Virtual Gilmore Girls
Transkrypt
Virtual Gilmore Girls
Virtual Gilmore Girls Epizod 8.04 „Pasta i Populacja i Przysmaki, Oj jej!” Episode 8.04 "Toothpaste and Townies and Twinkies, Oh My!" by Once Upon A Whim Author's Note: It's a miracle that this thing finally made it to this point, and it's mostly due to the huge amount of help I've had from so many people along the way. I really need to thank adina and wounded for wonderful collaboration, sosmitten for being a great beta in the final frenzy of finishing, and also avery and jenepel. And it goes without saying that they all deserve a major thank you for putting up with the last-minute madness of this episode. ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ Lorelai zmarszczyła brwi zanim po raz drugi nacisnęła dzwonek do domu rodziców. Kiedy po kolejnej minucie, drzwi dalej spokojnie czekały aż zostaną otwarte przez Emily, Richarda, albo pokojówkę, Lorelai w końcu się poddała. Zaczerpnęła powietrza, ociągając się chwyciła za kołatkę i w tym samym momencie zorientowała się, że drzwi przez cały czas były otwarte. Zawahała się przez chwilę i weszła do środka. Nie zdążyła przejść nawet metra, jej ręce wzleciały w powietrze, kiedy trafiła w nią fala podmuchu wytworzona przez spanikowaną gromadkę dzieci o kasztanowych włosach. Nie miała czasu pomyśleć o tym kolejnym absurdzie w domu Gilmorów. Dwa kroki za hordą dzieci wpadła półprzytomna Sookie, dźwigając kolejnego brzdąca krzyczała za najstarszym dzieckiem. — Hej... Hej! Wracaj tutaj! Zaskoczona znalezieniem Sookie i jak się wydaje całego przedszkola w domu jej rodziców, ze wszystkich miejsc na świecie. Lorelai popędziła kilka kroków za swoją przyjaciółką starając się sformułować zdanie. — Sookie, co się … Co się tutaj dzieje? — Wiem, wiem. — zapłakała Sookie zatrzymując się na chwilę i odwracając się w stronę Lorelai z poczuciem winy. — Nie powinnam dzisiaj pracować, — zaczęła się tłumaczyć. — ale Manny zadzwonił z ogórkowym kryzysem, i Jackson pokłócił się z bratem, i musiałam zabrać ze sobą dzieci, ale nie masz czym się martwić. Nie będziemy długo. Proszę, — oznajmiła podając dwójkę dzieci ze swoich ramion. — jeśli weźmiesz Cresta i Rembrandta, ja wezmę Martę, Davey, Colgate, Aim, Listerine... Sookie kontynuowała wymienianie listy imion, ale Lorelai postanowiła skupić całą swoją uwagę na fakcie, że cała gromadka wydaje się być dziećmi Sookie. Jednak jej myśli utkwiły na czymś innym, o czym Sookie wspomniała. — Pracować? — twarz Lorelai zmarszczyła się w zmieszaniu. — O czym ty …? — urwała bezcelowe pytanie. Sookie zdążyła już wybiec, zostawiając oszołomioną Lorelai razem z dziećmi. — Lorelai. — Mamo! — westchnęła, odwracając się za nagłym brzmieniem głosu jej matki. Nienagannie ubrana jak zawsze. Emily wydęła usta z dezaprobatą, zaczynając wywód — Nigdy nie osiągniesz sukcesu w biznesie, szczególnie jeśli stale będziesz ignorować swoich klientów. Bardziej zdezorientowana niż kiedykolwiek, Lorelai rozejrzała się dookoła bezradnie. — Hę? — Podążała wzrokiem za spojrzeniem matki. Przy schodach, znalazła biurko z recepcji Dragonfly całkowicie obstawione nowożeńcami z wielkimi walizkami obrzucającymi ją niecierpliwym spojrzeniem. Lorelai otworzyła usta starając się wydobyć z siebie słowa. — Co? — Nie stój tak. — Rzuciła Emily rozkazującym tonem. — Ale ja... — wykrztusiła z siebie Lorelai poprawiając niezręcznie Cresta i Rembrandta na swoich ramionach. Ciągle nie rozumiejąc co się dzieje, jej dezorientacja miała szanse jeszcze bardziej wzrosnąć, kiedy pojawił się znikąd Michel z filiżanką herbaty, którą podał Emily. — Och, dziękuję Michel. — Emily uśmiechnęła się uprzejmie. — Idealna, jakbym sama ją przygotowała. Michel uśmiechnął się z satysfakcją. — Przyjemność po mojej stronie, Pani Gilmore. Tak szybko jak twarz jej matki rozświetliła się na widok herbaty, tak nastrój się zmienił i Lorelai poczuła na sobie kolejne spojrzenie Emily. — Lorelai, twoi goście! — wykrztusiła Emily. — Naprawdę! Daję słowo! — dała wyraz swojej frustracji. — Michel, czy możesz sobie wyobrazić jak by to wszystko wyglądało gdyby nie poprosiła mnie o pomoc w zarządzaniu ekspansją? — Oczywiście, tak. — Bezzwłocznie zgodził się Michel. — Prawdziwy horror. Emily potaknęła głową i wzięła kolejny łyk napoju. — Prawdziwy horror, dokładnie. Emily zaczęła chichotać, Michel od razu do niej dołączył. Nie minęła chwila nim chichot zmienił się w donośny śmiech. Wszystko kosztem Lorelai. Lorelai mogła tylko bezradnie stać, z Sookie i jej gromadką biegającą kolejną rundę po rezydencji Gilmorów. ♫ ♫ ♫ Lorelai obudziła się z przerażeniem i od razu wylądowała w pozycji siedzącej. Jej serce waliło a każdy oddech przychodził jej z trudem. Rozglądała się nerwowo po sypialni. Uszczypnęła się raz i drugi w ramię, aż była w stanie pozytywnie stwierdzić, że jest w swoim własnym domu, w swoim własnym łóżku, a Luke śpi obok. To był tylko zły sen. Obok łóżka Paul Anka podniósł głowę i przez chwilę z ciekawością jej się przyglądał, zanim zdecydował się znowu zwinąć w kłębek. — Uch. — wzdychnęła, przerzuciła się na bok i dramatycznie rzuciła się na poduszkę. Luke, najwidoczniej również obudzony przez Lorelai, przewrócił się na bok. Spojrzał zaspanym wzrokiem w ciemnym pokoju. Oszacował sytuację i zdecydował się zapytać. — Wszystko w porządku? — Emily. — cicho odpowiedziała Lorelai. — Hmmm? — Luke wymamrotał pytając. — Emily. — powtórzyła złowrogo. — Dragonfly był domem moich rodziców. Sookie miała milion dzieci. Michel i moja matka byli u władzy, stali tam, śmiali się ze mnie. — Znowu zrobiła się pochmurna, położyła poduszkę na twarzy i wydała stłumione „Ugh.” — Y hmm. — Odpowiedział jej, przez co wypełzła spod poduszki. — Więc, najwidoczniej herbata była dobra, ale … — Lorelai zawahała się przez chwile, ciągle nie mogąc pozbyć się śmiechu Emily ze swojej głowy. — Uch, moja matka u władzy. — powtórzyła z niesmakiem. Przytuliła się do Luka i położyła głowę na jego ramieniu. Luke pocałował ją czule, ale zdołał utrzymać poważny ton przypominając jej: - Mimo to, chcesz wciągnąć ją w biznes. Lorelai żachnęła się. — Ciężko powiedzieć, że chcę. — Ale ciągle o tym myślisz. — kontynuował Luke. — Stanowię rozrywkę dla niej, — poprawiła go stanowczo — pozwoliłam jej mieć jedną piątkową kolację w hotelu. Obiecała nawet, że tym razem nie zabierze ze sobą żadnej miarki. Nadal nie przekonany, Luke podniósł brwi i popatrzył na Lorelai. — I po wszystkich miesiącach rozmawiania o tym, dalej sądzisz, że po prostu sobie odpuści? — zapytał. Lorelai słabo szturchnęła go w ramię. — Nie pomagasz. — Nie pomagał, ale jednocześnie wiedziała, że się nie mylił. Problem sam nie zniknie. — Może pójdzie dobrze. — kontynuowała. — Robiłyśmy wcześniej, tak jakby, biznesowe rzeczy. Nauczyłam ją kiedyś korzystać z Exela. Popatrz, co robi moja matka? — przekonywała samą siebie i Luka. Chodzi do klubu, ma wizyty w spa i rozkazuje ludziom. Kto byłby lepszy? Jeśli w ogóle przejdziemy przez spa dla Dragonfly? Jego jedyną reakcją było sceptyczne spojrzenie. Przewrócił się na drugi bok i poprawił poduszki. — Skoro tak twierdzisz. — skwitował. — Możemy iść spać, proszę? Przewracając się w swoją stronę, zignorowała jego marudzenie. — Mogłaby nawet pomóc w organizowaniu rzeczy w kuchni, kiedy Sookie trafi na macierzyński. — dodała. — Emily Gilmore, — podsumowała swoją wiedzę. — jest najlepsza w dyrygowaniu ludźmi. — Myślałem, że sprawia, że uciekają z kuchni. — ironicznie podsumował przez ramię. — Jaki jest rekord najdłużej zatrudnionej osoby przez twoich rodziców? Myślałem, że chcesz zatrzymać swoich pracowników. Lorelai przewróciła oczami. — Ciągle nie pomagasz. — żachnęła. — Ciągle nie śpimy. — odpowiedział z przekąsem. — Dobra. — poddała się. — Śpij. Zostaw mnie na pastwę mojej matki i koszmarów. — dodała melodramatycznie. — Jakbym nie miała wystarczająco koszmarów za dnia. Prawie znowu zasnął, zdołał jedynie wymamrotać potwierdzająco. — Mhym. Słaby uśmiech przemknął przez twarz Lorelai, kiedy w świetle księżyca dostrzegła sylwetkę Luka. Jednak nawet kiedy zamknęła oczy i starała się wrócić do spania, cienki śmiech Emily dalej dzwonił jej w uszach. Zadrżała. ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ Rory wkroczyła do hotelowej sali konferencyjnej uzbrojona w torbę na laptopa, która zawierała – jak miała nadzieję – wszystko co byłoby jej potrzebne na poranną konferencję. Ruszyła prosto w stronę stanowiska z napojami, liczyła na wyrównanie poziomu kofeiny w systemie, po tym jak nie zdążyła rano zaparzyć sobie kawy. Kiedy wczoraj kończyła przepisywać wszystkie swoje notatki, zostały jej niecałe cztery godziny snu. „Nie mam aż tyle szczęścia.” Marudziła pod nosem, kiedy dozownik wydał ostatnie tchnienie bulgotania i wylał ostatnią kroplę kawy wprost do jej jednorazowego kubeczka. Szybkim haustem przełknęła zawartość dramatycznie małego kubka. Wpatrywała się przez chwilę w styropianowy pojemnik, myśląc że będzie potrzebować znacznie więcej kawy, żeby przetrwać ten dzień. „Kiedy wątpisz, jedz.” według motta Lorelai Gilmore, chwyciła jedną z babeczek wystawionych na stole. — Mniej snu, ale więcej muffin, prawda? — powiedziała pod nosem i zachichotała cicho. Zrobiła notatkę w pamięci, żeby później wspomnieć o tym mamie. — Rory! - Rachael zawołała z drugiego końca pokoju, machając jednocześnie. Rory ruszyła w stronę miejsca, gdzie Rachael gawędziła kilkoma młodymi dziennikarzami, ale zatrzymała się jak tylko zobaczyła Patricka w grupie. Stała przez chwilę pośrodku pokoju, bezskutecznie zbierając odwagę na zrobienie kolejnych kroków. Skarciła się za zwlekanie. Rozmowa nie powinna być taka trudna. Szczególnie jeśli dookoła byli inni dziennikarze, na których mogła skupić swoją uwagę. Jednak po chwili podeszła do przeciwległego rogu, dołączając do Darshany i kilku innych dziennikarzy. Bez problemu słyszała głos Lorelai, który droczył się z nią nazywając ją tchórzem. To jednak nie wystarczyło, żeby zmieniła zdanie. — Cześć. — przywitała się, starając się z drugą grupą, starając się brzmieć radośnie. — Cześć. — odpowiedziała Darshana, a reszta wymamrotała echem. — Musiałem wczoraj porozmawiać z moim maluchem zanim poszedłem spać. — powiedział jeden z mężczyzn. — W końcu wygospodarowałem kilka wolnych minut wystarczająco wcześnie. Nie rozmawialiśmy przez cały tydzień. Moja żona powiedziała mi, że maluch codziennie pyta się kiedy tatuś wróci do domu. — Ile ma lat? — zapytała jedna z kobiet. — Już trzy i pół. — odpowiedział dumnie. — Mam nadzieję, że uda mi się wyrwać na jego czwarte urodziny, ale tego nigdy nie wiesz... W szczególności jeśli chodzi o święta. Nie tylko gwiazdka, święto dziękczynienia. Maluch upiera się, żeby pójść ze mną na „cukierek albo psikus”. — zrobił krótką pauzę. — Chciałbym, wiecie, ale kto wie... Szumem odbiło się zrozumienie — Jest ciężko. — odpowiedział mężczyzna z wysokimi zakolami. — A jak z tobą? - Niski mężczyzna zwrócił się w stronę Rory. — Masz dzieci? — Och... Nie... — zawahała się w odpowiedzi Rory. „Mam dopiero 22 lata!” byłoby zbyt bezpośrednią odpowiedzią. — Moja najlepsza przyjaciółka właśnie urodziła bliźniaki, ale niestety nie mają okazji mnie poznać. — spróbowała mniej bezpośredniej odpowiedzi. Nie było to wystarczające, ale była to jedyna odpowiedź, która podtrzymywałaby temat. — Dodatkowo mój syn chrzestny. — ostatecznie próbowała uratować twarz. — Jego również dawno nie widziałam. Kobieta uśmiechnęła się protekcjonalnie. — Tęsknisz za kimś z domu? Rory od razu wiedziała odpowiedź: „za mamą” nie była dostępną możliwością. — Nie. — odpowiedziała krótko. — Ja, hmm, nie jestem teraz w żadnym związku. — desperacko próbowała zmienić temat. Poczuła się jeszcze mniej związana z grupą. Nie miała partnera, za którym mogłaby wzdychać. Dzieci, za którymi mogłaby tęsknić. Wizji, ani perspektywy. Żałowała wszystkich utraconych możliwości, które dawał jej Logan. W momencie, kiedy Rory przestała rozmyślać, rozmowa przesunęła się do Darshany i jej ostatniej wizyty w Chicago u jej dzieciaków. Rory po raz kolejny nie miała nic do dodania. Zaczęła mechanicznie przegryzać muffina dopóki dyrektor zarządzający komunikacją nie wszedł do pomieszczenia i nie ruszył w stronę podium. Rory odetchnęła. Przeprosiła wszystkich i znalazła wolne miejsce. ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ Późnym popołudniem Lorelai przeglądała po raz kolejny swój plan dnia, spojrzała raz jeszcze na kalendarz wiszący w kuchni, po czym odwróciła się do Sookie. — Więc twój ostatni dzień będzie we wtorek za dwa tygodnie? — Środę. — poprawiła Sookie, zajęta przewracaniem makaronu na wrzącej wodzie. — W końcu goście przestaną głaskać mnie po brzuchu i wypytywać mnie na kiedy mam termin. — goniąc po kuchni Sookie zdążyła się już kilka razy przemieścić. Cały czas wymachując łyżką kontynuowała swój wywód. — I ciągłe pytania czy to chłopiec czy dziewczynka. Lorelai podniosła ręce do góry w geście poddania przed powietrznym atakiem łyżki z ręki Sookie. — Dobrze... — pod wpływem znaczącego spojrzenia Sookie zrezygnowała z dowcipów. Podniosła długopis i jeszcze raz skupiła się na planowaniu. — Więc, — zaczęła podsumowanie. — Środa - „Sookie. Dziecko. Przerwa” — mówiła wolno, notując w kalendarzu. — Manny, — zawołała w kierunku kuchenki. — jesteś gotowy? Więcej godzin, więcej obowiązków od środy? Najwidoczniej pochłonięty pracą Manny odpowiedział jej szybko — Taaa. — Więc postanowione. — odpowiedziała Lorelai i zaczęła zaznaczać kalendarz. — I … Zanim zdążyła dobrze zacząć zdanie, Michel wparował do kuchni i wtrącił się swoim pytaniem. — Lorelai, czy w trakcie następnych miesięcy będziesz miała jakikolwiek czas wolny? — Nie wiem Michel. — odgoniła go dłonią, roztargniona. — Poczekaj chwilę. Sook? — zapytała. Odwróciła się z powrotem do kalendarza. — Masz wszystkie menu w segregatorze i listę zamówień z numerami dostawców w innym? Sookie skinęła głową. — Przepisy są w trzecim. — wskazała na segregator z którego wylewała się fala kolorowych etykiet. — Wszystko dokładnie jak powinno być. Dokładnie do dnia kiedy mój urlop macierzyński się kończy. Lorelai wspominała wielkie fiasko i przymusowe odpoczynek w łóżku kiedy była w ciąży z Martą. — Popatrz na siebie. Jesteś super szefem kuchni. — Ostatnim razem strasznie się czułam zostawiając ci wszystko na głowie. Kaczki i denerwowanie Luka. — przerwała na chwilę. — Tym razem wszystko będzie jak należy. — Wszystko będzie do... — Lorelai zaczęła ją upewniać. Nie było zaskoczeniem, że Michel nie należał do najcierpliwszych osób na świecie. Po dosyć długim bębnieniu palcami o stół, przerwał jęcząc. — Lorelai... Będąc już na krawędzi spowodowaną czekaniem na rodziców, dała upust frustracji machając ramionami w kierunku Michela. — Michel, nie mam pojęcia! — wykrztusiła. — Mogę być tutaj każdego dnia. Albo może nie będę przychodzić. Mogę się wprowadzić do pokoju numer cztery i nigdy nie opuścić hotelu. — zaczęła drażnić Michela. — Albo, mogę dołączyć do Czerwonego Krzyża i pojechać do Zimbabwe. Czemu nie? — dodała bez zastanowienia. — Po prostu chcę wiedzieć na czym stoję, szczególnie jeśli was tu nie będzie. — odpowiedział bez zbędnego przekomarzania. Lorelai przewróciła oczami. Powinna wiedzieć do czego zmierzał. — Będziesz zarządzał, Michel... — dała mu na chwilę radości. Michel spojrzał na nią podejrzanie. — Zarządzał, zarządzał? — Dobrze, tak, jakkolwiek chcesz. — rzuciła w jego stronę. — Jeśli to wszystko, zmykaj. — zarządziła, dodając mocny ton, tylko po to żeby pozbyć się go z oczu. Sookie spojrzała z rozbawieniem, jak Michel wyparował z kuchni. Odwróciła się w stronę Lorelai, postarała się kontynuować temat. — Proszę, pojedź na wakacje. Masz luźne dwa miesiące. Boję się, że możesz w końcu zrobić krzywdę Michelowi jeśli nie... — dodała szybko. Lorelai zdążyła się zaśmiać, wiedząc że śmierć Michela była nie tak odległą możliwością. — Może skorzystam. — Ty i Luke możecie się udać na … — Sookie nie poddawała się. Chciała uzyskać werbalne potwierdzenie. Zostawiła jej miejsce na dokończenie zdania, podniosła brwi posyłając jej znaczące spojrzenie i zaczęła szturchać ramieniem po żebrach. — Ta, jasne. — Lorelai się zaśmiała. — Sookie. — przywołała ją do porządku. — Tak bardzo jakbym chciała się stąd wyrwać. Nie mogę wyjechać gdziekolwiek. Nie z Emily patrzącą mi przez ramię. — dorzuciła na koniec. Mina Sookie zmieniła się diametralnie. — Ciągle nie mogę uwierzyć, że pozwalasz jej tu pracować. I to jak mnie nie będzie. — potrząsnęła na koniec głową. Lorelai momentalnie przymknęła oczy wpatrując się w Sookie. Nie była zachwycona. Kolejna osoba ostrzegająca ją przed współpracą z matką. — Nie przejmuj się. — wzdychnęła. — Ciągle załapiesz się na ich występ. Moi rodzice będą tutaj lada chwi... — Lorelai. Lorelai podskoczyła przez nagłe wspomnienie koszmaru. Szybko się opamiętała. Przewróciła oczami, patrząc błagalnie w stronę Sookie wymamrotała cicho pod nosem. — Przywołując diabła... — Szybko odwróciła się w stronę rodziców przybierając najprzyjemniejszy uśmiech na jaki było ją stać. — Cześć mamo, tato. — Witaj Lorelai. — Emily odpowiedziała jako pierwsza. — Witaj Sookie. — przywitała się z towarzystwem, odwracając się od córki. — Wyglądasz przepięknie. — jej poprawna etykieta zmieniła się szybko w prztyczek dla Lorelai. — Czy naprawdę powinnaś pracować w tak zaawansowanej ciąży? Kiedy masz termin? — Ach, ja tylko... — Sookie przyjęła defensywną postawę dla swojej przyjaciółki. Emily od razu zignorowała Sookie. Zdążyła już skupić swoją uwagę na Lorelai. — Lorelai, dlaczego zmuszasz biedną Sookie do pracy w takich warunkach? — zażądała wyjaśnień. Lorelai zaczerpnęła głęboki oddech. Jednak tym razem nie była w domu rodziców, była w swoim hotelu i nie mogła tak łatwo wyjść. Uśmiechnęła się i zaprezentowała swoje najmilsze zachowanie. — Sookie będzie pracować tylko do końca następnego tygodnia. — Naprawdę, wszystko jest w porządku pani Gilmore. — zapewniła Sookie. — Tak się składa, że będę przygotowywać państwa obiad. — kontynuowała próbując odwrócić uwagę od Lorelai. — Czy chcielibyście zjeść coś szczególnego? Ku zaskoczeniu Lorelai, manewr wymijający Sookie był na tyle skuteczny, że Emily zaczęła dawać rady odnośnie przepisu. Jeszcze bardziej zdziwiło ją, kiedy jej ojciec poklepał ją po ramieniu i gestem wskazał w kierunku korytarza. — Lorelai, mogę z Tobą chwilę porozmawiać? — zapytał tajemniczo. — Pewnie tato. — przytaknęła Lorelai. Idąc za nim wyczuła poważny ton. Kiedy dotarli już do schodów, Richard pochylił się nad jej ramieniem. — Tak więc, — zaczął dyplomatycznie — sprawia mi przyjemność widzieć cię od czasu do czasu w pracy. — pozwolił sobie gestem pokazać na hotel. — Jednak nie wiem jak się czuję w tych szczególnych warunkach. Lorelai sceptycznie podniosła brwi i zaczęła się wpatrywać w ojca. — Jakie szczególne warunki? — Czy naprawdę sądzisz, że jest mądrym pomysłem dla was zaczynać nowy biznes? Potrząsnęła głowę nie dowierzając. Defensywnie skrzyżowała ramiona i odpowiedziała krótko. — Wszystko będzie w porządku tato. — Lorelai. — ostrzegawczo powiedział Richard. — Znasz swoją matkę. — Niestety tak, znam. — żachnęła się. — Tato, nic nie jest jeszcze ustalone. — Po chwili ciszy przewróciła oczami i postanowiła kontynuować. — Jeśli, zaznaczam duże „jeśli”. — podkreśliła. — Jeśli zrobię coś z tym miejscem. Jestem pewna, że wszystko się poukłada. Richard przyglądał się oceniając jej powagę. — Jeśli jesteś tego pewna... Nie chcąc wysłuchiwać więcej uwag o ostrożności, Lorelai zostawiła ojca w korytarzu i ruszyła w stronę kuchni. Wiedziała, że posiłek przeciągnie się w nieskończoność jeżeli nie będzie miała przy sobie żadnego buforu. — Mamo. — zaczęła spokojnie, uśmiechając się w stronę Sookie. — Wiesz co? Masz rację. Sookie nie powinna tyle pracować. Many może przygotować nam obiad. — Odwróciła spojrzenie i skupiła swoją uwagę na Sookie. — Sookie, nie miałabyś ochoty zjeść z nami obiad? W pułapce, Sookie przenosiła wzrok na wszystkich w kuchni starając się wymyślić wymówkę. — Jaaa... — Byłoby wspaniale. — wtrąciła się Emily. — Chcę usłyszeć wszystko o tym maluchu. — dodała w plotkarskim tonie, po raz kolejny głaszcząc Sookie po brzuchu. Sookie współwłaścicielkę hotelu. — Oczywiście. — poddała się bez walki. — Byłoby super, Pani Gilmore. — powiedziała, idąc przed Emily w kierunku jadalni. Richard zdążył już znaleźć idealny stół. Siadając posłała do Lorelai mordercze spojrzenie. Lorelai bezgłośnie powiedziała w jej stronę „Przepraszam”, idąc na swoje miejsce ścięcia. ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ Następnego dnia Rory zbierała swoje papiery i teczkę tak szybko jak tylko umiała. Według porannego wprowadzenia dzisiejszy dzień miał wyglądać dokładnie tak samo jak wszystkie poprzednie. Senator spędza całą sobotę spotykając się z prywatnymi inwestorami i niewiele więcej się dzieje. Zostaje jej cała sobota na wymyślenie, jak z niczego zrobić interesującą i świeżą historię. Brnąc przez drzwi sali balowej, Rory zaczęła się zastanawiać co ciekawego może się dziać w Indianie. Myślała o zabiciu czasu, bo i tak nie miała na dziś zaplanowanej żadnej pracy reporterskiej. Rozważała odwiedzenie kilku księgarni, gdy w głównym holu zobaczyła Patricka rozmawiającego z Jamesem. Bez chwili zastanowienia zmieniła kierunek i schowała się w windzie. Poczuła się niedorzecznie, uciekając w taki sposób, ale wiedziała, że nie jest gotowa na konfrontację. Docierając do swojego pokoju ciągle czuła się głupio. Desperacko zależało jej na uzyskaniu nowej perspektywy. Po rzuceniu rzeczy na łóżko zaczęła przeszukiwać torbę w poszukiwaniu komórki. Prawdopodobnie byłoby zbyt wcześnie, żeby tak wcześnie w sobotę dzwonić do mamy, dlatego postanowiła wybrać numer do Lane. ♫ ♫ ♫ — Zach, możesz odebrać? — Lane krzyczała zza brzęczącej gitary. — Zach! Kiedy Zach nie odpowiadał ani na dzwonek telefonu, ani na wołania, Lane wydała z siebie cichy okrzyk frustracji. Ostrożnie przytrzymała Steve w wannie i sięgnęła po telefon wolną ręką. — Halo? — Lane? — odezwał się głos po drugiej stronie linii. — Hej, tu Rory. — Rory, cześć! — zawołała Lane, balansując telefonem na ramieniu, kiedy Steve balansował na własną rękę. — Jak się masz? — zapytała podekscytowana. Rory zawahała się przez chwilę. — U mnie … dobrze. — Lane natychmiast wyczuła brak szczerości w jej głosie,natomiast Rory kontynuowała. — Co u ciebie? Pochłonięta żonglowaniem Lane, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Rory spokojnie dodała. — Brzmi … głośnie. Lane przytaknęła głową na tyle ile mogła nie wrzucając telefonu do kąpieli dziecka. — Steve nigdy nie lubił kąpieli. Kwan obudził się dziś wcześniej niż powinien, więc oczywiście potrzebował wymiany pieluchy. A Zach jest... Pranie! — przerwała na dźwięk dzwonka z łazienki. — Zach ciągle jest w trybie koncertowym i wydaje mu się, że z Kwanem stworzą duet. Stara się nauczyć noworodka gry na gitarze. Właśnie dlatego, — żaliła się chwytając jednocześnie ręcznik z suszarki i wycierając Stevego tak, żeby nie upuścić telefonu. — ciągle rockandrollują w pokoju, kiedy Zach powinien robić kąpiel dla Kwana! — na szczęście dla Rory końcówka wypowiedzi była skierowana z dala od telefonu. Jej krzyk jednak dosięgnął rockandrollowy duet dający czadu na gitarach. W tle Rory mogła wyraźnie usłyszeć krzyk Zacha. — Lane, Wszystko jest w porządku. To już ostatnia piosenka, a on uwielbia granie przed kąpielą. — Zach zrób coś! — Lane zakrzyknęła prosto do słuchawki. — Mama będzie tu lada chwila, a nie możemy mieć tylko jednego czystego dziecka. Rory mogła równie dobrze być obok i słyszeć Zacha. — Próbuję maleńka, ale na mnie krzyczysz. Mówiłem, że jesteśmy już w drodze, ale kazałaś poczekać aż skończysz myć Steve! Lane podirytowana zakrzyknęła do słuchawki. Ogarnęła już logistycznie sytuację, więc mogła się skupić na przyjaciółce. — Dobra, jest dobrze, próbował, ale wszedł w drogę. — wytłumaczyła się. — Nie przyzwyczaiłam się jeszcze do dodatkowej dużej osoby w domu. Wszystko mieszał, więc wyrzuciłam go z łazienki, a on zaczął robić hałas. — Aha. — odpowiedziała nie będąc w pełni przekonana, czy Lane już wróciła do rozmowy. — Brzmisz … żwawo. Głos Rory nie zaginął w pełni przy żonglerce między Stevem a uspokajaniem Kwana. — Kampania powinna być tak samo żwawa. — dodała starając się poprawić nastrój. — Jak mają się sprawy na zachodnim Podunkville, Iowa albo gdziekolwiek teraz jesteś? Pojawiła się kolejna pauza zanim Rory się odezwała. — Tak. Świetnie. — zawahała się. — Hej, może zadzwonię kiedy indziej? Jesteś zajęta. Lane się zachmurzyła. Doskonale wiedziała, że Rory nie brzmiała dobrze, ale Kwan starał się wyrwać jej kolczyka, a Zach śpiewał w akompaniamencie do wrzeszczących dzieci. — Jestem zajęta. — przyznała w końcu. — Przepraszam. Może mogłabyś zadzwonić wieczorem? — Tak, może. — zgodziła się. — Dobrze. Pozdrów Zacha jak tylko wszystko przycichnie. Lane zastanowiła się chwilę nad tą prośbą. Wlepiła piorunujące spojrzenie w Zacha. — Zrobi się. — postanowiła w końcu. Ostatni raz postarała się uspokoić Steve, poddając się dorzuciła tylko: — A ty pozdrów Baracka ode mnie. — Oczywiście. Do usłyszenia. — odpowiedziała smutnym głosem. — Pa Rory. — rzuciła. Nie była jednak pewna czy Rory została na tyle długo, żeby to usłyszeć. Pozwoliła sobie jeszcze przez chwilę trzymać telefon i martwić się swoją przyjaciółką. Dziesięć sekund później śpiewający Zach i płaczące bliźniaki wrócili na listę priorytetów. Szybko osuszyła Steve, zajęła się pieluszką i ubraniem. Raz na jakiś czas patrzyła przez ramię na Zacha i Kwana i ich przygodę z wanienką. W końcu zebrała swój najłagodniejszy ton. — Zach, co ty wyprawiasz? — Kiedy nie odpowiedział, wyrzuciła z siebie emocje. — Zach! Wiesz, że Kwan potrzebuje delikatnego mydła! Zach przestał śpiewać na tyle długo, żeby zobaczyć kolejne piorunujące spojrzenie Lane. — O, stary! Przepraszam maleńka. — Szybko odstawił płyn pod prysznic i chwycił mydełko dla dzieci. — Kwan nie przeszkadzał sobie w gaworzeniu. Korzystając z dobrego mydła ponownie zaczął śpiewać. Lane znowu nie wytrzymała. — Zaach! — Hej, Lane, wyluzuj. O chłopie. — zareagował Zach. — Chłopak ma dobry rytm, nie psuj tego. Totalnie moglibyśmy użyć to jako podkład do albumu. Po raz kolejny Lane wydała okrzyk. — Dość tego! — zapłakała. — Wynocha! — Mimo, że Zach ciągle męczył się z pieluszką, Lane zdążyła ułożyć Steve w nosidełku i przeleciała przez cały pokój wprost na Zacha. Chwyciła Kwana i popchnęła męża w kierunku drzwi. — Idź! — Maleńka, — zaprotestował. — po prostu staram się pomagać! Lane potrząsnęła głową i popchnęła go jeszcze mocniej. — Musisz iść, maleńki. — postanowiła. — Sprawdź, może Luke potrzebuje jakiejś pomocy za ladą. — Kiedy Zach był już za drzwiami, zdążył się odwrócić i popatrzeć na nią z wyrzutem. — Idź! — zakrzyknęła po raz ostatni i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ Kolejne popołudnie Lorelai siedziała przy obiedzie. Przy jej zwykłym stoliku u Luka, z jej niezwykłym towarzystwem. Przed sobą, poza siedzącą naprzeciwko Emily, miała rozłożoną defiladę przeróżnych ulotek spa z całego stanu Connecticut. Jakimś cudem jej matka zdołała zebrać je wszystkie w mniej niż szesnaście godzin od ich ostatniego spotkania. Teraz została zmuszona do ich dokładnego przeglądania, mimo że o ile dobrze pamięta, nie zgodziła się jeszcze na żadne zmiany w Dragonfly. Próbowała już przekonać Emily, że zbyt pochopnie przyglądają się usługom, na które nie wiedzą czy znajdą popyt. Spojrzenie jakie otrzymała w zamian, przekonało ją do dokładniejszego przyglądania się świecącej i stanowczo zbyt chudej modelce reklamującej kurację odchudzania. — Tylna maseczka? — zakrzyknęła Lorelai. — Chyba zdają sobie sprawę, że plecy nie mają twarzy, prawda? Przewróciła stronę spodziewając się czegoś ekstrawaganckiego, jednak nie aż tak. — Kawiorowa maseczka? Szampanowa maseczka? — zacięła się na liście zawrotnych usług. — Zwariowałaś? Nie stać nas nawet, żeby wprowadzić te rzeczy do jadłospisu w Dragonfly, co dopiero żeby obsmarowywać tym ludzi. Emily znacząco podniosła brwi i wskazała jej gestem na ulotkę, żeby Lorelai dalej czytała. — Nakładanie makijażu? — zaśmiała się kilka stron dalej. — Nie. — w końcu nie wytrzymała. Wyprostowała się i odwzajemniła złowrogie spojrzenie Emily. — Nie ma mowy, żebym zmieniła hotel w salon piękności. Goście mogą zadbać o swój własny makijaż, a jeśli będą wyglądać jak wokaliści Kiss, to będzie ich problem. Kontynuowała przeglądanie ulotek, popijała kawę, którą wcześniej zabrała od Luka, pomimo że od śniadania wypiła już kilka filiżanek. Przewróciła stronę i zachłysnęła się z wrażenia. — Wulkaniczna kąpiel błotna? — wykrztusiła łapiąc oddech. Śmiejąc się kontynuowała. — Przepraszam, czy mamy jakieś wulkany w pobliżu? Emily nie zamierzała komentować jej reakcji. Skoncentrowała się na kolejnym łyku herbaty. Wiedząc, że nie wymiga się samym narzekaniem, skupiła się na znalezieniu czegoś – czegokolwiek – co bazowałoby na rozsądku. Zaczęła uparcie wpatrywać się w listę usług, aż w końcu uśmiechnęła się zwycięsko. — Dobrze, popatrzmy. — pokazała ulotkę Emily. — Tutaj. Masaże są normalne. Idę o zakład, że Sookie chciałaby masaż dla kobiet przy nadziei. — dodała wskazując na specjalistyczny zabieg. Przeglądnęła raz jeszcze stronę. — O jej! — zaczerpnęła oddech. — Jednak ten cennik nie jest standardowy. Mamo, nie możemy pobierać aż takich opłat. — zaprotestowała odkładając ulotkę. — To czyste szaleństwo. — Lorelai. — Emily starała się przywołać ją do porządku, tak jakby koncept spa był wiedzą powszechną dla trzylatków. — Hotele takie jak Norwich będą twoją konkurencją. Musisz zaoferować konkurencyjne usługi. Jeśli chcesz zarabiać, musisz ustawić odpowiednią marżę, ceny końcowe wydają się być rozsądne. — Mamo, nie jesteśmy na tym samym poziomie jak tamte hotele. Nigdy nie byliśmy. Nigdy nie będziemy. — wskazała w przestrzeń. — Tamte hotele mają o wiele wyższy poziom. — Emily wydawała się nie być wzruszona, dlatego Lorelai chwyciła raz jeszcze za ulotki. — Prawdopodobnie moglibyśmy wprowadzić standardowe masaże i maseczki. — przerzuciła się na znalezienie kompromisu przeszukując kupkę ulotek. — Ach! Tutaj mają w ofercie „Kawowy piling ciała”! — zaczęła dokładniej przyglądać się ofercie. Luke zjawił się w zasięgu słuchu obsługując pobliski stolik. Mimochodem odezwał się w stronę Lorelai. — Nie. — uciął krótko nad jej ramieniem. — Ale … — Lorelai odezwała się w proteście. Luke poważnie potwierdził swój sprzeciw wobec kawowego pilingu. — Nie. — Po czym odwrócił się od stołu Gilmorów. Bez słowa zabrał ulotki z ręki Lorelai i podał je Emily. — Miałeś się nie wtrącać. — powiedziała melodramatycznie Lorelai. Potrząsnął głową i zwrócił się w kierunku kuchni. W momencie kiedy się odwrócił, Lorelai chwyciła za ulotki. Posłała ostatnie długie spojrzenie na kawowy piling i zwróciła się do swojego rozsądku. Przerzuciła kolejne strony i pomachała kolejną partią usług przed twarzą matki. — Naprawdę mamo, czytanie z kart tarota? Chyba żartujesz. — jej protest przerwał dzwonek telefonu z torebki. No może nie dokładnie dzwonek. Emily dała upust swojej ciekawości. — Dlaczego głos mężczyzny wydobywa się z twojej torebki? — To Barack mamo. — odpowiedziała spokojnie grzebiąc w torebce. — Senator ze stanu Illinois mówi z twojej torebki? Lorelai wymamrotała coś pod nosem o wiedzy geograficzno-politycznej swojej matki zanim jej odpowiedziała. — To Rory mamo. — odpowiedziała w momencie, kiedy znalazła telefon. Uciszyła Emily machnięciem wolnej ręki i zanim jej matka zdążyła się odezwać otworzyła telefon i szybko odpowiedziała. — Cześć słoneczko. Jej entuzjazm nie pokrył się z radością po drugiej stronie połączenia. — Hej. — krótko odpowiedziała Rory. Lorelai zaczęła od żartu przypominającego o całonocnej imprezie w dziennikarskim obozie obsługującym kampanię prezydencką. Kątem oka zauważyła jak jej matka przepisuje na kartkę część z usług wraz z cennikiem, przerzucając przy tym wszystkie ulotki. — Jak, hmm, Hej, słońce? — próbowała sformować pytanie w roztargnieniu. — Jestem wdzięczna, że dzwonisz. Nie chcę cię spławić, ale twoja babcia jest tutaj i planuje dodać prawdziwy wulkan do pejzażu hotelu. Wiesz. Wszystko dla kąpieli błotnych. Albo chce przesunąć cały hotel do Francji, żeby łatwiej było pozyskać szampan do maseczek. — mówiąc zastanawiała się czy nie przytrzymać telefonu ramieniem, dzięki czemu mogłaby wyszarpać długopis z ręki swojej matki. Dodatkowo udałoby jej się ukryć telefon przez Lukiem. — No dobrze — odpowiedziała z zawahaniem Rory. — Dodatkowo Luke posyła mi śmiertelne spojrzenie. — dodała zasłaniając telefon. Postarała się pokazać Lukowi, że telefon jest warty nielegalnej rozmowy. — Powiedz cześć Rory! — przytrzymała komórkę w jego stronę i zawołała. — Cześć Rory... — Luke wymamrotał i machnął ręką poddając się. — Luke mówi cześć. — powiedziała triumfalnie. — No tak, babcia też się wita. — dodała zauważając spojrzenie Emily. — Zadzwonisz później? — Tak... Pewnie. — zgodziła się Rory. — Pa kochanie. Leć nadrobić trochę snu. — odpowiedziała Lorelai. Chciałaby rozmawiać dłużej, ale musiała już zamknąć telefon. Schowała komórkę do torebki ku nieskrywanej radości Luka i Emily. Lorelai chciała szybko zanurzyć się w lekturze, żeby uwiarygodnić poszukiwanie dodatkowych usług dla hotelu. Przeglądanie ulotek uwolniło ją na chwilę od rozmowy z matką, ale nie wytrzymała długo i spojrzała w stronę matki. — Czy naprawdę uważasz, że mądrze jest sprawiać wrażenie, że Rory jest tak blisko z senatorem? — Emily nawet nie starała się powstrzymać swojej uwagi. — Mamo, ona już bliżej być być może. — odpowiedziała nonszalancko sięgając po kolejną ulotkę. — Jest reporterką kampanii. Częściowo się zgadzając Emily przytaknęła głową. — Ważną reporterką. — A to nie oznacza, że nie mogłaby go lubić. — odpowiedziała w pełni świadoma dokąd zmierza jej matka. Ukrywając się za ulotkami zaczęła się zastanawiać, czy jej rodzice nie rozważają, jak daleko jabłko spadło od jej politycznej jabłoni. — A lubi? — Emily pociągnęła temat. Lorelai puściła ten komentarz mimo uszu. Nie chciała napuszczać swojej matki na Rory. Szczególnie w momencie, kiedy Rory miała pod górkę. Jednak prowadzenie politycznej kłótni było ostatnie na liście życzeń. — Musisz sama zapytać. Emily otworzyła już usta, żeby odpowiedzieć, ale Zach zdążył wtrącić się ze swoimi sugestiami odnośnie spa. — Chłopie. — wrzucił. Przysunął się nad ramię Lorelai i wpatrywał się w jedną z ulotek. — Totalnie mógłbym skorzystać z masażu dla odstresowania. Życie z bliźniakami jest brutalne. Emily przytaknęła z empatią. Lorelai tylko potrząsnęła głową i odetchnęła. ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ Późnym popołudniem Lorelai i Paul-Anka studiowali zawartość lodówki. Kiedy poważnie rozważała kolejną podróż do Luka, usłyszała huk otwierających się na oścież drzwi i towarzyszący krzyk. — Lorelai! — Jackson? — odkrzyknęła zatrzaskując lodówkę. Nie miała nic przeciwko wpadającemu bez zapowiedzi Jacksonowi, jednak była to zaskakująca wizyta. Wybiegła mu naprzeciw. Jackson wyskoczył na korytarz. Marta została na podłodze. Rozsypał wszystkie zabawki razem z podręczną torbą. Ubrania i pieluszki przeleciały przez podłogę. Zatrzymał się na chwilę i zauważył Lorelai. — Mojej matki jeszcze tutaj nie ma! Lorelai była równie zaskoczona jak Marta. Schyliła się podnosząc dziecko z podłogi. Mała spokojnie gaworzyła. — Dobrze... — powiedziała w kierunku Jacksona. — Miała pilnować Martę i Davey, kiedy Sookie będzie rodzić! — wykrztusił w końcu z siebie Jackson. Lorelai zamarła. — Sookie rodzi?! — Sookie jest w aucie! — wykrzyczał zdesperowany. — Rodzi? — powtórzyła zaskoczona Lorelai. — W aucie! — Jackson poprawił jej wypowiedź starając się chwycić Davey z tarasu. Jej oczy się rozszerzyły. Przygotowała się do przechwycenia drugiego dziecka. — Rodzi w samochodzie? — Tak! — wykrzyknął na nią, ciągle starając się chwycić Davey. Dzieciak najwidoczniej myślał, że gra z tatusiem w berka. — Jedź, jedź, jedź! — rozkazała natychmiast. — Zajmę się nimi! — krzyknęła za Jacksonem, który już zdążył dobiec do auta. Davey ciągle biegał w kółko po podwórku, przez co Jackson miał okazję posłać ostatnie spanikowane spojrzenie w stronę Lorelai. Zdecydował jednak wsiąść do auta. Davey zauważył znikającego ojca z pola widzenia i postanowił podbiec do auta, dzięki czemu Lorelai miała okazję go złapać. — Davey chodź tutaj. — powiedziała łapiąc go za ramię. — Jedyny poród na którym musiałeś być, był twój własny. — wciągając dziecko w kierunku domu posłała jeszcze uśmiech w stronę Sookie. — Zadzwońcie później! Kiedy SUV Jacksona odjeżdżał z podjazdu, Babette otworzyła drzwi na oścież wychodząc ze swojego domu. — Witaj, słodkości! — zaskrzeczała radośnie. — Czemu ten cały hałas? Morey właśnie ucina sobie drzemkę. Lorelai puściła Davey, żeby pomachać. — O, cześć Babette. Sookie zaczęła wcześniej rodzić. — zaczęła się tłumaczyć. Kątem oka zauważyła, że Paul Anka zdołał wybiec na taras, a Davey zaczął biec w jego stronę. — Davey, poczekaj! Przepraszam Babette, muszę go złapać zanim dobiegnie do psa. — po zapowiedzi ruszyła z Martą przez trawnik na ratunek psa. Przez ramię Lorelai słyszała radosny śmiech Babette. — Och, nie przejmuj się. Daj znać kiedy dowiesz się czegoś ze szpitala! ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ W tym samym czasie, Rory opuszczała właśnie trzecią księgarnię. Znalazła wiele pozycji, które bardzo chciała kupić, ale musiała rozważyć wielkość bagażu, więc wyszła z pustymi rękami. Księgarnie w Indianoli nie miały żadnych wyjątkowych książek, więc ruszyła w stronę hotelu. W drodze stwierdziła, że równie dobrze może zadzwonić do mamy. Tym razem jej mama odebrała telefon natychmiast. — W końcu! — zakrzyknęła radośnie. — Mówiąc „później” nie myślałam o piętnastu minutach... — Och. — Rory przerwała. — Mówiłaś zadzwoń „później”. Skąd miałam wiedzieć, że chodziło ci o kwadrans? — Ty powinnaś to wiedzieć. — odpowiedziała. — Piętnaście minut wystarczyłoby, żeby przekonać Emily, że nasze spotkanie dobiegło końca, bo muszę z tobą porozmawiać. — zaczęła marudzić. W zamian otrzymała jedynie parsknięcie śmiechu, więc nie miała powodu, żeby nie zacząć dramatyzować. — Zaczęłam już podejrzewać, że wyparowałaś do jakiejś nieznanej lokalizacji na drugim końcu Stanów. — Dlaczego miałabym wyparować na drugi koniec Stanów? — zachęciła ją do wywodów. — Nie mam pojęcia. — zacięła się Lorelai. — Czy właśnie tak nie dzieje się w polityce? Wydaje mi się, że Cheney1 wyparował do jakiejś nieznanej lokalizacji. Nigdy go już nie zobaczysz. — wyszeptała konspiracyjnie. — Wydaje mi się, że umarł. Albo stał się cyborgiem. Te wszystkie ataki serca... Rory w końcu się uśmiechnęła, jednak przestała kiedy tylko wyszła zza rogu i zobaczyła swój hotel, znacznie wcześniej niż się tego spodziewała. — Ja żyję i nie jestem w nieznanej lokalizacji. — potwierdziła. — To tylko stan Iowa. Dubuque wczoraj, Indianola dziś i jutro. — To brzmi tak egzotycznie. — wtrąciła Lorelai. — Nie za bardzo. Zwykłe miasto. Z kilkoma farmami. I wielkim centrum handlowym. — powiedziała bez emocji. Lorelai się zaśmiała. — Oczywiście. — zabrzmiała radośnie jak prawdziwa dziewczyna Gilmorów, zupełne przeciwieństwo nastroju w jakim była Rory. — Więc jak idzie podróż? Rory zastanawiała się przez chwilę. Nie miała ochoty wdawać się w szczegóły. — Jest dobrze. Lorelai przybrała minę, która domagała większej ilości informacji. — Tylko dobrze? — Po chwili ciszy zdecydowała się kontynuować. — Dobrze jest kiedy Taylor zrobi czekoladowy miks z cukrowymi piankami. Oczywiście zamówiłaś ekstra ilość pianek. Są pianki więc jest tylko dobrze. — porównała bardziej opisowo. Rory ciągle milczała, zdecydowała się poczekać dając swojej mamie więcej czasu na popis wyobraźni. — Jesteś w międzynarodowej kampanii. — obwieściła oczywiste, tak jakby Rory już zdążyła zapomnieć. Rory wzdrygnęła się na samą myśl. — Nic się nie zmieniło. Wszystko po staremu. — powiedziała licząc, że uda jej się wydobyć więcej entuzjazmu. 1 Dick Cheney – Zaczął swoją karierę polityczną w 1969 roku, za kadencji Georga W. Busha w 2001 roku objął stanowisko wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Po dwóch kadencjach całkowicie zniknął ze sceny politycznej w roku 2009. — Dobrze... — powiedziała sceptycznie. Ten sygnał wyraźnie zakomunikował Rory, że pora zakończyć klasyczną rozmowę matki i nastolatka. Nie mogła czekać na bardziej szczegółowe pytania, na które nie miałaby dobrej odpowiedzi. Zdecydowała się na bezpieczniejszy dla niej temat. — Więc co ciekawego u dziadków? — zapytała bardziej żwawo. — Uch... — Wykrztusiła Lorelai. — Moja matka chce zainstalować spa w Dragonfly. Albo przynajmniej olbrzymi kort tenisowy. Na domiar złego chciałaby tym wszystkim zarządzać. — powiedziała marudząc. Rory się zaśmiała. — Czy to mądry pomysł? — Raczej nie. — zapłakała. — Dlatego nie mam ochoty nad tym pracować. Ale znasz Emily. — kontynuowała dodając trochę dramatyzmu. — Jest jak pit bull w perłach i stroju Chanel. Ale naprawdę, uch, nie chcę nawet o tym myśleć. Rory widziała lament swojej matki nawet przez telefon. Biorąc pod uwagę wszystkie wskazówki uznała, że najlepiej będzie zmienić temat. — Dobra, więc babcia przejmuje kontrolę nad hotelem. Co nowego w Stars Hollow? Nie pomijaj żadnych brudnych szczegółów. — Uch, halo, ty jesteś panną dziennikarką. — wytknęła jej Lorelai. — Powinnaś się pochwalić brudami polityki. Ty pierzesz brudy, nie ja. Chyba, że mam dzień prania. Wtedy mogę wyciągać brudy. I to szybko. — To ja się pierwsza zapytałam. — Dobra. Wygrałaś. — poddała się Lorelai. — Hmm, popatrzmy. Marta właśnie dobrała się co mojego Elle i wyrywa najciekawsze nowości ze świata mody. Rory nie była w temacie. — Marta? — Stewart2, tak. — zażartowała Lorelai. — Zabrakło jej konfetti do ostatniego projektu robótek ręcznych, więc zabrała się za moje magazyny. Rory przewróciła oczami, mogła winić tylko siebie za głupie pytanie. — A może Marta, córka Sookie? — Tak, dokładnie. — potwierdziła. — Sookie zaczęła rodzić, więc mi przypadło w udziale zajmowanie się rodzeństwem, przynajmniej dopóki mama Jacksona nie przyjedzie do miasta. 2 Martha Stewart — amerykańska potentatka biznesowa polskiego pochodzenia. Prezenterka i wydawca magazynu poradnikowego dla kobiet, zajmuje się robótkami i poradami kulinarnymi. — Łał. — zakrzyknęła Rory. W tym momencie zorientowała się, że bez niej życie dalej się toczy. Dotarło do niej jak wiele traci będąc w trasie. Nie miała pojęcia jak pozostali dziennikarze mogą spędzać tyle czasu z dala od domu i swoich dzieci. W międzyczasie Lorelai kontynuowała swoją relację. — Dobrze, co jeszcze. Och, Zach wrócił ze swojej trasy koncertowej. — To już wiem. — przerwała jej Rory. — Dobrze... — powtórzyła Lorelai. Rory ucichła. Przez chwilę wydawało jej się, że ucieknie dalszym pytaniom. Jednak Lorelai pierwsza przerwała ciszę. — Jesteś pewna, że u ciebie wszystko się dobrze układa? — zapytała zmartwiona. — Na pewno, wszystko do... — Co jest do... Rory zgubiła tok myślowy. — Hę? — zapytała elokwentnie. Lorelai głośno nabrała oddech, odpowiedziała jednym słowem, które potrafiło wytłumaczyć wszystko. — Kirk. — Och. — Rory zrozumiała wszystko. W słuchawce słyszała jedynie stłumiony krzyk w oddali, który pasował do opisu. — Kirk jest przed domem. Coś krzyczy. — poinformowała. — Wydaje mi się, że obwieszcza spotkanie miasta. To albo stukanie ciasta. — Uuu, intrygujące. — ubawiła się Rory. — Ciekawa jestem o co teraz chodzi. Może Taylor chce kandydować na prezydenta. — zgadywała. — Nie masz już za dużo polityki na głowie? — skomentowała sceptycznie. — Ktoś prawdopodobnie wyrzucił papierek po cukierku przed jego sklepem. Pewnie znowu będziemy zmuszeni wysłuchiwać godzinnej pogadanki o zaśmiecaniu planety i globalnym ociepleniu. — marudziła. — Prawdopodobne. — zaśmiała się Rory. — Więc będziesz się wybierać? — Kto wie. Mam teraz na głowie Davey i Martę. — zastanawiała się. — Powinnaś się cieszyć na spotkanie. — dała jej pomysł. — Teraz wiem z pierwszej ręki, że nie każde miasto ma tak fascynujące spotkania jak nasze. Lorelai się zaśmiała. Postanowiła jednak wykorzystać świeżo zdobytą wiedzę Rory. — Zanotowano. Wspomnę o tym Taylorowi. Następne co Rory usłyszała w słuchawce wydawało się być krzykiem. Po czym usłyszała szumy przestawianej słuchawki, aż wreszcie usłyszała głos swojej mamy. — Muszę uciekać skarbie. Marta stara się teraz zjeść Elle. — Okej, pa. — odpowiedziała szybko Rory. Wiedziała, że jej mama uciekła ogarniać chaos, więc wyłączyła telefon. Przez całą rozmowę udało się jej już dotrzeć do hotelu. Nie cieszyła się na powrót do pokoju. Jednak wiedziała, że musi dziś napisać coś przypominającego dobrą jakość. Ze spuszczonym wzrokiem wkroczyła szybkim krokiem do recepcji. ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ Lorelai skinęła głową w kierunku Miss Patty, tak cicho ,jak było to możliwe puściła Davey w jej kierunku. Wyglądało na to, że nie dostanie żadnego pouczenia od Taylora, mimo że dosyć głośno wjechała z wózkiem Marty. W studiu ciągle słyszała spekulacje mieszkańców miasteczka odnośnie tego spotkania. Taylor był ciągle zajęty uciszaniem tłumu. — Ludzie! Ludzie! Jeśli tylko na chwilę ucichniecie, będę mógł coś powiedzieć. — starał się dojść do głosu. — Przestańcie wymyślać szalone teorie. — Po prostu wykrztuś to z siebie. — odezwała się Patty ze sceny. — Niektórzy z nas mają plany na sobotni wieczór. — dodała mrugając w kierunku tłumu. — Oszczędź nam Patty. — zająknął się Taylor. — Teraz, czy mógłbym prosić o ciszę? Kiedy Lorelai rozglądała się po tłumie szukając miejsca na wózek, niespodziewanie w ostatnim rzędzie znalazła Luka. Zdziwiła się, bo nie miała czasu zaciągnąć Luka osobiście na spotkanie. Zauważyła, że zostawił dla niej jedno wolne miejsce. Skierowała Davey w stronę ostatniego rzędu i przeciągnęła wózek z Martą. — Hej, co tutaj robisz? — wyszeptała Lorelai, manewrując wózkiem. Luke nie zamierzał nawet odpowiadać na jej pytanie. Był wyraźnie zainteresowany dziećmi, które zaczęły go otaczać. Davey zdążył się już rozłożyć z małymi samochodami tuż pod nogami Luka. — Skąd wzięłaś dzieci? — zapytał. — Jackson i Sookie zarezerwowali sobie porodówkę, więc ja … — pośpieszyła z wyjaśnieniami. — Lorelai... — Taylor w końcu ją zauważył. — Przepraszam Taylor... kontynuuj. — powiedziała nie odrywając wzroku od Luka. — Teraz. — zaczął Taylor. Zrobił pauzę dla większego napięcia i poprawił swój sweter. — Zwrócono mi uwagę, że właśnie najnowszy obywatel Stars Hollow przychodzi dziś na świat. Nie zwracając uwagi na próbę kontynuacji wypowiedzi przez Taylora, tłum mieszkańców zaczął wiwatować i bić brawa. — Tak, tak, pewnie, hura. — starał się odzyskać głos wrzucając stanowczo zbyt dużo sarkazmu i ironii do wypowiedzi. — Gratulacje Sookie i Jackson. Ale ludzie. — uciął okrzyki radości. — To jest właśnie powód naszego spotkania. Rozejrzyjcie się dookoła. Tam siedzi rodzeństwo naszego młodego rezydenta. — wskazał na Lorelai. — Lane urodziła bliźniaki, Państwo Banyan również mają dziecko w drodze, Liz i TJ mają córkę, a to tylko niewielka część... — Tak! — przerwał mu krzyk TJ'a z przeciwnego końca sali. — i pracujemy już nad następnym! Luke opuścił głowę, zakrywając ją dłońmi. — Naprawdę nie musiałem o tym wiedzieć. — wymamrotał pod nosem. — Dokładnie o tym mówiłem! — zapłakał Taylor ze sceny. — Przeżywamy teraz największy w historii Stars Hollow wyż demograficzny, a niedługo czeka nas katastrofa! Prawdziwa ekonomiczna katastrofa z dziećmi wszędzie! Rodzice latający za dziećmi zniszczą biznes w mieście i odstraszą wszystkich turystów. — pouczał dalej. — Jeśli chcemy konkurować z takimi miastami, jak Woodbridge czy Linchwood, musimy zbilansować Stars Hollow. Lane natychmiast poderwała się z miejsca. — Nie możesz obwieszczać ludziom ile mamy dzieci. Gdzieś w środkowym rzędzie Gypsy zaśmiała się. — Kontrola liczebności? — Oj, Taylor... — Patty potrząsnęła głową i wymamrotała pod nosem. — Kurcze. Nie powinnam nic mówić mu o Sookie. — Babette zaczęła się żalić. Podczas fali protestów Lorelai spojrzała na Luka. — Czy on mówi poważnie? — zapytała. Nie miała czasu usłyszeć odpowiedzi Luka, bo w tym samym Kirk zaczął krzyczeć ze sceny. — Taylor jeśli się obawiasz, że rodzice nie będą mięli czasu zajmować się swoim potomstwem pozwól, że zaoferuję swoje usługi. Jestem certyfikowanym opiekunem dla dzieci, wziąłem udział w kursie przygotowanym przez Czerwony Krzyż. Posiadam również przydatne doświadczenie w wyprowadzaniu psów. — Och. To wspaniale Kirk. — Uciszył go Taylor. — Nikt jednak nie będzie potrzebował twoich usług. Przygotowałem plan dla zapobiegnięcia ewentualnej katastrofie. — powiedział z dumą w głosie. Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. Po raz pierwszy na spotkaniu zapadła kompletna cisza. Taylor chwycił narzutę stołu, którego nikt z mieszkańców nie zauważył. — Jak wszyscy wiecie, w naszym liceum odbędą się w przyszłym tygodniu doroczne dni wychowania w rodzinie. — oświadczył z dumą. — Chciałbym wpisać do programu wystąpienia naszych dwóch mieszkańców, którzy zaprezentują środki antykoncepcyjne i opowiedzą o planowaniu rodziny. To ogłoszenie wywołało falę niedowierzania i nerwowego śmiechu. Taylor nie przeszkadzał sobie. — Jak wiecie, Luke i Lorelai mięli „niedyskrecję” w przeszłości. — powiedział pokazując cudzysłów w powietrzu. — Na szczęście ta niedyskrecje okazały się być czarującymi młodymi pannami. Po wymowie imion, szczęka Lorelai opadła z wrażenia. Usłyszała, jak Luke nabiera powietrza. — Co do … — wymamrotał, rozkładając ręce. Położył dłoń na jej udzie i mocno ścisnął. Jej oczy się rozszerzyły, przeżywała właśnie déjà vu. Bez zwracania uwagi na reakcje mieszkańców, Taylor kontynuował. — Podczas tych wszystkich lat, razem i osobno. Udało im się, jak mógłbym to ująć, zapobiec dalszym niedyskrecjom. W taki sposób dołożyli swój wkład w utrzymanie liczebności populacji Stars Hollow na stałym poziomie. Powinno to być przykładem dla was wszystkich. — zakończył dumnie. Lorelai starała się przygotować jakąś odpowiedź, ale zamiast tego jej szczęka opadła jeszcze niżej. Mówiąc dalej w stronę idealnej pary, Taylor pomachał palcami w jej kierunku. — Oczywiście będziesz musiała zostawić tę dwójkę z kimś innym. — powiedział wskazując na Davey bawiącego się na podłodze i Martę przebywającą aktualnie na kolanach Lorelai. — Ale Taylor. — zaskrzeczała Babette. — Oni długo nie zostaną w tym stanie. Popatrz na nich! — Wykrzyczała każde zdanie głośniej od poprzedniego. Na podium odezwała się Patty. — Ach, dzieci, które zrobią... — powiedziała rozmarzonym głosem. Lorelai siedziała nie dowierzając, kiedy po studiu odbijały się podobne komentarze. Następną rzeczą, którą zauważyła był Kirk. Doszedł już do ich alejki i przedstawił im mały kawałek papieru. — Luke. — zaczął jak gdyby nigdy nic. — To moja wizytówka, dla wszystkich twoich przyszłych potrzeb skorzystania z usług niani. — Jakim cudem udało Ci się już zrobić wizytówki? — wykrztusił zdziwiony Luke. Opanował się i wyskoczył z alejki krzycząc na Taylora, Babette i kogokolwiek zobaczył. — To jakieś szaleństwo. Jesteście wszyscy szaleni! To nie jest waszą sprawą! — krzyczał po kolei. Normalnie Lorelai starałaby się go uspokoić, ale tym razem nie było jej do śmiechu. Bez jej ingerencji Luke wyładował swoje emocje krzykiem i zdążył wybiec ze studia. Lorelai potraktowała to jako wskazówkę do wyjścia. Włożyła Martę do wózka, pozbierała zabawki Daveya i ruszyła w stronę wyjścia. Celowo ignorowała dalsze wywody Taylora. — Nie zapomnij zabrać ze sobą, darmowe prezerwatywy z limitowanej edycji Stars Hollow! — krzyknął za nią kiedy była już za drzwiami. ♫ ♫ ♫ Zanim Lorelai bezpiecznie wyszła na zewnątrz Luke miał całkiem niezłe fory. Na chodniku przed studiem Patty, Lorelai zaczęła się rozglądać starając się go zlokalizować. W końcu zauważyła do po drugiej stronie placu. Szedł w stronę jeziora. — Hej! — zawołała za nim. — Gdzie się wybierasz? Nie zwolnił nawet na chwilę. Nie wydawał się też słyszeć jej głosu. Lorelai chwyciła Davey za dłoń, a drugą ręką popchnęła wózek w stronę Luka. Przecięcie placu pozwoliło jej nadrobić trochę czasu, ale nie było to najłatwiejsze zadanie na świecie. — Mógłbyś zwolnić? — rzuciła za nim. Dostała zadyszki podbiegając kilka ostatnich kroków. — To nie jest wózek terenowy... ani dziecko terenowe. — dodała, kiedy Davey wyrwał swoją rękę ku wolności. Jak tylko udało jej się dotrzeć do Luka, odwrócił się natychmiast w jej stronę, był całkowicie czerwony. — Czy możesz uwierzyć w tych kretynów? — napadł na nią. — Jak on...? Ile kto ma dzieci nie jest jego zmartwieniem. Mamy rząd federalny słuchający naszych telefonów, a teraz Taylor będzie zarządzał porodami? Może wprowadzi chińską politykę jednego dziecka na rodzinę? — krzyknął. — A my? — nie przestawał krzyczeć, a jego oczy prawie wyszły z orbit. — Co do cholery ludzie sobie myślą? Po pierwsze to nie jest ich sprawa! Ale zawsze będą myśleć, że mają jakiś udział, czyż nie? — zapytał teoretycznie. — Oczywiście, że tak! Ale wiedzą, że dopiero się zeszliśmy! Wiedzą, że tutaj nie będzie dzieciaków! Gdzieś pomiędzy krzykami Luka, Davey przytulił się do nogi Lorelai, kiedy Marta puściła wszystko mimo uszu. Przytulając Davego, Lorelai szybko zwróciła uwagę Luka na dzieci. — Żadnych dzieciaków, nie licząc tych szkrabów. — powiedziała radosnym głosem. — Przynajmniej dopóki wasza babcia nie dotrze. Prawda? — zapytała Davego ciągle utrzymując spokojny głos. Kryzys został zażegnany. Davey mamrotał coś co przypominało potwierdzenie. — Yhym. Luke stał zdezorientowany. Lorelai wyłupiła oczy w kierunku Marty i dziecka chowającego się za jej nogami. Świadomość szybko uderzyła Luka. — O jej, przepraszam. — wymamrotał spokojniejszym głosem. Zasłonił twarz dłonią i rozluźnił ramiona. — Przepraszam. Po prostu... Lorelai uśmiechnęła się przyjaźnie. — Wiem... — zapewniła kompletnie nie znając przyczyny wybuchu Luka. Z pewnością atak Taylora był niedorzeczny, jednak nie spodziewała się aż takiej reakcji, nawet po Luku. — Dobrze. — zrezygnował z tematu. — Jesteś teraz zajęta. Pójdę po prostu do domu. Pierwszą reakcją Lorelai było zaproszenie Luka do domu i pomocy przy dzieciach. Jednak biorąc pod uwagę jego reakcję szybko zrezygnowała. — Dobrze. — poddała się. Luke był wolny od obowiązków i najwidoczniej pochłonięty własnymi myślami. Zrobił kilka kroków zanim oprzytomniał i zwrócił się do Lorelai. — Daj znać kiedy usłyszysz coś od Sookie. — Dobrze. — zgodziła się cicho. — Pa! — Davey zawołał machając do Luka na do wiedzenia. ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ Rory przyłożyła telefon do ramienia. — Michael, wiem. — powiedziała ze skruchą. — Omawialiśmy to w ostatnim tygodniu. — Tak, omawialiśmy. Twój ostatni reportaż był lepszy. Jednak dalej nie widzę drastycznej poprawy, na którą liczyłem. — odezwał się jej redaktor. — Wiem, że masz wyjątkowy głos i chcę go zobaczyć w twojej pracy. Na razie jest zbyt suchy. — Suchy? — powtórzyła przytrzymując swoją grzywkę nad czołem. — Więc... — zaczęła mówić starając się utrzymać mocniejszy ton. — Co mam zrobić, żeby był soczysty? — przesunęła dłoń na twarz i zamknęła oczy. Brak snu dawał o sobie znać w takim samym stopniu jak brak dobrej kawy. Czego by nie dała za dobrą kawę. — Nie chodzi o „soczysty” kontra „suchy”, Rory. — Michael odpowiedział cierpliwie. — Twoje reportaże i notatki są identyczne. Są rutynowe. „I odrzucające” dodała w myślach Rory. — Nie jestem pewna czego ode mnie wymagasz. W każdym mieście, każda wypowiedź, każde spotkanie i każda konferencja są identyczne. — przyznała. — Obama nie zmienia niczego. Naprawdę nie wiem co powinnam. — Dlatego cię zatrudniłem. Musisz dać świeże spojrzenie do publikacji. — przypomniał jej. — Częścią tego świeżego spojrzenia jest dodanie nowej perspektywy do rzeczy, które wydają się być identyczne. — Michael — zaprotestowała. — Po prostu zajmij się tym Gilmore. Pogadamy w trakcie tygodnia, dobrze? — Do usłyszenia. — Rory przytaknęła głową. Później nastała cisza. Rory odłożyła słuchawkę od ucha i zaczęła się wpatrywać w telefon. Komórki nawet nie robią dźwięku, kiedy ktoś przerywa połączenie. Zatęskniła za staromodnym dźwiękiem fizycznego odkładania telefonu. Odkładając telefon na łóżko, przeleciała wzrokiem cały pokój nie patrząc na nic szczególnego. Jeśli miała od siebie wymagać świeżego podejścia, potrzebowała zaczerpnąć świeżego powietrza. Pozbierała szybko kilka rzeczy, które wrzuciła do torby na laptopa, jednocześnie narzucając na siebie płaszcz. Wychodząc z windy wprost do holu, nie mogła nie zauważyć na kanapie Patricka pochłoniętego dyskusją z Meredith. Szybko nabrała powietrza. Opuściła głowę i zaczęła zbierać włosy w niedokładny kok. Jej mały występ pozwolił uniknąć kontaktu wzrokowego z kimkolwiek. W jednej chwili była już na zewnątrz. Idąc wzdłuż hotelu uderzyło ją zimne nocny wiatr. Zaczerpnęła powietrze, będąc już w bezpiecznym dystansie do hotelu, zaczęła kiwać głową. Wystarczyło, że ciągle była przerażona wspomnieniem pójścia po pijaku do łóżka z Patrickiem i nadinterpretacją ich relacji. Bardzo mądrze. Na domiar złego udało jej się zawalić pracę. Jeszcze mądrzej. Za jednym zamachem straciła pewnego rodzaju mentora i jedynego przyjaciela, którego udało jej się znaleźć w tej podróży. Tak bardzo jakby chciała wymazać to ze swojej głowy, w jej myślach pojawiał się jedynie sarkastyczne „Świetnie”, albo „Super”. Rozejrzała się wkoło, spoglądając raz na jakiś czas w stronę hotelu. Zaczęła iść przed siebie bez konkretnego celu. Wyciągnęła komórkę i zaczęła przeglądać kontakty. „Lane, Logan”. Logan cały czas tam był. „Czy Michel podchodziłby tak krytycznie do jej prac, gdyby była krok od poślubienia Huntzburgera?” zastanawiała się przez chwilę. Nienawidziła się za to, że taka myśl pojawiła się w jej głowie. Natychmiast odrzuciła ten pomysł i wróciła do przeglądania kontaktów. „Luke, Mama”. Zatrzymała się. „Mama” jej palec zawisł w powietrzu nad zieloną słuchawką. Zastanawiała się przez chwilę po czym zatrzasnęła telefon i schowała go do kieszeni. — W tym mieście musi się coś dziać. — powiedziała w pustą przestrzeń idąc po pustej ulicy. Jej oczy spoglądały na budynki szukając Starbucks, miejscowej kawiarni, supermarketu, warzywniaka, czegokolwiek, co byłoby otwarte. — Hmm. — powiedziała, kiedy za zakrętem zauważyła wielki neonowy znak. — Poproś a będzie ci dane. — powiedziała pod nosem. Wielki neonowy znak obwieszczał: „LaSalle Jadalnia”. Poprawiła torbę na ramieniu i ruszyła przed siebie. Wchodząc uśmiechnęła się na znajomy widok. Długa lada ze starą kasą na końcu. Długa linia krzeseł barowych w tym kilka wolnych. Usiadła na jednym z wolnych miejsc i położyła torbę na drugim. — Cześć. — powiedziała nieśmiało do przyjaźnie wyglądającej kobiety, która właśnie stanęła za ladą. — Czy mogłabym prosić kawę? — Już się robi skarbie. — odpowiedziała z chrypką w głosie kobieta. Napełniła kubek i podała go razem z kilkoma małymi śmietankami. — Dziękuję. — odpowiedziała Rory. — Czy jesteś Panią LaSalle? To twoja jadalnia? — zapytała z nadzieją w głosie. Kobieta się zaśmiała. — Nie. Nazywam się Kora. Nie mam nawet pojęcia skąd wzięła się ta nazwa. LaSalle, naprawdę. Tylko tutaj pracuję skarbie. — Aha. Cóż, robisz przepyszną kawę. Kora uśmiechnęła się dumnie w podziękowaniu i odwróciła się w stronę innych klientów. — Słyszałem, że Obama jest w mieście. — Odezwał się jeden z klientów. Rory wyprostowała się i zaczęła przysłuchiwać. — Idziesz na jego przemowę? — Myślałem, że to tylko konferencja prasowa. — odpowiedział inny klient. — Tak, czy inaczej, nie wiem. Widziałem jego kampanie w internecie i nie jestem zachwycony. Mam dosyć tych głupich reklam telewizyjnych. Przysięgam, pomiędzy nim i całą resztą, są dłużej na antenie niż seriale. — Jest lepszy niż pozostali. — pierwszy głos wrócił. — Jednak nie aż tak bardzo. — Co za różnica? — trzeci głos wtrącił się do dyskusji. — Przecież ani Obama, ani żaden z nich nie martwi się o nic innego, jak tylko miejsce przy korycie. Czy ktokolwiek naprawdę chce coś poprawić? Rory siedziała cicho słuchając rozmowy pomiędzy stolikami. Napiła się kawy. Tym razem nie była jedyną osobą, która nie zebrała najlepszych recenzji. Znalazła w końcu dobrą kawę, więc spacer nie poszedł na marne. ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ Niedzielnego poranka Lorelai biegła po szpitalnych schodach szukając numeru pokoju, który dostała od Jacksona. Zerkając przez dobre drzwi zobaczyła, że Sookie nie śpi i już jest na chodzie. — Cześć ty! — Hej. — cicho odpowiedziała Sookie. Jej entuzjazm najwyraźniej zniknął przez długą noc. — Jak się mają moje dziewczyny? — zapytała już cichszym głosem i przeszła przez pokój. — Udało wam się wybrać imię? Czy w końcu przywitam się z najnowszą Lorelai? — zapytała dowcipnie. Sookie w końcu się uśmiechnęła. — Nie. — rozwiała jej wątpliwości. — Poznaj Wandę, Fiolet Colgate Bellville. Lorelai ledwo powstrzymała śmiech przy „Colgate”, który jeszcze rozbrzmiewał w jej myślach. — Wiedziałam! — Co? — zapytała Sookie. — Yyy, nic. — ucięła szybko. Skoncentrowała swoją uwagę na Wandzie. — Mogę? — zapytała wyciągając ręce w kierunku dziecka. Sookie skinęła głową i Lorelai przejęła noworodka. Usiadła z dzieckiem na ramionach obok łóżka Sookie. — Och. Jest tak piękna, jak jej mama. — zachwycała się podziwiając dziecko. — Na pewno nie czuję się pięknie. — wymamrotała świeżo upieczona mama dodając słaby uśmiech na koniec wypowiedzi. — Ale tak. Na pewno jest piękna. A jak się ma jej rodzeństwo? — Świetnie. Zostaliśmy na noc w waszym domu, a rano mama Jacksona przejęła kontrolę. — Jak Dragonfly? Hotel jest w porządku? — jej pytanie szybko dotarło do pracy. — Wyrwała się na świat zbyt szybko i nie zdążyłam.... — Sookie, wszystko jest dobrze. — zapewniła. — Mamy więcej zrobione niż ostatnim razem. Mina Sookie nie odzwierciedlała dużej wiary w słowa Lorelai. — Więc wszystko jest idealnie? — No, wiesz. — dodała Lorelai,mierząc wszystkie słowa. — Angielski nie jest pierwszym językiem, więc kiedy rozpisywał menu, wylądowaliśmy z gównia... Ups. — urwała pokazując na Wandę. — Imponujące uszy... Hmm... — zawiesiła się. — Powiedzmy „głównymi” grzybami, przy „głównym” risotto, ale to odkręciliśmy. Wydawało się, że Sookie przyjęła te wiadomości imponująco dobrze, więc po chwili Lorelai kontynuowała. — I była taka malutka sprawa, że nikt się dzisiaj nie pokazał, żeby zrobić śniadanie... — O nie! — Sookie zapłakała. — Co zrobiłaś? Lorelai wzruszyła ramionami, jakby nic się nie stało. — Pobiegłam rano do domu, zabrałam całe zapasy ciasteczek i cukrowych pianek, żeby dać je go... Sookie wyglądała na przerażoną. Nie wytrzymała i przerwała jej. — Nie zrobiłaś tego! — Pewnie, że nie. — odpowiedziała z uśmiechem. — Zaserwowałam uroczy zestaw bajgli i bagietek z Weston. Ale wisisz mi przysługę. — odpowiedziała radośnie. — Tak . — zwróciła się do małej Wandy. — Twoja mama wisi mi dużą przysługę, za ciebie i twoją dużą siostrę. Sookie spojrzała na Lorelai spod łba. — Jakbyś nie szykowała zemsty w swoim czasie. Zajęło chwilę, zanim Lorelai zorientowała się do czego pije Sookie. Rozdziawiła usta, pokazując swoje niedowierzanie. — Nie, ty też? — marudziła. — Sookie. — powiedziała wolno. Popatrzyła jej prosto w oczy. — Nie zamierzam zapisywać się na żadną wizytę na porodówce. Nie musisz się tym martwić. Sookie zmieniła manierę. — Czemu nie? Rozmawialiście o dzieciach poprzednim razem. Prawda? Lorelai szybko otrząsnęła głowę. — Zaczynamy od nowa. Wolno. — potwierdziła. Początkowo Sookie chciała dać za wygraną, jednak podjęła jeszcze jedną próbę. — Skarbie. — powiedziała łagodnie. — Pamiętasz, że za rok będziesz miała duże urodziny? Wzdrygnęła się, przewróciła oczami i popatrzyła na swoją przyjaciółkę. — Jejku, dziękuję za przypomnienie. — Miałam na myśli... — wytrzymała tylko chwilę, zanim w końcu wyrzuciła to z siebie. — Jeśli będziesz czekać zbyt długo, możesz nie doczekać się zemsty. — Zaczynamy powoli. Sookie nie dawała za wygraną. — Ale ty chcesz mieć dzieci. — Ja... — Lorelai ledwo wydobyła z siebie pierwsze słowo. — Czy przynajmniej o nich porozmawiać? — wyrzuciła szybko. — Wiem, wiem, wiem. — Lorelai rzuciła tylko po to, żeby nie dać po sobie poznać frustracji. Jak nikt inny była świadoma swojego wieku. Jednak przez napiętą sytuację między Lukiem, nawet sobie nie pozwalała na podobne rozważania. Tym bardziej nie miała ochoty rozmawiać na temat dzieci z kimkolwiek, nawet z Sookie. — Uwierz mi. Tik-tak. — przekonywała dalej. — ale Luke i ja jesteśmy... — poszukiwała odpowiedniego słowa. — nowi... Znowu. Nie ma mowy, żebyśmy zaczęli rozmawiać o ślubie i dzieciach. Sookie, oczywiście nie przekonana, podniosła brwi zachęcając do dalszych wywodów. — Nie będę tego drążyć. — przeniosła swoją uwagę na noworodka. — Nie ważne jak wspaniałe są te małe stworzonka, nie będę drążyć tematu. Nie teraz. — skończyła powoli cedząc słowa. „Poza tym,” pomyślała, „nie ma sensu snuć rozważania jeśli Luke nie chciałby mieć dzieci.” Ostatni komentarz przekonał Sookie do urwania tematu. Nawet Wanda nie chciała przerywać niezręcznej ciszy. Lorelai błądziła wzrokiem po szpitalnej sali. — Więc jak ci się podoba pomysł ze spa dla ciężarnych? ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ Jak tylko poranna konferencja prasowa dobiegła końca, Rory spakowała swoje notatki do torby i ruszyła do wyjścia. Teraz, kiedy wiedziała, gdzie w tym mieście jest dobra kawa, nie zamierzała spędzać więcej czasu w sali balowej. Starała się zapomnieć o tanim substytucie kawy oferowanym dla prasy i ruszyła prosto do LaSalle. Miała już materiały do poprawy jej najnowszego artykułu. Z resztą nie miała wielkiego wyboru. Obama tego popołudnia miał się pojawić na wielkim grillowaniu, które pewnie potrwa przez cały wieczór. Następnego dnia, bladym świtem, będzie czekać na nich autokar, który zawiezie ich prosto na lotnisko. Kampania miała ruszyć do Nevady. Reportaż z Iowa musiał być skończony prędzej niż później. Rory nie była zachwycona perspektywą pisania przez cały dzień, żeby później wysłuchiwać narzekań szefa. Jednak zapach świeżej kawy, który dotarł do niej już od pierwszych stopni jadalni, był tak samo zachwycający jak wczoraj. Usiadła przy ladzie i uśmiechnęła się na widok starszego kelnera przed nią. — Cześć. Czy mogłabym zamówić? — grzecznie złożyła zamówienie. Mężczyzna, którego plakietka nazwała „Howard”, pokiwał głową. — Cokolwiek do jedzenia, panienko? — Hmm. — zaczęła się zastanawiać. Co prawda zjadła dwie drożdżówki przed konferencją, ale trochę ciepłego jedzenia mogłoby poprawić jej humor. — Tak, pewnie. Naleśniki? — zapytała z nadzieją. — Już się robi słonko. — Howard pokiwał głową i zapisał zamówienie na kartce, którą podał do kuchni. Kiedy się odwrócił, przyjrzał się jej z ciekawością. — Jesteś nowa w mieście? Rory pokiwała głową wyciągając notatki z torby. — Przejazdem. — odpowiedziała. — Opisuję kampanię prezydencką Obamy. — Kiedy Howard nie odpowiedział, przypomniała sobie mniej niż pozytywne komentarze z poprzedniego wieczora. Pomyślała, że sprowadzanie tematu do polityki nie jest najlepszym sposobem rozpoczęcia rozmowy. — Ale byłam tu wczoraj wieczorem. — dodała szybko, licząc na rozmowę. — Kora zaparzyła naprawdę wspaniałą kawę. Na szczęście zadziałało. — Tak, przemiła kobieta. — odpowiedział Howard. — Mojego syna szwagierki jest sąsiadką. Dokładnie mówiąc. — dodał po krótkiej przerwie. — Ale zdradzę ci sekret. — powiedział mrugając. — Moja kawa jest jeszcze lepsza. — Nie mogę się doczekać. — Uśmiechnęła się zanim wróciła do notatek. — Przepraszam. — dodała po dłuższej przerwie. — Czy nie miałbyś nic przeciwko, żebym przesiadła się do stolika i rozłożyła z notatkami? Howard tylko machnął ręką. Był już na drugim końcu lady podając śniadanie jednemu z klientów. — Pewnie. Jeśli tylko znajdziesz pusty stół. — Dzięki. — rzuciła cicho w stronę kelnera. Podniosła torbę, notatki i kubek. Zaczęła się rozglądać po jadalni. Jedyny wolny stolik był pośrodku jadalni i nie wyglądał jakby przy nim panowała cisza. Niedzielny tłum głodnych ludzi był w pełnej liczebności. Mimo to, ruszyła w stronę stolika i rozłożyła się z pracą. Nie minęło pół minuty jak usłyszała głos za sobą. — Idę na grilla tylko dla darmowego jedzenia. Nie interesuje mnie Obama. Jest taki jak inni. Rory upuściła głowę na dłonie i wciągnęła aromat świeżej kawy. ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ Rory wyszła w końcu z autobusu, sfrustrowana przeglądała notatki z właśnie zakończonego eventu. Przez cały dzień wysłuchiwała negatywne komentarze, nie pomogło jej to w znalezieniu inspiracji do pracy. Wiedziała już, że cokolwiek przyjdzie jej do głowy, nie będzie lepsze od poprzednich tekstów. Przeszła przez recepcję, pogodziła się już z myślą o nieprzespanej nocy. Dochodząc do windy, złapała spojrzenie Patricka za zamykającymi się drzwiami. Czekała na następną windę. Przymknęła oczy i przygryzła wargę. Jeśli chciała dostać jakąś poradę, musiała zebrać się w sobie i iść z nim pogadać. ♫ ♫ ♫ Kilka minut później stała przed drzwiami Patricka. Po krótkiej walce samej z sobą, dała za wygraną i zapukała. Patrick otworzył drzwi na oścież i zdziwienie zawładnęło jego twarzą. — Cześć. — powiedziała niezręcznie. — Cześć... — odpowiedział ostrożnie. Rory była ostatnią osobą, którą spodziewał się zobaczyć za drzwiami. Zajęło jej chwilę zanim znalazła odpowiednie słowa. Poczuła jak jej policzki przybierają czerwony kolor. — Yyy. — wyrzuciła z siebie. — Rozmawiałam z Michaelem. Moim redaktorem. — wyjaśniła. — I jak się spodziewasz moja praca ciągle... — Rory. Co ty tutaj robisz? — przerwał jej. Brzmiał na zaskoczonego jej nagłym objawieniem. — przepraszam. Po prostu... — przeprosiła zmieszana. — Yyy. — kontynuowała jakby poprawiała struny głosowe, kiedy Patrick zachował ciszę. — Wydaje mi się, że potrzebuję twojej pomocy. — w końcu przyznała. — Czy możemy pogadać? Patrick natychmiast przyjął postawę, jakby dopiero oprzytomniał. Zrobił krok w tył jakby o czymś sobie przypomniał. — Hej, nie wiem czy... — Odnośnie pisania. — przerwała mu natychmiast. — Związane z pracą. — zapewniła z uśmiechem. — Obiecuję. I nie tutaj. — dodała, mając nadzieję, że nie wyciągnie żadnych pochopnych pomysłów. — Znam fajne miejsce. Patrick wlepił w nią wzrok. Studiował przez chwilę jej postawę. W końcu dał za wygraną i sięgnął ręką do szafy po kurtkę. Trzymając klucze w dłoni zatrzasnął za sobą drzwi. — Prowadź. ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ Lorelai szła wyżyta z energii w kierunku jadalni Luka. Była zmęczona po całonocnej defiladzie marionetek i innych zabaw z dziećmi. Przechodząc przez drzwi zdziwiła się, że Zach jeszcze pracował. Był niebezpiecznie blisko Luka. Wśliznęła się niezauważona przez obu dżentelmenów zza lady. Nie była zbytnio zaskoczona sfrustrowanym wyglądem Luka. Jego mina mówiła więcej niż on sam mógłby powiedzieć Zachowi, najwyraźniej od dłuższego czasu próbując od niego uciec. Usiadła cicho w rogu, przy stole najbliżej drzwi i podziwiała tą zabawną scenę. — Chłopie, to miejsce rządzi w czasie lunchu. — upierał się Zach, śledząc Luka. — Lane i ja totalnie znajdziemy rzeczy do pracy. — Pracy jak znalezienie pieniędzy, którymi mógłbym wam później zapłacić? — dorzucił Luke. — A co z Brianem, którego poleciłeś mi zatrudnić? Przecież tylko zastępowałeś Lane. — wskazał oczywiste Luke, który w końcu zauważył Lorelai. Uśmiechnął się do niej ukradkiem i wrócił do rozmowy z Zachem. — Lane wraca. — podsumował i zajął się wycieraniem lady. Zach chwycił się za głowę, jego oczy rozszerzyły się w desperacji. — Wiem, ale. Człowieku. Daj spokój. — zaczął po raz kolejny. — Te małe ludziska są super, ale ja ciągle przy czymś nawalam. Lane na poważnie zmieniła się w super-mamę, kiedy byłem w trasie. Ma system na wszystko. Ja ciągle wchodzę w jej drogę. — spojrzał na Luka błagalnie. — Nie mogę siedzieć w domu cały dzień. Lane nie pozwoli mi się zbliżyć do bliźniaków. Nie pozwala mi grać przy dzieciach, bo któreś z nich zawsze śpi. Muszę coś robić. — wyżalił się w końcu. — Wymyśliłem, że przynajmniej mogę iść do pracy. — Twoje 'małe ludziska' nie mogą zostać w domu same. Tak czy inaczej nie możesz pracować w tym samym momencie co Lane. — przypomniał Zachowi. — Nie martw się człowieku, najwyraźniej Lane się tym zajęła. — Zach wskazał na zewnątrz. — Zastanowię się nad tym. — poddał się Luke. — Ale najpierw idź do domu i pomóż Lane. — podjął ostatnią próbę. — Zabierz dzieciaki jak najdalej od Kirka. — dodał patrząc przez witrynę. — Luke, jesteś wspaniały! Dzięki człowieku. Lorelai pognała za spojrzeniem Luka. Nie mogła uwierzyć, że naprawdę widzi bliźniaków Lane, przynajmniej jednego z nich, na rękach Kirka. Nawet kiedy zobaczyła, że pani Kim pcha drugi wózek, nie była gotowa zaakceptować fakt, że Kirk wcielił w życie swój pomysł zostania pełną wymiarową niańką. — Czy to był Kirk? — zapytała Luka mocno używając gestykulacji. Luke pokiwał głową, jednak starał się nie patrzeć w jego stronę, więc zajął się już czyszczeniem ekspresu do kawy. — Dlaczego … — Lorelai głośno i bardzo powoli zastanawiała się na głos. Luke zaśmiał się w ramach ostrzeżenia. — Nie pytaj. — Dobrze. — posłała swoje ostatnie zdziwione spojrzenie w stronę znikających wózków. Kiedy się odwróciła, Luke zdążył już przejść do przeglądania zamówień, więc usiadła na stołku najbliżej kasy. — Więc... Czy chcesz oglądnąć najnowsze zdjęcia małej Wandy Fiolet Colgate Bellville? Luke spojrzał na nią przelotnie, wyglądał jakby znowu zajmował się matematyczną zagwozdką. Spojrzał raz jeszcze na notatki, zapisał kolejne liczby i mógł już skupić się na błękitnych oczach przed sobą. — Och, tak, pewnie. — zgodził się odkładając zapiski. Pół chwili później, kiedy Lorelai zaczęła już przeszukiwać komórkę. — Wanda? — oprzytomniał. — Hej. — zachichotała. — Możesz się śmiało cieszyć z dzieckiem, że Jackson nie przegłosował Sookie z tym całym „Colgate” jako pierwsze imię. — bawiąc się guzikami w nowym aparacie włączyła w końcu przeglądanie zdjęć. Kiedy on przeglądał zdjęcia, ona odgrywała w myślach rozmowę z Sookie. Siedziała przez chwilę cicho. Patrzyła na Luka oglądającego zdjęcia. Zastanawiała się czy nie naruszyć status quo. — Luke? — zapytała cicho, zanim zdążyłaby się rozmyślić. Prawie się zdziwiła słysząc zwątpienie w swoim głosie. — Tak? — wymamrotał. Walczył właśnie z aparatem, prawdopodobnie nacisnął zły guzik. Lorelai zaczerpnęła głęboki oddech. — Czy kiedyś zajdziemy tak daleko? — Właśnie stamtąd wróciłaś... — powiedział krótko wskazując na aparat. Nawet nie spojrzał na nią. Mocno pomylił się oceniając pytanie Lorelai. — Nie tam, nie w szpitalu. — Lorelai starała się wyjaśnić, użyła nawet słabego uśmiechu. Zrobiła pauzę. Ciągle zastanawiała się nad „powolnym” startem. — Czy kiedyś zajdziemy tak daleko z dzieckiem.-- w końcu z siebie wykrztusiła. Luke studiował jej twarz przez moment, cicho pracując szczęką. Lorelai była już gotowa wycofać się i rozegrać to jak dowcip tylko, żeby uzyskać jakąkolwiek reakcję. W końcu Luke odłożył aparat i pomaszerował prosto w stronę drzwi. — Zabiję go. To wystarczyło, żeby ruszyć Lorelai. Nie miała pojęcia co wywnioskować z jego reakcji, ale ciągle lepiej byłoby zatrzymać Luka w jadalni, dla uzyskania jakiejkolwiek reakcji. — Hej, hej, hej. — powiedziała łapiąc go za ramię. — Kogo idziesz zabić i czy znowu mam szykować kaucję, której swoją drogą jeszcze mi nie oddałeś. — Taylor. — wykrztusił. — Zabiję Taylora. — Hmm, nie jestem do końca przeciwna. — przyznała niechętnie, ustawiając się w strategicznym miejscu pomiędzy Lukiem a drzwiami. Popchnęła go delikatnie w stronę lady. — Ale … — pozwoliła sobie wyrzucić luźno kilka słów. Nie wiedziała w jaki sposób Luke zdołał powiązać jej słowa z Taylorem. — Przepraszam, ale w jaki sposób zaszliśmy tak daleko? — zapytała zdziwiona. — On! — Luke eksplodował. — Taylor! Wszyscy! Wtrącają nos w nie swoje sprawy! — zapłakał rozkładając ramiona. — A teraz... — kontynuował wskazując na Lorelai. — Znikąd zaczynamy rozmowę o dzieciach! — Więc nie chcesz mieć dzieci? Lorelai chciała tylko prostej odpowiedzi, nie zamierzała w żaden sposób go atakować. Była bardziej zainteresowana niż kiedykolwiek. Tym pytaniem jednak wryła go w ziemię. Skupił swoją całą uwagę na niej. Natychmiast zapomniał o Taylorze. — Ja... Ja tego nie powiedziałem. — zaciął się. — Ja tylko chcę zabić Taylora... On nie ma nic do powiedzenia w naszym... czyimkolwiek... prywatnym życiu. Jeśli tylko potrafiłby trzymać swoją niewyparzoną gębę na kłódkę. — narzekał pokonanym głosem. — Nie siedziałabyś teraz tutaj, patrząc na mnie w taki sposób. Wzięła wdech i na sekundę zamknęła oczy. Właśnie dlatego nie chciała poruszać tego tematu. Ostatnie o czym mogłaby marzyć, byłoby narzucanie na Luka, albo na ich związek, jakiegokolwiek napięcia. — Luke. — powiedziała stanowczo, starając się zebrać jego całkowitą uwagę. — Luke! — powtórzyła raz jeszcze. Pstryknęła palcami przed jego twarzą dla uzyskania efektu. — To nie Taylor. — nacisnęła. — To ja, urocza istota stojąca przed Tobą. Kiedy to w końcu do niego dotarło, Lorelai z uśmiechem wyciągnęła go zza lady i posadziła bez żadnego protestu na jednym ze stołków. Sama wskoczyła na stołek tuż obok. Popatrzyła na niego i zaserwowała lekki kopniak jak tylko zaczął patrzeć w stronę Doose's. — Zrozum. — zaczęła szczerze. — Nawet jeśli Taylor nie wykorzystałby szczytu głupoty i szaleństwa na spotkaniu. Sookie właśnie urodziła. Więc oczywiście temat będzie krążył mi po głowie. — niechętnie przyznała. Od razu mogła założyć, że ta linia obrony nie poszła zbyt gładko. Luke zmrużył oczy i przysunął się do niej bliżej, zachowując podejrzliwe spojrzenie. — C0 się stało z powolnym startem? — zapytał nieufnie, a jego głos był wyższy niż kiedykolwiek. — I twoim najnowszym potyczkom z matką w hotelu? — dodał machając ręka w kierunku zbliżonym do Dragonfly. Chcąc, żeby ją usłyszał, Lorelai zamachała w kontrargumencie i popatrzyła mu prosto w oczy. — Popatrz. Wiem, że jeszcze tam nie jesteśmy. — Chwyciła lekko jego rękę. — Ja jeszcze tam nie jestem. — przyznała podnosząc lekko brwi, przez co wyglądała trochę bardziej niewinnie. — Po twojej minie jestem pewna jak w piekle, że ty też tam nie jesteś. — wydawało się, że to stwierdzenie wystarczająco rozluźniło atmosferę. — Nie chcę pochopnie przyśpieszać spraw. Dlatego nawet nie zamierzam zbliżać się do fachowego nazewnictwa. Popatrz jak dobrze nam to wyszło w przeszłości. — dodała szczerze z uśmiechem na twarzy. Luke zaśmiał się przy jej ostatnim komentarzu. — Jednak bez względu na słowa na „c”, czy „m”... — Lorelai zaczęła się wahać. Tak bardzo starała się, żeby Luke nie odebrał czegoś źle, albo zbyt dobrze. — Powiedzmy w ten sposób. — zaczęła jeszcze raz. — Mówiąc o reprodukcji, wy mężczyźni prawdopodobnie macie dłuższą datę zdolności do spożycia niż Twinkies 3, ale ogólnie wszystko ma jakiś limit. — przypomniała mu mówiąc do sedna. — Mam na myśli. — uśmiechnęła się odganiając poważny ton dyskusji. — Nie widziałam żadnego konkretnego miesiąca, dnia, ani roku wytatuowanego razem z kodem kreskowym na moim tyłku, ani nigdzie indziej... — zaczęła się wiercić i wyginać, żeby spojrzeć na swoje plecy, czym zasłużyła na uśmiech od Luka. — Ale... — dodała już z większą powagą. — Wydaje mi się, że ta data jest już bliżej niż bym chciała. — Nie jesteś aż tak stara. — natychmiast zaprotestował Luke. Lorelai machnęła dłonią. — Mała poprawka. To jest jedyny temat, gdzie nie możesz użyć argumentów, jak młoda i niesamowita jestem. — powiedziała spokojnie z uśmiechem na ustach. — Nawet Lane ma już dzieci. Pokolenie Rory. — przyznała z niechęcią. — Teoretycznie. Już niedługo. Mogę zostać babcią. Naprawdę. — wykrztusiła w końcu. — 3 Twinkies – bardzo popularne w USA ciasteczka. Jak głosi popularna legenda miejska, przez wszystkie chemiczne dodatki Twinkies mogą przetrwać dziesięć, pięćdziesiąt a nawet sto lat na półce sklepowej. Motyw długowieczności Twinkies był wykorzystywany między innymi w takich filmach jak: Szklana Pułapka, WALL-E, Zombieland, Ghost Rider, Lost, The Simpsons, Scrubs, Wizard of Id. Wiesz, że nie chodzę i nie reklamuję swojego wieku, więc potraktuj to jako specjalne publiczne obwieszczenie tylko dla ciebie. Luke dokładnie jej się przyjrzał, z ulgą mogła zauważyć, że na jego twarzy pojawił się minimalny uśmiech. — Więc, chciałabyś, żebyśmy znaleźli się „tam” później. — podsumował i przyciągnął ją za nadgarstek bliżej siebie. — Ale jeśli będzie bardziej „później”. — zawahał się. — To nie dotrzemy tam. — Tak. — odpowiedziała. Ucieszyła się, że w końcu poruszyła ten temat. Nie do końca zdawała sobie sprawę, że jednocześnie odpowiedziała na pierwszą część jego pytania. Pół sekundy później zorientowała się, że dodała. — Może. Luke przyjrzał się jej sceptycznie. Lorelai potrząsnęła głową, jakby chciała uporządkować myśli. — Ja … — zaczęła znowu, tak jakby tylko przeczyściła gardło. — Prawdę mówiąc? Nie wiem. — przyznała. — Tylko jeśli ty tego chcesz. Tak czy inaczej nie w tym momencie. — zapewniła Luka. — To z datą przydatności? — zapytała z wymuszonym śmiechem. — Chyba jest adekwatne tylko do jedzenia. Jedzenia dla tych, którzy chcą jeść. — Jedzenia dla tych, którzy chcą jeść? — zapytał niepewnie. Jednak objął ją ramionami w pasie. Lorelai zarzuciła ręce na jego barki odwzajemniając objęcie. — Jedzenia dla tych, którzy chcą jeść. — pokiwała z aprobatą. Luke wpatrywał się w nią chwilę dłużej. W końcu się rozluźnił, jak się jej wydawało, do jego zwykłego, pewnego siebie Luka. Przysunął głowę w jej kierunku. — Tym mogę się zająć. — powiedział szczerze. — Dobrze. — uśmiechnęła się w odpowiedzi. Po krótkim pocałunku, odsunęła się minimalnie. — Czy to dobrze, że jestem teraz głodna? — zapytała zawadiacko. — Po całej tej rozmowie o jedzeniu. Luke opuścił głowę w kierunku swojego torsu, w udawanym geście rozczarowania. — Więc chcesz jedzenie do jedzenia. — mruknął, stwierdzając oczywiste a nie pytając. — Hmmm, tak. — Lorelai zaczęła melodyjnie się zastanawiać przed złożeniem zamówienia. — Frytki z serem. — zdecydowała szybko. — Z ekstra ilością sera. I w sumie ekstra ilością frytek. — dodała, jak tylko Luke stanął na nogi. — Idź, idź, idź. — pośpieszyła go, łącznie z wydaniem klapsa na dobrą drogę. Luke posłał jej ciepłe spojrzenie przez ramię zakręcając za ladę. Kiedy się już za nią znalazł, zatrzymał się i spojrzał jeszcze raz na Lorelai. — Wanda? Naprawdę? Lorelai zakrztusiła się śmiechem. — Dula? Naprawdę? Luke przewrócił tylko oczami. — No, dobrze. — zgodził się zanim ruszył do kuchni. — Kim jestem, żeby oceniać? — zawołała za Lukiem. — Przynajmniej nie nazwała dziecka po sobie. ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ Rory uśmiechnęła się za Korą i chwyciła dwa kubki z kawą. Odwróciła się od lady i ruszyła przez prawie pustą jadalnie, prosto do stołu przy którym zostawiła Patricka. — Proszę. — powiedziała podsuwając kawę w jego stronę. — Nigdy więcej nie popatrzysz na kawę serwowaną w hotelach. — Skoro tak twierdzisz. — powiedział mniej uprzejmie, niż Rory by chciała. Posłusznie wziął łyk, a jego oczy rozszerzyły się z wrażenia. — Nie żartowałaś. Zdajesz sobie sprawę, że od teraz każdy kubek hotelowej kawy nie będzie wystarczająco dobrze smakował. Rory uśmiechnęła się do niego po raz pierwszy od dłuższego czasu. — Zabawne, że wspomniałeś „nie będzie wystarczająco dobry”. — uśmiech znikł z jej twarzy. — Praktycznie w ten sam sposób Michael określa moje artykuły. Patrick tylko podniósł brwi ciągle rozkoszując się aromatem kawy. Rory zawahała się przed rozpaczaniem. — „Na razie są zbyt suche”. — zacytowała. — Ach. — odpowiedział jej biorąc głęboki wdech. — Rozważałam. — zawahała się przed próbą przełamania lodów. — Rozważałam pisanie pod prysznicem, ale obawiam się, że mój laptop by tego nie przeżył. Patrick zachichotał i potrząsnął głową, z czymś co do złudzenia przypominało szczery uśmiech. — Popatrzmy. — powiedział i machnął ręką w stronę torby, z którą przyszła. Rory odwzajemniła uśmiech i wyciągnęła w jego kierunku plik papierów. Ciąg dalszy nastąpi... Feedback greatly appreciated! Review at our LJ community!