ROZDZIAŁ III KONTRABANDA Następny dzień stanowił prawdziwy
Transkrypt
ROZDZIAŁ III KONTRABANDA Następny dzień stanowił prawdziwy
ROZDZIAŁ III KONTRABANDA Następny dzień stanowił prawdziwy przełom. Kazano mu wykonać pewną pracę. Wydała mu się łatwa i dziwił się, że zajmowało się nią tajne Bractwo, wymagające absolutnego posłuchu. Uda się na Most Westchnień, by spotkać człowieka, który wręczy mu przesyłkę. Musi ją przenosić bardzo ostrożnie, nie wolno nią wstrząsnąć. Dobiegnie do samochodu. Pojadą w pewne miejsce, tam dostarczy przesyłkę odbiorcy. Po wykonaniu pracy otrzymuje czas wolny. Gdy się popisze, pomyślą o następnym zadaniu. - Pomóż mi to nieść - rzekł Gruby, gdy następnego dnia wczesnym rankiem opuszczali dom, udając się na akcję. - Co to jest? - zapytał Bakar, chwytając za metalową rączkę skrzynki. - Rdzeń - burknął Gruby. - Jak się zmęczysz, powiedz. Szli długo, ale Bakar się nie skarżył. Sam nie wiedział, jak jest silny, co pomogło mu przemóc wściekłość i współpracować z Grubym, gdyż nie miał innego wyjścia. Jego wytrzymałość rozwścieczyła Grubego. - Daj mi to - warknął i nieomal wyszarpnął mu rzecz z ręki. Dostaniesz w kość przy swojej robocie. Oszczędzaj siły. W opuszczonym tunelu, dość daleko od miejsca ich zamieszkania Gruby ściągnął maskowanie z dziwnego pojazdu, który tu przedtem ukrył. Maszyna przypominała wrzeciono, a karoseria lśniła nieznanym rodzajem tworzywa. Bakar nazwał to samochodem z przyzwyczajenia, gdyż tym słowem określał wszystkie pojazdy. Zatrzymał się, oczarowany przed tym cudem techniki, ale Gruby ponaglił go do wsiadania. Wnętrze nazywane szoferką, całkowicie skomputeryzowane, zostało wyposażone w monitory z przejrzystego metalu, które łączyły się w całość z obudową, gdyż wyprodukowano je metodą klejenia atomów. Nigdzie nie zauważył żadnych przełączników ani kontaktów, tylko na środku sterczało coś w rodzaju kierownicy. Umieszczono ją ze względów psychologicznych, jak to wyjaśnił Gruby. Wyjął rdzeń ze skrzynki i wstawił go do obudowy, mieszczącej się pod kierownicą. Tajemnicza rzecz, będąca sercem pojazdu, wyglądała jak dwa bloki zwykłego metalu. Nie miał pojęcia, że są to fullereny. Bakar zadawał mu pytania, Gruby mądrzył się, ale wiedział mało. - To stamtąd - Gruby skierował swój kciuk w górę. - I nasza robota też tam idzie. - Jaka? - To ściśle tajne, wielka tajemnica - przeciągnął paluchem po gardle. Troszkę jednak musisz wiedzieć. Na satelicie Profesor ma laboratoria, prowadzą tam doświadczenia. - Nad czym? - Nad fetusami. - Co? - Bakar nie rozumiał. - No, wiesz - szeptał Gruby przejęty - nim się urodzisz, jesteś fetus. Ale Bakar i tak nie rozumiał. Fotele ich wessały i spod sufitu obniżyły się kaski, obejmujące głowy. Trzymały je, chroniąc człowieka przed skręceniem karku. - Teraz uważaj - ostrzegł go Gruby, raczej by się pochwalić. Dotknął ręką rdzenia, a ten się rozjarzył i przez urządzenie przebiegła wibrująca energia. Ruszyli, wkrótce domy stały się masą, umykającą do tyłu. Usłyszeli gwizdki policyjnych patroli i zaczęli jechać jeszcze szybciej. - Zwolnimy nieco - rzekł Gruby. - Raczej przyspiesz! Musimy im uciec. - Nie! Trzeba się z nimi długo bawić. - Dlaczego? - Będziemy na siebie ściągać ich uwagę, wynurzając się niespodziewanie im przed nosem lub siadając na ogonie. Pomyślą, że to ten samochód jest ważny i coś w nim kryjemy, a przecież jesteśmy czyści. Nie przewozimy narkotyków ani broni. Mogą nas w każdej chwili zrewidować. Jeśli pozwolimy się dogonić! Ha, ha! Kluczyli długo, a na płynnym ekranie zmieniała się trójwymiarowa mapa ulic, po której poruszał się ich samochód. Wciąż wyskakiwały cyferki, podające ich odległość od auta policyjnego. Przyspieszał, gwałtownie hamował i zakręcał o sto osiemdziesiąt stopni. W pewnej chwili przypuścił ich bardzo blisko i maszyna stanęła, dysząc. Samochód policyjny, zatrzymał się i ostrożnie wysiadło z niego dwóch latynoskich policjantów. Ruszyli w stronę ich samochodu. - A teraz gazu! Jechali z ogromną szybkością w zupełnie nieznanej części miasta. Bakar miał wrażenie, że nie dotykają kołami ziemi. Pęd go upoił, stał się lekki i wolny. Pragnął, aby to trwało zawsze. To ów odrażający Grubas wprawiał samochód w wibracje, jego paluchy zamieniwszy się w precyzyjne instrumenty poruszały się lekko na ekranach. Bakar zapragnął nauczyć się prowadzić taką wspaniałą maszynę. Czułby się wówczas panem mechaniki, a to było tak wspaniałe jak dyrygowanie wybuchami na moście. Wiedział jednak, że najpierw musi zabić Grubego, dopiero wtedy położy swe dłonie na konsoli i wprawi maszynę w drżenie. Obserwował dokładnie zależności pomiędzy ruchami palców i zmianą kierunku jazdy. Zapamiętywał wszystko, cokolwiek raz zobaczył, nie wiedząc, że to się w nim dzieje. W końcu dojechali do właściwego miejsca. Ponad głowami wyginał się wysoki łuk mostu. Gruby przyhamował i wrzasnął: „skacz”, jednocześnie zwalniając uchwyty fotela. Bakar nie miał czasu się zastanowić, drzwi się otworzyły i usłyszał szum powietrza. „Zginę! - ostrzegł go strach. - Nie, jestem człowiekiem z jednym okiem” - zdążył pomyśleć, rzucając się przed siebie. Zwinięty w kłębek, ochraniał głowę ramionami i przyciskał kolana do brody. Gdy tylko się zatrzymał, skoczył na równe nogi i zaczął biec, gdyż to należało do jego obowiązków i bardzo pragnął zasłużyć się dla Bractwa. Pędził przez most. Na czerwonej balustradzie po obu stronach stały w równych odstępach spatynowane chińskie smoki, zaznaczające każdą z bocznych odnóg mostu, prowadzącą dół. Kiedy minął szczyt i zaczął zbiegać po łuku, koniec mostu zbliżał się niebezpieczną prędkością. Widział dwie czerwone paszcze z wywalonymi jęzorami, namalowane na bramie po przeciwnej stronie. W czasie pokoju zawsze stała otworem, lecz toczyła się wojna. Po drugiej stronie mordowano się, więc bramę zamknięto, i umocniono sztabą. Bakarowi nie wolno było się zatrzymać. Powiedział do siebie, że raczej roztrzaska twarz o żelazo, niż ustanie. Nogi zresztą nie chciały go słuchać, wciąż przyspieszał, nie bojąc się śmierci. Już dobiegał do końca, nie widząc nic oprócz czerwonego koloru bramy. Ostatnim sygnałem instynktu wyciągnął ramiona, by zamortyzować uderzenie, i w tym momencie brama pękła na dwoje, a on upadł na położone po drugiej stronie worki z piaskiem. Leżał, dysząc. W tym momencie zza stosu worków, stanowiących umocnienia, wysunęła się jakaś osoba i zatrzymała się przed Bakarem. Jakże żałosna to była postać! Wojskowy mundur w strzępach nie krył okropnej chudości ciała. Przez dziury w tkaninie widać było rany byle jak zaklejone, w różnym stanie zabliźniania się. Głowę żołnierza owijały plastry skininy wytwarzającej komórki skóry. Przyklejone niedbale w różnych odstępach czasu, nie zostały wchłonięte przez organizm. Bez wątpienia ranny sam zrobił sobie opatrunek, może nawet nie przerywając strzelania, gdy tylko poczuł, że go trafili, a dostał parę razy. Dziwne, że jego głowa nie roztrzaskała się na kawałki. Wątpliwe, czy mózg pozostał sprawny. Żołnierz stał i wbijał wzrok w Bakara. Oczy mu lśniły od gorączki i nienawiści. Wargi drgnęły, lecz przekleństwo powróciło do gardła. Zakołysał się na obcasach, już gotów rzucić się na wroga i w dodatku odmieńca, lecz tylko mocniej przycisnął do klatki skrzyżowane na piersi ramiona. Czas bezcenny jak woda życia wyciekał kroplami sekund. Żołnierz przestał się kołysać do przodu i do tyłu i opuścił ramiona. Na jego tułowiu był przyklejony pojemnik morfingowy, rzecz praktyczna w kontrabandzie. Człowiek stał chwilę nieruchomo, aż nagle z grymasem bólu i wściekłości rzucił się na Bakara. Pochwycił go za ramiona i mocno przyciągnął do swej chudej klatki piersiowej. W tym momencie pojemnik odkleił się od niego i przywarł do żeber chłopca, przyjmując rozmiar ciała. Osoba niewprawna niczego by nie zauważyła. Ranny zachwiał się na nogach, zatrzęsło nim, atak zaczynał się od dreszczy. Najwyraźniej skinina musiała posiadać kod DNA przesunięty o jeden stopień i tworzywo nie integrowało się z naturalną skórą bez konfliktu z całym organizmem. Usiłował coś powiedzieć, lecz tak silnie trzęsła się szczęka, że trudno było zrozumieć jego słowa. Jęczał coś na temat największego skarbu, jaki dają, aby otrzymać w zamian broń, by móc dalej walczyć o uznanie ich przez Federację. Powtarzał się frazes o najwyższym poświęceniu dla dobra całego narodu i o wolności cenniejszej niż życie. - Pędź! – wyjąkał na koniec i wypchnąwszy Bakara za bramę, upadł na stos worków. Ostatnim przytomnym gestem nacisnął klawisz. Bakar już tego nie widział. Za jego plecami uderzyły w siebie dwa żelazne skrzydła, to był ostatni dźwięk, jakim pożegnał go Gettburg. Zakręcił się na pięcie i ruszył biegiem do przeciwległego krańca mostu. Taśma jezdni bezszelestnie wślizgiwała się pod stopy. Ominął metalowy cylinder windy, nie chcąc, by się za nim zamknęły ciężkie drzwi, gdyż w małym wnętrzu dałby się łatwo pojmać. Kierowany instynktem, podbiegł do spiralnych schodów i skacząc po pięć, sześć stopni w dół, szybko znalazł się na dole. Wskoczył do samochodu. Ruszyli, zanim hełm objął mu głowę, toteż szarpnięcie wygięło kark silnie do tyłu, lecz zaraz pochwyciło go ergonomiczne oparcie. - Opłaca się – burknął Gruby. – Zbudowali zakłady na satelicie. Duże. Bractwo służy kontrabandzie. Bakar nie rozumiał. Co przemycano z zakazanej dzielnicy, w którą wciąż waliły fotobomby, czego mieli tam w nadmiarze? Wchłaniał przyjemność jazdy, pędzili, upajał się szybkością. Kiedy wreszcie zahamowali, Bakar zdołał zobaczyć tylko fragment rozległego placu, co go i tak oszołomiło, gdyż w dzielnicach, które znał, panowała ciasnota i w ogóle nie rozumiał, co oznacza nadmiar przestrzeni. Tuż obok stał ukosem biały budynek, druga cudowna rzecz, widziana po raz pierwszy w życiu. Ściany były białe i lśniły oślepiającą czystością. Olbrzymie okna odbijały światło. Bakar widywał tylko pokruszone tynki i wybite szybki małych, brudnych okienek. W pięknej budowli otworzyły się duże i białe drzwi, z których swobodnie wyszedł sterylny mężczyzna w białym uniformie i zbliżył się do samochodu od strony Bakara. Gruby szybko otworzył drzwiczki, mężczyzna wsunął się przez nie do połowy i wprawnie pochwycił chłopca za ramiona. Pojemnik natychmiast przywarł mu do klatki piersiowej, a czysty człowiek w białym uniformie skrzyżował ramiona, by go zamaskować, po czym odwróciwszy się, bez słowa, ruszył w stronę budynku. Był jak wyrzeźbiony w glicerynie i mył każdy włos osobno. Ruszyli od razu. Gruby wybrał inną niż poprzednio trasę, więc przejeżdżali przez całą dzielnicę. Mimo że poruszali się bardzo szybko, wiele samochodów ich wyprzedziło, ale mimo to ani razu nie minął patrol. Najwyraźniej nie bywały w tej dzielnicy, nie przestrzegano tu zasad prędkości i za przekroczenie nie karano ludzi. Bakar nie umiał tego zrozumieć. W dzielnicach, które znał, słyszało się wycie syren policyjnych z byle powodu. Najwidoczniej nie było tu praw, tylko przywileje. Niewielu minęli przechodniów. Nieliczni piesi kroczyli powoli, Zachowywali się swobodnie czasami nawet pozwalali sobie przystanąć przed pięknymi wystawami sklepów. Zauważył, że ludzie zachowują się tu zupełnie inaczej - nie wykonywali gwałtownych gestów, nie rzucali na boki niespokojnych spojrzeń jak mieszkańcy z jego dzielnicy, uprzedzający atak. Ani razu nie zauważył, by przed kimś uciekali lub kogoś gonili. Czuli się bezpiecznie. Czyżby posiadali to, o co walczyła biała hołota w jego dzielnicy, to znaczy prawa obywatelskie? Na ścianach budynków wyświetlano trójwymiarową telewizję. Dzienniki z całej Federacji podawano bez przerwy. Działo się wiele, lecz Bakar tego nie rozumiał. Nigdy przedtem nie oglądał plastycznej, trójwymiarowej telewizji ani też nie znał innych części Federacji. Nie miał pojęcia o istnieniu gór czy morza, nie słyszał słowa pustynie. Dalekie konflikty, które toczyły się pomiędzy jakimiś ludźmi były dla niego kosmiczną i niezrozumiałą bajką. Nagle jednak zobaczył coś, co znał i rozumiał. Na wielkim ekranie pokazano oblicze apehumena, tylko że ten osobnik o wiele bardziej przypominał małpę niż człowieka. Jego nos był bardzo mały i wysadzony do przodu, oczy węgliste i nadzwyczaj bystre. Wykazywał jednak znaczne podobieństwo do istoty, która kierowała Bractwem, tego, który siedział za stołem pokrytym czerwonym suknem w starych magazynach w Wasity i przyjmował go do organizacji. Tamten przypominał raczej człowieka, pokaranego przez genetykę zbyt gęstym zarostem. Ten z ekranu był na pewno tylko nieco uczłowieczoną małpą. Jego włosy były siwe, nie czarne jak u tamtego. Tak bardzo do siebie podobni i jedyni na świecie, musieli mieć w swej krwi te same ciała, co ludzie nazywali pokrewieństwem. Nagle na ścianie budynku zobaczył gigantyczny portret apehumena: płaska twarz, mały nos, czarne oczy o zwierzęcych powiekach. - Profesor z Wasity? Taki sam, z jedną różnicą – ten miał siwą brodę i białe włosy. Nazywano go rzeźnikiem stulecia, Kubą Rozpruwaczem i wampirem. Był zbrodniarzem wszechczasów, właśnie toczył się jego proces i nikt nie wątpił, że zostanie skazany na karę śmierci, ze względu na niepodważalne zeznania świadków. One go pogrążyły, dowody zbrodni były bezsporne. Bakar przybliżył twarz do szyby, by lepiej zobaczyć, lecz Gruby natychmiast podsunął przyciemniające szyby i chłopiec się cofnął. Samochód skręcił, jechali czas pewien ze znaczną prędkością, wreszcie Gruby zahamował i odwrócił się lekceważąco do Bakara. - Masz, zarobiłeś! – Wetknął mu do ręki prostokątny kawałek plastyku i otworzywszy drzwi, wypchnął go z samochodu, ruszając natychmiast, jakby się wypierał i wstydził znajomości z Bakarem. Ten został na brzegu chodnika, oszołomiony. Trzymając rękę w kieszeni, ściskał kawałek plastyku, hamując się, by go przypadkiem nie pognieść. Wiedział, co to jest: pieniądze! Pierwsze zarobione w życiu, jedyne, jakie kiedykolwiek posiadał. Wiedział, jak się je wydaje. Widywał to w sklepach: klient wkładał do komputera prostokątną kartę, a na ekranie pojawiały się cyfry, pokazujące wartość ogólną i automatycznie odjętą, wydaną sumę. Używało się monety tyle razy, aż zmalała do zera. Nie umiał sobie wyobrazić, co potem należało zrobić, ale nie sądził, że się ją wyrzucało do śmieci. Należało pieniądze w jakiś sposób naładować. Zastanawiał się, ile mógłby kupić za te wspaniałe pieniądze, które głaskał palcami w kieszeni, jak czarodziejską lampę, która przez pocieranie rozmnażała dobra. Czy jest to dużo, czy bardzo dużo i może spełnić swoje największe marzenie, to znaczy kupić sobie oko? Może wystarczy mu nie tylko na implant, sztuczny wytwór nanotechnologii, ale na prawdziwe ludzkie oczy. Połączy się je prawdziwą kością czaszki, a nie jakąś osterozyną w proszku, która się zrasta i daje formować, ale jest nietrwała. Lepiej nie snuć tak pięknych marzeń o prawdziwych ludzkich elementach, na które nie stać biedaków. Nigdy o tym nie myślał, gdyż potrzeby pojawiły się dopiero wraz z możliwością ich spełnienia. Dotychczas jego życie organizowało się wokół przetrwania, wystarczyła jednak niewielka zmiana, by uzyskało zupełnie nową jakość, inny wymiar: marzenia i pragnień. Szedł, mijając schody, prowadzące do podziemnych supermarketów, do których się zjeżdżało, nie męcząc nóg. Z oświetlonych tuneli, do których wsuwały się taśmy srebrzystych stopni, dobiegała dyskretna muzyka i łagodne światło. Elegancja tej oprawy wskazywała, że musiały to być luksusowe sklepy, gdzie na półkach leżało niewiele przedmiotów, przy których nie było kartoników z cenami, bo one nie miały znaczenia. Bał się tam wejść, gdyż znał tylko wielkie hale sklepowe, gdzie świeciło ostre światło i w kontenerach leżały wielkie stosy rzeczy, które się kupowało na kilogramy, tanie i cuchnące. Obawiał się, że strażnicy sklepowi wykopią go sprzed drzwi albo zagnają do kąta i skatują jak potwora. Bicie takiego jest nie tylko przyjemnością, ale i obowiązkiem. Bał się jednak zagłębić w wielkie podziemia marketu, gdzie grała muzyka i świeciło się wiele lamp, toteż po chwili niezdecydowania wstąpił do pierwszego z brzegu boksu handlowego. Ale tu, na samym skraju dzielnicy Richermond, wszystko wyglądało inaczej niż w jego okolicy. Sklep lśnił od świateł i luster. Posadzka błyszczała jak szklana płyta. Stały na niej kosze kwiatów oraz białe pojemniki z towarami, tworzącymi wyszukane kompozycje. Panowała dyskretna cisza. Tam, gdzie mieszkał, podłogę sklepu pokrywała udeptana masa śmieci, a mroczne wnętrze pomagało czynić podejrzane interesy. Rozejrzał się niespokojnie. Nie zauważył typowego komputera ze szczeliną do wsuwania monet. Nie wstawiono tu nawet wysokiego kontuaru, za którym siedziałby brudny właściciel, trzymając rękę na broni. Bakar stał, bojąc się poruszyć. W tym momencie pojawił się jakiś człowiek, bardzo pięknie ubrany i czysty i kiedy powiedział do niego: „W czym mogę pomóc”. Bakar nie wiedział, co zrobić, więc desperacko wyciągnął rękę i otworzył dłoń, na której leżała moneta. - Ile to jest warte? - wykrztusił. - Proszę uprzejmie. - Elegancki człowiek przesunął wzdłuż monety skanerem, który trzymał w dłoni. Na wyświetlaczu wyskoczyły cyfry 1000 IC, International Currency, mierzone w międzynarodowych jednostkach. Potem podał mu monetę, powiedział: „Dziękuję panu” i zniknął, jakby się rozpłynął w powietrzu. Bakar nigdy nie słyszał, by mu dziękowano za cokolwiek, powinno być odwrotnie, przecież tamten mu usłużył, zwracając się do niego: „pan”. Tu, w tym świecie traktowano go jak pana i otaczano szacunkiem, jakby miał jakąś wartość. Czy można ją było zmierzyć? Zrozumiał, że znalazł się w świecie ludzi bogatych, gdzie miał wartość 1000 IC, a nie półczłowieka z jednym okiem pośrodku głowy. Trzymając monetę w ręku czuł, jak go grzeje, nadaje mu godność i przydaje człowieczeństwa. Ruszył po błyszczącej posadzce, by obejrzeć kompozycje pięknych przedmiotów, krążąc od jednej do drugiej, porównywał ceny towarów z siłą nabywczą monety. Patrzył na dyskretnie ukryte etykietki z cyferkami, i spoglądał na pieniążek, leżący na otwartej dłoni, dokonując w pamięci odejmowania. Wartość pieniądza zmniejszała się bardzo powoli, toteż jeszcze pewniej zaczął stawiać kroki. Kiedy sprawdził ceny na wszystkich stoiskach, nadal był bogaty. Nie wiedział, że wstąpił do dość taniego sklepu, o czym świadczyły etykietki z cenami. W drogich sklepach nie podawano cen, gdyż one nie miały znaczenia dla nabywców. Kiedy zbliżył się ku wyjściu, sprzedawca wynurzył się jak spod ziemi, i złożywszy Bakarowi ukłon, powiedział: „Dziękuję panu. Zapraszamy ponownie”. Tak traktowano ludzi w dzielnicy Richermond. Tu był kimś, więc tego świata nie mógł nienawidzić. Na jego spójnym dotąd poglądzie na rzeczywistość pojawiła się rysa. Jeśli się pogłębi w szczelinę, pęknie i rozkruszy się całość. Rozpad świadomości daje bunt lub nihilizm. Powracając, stawiał kroki z większą siłą. Przestał odczuwać lęk i postanowił zagłębić się w część mieszkalną Richermondu. Szedł spokojnie, w sposób, jaki zaobserwował u mieszkańców i oglądał ten skrawek luksusowego życia, jaki mu kiedykolwiek zezwolono. Domy zbudowano z materiałów udających kamień i marmur, wszystkie w pastelowych kolorach, przyjemnych oczywiście dla oka. Trotuary i jezdnie wyłożono kafelkami jak łazienkę. Co pewien czas włączały się roszarki i je obmywały. Wszystko potem lśniło, wydzielając miły zapach dezodorantów. Bakara zachwyciły śmietniki gustownie ukryte wśród zieleni. Były puste i dno każdego z dezintegratorów lśniło wypolerowane. Plastykowe kwiaty zwisały ze ścian, ułożone w kompozycje, i gdzie tylko spojrzałeś, po prostu bombardowało cię piękno i dobry mydlany gust. Pachniało jak w perfumerii. No i ogrody, i baseny oraz korty, pięknie ogrodzone wysokimi płotami, bramy na karty magnetyczne, tylko dla mieszkańców. Ale ich nie było. Gdzież się podziali? Czyżby musieli na to wszystko bez przerwy pracować, nie mając czasu radować się luksusem, zadowalając się obowiązkiem posiadania? Mijał właśnie kompleks budynków. Idąc, odchylał głowę na ramię, by spoglądać na wystawy. Zobaczył nagle pustą wystawę. Kiedy jednak zrównał się z oknem pokazały się za szybą twarze kobiet i mężczyzn. Patrzyły na niego tysiącami oczu. Miały różne kolory, od zielonych poprzez szare i brązowe, aż do czarnych. Spojrzały na niego, mrugnęły i kolory oczu się zmieniły. Fioletowe punkty otoczyły zieloną tęczówkę, szarą przecięły brązowe kreski, brązowe zostały rozjaśnione złotymi trójkątami, a w czarnych zalśniły srebrne płatki. Twarze otworzyły usta, mówiąc: „Wybierz sobie kolor oczu. Nasza firma ArtLook oferuje swe usługi po promocyjnych cenach. Wykonujemy przebarwienia szybko i profesjonalnie.” Nim Bakar ochłonął z przejęcia, usta się zamknęły, lecz oczy zaczęły zmieniać swoje kształty. Wąskie stały się znacznie szersze, oczka zamieniły się w duże, wyłupiaste uzyskały normalne rozmiary. Poszerzały się odległości pomiędzy oczami, gałki zbyt daleko od siebie odsunięte wędrowały ku środkowi twarzy. I znowu otworzyły się usta, mówiąc: „Wybierz sobie wielkość i rozstawienie oczu. Nasz firma ArtLook oferuje swoje usługi po promocyjnych cenach. Wykonujemy przestawienia szybko i profesjonalnie.” Bakar przyglądał się, marząc o drugim oku. „Jest to możliwe - szeptał do siebie. - Mogę mieć drugie oko, szybko i profesjonalnie”. Już wyobrażał sobie, że jego olbrzymie, diamentowe oko przesunęło się ku brzegowi twarzy, po przeciwnej stronie pojawiło się drugie tak samo duże i błyszczące. Przyglądał się dokładnie poszczególnym oczom na wystawie, szukając takiego samego jak jego własne. Po każdym jego mrugnięciu pokazywały się nowe twarze, wynurzając się szeregami z dołu wystawy. Oglądał każde z nich, ale żadne nie było podobne do jego własnego nawet trochę. Mrugał więc coraz szybciej, domyśliwszy się, że uruchamia pokazywanie się twarzy. Przyglądał się zachłannie i z wielką nadzieją. Zorientował się po chwili, że znowu ogląda oczy, które już przed chwilą się wyświetlały. Mrugnął znowu, zrezygnowany. Od dolnego brzegu okna wysunął się kolejny rząd twarzy. Oczy na niego popatrzyły, on prześliznął się po nich pobieżnym spojrzeniem i zawiedziony, odwrócił twarz. Firma ArtLook nie miała dla niego oferty. Jego wzrok przyciągnęły miniaturowe urządzenia ustawione za szybą. Zobaczył słuchawki, które należało włożyć do uszu, by lepiej słyszeć. Tuż obok stała plastykowa główka, przedstawiająca młodego mężczyznę. Miał prosty nos i szerokie usta. Nie było widać jednakże jego oczu. Zasłaniały je duże okulary w czarnych oprawkach, sięgające aż na skronie. Może nie miał ich wcale. Albo też miał tylko jedno oczko jak orzeszek. Nikt jednak o tym nie wie. Bakar zaglądał z jednej i z drugiej strony, nie mógł jednak się przekonać, czy modelowi w ogóle zrobiono oczy. Kiedy tylko zobaczył okulary, nie mógł oderwać od nich wzroku. Widział je po raz pierwszy w życiu. W dzielnicy, gdzie się wychował, nikt nie nosił okularów. Nie ze względu na świetny wzrok, ale na nędzę. Nie byłoby ich stać na zakupienie okularów. Patrzył na swoje odbicie w szkłach i wyobrażał sobie, że jego jedno oko jest zasłonięte tymi okularami. Nie widać go. Wszyscy uważają, że ma dwoje oczu, gdyż szkła są nieprzenikalne. „Będą myśleli, że mam dwoje oczu!” - pomyślał. - Nikt nie zobaczy, że mam tylko jedno!” Nareszcie stanie się człowiekiem takim jak inni. Jakże się zmieni jego życie! Będzie chodził wyprostowany i z podniesioną głową. Nie pochyli się już, mijając przechodnia. Przeciwnie! Spojrzy mu prosto w oczy, wyzywająco, bezczelnie, jakby pytał – „Chcesz sprawdzić? Spojrzeć mi prosto w oczy? Nie radzę!” I minie go, wymachując niedbale ramionami. Kupi sobie okulary, ma przecież pieniądze! Już chciał skręcić ku wejściu do sklepu, gdy nagle z oddali nadjechał chłopak na desce. Pędził wprost na Bakara. Widać było, że nie zamierza go ominąć, wprost przeciwnie, potrąci go, przewróci i przejedzie po jego ciele, nie zwalniając tempa. Bakar rzucił się do ucieczki. Biegł najszybciej, jak potrafił, ale wciąż słyszał tuż za plecami szybkie turkotanie kółek. Nagle wyrosły przed nim schody. Wbiegł na nie, przeskakując po kilka stopni, pewny, że jadący nie potrafi na desce pokonać stopni. Jakże się pomylił! Zobaczył go nagle tuż obok siebie, sunącego w górę po metalowej rurce poręczy. Utrzymywał się na niej, rozpostarłszy ramiona. Groźny jak drapieżny ptak, wyciągał ręce i rozcapierzał palce, by pochwycić Bakara. Bakar mógł łatwo go strącić jednym ruchem ręki. Bał jednak uderzyć chłopaka. Strącony z poręczy, potoczyłby się po schodach, padając na dół już martwy. I wtedy od razu rozległoby się wycie syreny policyjnego samochodu. Zatrzymują samochód. Funkcjonariusze wyskakują. Jeden chwyta Bakara i wykręca mu ramiona do tyłu, zginając mu kark tak mocno, by dotknął czołem ziemi. Drugi tymczasem zbiega po schodach. Bakar widzi jedynie jego lśniące buty przeskakujące lekko stopnie wiodące w dół. Na ostatnim z nich przyklęka i pochyliwszy się nad chłopakiem leżącym z rozrzuconymi ramionami, przykłada mu trzy palce do szyi. Po chwili unosi głowę i spoglądając na kolegę, trzymającego Bakara przygiętego do ziemi, kręci przecząco głową, co oznacza: „Jest martwy”. Drugi policjant podnosi za włosy głowę Bakara i spogląda mu w twarz, by wypowiedzieć słowa oskarżenia: „Zabiłeś go, strąciwszy ze schodów. Nic ci nie zrobił, ćwiczył tylko na zawody”. A kiedy tylko zobaczy, że w pod jego czołem tkwi jedno oko, żachnie się i cofnie, z wyrazem obrzydzenia w wykrzywionych ustach, prawą ręką sięgając do tyłu, do kabury przytroczonej do pasa. Odepnie ją, podważając wskazującym palcem. Wyciągnie broń, odbezpieczy kciukiem i wyceluję w to okropne, łypiące na niego modre oko. Strzeli, szybciej zanim pomyśli, czyniąc to z obrzydzenia i ze strachu, a raczej z lęku, pomieszanego z nabożnym uczuciem, jakie się ma dla bóstwa, które trzeba zabić, by wielbić. I uczyni to bezkarnie, bo kimże był Bakar? Przybłędą z dzielnicy nędzy, w której ludzie nie mają praw. Nikt o niego nie zapyta ani też nie zidentyfikuje ciała. Tę scenę zobaczył w ułamku sekundy, rozciągniętej na czas przerażenia i oczekiwania na śmierć. W tym momencie deskarz przyspieszył i minął Bakara. Odwróciwszy się ku niemu, krzyknął – Wygrałem! Jego chłopięca twarz była rozświetlona uczuciem radości i zwycięstwa. Ścigał się, żeby doświadczyć sprężystości nóg i odwagi. Pokonywał innych, aby zwyciężyć ze sobą. I był w tym sensie odwrotnością Bakara, który musiał pokonać siebie, aby zdobyć siły do walki z całym światem, ze wszystkimi, którzy krzyżowali z nim swe drogi. Zobaczywszy jednak twarz Bakara, jego olbrzymie, szalone ze strachu oko, zdziwiony i przerażony, podskoczył, obróciwszy się w powietrzu, stanął z powrotem na desce, kierując jednak stopy w przeciwną stronę. Od razu też z wielką prędkością popędził w dół po poręczy, a na jej końcu zeskoczył, i odzyskawszy pewność i równowagę, pognał przed siebie, do swoich, by im powiedzieć, czego doświadczył. Bakar zwolnił kroku. Choć uznał jeźdźca za wroga i prześladowcę, umiał jednak docenić jego kunszt i odwagę. Jadący uprawiał sport, jeździł dla przyjemności i wysiłku pokonywania siebie. Bakar nie był tego w stanie pojąć. Dla niego gonitwa była zawsze ucieczką przed śmiercią, bieg oznaczał pęd ku życiu. Stał właśnie na najwyższym stopniu, instynktownie, wciąż jeszcze uciekając. Zrobił następny krok i zatrzymał się oszołomiony tuż przed oknem wystawy. Jeden z wystawionych eksponatów przyciągnął jego wzrok. „To wyzwanie - pomyślał. - To prowokacja! Dlaczego wciąż mi to podsuwają pod oko?” Znowu z okna wystawy patrzyło na niego dwoje tęczowych oczu. Zanim jednakże zrozumiał, czym są naprawdę, usłyszał głośny dźwięk, dobiegający z góry. Spojrzał tam instynktownie, podnosząc głowę i odskakując. Potrącił nieomal dwóch dżentelmenów, którzy jednakże wcale na niego nie spojrzeli. Odwróceni do niego plecami, stali przy oknie wystawowym. Wcale jednak nie spojrzeli na przedmioty ułożone za szybą, lecz oparłszy się o parasole, przechyleni nieco do tyłu, spojrzeli w górę. Bakar zaintrygowany, odsunął się od nich i również podążył za ich wzrokiem. Od pierwszego piętra budynku, w górę nie było okien lecz ekrany telewizyjne, z których dobiegał głos spikera. - Nadajemy dziennik GlobSat. Bakar podniósł głowę i zobaczył spikerkę, patrzącą na niego dwojgiem czarnych oczu. Poza jej plecami obracała się kula ziemska, opasana wirującą taśmą, składającą się z logo stacji telewizyjnej. Literki GlobSat mknęły coraz szybciej, zamieniając się w smugę. - Rzeźnik wszechczasów został zatrzymany – powiedziała, patrząc wprost na Bakara. Za jej plecami pojawił się obraz siwego apehumena, tego samego, którego widział w poprzednim wydaniu dziennika. - W dniu dzisiejszym o godzinie szóstej rano zero zero brygada antyterrorystyczna wkroczyła do mieszkania Rippera. Nie stawiał oporu. Podał się bez walki. Obraz spikerki o wymownych oczach został zdmuchnięty. Bakar zobaczył biegnących mężczyzn w czarnych ubraniach. Łomotali buciorami, trzymając przy oku broń. Ich twarze były jednak zasłonięte kominiarkami, w czarnej tkaninie wycięto tylko okrągłe otwory na oczy. Biegli grupą w stronę niewielkiego białego domku wśród kwiatów. Czarna wataha, przypominająca pająka o wielu odnóżach, zbliżała się do ślicznej bombonierki. Kiedy się zbliżyli do drzwi, wciąż z bronią przy oczach i stanęli, gotowi je rozstrzelać, otworzyły się szeroko. Na progu stanęła niewysoka postać, o mocno pochylonych plecach. Groźny Ripper miał na sobie białe ubranie. Stójkowy kołnierz marynarki był zapięty tuż pod siwą brodą. Starzec miał ręce skrzyżowane przed sobą. Stał na progu, bojąc się postąpić choćby krok poza obręb swego domu, choć i tak go nie chronił. Czarny pająk poruszył gwałtownie swoimi odnóżami. Podniosły się i objęły białą sylwetkę starca. Teraz Bakar widział jak czarne odnóża mocno go trzymają, odcinając się od białej tkaniny marynarki. Ręce są wykręcone poza plecy i skute kajdankami. Czarny pająk posuwa się rytmicznie w stronę otwartych drzwi więźniarki, popychając ku nim białego starca oplecionego jego odnóżami. Wpycha go do czarnego wnętrza więźniarki, odnóża pająka odsuwają się od białej marynarki. Zatrzaskują się drzwi i samochód szybko odjeżdża. Grupa antyterrorystyczna nadal stoi zwarta, z bronią przy oku. - Doprowadzono go do Pałacu Sprawiedliwości – mówiła spikerka. – Zaprzecza jednakże swoim zbrodniom. Utrzymuje wciąż, że jest niewinny. Sprawiedliwość dysponuje wieloma dowodami, mają one jednak naturę pośrednią. Potrzebny jest świadek. Jeden, najważniejszy, który wskaże go palcem. Dopiero takie zeznania umożliwią skazanie go na karę, którą zasłużył. - Na co to idą nasze podatki – rzekł z oburzeniem młodszy dżentelmen. – Minister robi sobie klakę. - Ciekawe, dlaczego już wydali wyrok na tego lekarza? – Starszy dżentelmen zadał spokojnie to straszne pytanie. - Robi przeszczepy. - Takie operacje wykonują w tysiącach gabinetów. Jest na to duży rynek. Co więcej, popyt na nowe organy wzrósł, i to parę tysięcy razy. - Każdy chce mieć nową skórę czy lepsze oczy. – Młodszy podkreślił ludzką próżność. - Zapotrzebowanie skoczyło w górę w momencie zakazania badań nad hodowlą komórek. – Wciąż wsparty na parasolu, starszy podniósł nogę. Jego zelówki były czyste. - Dlaczego zamknięto tak przydatne badania? – gorączkował się młodszy. - Ze względów etycznych. – Starszy mówił obojętnie, jakby te kategorie go nie dotyczyły. – Pobierano je od zarodków. - A ktoś utopił w badaniach niezłą kasę! – Zmartwił się młodszy. - Ci, którzy finansowali badania, czekali sposobności, by odzyskać nakłady poniesione na badania. – Starszy mówił pewnie. – I teraz chcą przejąć interes starego doktora jako rekompensatę. - Za dużo nagłaśniają. Można biznes przejąć, wydając mniej na reklamę. - Ktoś chce przejąć interes w stanie rozkwitu? I dlatego nagłaśnia, podbijając wartość tego biznesu? Po prostu walka o cenę: jest dwóch chętnych, jeden chce wycisnąć więcej pieniędzy z konkurenta. - Nie tylko o to tu chodzi. Widzę tu pewien przełom – rzekł spokojnie starszy. - Może Instytut ma jakieś karty? - Mają coś nowego i stary im przeszkadza? – Okazało się, że młodszy również był świetnym graczem. - Chcą wpuścić na rynek rezultaty swojego nowego odkrycia. – Starszy mówił spokojnie o rzeczach przerażających, jakby takie uczynki były dla nich zwyczajne. - I muszą poprzez nagłaśnianie przygotować umysły ludzi. Wmówić im, że stary lekarz jest rzeźnikiem, a to, co czyni, nazwiemy odrażającym zbrodniczym procederem. Musimy wywołać w umysłach ludzi oburzenie, wbić im w instynkt odruch odrzucenia. Kiedy tylko usłyszą informację o przeszczepach, będą reagować z oburzeniem. Poczują, że poczucie ich moralności zostało zgwałcone w sposób brudny i okrutny. Będą więc go bronić, starając się odzyskać stan pierwotnej niewinności. - Tak. Umysł ludzi i ich poglądy to miękka glina. – przyznał starszy.Można ugnieść ją w dowolny kształt. - A my wtedy robimy biznes. – Młodszy uśmiechnął się z zadowoleniem. - No właśnie, a teraz popatrz! Na ekranie ponad ich głowami zaczął padać ulewny deszcz. Pod ścianą budynku stał pod parasolem mężczyzna, trzymając przyciśnięty do piersi bukiet kwiatów. Unosząc oczy w górę, spoglądał w okno, które jednak było puste i zamknięte. Deszcz lał coraz gęstszy. Jego krople bębniły po powierzchni parasola. Mężczyzna stał wytrwale, wpatrując się w okno. Wciąż zamknięte, o szybach zalanych deszczem, zasłaniało twarz, którą pragnął ujrzeć wytrwale stojący mężczyzna pod parasolem. Strugi deszczu rozpryskiwały się, odbite pod kątem od naprężonej tkaniny parasola. Mężczyzna pod nim bezpiecznie ukryty, wciąż patrzył tęsknie w okno, a kwiaty w bukiecie, który tulił do piersi, wypuściły świeże listki. Nagle lunął tak gęsty deszcz, że bukiet wypuścił gałązki, rosnące tak szybko, że dosięgły okna i je oplotły, a wtedy ono nagle się otworzyło, pchnięte szybką dłonią od wewnątrz i jego obie połówki odskoczyły na boki, uderzając w ścianę. W oknie ukazała się dziewczyna, na którą czekał. Wyciągnęła do niego ramiona, a on do niej skwapliwie podbiegł, obejmując ją i zasłaniając parasolem od deszczu i od patrzących, którzy podekscytowani powinni się domyślać dowodów miłości, jakich para sobie nie szczędziła Nagle od ich pocałunków rozpierzchły się chmury, deszcze ustał, parasol jednakże wciąż ich zasłaniał od zazdrośników i plotkarzy. Reklama się zakończyła zbliżeniem logo firmy Umbrelka & Love. Przedstawiała mężczyznę opartego o parasol, stojącego przed oknem z uniesioną nogą, pokazującego czyste zelówki drogich butów. W takiej samej pozie stał właściciel firmy, reklamującej parasole, absolutnie niezbędne dla dżentelmena, który pragnie zdobyć wzajemność dziewczyny.