opis

Transkrypt

opis
13 czerwca 2014
13-tego i piątek! To dzień imienin mego ojca. Wspominałem rodziców. Dawniej byłaby mała
celebracja z tortem hiszpańskim, przygotowanym przez mamę. Dziś jednak od łakoci ważniejsza była
pogoda. Była! Przy wszystkich naszych niedogodnościach jednak słoneczko cieszy bardziej niż
cieszyłoby, gdyby było stale. Najpierw pojechaliśmy na skraj Lofotów, na końcowe dostępne dla
człowieka miejsce. Miejscowość nazywa się Å. Å, to ostatnie litera alfabetu norweskiego. Najkrótsza
nazwa na świecie. Jest też i druga miejscowość Å w Norwegii, więc ta nazywa się Å i Lofoten (Å na
Lofotach). Takie zdjęcie jak poniższe chciała żona zrobić osobiście swoim aparatem. Czasem na takie
numery z samochodu pozwalaliśmy sobie, ale musiał być spełniony warunek. Z tyłu za mną zbyt
blisko nie mógł jechać inny pojazd. Niżej zdjęcie z netu i jak widać były wtedy większe chmury.
Pierwsze zdjęcia w galerii, to właśnie Å. Nie sposób było nie utrwalić typowego krajobrazu lofockich
osad rybackich, suszonych ryb. Nam się trafiły wyłącznie same łby, jak sądzę dorszy. Niestety działa to
na nozdrza. Same słone suszone ryby są tu po słonych cenach sprzedawane. Potem trzeba je moczyć i
niektórym to nawet smakuje. Nie widzieliśmy żadnego powodu, by się za tym towarem tu uganiać.
W drodze powrotnej z Å wstąpiliśmy do Muzeum Wikingów Lofotr w Borg. Warto było tu przybyć,
obejrzeć ładny film o legendzie Lofotów, obejrzeć kilkutygodniowe dzikie prosiaczki, nie zupełnie na
wolności i powygłupiać się ze szwagrem, wcielając się w Wikingów. No szwagier to jeszcze, przecież
jest potomkiem Wikingów. Gdy my chodzimy w polarach i skafandrach, on w koszulce z krótkim
rękawem.
Dziś płynęliśmy promem Fiskebøl – Melbu, by skrócić drogę. Na mapie archipelagi wyglądają
skromnie, ale od Narwiku do Å jest około 300 km.
Później jeszcze zwiedziliśmy kościół w pobliżu Svolvær, sama wizyta w mieście, przejazd z wyspy na
wyspę, zakupy w Sortland i droga na kamping. Ależ jaka to była droga. Fiordy, góry, mosty. Jedno ze
zdjęć przedstawia ukochaną górę, o nazwie Reka. A Reka, to już Archipelag Vesterålen.
Ja też mam swoją ukochaną górę w Norwegii i to znacznie dłużej niż siostra, która ulubiła ją sobie rok
temu, ale o tym przy stosownej okazji. Rekę było widać z kampingu. Właśnie ta noc była mało
pochmurna, wręcz słoneczna. Miałem więc nadzieję na obejrzenie niezachodzącego słońca. Ostatnie
zdjęcia w tej galerii ukazują chyba dość dobitnie moje samozaparcie, ale między północą, a trzecią
rano słońce było, ale za górą.