającego do głosu możliwość woli tamtego do godnej śmierci) , ale sztuka nie jest od zgadzania się, ani od utwierdzania się we własnym światopoglądzie czy przekonaniach, lecz od stawiania pytań: na przykład o Boga, sens egzystencji, nawet jeśli nie podzielamy sugerowanych odpowiedzi, w tym przypadku inspirowanych przez chrześcijański punkt widzenia (praktykowany czy to w katolickim kościele i wspólnotach, do których należy dwójka protagonistów, czy w prawosławnej cerkwi). Skądinąd może warto by zająć się także odwrotnym procesem, a mianowicie coraz częstszej sytuacji utraty wiary przez duchownych na podobieństwo pastora z Bergmanowskich „Gości Wieczerzy Pańskiej”. Razić mogą uproszczenia politycznej natury, ale takim samym uproszczeniem jest nieustanne dopatrywanie się we wszystkim przejawów polskiego antysemityzmu, pomijające zarazem zachowania drugiej strony, a co zdaje się koniunkturalnie wychodzić naprzeciw zagranicznym oczekiwaniom. W sekwencji moskiewskiej daje też znać o sobie przejęcie się przez Zanussiego antyrosyjskimi uprzedzeniami Marxa i jego przekonaniem o kałmuckiej naturze Rosjan, co w filmie znalazło dosłowny wyraz w mongoidalnych rysach przedstawicieli tego narodu (strażnicy i współosadzeni w więzieniu, do którego trafia Angelo za sprawą intrygi Krystyny). Mocną stroną filmu jest scenariusz, sprawiający, ze akcja trzyma widza w napięciu. Przyczyniają się do tego sprawnie posuwające ją do przodu dialogi, niepozbawione retorycznej błyskotliwości (pojedynki Angela z Krystyną, swoją przełożoną). A także montaż, posiadający właściwe tempo i rytm. Pierwiastek humorystyczny, czy nawet satyryczny, przywołany za sprawą wiary w magiczne sztuczki i techniki oraz uprawiających je szarlatanów w świecie pozornej racjonalności technologicznej, wprowadza odniesienie do komedii „Hipnoza” Antoniego Cwojdzińskiego, kiedy terapeucie nie udaje się wprowadzić Krystyny w pożądany trans, gdyż jego usiłowania ciągle ktoś (sekretarka) lub coś (dzwoniący telefon) niweczy. Potem wszakże bohaterka wykorzysta te zabiegi do uśmiercenia swej niewygodnej, przybranej matki, której wypowiedzi prasowe i zbliżający się proces mogłyby przeszkodzić w jej karierze. Nie może jej tego wybaczyć nawet po śmierci, swą nienawiścią ścigając ją poza grób, na który spluwa zgodnie z niegdysiejszym wezwaniem Borisa Viana, stanowiącym tytuł jego powieści. Atutem filmu jest znakomita gra aktorek: Agnieszki Grochowskiej oraz Agaty Buzek w roli Kasi. Pod względem specyficznej urody stanowi ona dobraną parę z włoskim aktorem Riccardo Leonellim jako Angelem. O przychylnym nastawieniu do filmu w znacznej mierze decyduje też z lekka hipnotyzująca, repetytywna muzyka Wojciecha Kilara, tworząca aurę tajemniczości i niedopowiedzeń, tonujących wspomniane uproszczenia. Została bardzo kompetentnie zestawiona z jego istniejących ilustracji do filmów Zanussiego i Kieślowskiego, albowiem nie było mu już danym skomponować oryginalnej. Warto też zwrócić uwagę na „melodyjną” pracę kamery, opływowymi ruchami okrążającej postacie, a co za tym idzie przyczyniającej się też do powstania odpowiedniej aury nastrojowej. Najmniej udaną jest finałowa sekwencja, kiedy Warszawa, wydana złym mocom, tkwiącym w samych ludziach, pogrąża się w ciemności, co z jednej strony uznać można za dosłowne zilustrowanie wizji mistycznej nocy ciemnej św. Jana od Krzyża, a poprzedzającej objawienie, o której wspominają kilkakrotnie bohaterowie, z drugiej spowodowana jest realną sytuacją wyłączenia prądu. Dokonuje się wtedy cud uzdrowienia wspomnianego nieuleczalnie chorego, który zaczyna samodzielnie oddychać. Ale metaforyczne obrazowanie nigdy nie było mocną stroną tego reżysera, jeśli wspomni się pośmiertne oddalanie w głąb kadru po zamarzniętym Morskim Oku bohatera „Spirali”, czy krążących po lesie i pohukujących niedoszłej teściowej i synowej, którym wychodzi naprzeciw rogacz w „Kontrakcie”, taniec na tle skalnego ostańca pośród pustyni w „Roku spokojnego słońca”. W sumie jednak najnowszy film Krzysztofa Zanussiego stanowi istotny głos w dyskusji o kondycji duchowej i moralnej współczesnej Polski, a szerzej może nawet i zglobalizowanej cywilizacji konsumpcyjnej, choć przypisywany jej nihilizm jest być może zbyt daleko posunięty? Wydaje mi się najważniejszym polskim filmem mijającego roku. Może dlatego, że uderzył w samo jądro kapitalizmu, choć jego krytykę oparł na przesłankach chrześcijańskich, a nie marksistowskich, to stal się przedmiotem zmasowanej nagonki świata mediów, bynajmniej nie będących czwartą władzą, lecz służbą, całkowicie zależną od świata międzynarodowych korporacji. Prawdopodobnie też z tych powodów w arbitralny sposób nie dopuszczono go do konkursu podczas ostatniego festiwalu filmowego w Gdyni, gdzie woli się promować produkcję komercyjną. „Obce ciało”. Scen. i reż. Krzysztof Zanussi. Zdj. Piotr Niemyski. Muz. Wojciech Kilar. 27 MARCA – MIĘDZYNARODOWY DZIEŃ TEATRU STRACONE SZANSE, albo ICH CZWORO: TRAGIKOMEDIA LUDZI BEZ WŁAŚCIWOŚCI Lesław Czapliński „ Stracone szanse, albo ich czworo: tragikomedia ludzi bez właściwości” Plakat z samurajem zdobi mieszkanie matki bohatera, która swoje życiowe niepowodzenia kompensuje marzeniem o wyjeździe do Japonii i w tym celu wytrwale uczy się tamtejszej mowy. On sam jest bezwolnym jedynakiem, całkowicie przez nią zdominowanym, mieszkającym u niej wraz ze swą dziewczyną. Poznanie i zbliżenie z Michałem jest dla niedojrzałego Kuby formą przygody, ucieczki od codzienności, w której się dusi, i ciążących mu relacji, których wyrazem stają się niedające zasnąć w jego domu, wiecznie panujące tam upał i duchota. W przestrzeni ich spotkań panuje raczej chłód oraz sztuczne oświetlenie, albo świeci księżyc i pada deszcz. Zajście przez dziewczynę w ciążę „sprowadzi” go jednak z „manowców na prostą drogę” i zmusi do zerwania z kochankiem, którego problem rozwiążą na dodatek pojawiający się w samą porę blokersi, katując tamtego na śmierć. Podejrzenie, że jest to rozwiązanie w rodzaju deus ex machina, wynikać może z wątpliwości, skąd się oni biorą w eleganckim apartamentowcu? Tym samym wrogie dotąd i rywalizujące o Kubę kobiety zawierają przymierze, a on już nieodwołalnie dostaje się pod panowanie ich dwóch, a może trzech, jeśli dziecko okaże się córką? Atrakcyjność Michała w oczach Kuby podnosi dodatkowo jego pochodzenie i status: studiuje na uniwersytecie, podczas gdy ten pierwszy trenuje pływanie, uczęszczając prawdopodobnie na AWF, a jego dziewczyna pracuje w restauracji jako kelnerka. Poznaje go zresztą na wernisażu, gdzie jej koleżanka obsługuje catering. Prawie wyłączne skupienie się na aspekcie fizycznym relacji sprawia, iż film jest zimny niczym nierdzewna stal, nie budząc emocji, ani nieskłaniając widzów do współodczuwania z losami bohaterów. A jest w czym przebierać, oglądamy bowiem i masturbację i zarówno hetero- jak i homoseksualną minetę i seks analny. Tym samym przyczynia się do utrwalenia obiegowych opinii o rzekomo przyrodzonym mężołóżcom promiskuityzmie, podobnie jak angielski pierwowzór politycznie poprawnego określenia gej oznacza tyleż wesołego, co rozwiązłego. A zatem trudno zakwalifikować film gatunkowo. Z powyższych powodów na pewno nie jest melodramatem. Nie jest też studium obyczajowym, ani socjologicznym. Jeśli już, to najbliżej mu do moralitetu, zważywszy jednowymiarowość postaci, niczym u przywołanej w tytule Zapolskiej, ale czy dla tegoż jest jeszcze w ogóle miejsce w ponowoczesnym świecie? A może twórcom zależało na laboratoryjnym behawioryzmie, nieprzenikającym do wnętrza ludzkich monad, poprzestającym wyłącznie na rejestracji tego, co manifestuje się zewnętrznie i jest dostępne dla zmysłów oraz mechanizmu kamery? A zapowiada się bardzo obiecująco. Otwiera film i powraca w jego trakcie sekwencja biegu bohatera przez parkowy labirynt, który to efekt uzyskany zostaje za sprawą zamglenia tła. Podobnie dzieje się na początku scen, rozgrywających się w jego domu, kiedy za sprawą nieostrego drugiego planu jakby eliminuje on z pola swego widzenia leżącą obok niego dziewczynę, prawdopodobnie niechcianą i wypieraną przez jego autentyczną naturę i związane z nią skłonności. Także jazda z kochankiem samochodem zakreślającym kolejne pętle piętrowego parkingu sugeruje labirynt, z którego, niczym z sennego koszmaru, nie można się wydostać ani przebudzić. A może i to, że ich związek nie ma przed sobą szans na przyszłość. Szerszą, napowietrzną perspektywę otwierają natomiast rozgrywające się na dachach tytułowych wieżowców spotkania oraz imprezy, wyrażające tęsknotę młodych ludzi za wyrwaniem się z okowów korporacyjnej powszedniości i poszybowaniem w inny wymiar, który usiłują przybliżyć alkohol i jointy. Zbyt jednoznaczne zakończenie, wpisujące się w stereotyp powszechnej jakoby homofobii, skutecznie niweczy wszak szansę przeżycia przez widza filmowej przygody! „Płynące wieżowce”. Scen. i reż. Tomasz Wasilewski. Zdj. Jakub Kijowski. Muz. Baash. WESOŁYCH ODNOWY! ŚWIĄT WIOSENNEJ PODWÓJNA TOŻSAMOŚĆ IDY Lesław Czapliński „Podwójna tożsamość Idy” Od strony artystycznej film Pawła Pawlikowskiego wywiera znaczne wrażenie i nie budzi żadnych wątpliwości i zastrzeżeń. Dramat egzystencjalny młodej dziewczyny, przygotowującej się do złożenia wieczystych ślubów w klasztorze, gdzie, nic o tym nie wiedząc, w czasie wojny znalazła jako dziecko schronienie, a dowiadującej się w ich przeddzień o swoim żydowskim pochodzeniu. Rozgrywający się w ascetycznej scenerii gomułkowskiej małej stabilizacji, wydobytej za sprawą zastosowania czarno-białej taśmy. Szarzyzna i brzydota wyzierają z późnojesiennego pejzażu z pokrytymi błotem polami i drogami, wymiętych twarzy ludzi, byle jakich, obskurnych budowli. Nieoczekiwanie w jej życiu pojawia się ciotka Wanda Gruz, dla której można próbować odnaleźć konkretne pierwowzory historyczne, skoro jest sędziną, a w poprzedzającym okresie „błędów i wypaczeń” była prokuratorką, oskarżającą w pokazowych procesach, w których zapadały wyroki śmierci. Tę jej przeszłość zdaje się motywować wojenne zranienie, kiedy straciła całą rodzinę: siostrę i własne dziecko. Stąd teraz, niczym nieubłagana Nemezis, staje nad łóżkiem szpitalnym umierającego wieśniaka, który przechowywał jej rodzinę wraz z powierzonym ich opiece jej dzieckiem, a którego podejrzewa o przyczynienie się do ich śmierci. Ostatecznie okaże się, że ich mordercą był jego syn, teraz z żoną i dzieckiem zamieszkującym pozostawiony przez nich dom (znany z „Shoah” Claude’a Lanzmanna motyw Polaków, zajmujących pożydowskie mieszkania). Agata Kulesza uwiarygodnia postać swoją oszczędną grą, choć jest to rola tragiczna współczesnej Hekuby, skrojona na miarę Krystyny Jandy jako jej wymarzonej odtwórczyni. Prosiło się, aby film skończył się na wyjaśnieniu wojennych losów i powrocie Idy do klasztoru. Ale w tym momencie pojawia się melodramatyczna perypetia. Wanda, nie odzyskująca siostrzenicy, a już wcześniej topiąca swe urazy w wódce (znów stereotypowy motyw, znany z „Gorzkich żniw” Agnieszki Holland, z tym ze tam dotyczył Polaka, przechowującego zbiegłą z transportu Żydówkę) oraz tłumiąca je w przygodnych romansach, ostatecznie popełnia samobójstwo, skacząc z okna. Czyżby także pod wpływem przegranego życia, a może i wyrzutów sumienia? Idzie zatem przyjdzie jeszcze raz opuścić klasztorne mury, by doprowadzić do końca sprawy ciotki, zaznać fizycznej miłości w ramionach młodego saksofonisty, poznanego jeszcze w trakcie tropienia rodzinnych losów, lecz ostatecznie, już z własnej i nieprzymuszonej woli wybierze służbę chrześcijańskiemu Bogu. „Ida” to kolejny film, który wpisuje się w obcą narrację o złych Polakach, współwinnych zagłady, utrwalający szkodliwe stereotypy i czarną legendę. Wciąż nie ma bowiem miejsca dla przykładów innych postaw, a przecież losy Romana Polańskiego czy rodziny Jerzego Kosińskiego zaświadczają, że bez polskich sprawiedliwych sąsiadów ich przetrwanie nie byłoby możliwe. Skądinąd sama Ida przeżyła dzięki zakonnicom, które ją ukrywały (podobnie ułożyły się losy rzeczywiście istniejącego żydowskiego chłopca, który został potem księdzem, czyli Romualda Jakuba Wekslera-Waszkinela). Dobremu Niemcowi Schindlerowi, i słusznie, poświęcono film, na dobrych Polaków nie ma zapotrzebowania. Wydać się może, iż oczekiwania obecnie obowiązującej, czy dominującej narracji, współtworzonej między innymi przez prace Tomasza Grossa, tej wersji nie przewidują. Oczywiście polska wieś z czasów wojny była zacofana, by nie powiedzieć wprost prymitywna. Okrucieństwo i barbarzyństwo były tam czymś na porządku dziennym, wpisanym niejako w naturalny porządek ówczesnego świata. Wystarczy przywołać sytuacyjne zbieżności z „Niespodzianką” Karola Huberta Rostworowskiego, ale i „Nieporozumieniem” Alberta Camusa, co wskazywałoby, że podobne dramaty mogły się zdarzyć również na wsi zachodniej, wydawałoby się stojącej na o wiele wyższym poziomie cywilizacyjnym. Na kulturową przepaść dzielącą żydowską burżuazję i polską wieś wskazuje znany z kina radzieckiego typaż: na wpół Boschowskie twarze wieśniaków i dom Wandy, wypełniony muzyką Mozarta. Odwiedzający Związek Radziecki i stający w jego obronie zachodni intelektualiści zyskali sobie miano użytecznych idiotów, czy do ich grona przyjdzie z kolei zaliczyć po latach tych, którzy dziś jednostronnie i tendencyjnie ukazują skomplikowany splot relacji polsko-żydowskich w przeszłości i obecnie? „ Ida”. Reż. Paweł Pawlikowski. Scen. Paweł Pawlikowski, Rebecca Lenkiewicz. Zdj. Ryszard Lenkiewicz, Łukasz Żal. 2013. PAMIĄTKA z UKRZYŻOWANIA! GORĄCA PROŚBA WĄTPLIWOŚCI GORĄCA PROŚBA WĄTPLIWOŚCI O ROZWIANIE O ROZWIANIE Wielce Szanowna Redakcjo TP, Piszę do Was jako praktykujący katolik, co w Polsce, jak wiemy, niestety staje się coraz bardziej problematyczne, bo ludzie są rozczarowani realizacją misji Kościoła. Dawniej dla mnie sprawy Boga i wiary były naturalną i oczywistą oczywistościa. Chodziłem od dziecka, urodzonego na wsi, do miejscowego kościoła w Piwnicznej, słuchałem wspaniałej muzyki granej przez naszego organistę i bardzo mądrych kazań księdza proboszcza. Wszystko by było w porządku do dnia dzisiejszego, bo nic u mnie i w mojej rodzinie się nie zmieniło, nawet gdy stawaliśmy się coraz starsi i dojrzalsi, gdyby nie to, że postanowiłem dokształcić się w wierze sięgając po książkę ks. Tischnera. Wiem, co zrobilem i komu zaufałem. Pozostał on w historii filozofii nie tylko polskiej, lecz także europejskiej. Jego dzieła były tłumaczone za granicą. W Polsce ogromnie ceni go TP i Znak, okazując mu wdzięczność za nieopisane zasługi dla społeczeństwa i Kościoła. Trudno zresztą przecenić jego głębokie myśli o naszych przywarach narodowych, które pozostają aktualne do dziś. Każda moja próba docenienia rangi myśli ks. Profesora mogłaby zostać uznana za nietaktowną, obraźliwą albo co najmniej niestosowną ze zględu na brak zrozumienia mimo usilnych i wciąż ponawianych prób zgłębienia jego Dzieła. Otóż Filozof powiedział kiedyś bardzo mądre słowa, że nie widział w Polsce nikogo, kto by utracił wiarę lub odszedł od umiłowanego przez wszystkich światłych, a także prostych ludzi, gorliwego praktykowania przepisanych prawem kanonicznym Kościoła Katolickiego nakazów uczestnictwa w obrzędach religijnych i przestrzegania innych praw kanonicznych, a za to proboszczowie według jego wiedzy często doprowadzali swych parafian do rozpaczy i zgorszenia, przyczyniając się do wzrostu nastrojów antyklerykalnych w Polsce i niepotrzebnie wzniecając nastroje nieprzychylne Kościołowi. Jakoś to tak było. Dokładnie nie pamiętam, ale światli i wybitni znawcy myśli religijnej ks. Profesora na pewno mnie poprawią i wskażą poprawną wersję cytatu. Z pozoru nic takie zdanie nie może nikomu zaszkodzić, bo przecież wiedza pomaga wierze, a wiara nauce. Tak przynajmniej uczyli bardzo mądrze, choć nieznani mi bliżej filozofowie i Ojcowie Kościoła. Nie wiem, czy tak jest na pewno, czy czegoś nie przekręciłem, zatem bardzo proszę dostojne grono prześwietnych znawców myśli teologicznej o korektę, bowiem zależy mi na tym, aby moja wiara wraz z rozumem prowadziła mnie do zbawienia, w które nie należy wątpić, ale na które nalezy zasłużyć dobrymi uczynkami i zgłębianiem prawd objawionych. Zatem niczego złego nie podejrzewając, bo wiedza tylko ubogaca duchowo nawet takich prymitywów ze wsi jak ja, którzy marzą o dostąpieniu łaski prześwietnych PT Profesorów Tygodnika, by zaznać choć odrobiny oświecenia od elity społeczeństwa polskiego i modlic się dojrzalej, zgłębiać trudne a jak ważne dla zbawienia nauki i zachęcony wielkim uznaniem całego światłego społeczeństwa i troszke bardziej rozumnego motłochu, który dokłada wszelkich wysiłków, by dowiedzieć się, czy będzie zbawiony, czy nie, chciałbym zadać skromne pytanie, na które gorąco oczekuję odpowiedzi. Po tym zbyt długim, lecz bardzo potrzebnym wstępie, by wyjaśnić naturę problemu, przechodze do meritum. W wielokrotnie wznawianym dziele ks. Profesora, wielkiego Filozofa, które czytają wszyscy profesorowie, księża biskupi, kardynałowie, a nawet św. Jan Paweł II to czynił, znajduje się fragment gorszący niesłychanie. Wpędził mnie nie tylko w zwątpienie, lecz także w przerażenie. Jasne się dla mnie stało, że wiedza nie prowadzi do dobrego, a nawet deprawując cnotliwe umysły skazuje je na piekło, czyli wieczyste potępienie, bo poznały wątpliwości tego, który mial być przykładem i wzorem do naśladowania cnót wszelakich. „Filozofia dramatu”, bo o tym wiekopomnym dziele mówię, zawiera przy słowie Bóg (?) znak zapytania. Cóż to znaczy? Jestem tak rozstrzęsiony tym gorszącym nie tylko mnie, prostego katolika, odkryciem, że zamarłem z wrażenia. Problem w tym, że o fakcie, że istnieje Bóg w trzech Osobach, wiemy ze źródła niepodważalnego, jakim jest Pismo Święte. To najwyższy autorytet dla każdego chrześcijanina, a nie tylko katolika. Nikt tego nie poddaje w wątpliwość. Od dwóch tysięcy lat naucza o tym fundamentalnym fakcie i dogmacie, w który trzeba niezachwianie wierzyć, Magisterium Kościoła. Kolejni jego Pasterze nauczają Owczarnię Chrystusową, jakoby Bóg był miłością. Czyż tak wielki umysł nauczał czegoś innego, niż mówi nam Święty Kościół w osobach swych Ojców? Chętnie bym podał dokładna stronę, gdzie tak co najmniej heretycki fragment się znajduje, alem zapomniał. Można się jednak zapytać Wielebnego ks. Bonieckiego, bo on także o tym wie, bo go zapytałem, gdy przechodził koło PAT-u na Franciszkańskiej. Zamarłem z przerażenia. To filozofia ma być tak nieszkodliwa? Jakże to, więc może być tak, że Pismo Święte nie mówi nam prostym ludziom prawdy o Bogu? Zupełnie sie w tym pogubiłem, a mój prosty umysł zwyczajnie wysiada, a serce jest całe strwozone. Obawiam się bowiem, że nasz wielki Filozof nie miał racji. Książki to wielka zaraza. Dają tylko pozór wiedzy, a niszczą czystą i prawdziwą wiarę w Najwyższego. Chyba należy przywrócić cenzurę świecką oprócz kościelnej i palić tak gorszące książki, siejące strach i zgorszenie wśród wiernych. Może nie wszystkich. PT Redakcja Tygodnika składa się z samych autorytetów, którzy pomogą nie tylko mi pojąć taki skandal filozoficzny. Skorzystają z tej doniosłej eksplikacji nawet środowiska nieprzyjazne Tygodnikowi czy Kościołowi, gdyż mądre pouczenie sprowadza na właściwa ścieżkę prawdy i zbawienia, w które gorąco pragniemy wierzyć, lecz po przeczytaniu tak straszliwego w swej wymowie fragmentu dzieła filozoficznego możemy utracic wszelką nadzieję. A ta, prócz wiary i miłości jest jednym z filarów naszej religii katolickiej. Szczerze oddany i szukający prawdy oraz zrozumienia ku pożytkowi całej Owczarni Chrystusowej i z ufnością czekający na naprawienie szkody dla wiary, jakie wyrządziła mu myś, jakby się nie wydawało, wielkiego myśliciela katolickiego, Marek Bulanowski GOYESCAS KRAKOWSKIE Lesław Czapliński „Goyescas krakowskie” A zaczęło się tak dobrze! Można się było spodziewać, że będziemy mieli do czynienia z widowiskiem czystej formy, operującym kształtami i projekcjami, barwą, dźwiękiem i światłem, usytuowanymi w różnych planach przestrzennych, lub stwarzającymi iluzję ich głębi. Zaczyna się jakby od narodzin bezkształtnej pramaterii, dopiero się formującej w oparach dymu. Stopniowo wyłaniają się z niej zantropomorfizowane twory, wyczarowywane również za pomocą laserowych projekcji. Pierwsi ludzie staczają walkę ze stworem, mogącym kojarzyć się ze smokiem wawelskim, choć podobne mity występują u zarania wielu wspólnot w różnych stronach świata. Powoli zaczyna się zarysowywać opowieść, układająca się w rodzaj panoramy ludzkich dziejów, z rozwijająca się na tle „Exodusu” Wojciecha Kilara wizją nieustającego pochodu cieni kolejnych pokoleń (czyżby zainspirowanego „Pochodem króli na Wawel” Wacława Szymanowskiego?). Wraz z tym do głosu coraz bardziej dochodzi obrazowanie alegoryczne, układające się w rodzaj fabularnej opowieści, z rozwojem której coraz bardziej wszechwładne rządy sprawować zaczynają przemoc i wszechobecne okrucieństwo . Na przekór ich niszczycielskiemu oddziaływaniu ostać się starają odradzający się w swych kolejnych wcieleniach kochankowie , mogący z kolei kojarzyć się z mitem o Erosie i Psyche. Ich miłość wciąż starają się zniweczyć różne destrukcyjne moce , swą brzydotą i potwornością przywołujące mroczne wizje Francisca Goyi, a do których zdaje się niepodzielnie należeć władza, sterująca jednostkami niczym marionetkami (w pewnym momencie żywi ludzie animowani są na podobieństwo lalek). Udział w tej akcji ponadnaturalnej wielkości masek i marionet przywodzi na myśl polityczno-alegoryczne widowiska Petera Schumanna i jego „Bread and Puppet” Theatre, współtworzących w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku ruch teatru alternatywnego, wpisującego się w szerszy kontekst kontrkultury oraz młodzieżowej kontestacji. W omawianej opowieści ostatecznie zdaje się zwyciężać jednak życie, upostaciowane w finałowej apoteozie w osobie dziecka. Wydaje mi się, że słabością tego przedstawienia, odznaczającego się wieloma wizjami, wywołującymi autentycznie duże wrażenie,okazuje się brak ostatecznego zdecydowania jego autorów, co do formuły estetycznej: czy ma to być teatr wyłącznie plastyczny, czy też kryć w sobie fabularną historię i wynikające z niej przesłanie? Teatr „Groteska” w Krakowie: „Przemiany”. Pomysł: Adolf Weltschek i Małgorzata Zwolińska. Reż. Adolf Weltschek. Scen. oraz animacje: Małgorzata Zwolińska. Chor. Caroline Finn GDY MIŁOŚĆ JEST WYSTĘPKIEM… Lesław Czapliński „Gdy miłość jest występkiem…” Tym tytułem nawiązuję do zapomnianego, a przez jakiś czas nawet zakazanego filmu Jana Rybkowskiego „Kiedy miłość była zbrodnią” (Rassenschade), podejmującego traktowanie przez Trzecią Rzeszę kontaktów międzyrasowych jako przestępstwa. Film Małgorzaty Szumowskiej od pierwszych scen sprawia wrażenie jakby powstał na zamówienie. Dzieci bawiące się na terenie dawnego kirkutu, wśród poprzewracanych macew, przezywające się od Żydów i znęcające nad niedorozwiniętym umysłowo. Żyd jako wyzwisko i napis „Jude raus” na ścianie powróci jeszcze w dalszym ciągu filmu. A więc niejako z góry zostaje określone, iż rzecz rozgrywa się w antysemickim kraju, wśród prymitywnych ludzi, w pejzażu społecznym jakby z „Malowanego ptaka” (podobnie było w „Essential killing” Jerzego Skolimowskiego, gdzie wiejska sceneria kojarzyła się raczej z odległymi już czasami siermiężnej PRL niż współczesnością). Ponadto pozostaje w kręgu stereotypów (obłudny biskup, poprzestający na kolejnym przenoszeniu księdza Adama, a trudną młodzież, wśród której on pracuje, charakteryzuje wyłącznie wulgarne słownictwo). Z kolei postacie są zredukowanymi do prymitywnych odruchów, jednowymiarowymi marionetkami. A grają przecież wybitni aktorzy, miedzy innymi Maja Ostaszewska, Andrzej Chyra i Olgierd Łukaszewicz. Prawdopodobnie dlatego bohaterowie Szumowskiej nie budzą współczucia, wskutek czego można poniekąd uznać jej film za homofobiczny. Reżyserka za bardzo sprowadza problem do aspektów czysto fizjologicznych (masturbacja, ucieczka w alkoholizm), a jest on o wiele bardziej złożony i nie dotyczy, zarówno u księży homoseksualnych, jak i heteroseksualnych, wyłącznie sfery zaspokojenia seksualnego, ale także potrzeby bliskości z drugim człowiekiem, co wyznaje sam bohater w rozmowie za pomocą skype’a z przebywającą w Kanadzie siostrą. Na tym tle głośny swego czasu, angielski „Ksiądz” Antonii Bird o podobnej tematyce jawi się jako wyjątkowo zniuansowany (o dokonującym się postępie świadczyłoby, że tym razem projekcje nie wzbudzają kontrowersji, a kina nie są pikietowane przez starsze kobiety z krzyżami i różańcami w dłoniach). Istnieje też izraelski film Haima Tabakmana „Oczy szeroko otwarte”, który z większym wyczuciem ukazuje rodzące się uczucie pomiędzy żonatym chasydem a przebywającym do Jerozolimy uczniem jesziwy, a mający za tło równie nieprzejednane środowisko religijnej wspólnoty, ale główni bohaterowie potrafią być mimo wszystko bardziej ludzcy (starszy mężczyzna, po rozdzieleniu z ukochanym, popełnia samobójstwo w rytualnej sadzawce, w której wspólnie dokonywali wcześniej oczyszczeń). W nauczaniu Kościoła występuje pojęcie homoseksualnego zranienia, a przecież w związku z celibatem można mówić o okrutnym i nieludzkim traktowaniu księży, ich okaleczaniu, skoro odmawia się im najbardziej elementarnej ludzkiej potrzeby jakim jest okazywanie uczuć, również w formie fizycznej. Może to okrucieństwo wpisane w bycie duchownym jest jednym ze sposobów przywiązania do instytucji, zapewnienia jej spoistości? Z drugiej strony za sprawą powierzchowności Andrzeja Chyry, odtwórcy głównej roli, można odnieść wrażenie, że zostaje on utożsamiony z Jezusem, czyżby ze względu na domniemany homoseksualizm tamtego (Ewangelia wg św. Marka 14,52)? A może zgodnie z kościelnym zaleceniem, że życiowe wyzwania i cierpienia, w tym orientację seksualną, należy przyjąć jako ofiarę, współuczestniczenie w dźwiganiu przez Zbawiciela krzyża? Z kolei Michał, donoszący na niego współpracownik, niedoszły zresztą ksiądz, jawiłby się w tym kontekście Judaszem, a jego żona, starająca się uwieść księdza Adama – Marią Magdaleną? Skądinąd wiele wskazuje na to, zwłaszcza zakończenie, że wszystko dzieje się w udręczonym sumieniu i marzeniach księdza Adama. Powracający w jego życiu Łukasz wydaje się wyłącznie personifikacją pokusy, której jednak nie ulega: ilekroć dochodzi pomiędzy nimi do bliskości czy wręcz zbliżenia, później tamten znika, a w kadrze pojawia się sam Adam, na dodatek jest to zazwyczaj spojrzenie kogoś drugiego, a więc sugerujące faktyczny stan rzeczy. Z kolei zakończenie, w którym Łukasz pojawia się w sutannie, wśród kleryków na dziedzińcu seminarium, rozumieć można jako zapowiedź reprodukowania kolejnych ofiar celibatu, ale może bardziej jako wyjaśnienie, że był on kolegą księdza Adama ze studiów kapłańskich, którego uczynił potem w marzeniach przedmiotem swego wyłącznie pragnieniowego pożądania. A tak na marginesie: czemu kościół nie potępiał z taką wytrwałością wyrządzanych sobie przez mężczyzn krzywd, zabijania i okaleczania w sensie dosłownym, czy to na wojnach, czy przy lada okazji w bardziej codziennych okolicznościach (pojedynki, bójki), natomiast okazywanie sobie miłości traktował i traktuje za zbrodnię? Nie mogę też pojąć dlaczego, skoro Bóg jest wszechmogący, a więc również obdarza człowieka seksualnością i wynikającymi z niej orientacjami, odpowiedzialnością za związane z tym problemy obarcza się wyłącznie ludzi?… „W imię…”. Reż. Małgorzata Szumowska. Scen. Małgorzata Szumowska, Michał Englert. Muz. Paweł Mykietyn. Polska 2013.