Świat widziany z siodła
Transkrypt
Świat widziany z siodła
Świat widziany z siodła Utworzono: czwartek, 02 lutego 2006 Świat widziany z siodła Mucharz, malownicza wieś w Beskidzie Małym, opodal Wadowic, okolice kościoła parafialnego pw. św. Wojciecha, leniwe, sobotnie popołudnie. – Państwo Urbasiowie? – grupka piwnych birbantów przed sklepem żywcem przeniesionym z epoki PRL-u odpowiada bezradnym wzruszeniem ramion. – Trzymają konie – dopytuję. – Aaa... Konie! Proszę pojechać w tamtą stronę. 200 metrów dalej zobaczysz pan dom z ogrodzeniem z desek. To chyba będzie tam – podpowiadają. Tabliczka na furtce grozi interwencją psiego stróża. Rzeczywiście, „Gapa” obszczekuje mnie przed nadejściem gospodarza. Jednakowoż ośmiela mnie przyjazne merdanie ogonem jamnika. Biografia Marka Urbasia na pozór zupełnie kłóci się z wizerunkiem mężczyzny, pomieszkującego w sielskim krajobrazie Mucharza i skłonnością do poetyckiej zgoła ekspresji. Wywodzi się z Dolnego Śląska. Począwszy od studiów w krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej był górnikiem. W swojej zawodowej karierze wspinał się po wszystkich szczeblach zawodowej drabiny, którą zwieńczył przeszło sześcioletnią prezesurą w sosnowieckiej kopalni „Kazimierz-Juliusz”. – Półtora roku temu zostawiłem ją w doskonałej formie finansowej. Cóż, zostałem wysłany na emeryturę – tylko tonem głosu daje do zrozumienia, że było to raczej „zesłanie”. Nad Skawę przywiodły go natomiast rodzinne koligacje żony, Danuty. – Dla mnie przez całe życie niezmiennie pozostanie Dusią – wyznaje ciepło. – Kupiliśmy tu działkę z myślą o domku letniskowym. Ale z czasem urodził się z niego prawdziwy dom – oprowadza po wiejskim siedlisku, akcentując smak i rękę żony w jego urządzaniu. Koń w prezencie Jeszcze przed przejściem „w stan spoczynku” Marek Urbaś kupił... konia. – Dla jaj, tak po prostu wyszło – opowiada, ale zaraz potem dodaje, że był to osobliwy, imieninowy prezent dla Dusi. Sprowadzony z Bieszczad huculskiej rasy „Oset” zrazu sąsiadował z owcą. Nie była to całkiem przyjazna koegzystencja. „Oset” zwykł skubać ogon współlokatorki ze stajni, ta zaś lubiła wypuszczać się „na wolność”, wystawiając się na drapieżność wiejskich psów. Wkrótce jednak do „Osta” dołączył, kupiony w okolicach Krynicy, „Walker” (jego imię łączy tylko przypadkowe podobieństwo z gatunkiem whisky). Marek Urbaś ostentacyjnie wzbrania się, by nie nazywać go hodowcą koni. „Oset” i „Walker” nie należą przecież do jakiejś końskiej arystokracji, na ogół kojarzonej z rodowodami arabskiej, bądź angielskiej krwi. Ot, ma po prostu dwójkę wałachów, których utrzymanie – jak przekonuje – wychodzi niewiele więcej od wiktu „Gapy”. – Możesz mieć auto za 300 tys. złotych i mało kto będzie dociekał, skąd wziąłeś na nie pieniądze. Ale nie daj Boże przyznać się do hodowli koni. Z dwóch hucułów natychmiast urasta mit o stadninie i ekstrawagancji ich właściciela – tłumaczy tę powściągliwość. Są piękne, wspaniałe... Nie tai natomiast emocjonalnej więzi ze swoimi hucułami. – Po prostu je pokochałem. Są piękne, wspaniałe... Odkąd się nimi opiekuję, nawiązuję z nimi prawdziwy kontakt. Myślę, że stałem się już ich prawdziwym partnerem i przyjacielem. Ale żeby tak było, trzeba sobie na to zasłużyć. Jak w przypadku każdej miłości, także i ta wymaga ustawicznej pielęgnacji – przekonuje. Trzymanie koni, jak twierdzi Marek Urbaś, to przede wszystkim obowiązek i odpowiedzialność. – Codziennie o tej samej porze trzeba do nich wstać, podrzucić siana, napoić, zaprowadzić na pastwisko, posprzątać... One mają swoje poczucie czasu, patrzą na mnie, na moją żonę, znają swoje godziny. Jeśli choć trochę spóźnię się z obrządkiem, to potrafią manifestować swoją dezaprobatę – wyjaśnia te relacje. Koniki huculskie są stworzone do chodzenia po górach. – Koń, zanim postawi krok, reaguje na nieosiągalne dla zmysłów jeźdźca sygnały. Wyczuje niewidzialną dla niego sarnę, rozpozna świeżo załataną dziurę w asfalcie. Nie trzeba szpicruty, aby się z nim porozumieć. Wystarczy dotyk piętą, ściągnięcie wodzy, słowo. Jeśli koń staje, strzygąc uszami, to jest to sygnał, że trzeba zrozumieć, dlaczego nie chce dalej iść – wyjaśnia Urbaś. – Świat, widziany z wysokości końskiego grzbietu jest zupełnie inny od tego, jaki na co dzień zwykliśmy oglądać zza szyb samochodu. Mucharz jest piękny. Mucharz, oglądany z siodła – jeszcze piękniejszy. Bywało, że wybraliśmy się z żoną na czterogodzinny, konny spacer na Leskowiec. Nie potrafię opisać wrażeń z tej wyprawy – opowiada gospodarz. Wpław Skawą – Owszem, kilkakrotnie zdarzyło mi się spaść z konia. Ale nigdy nie zostałem zrzucony. Jeśli jeździec wypada z siodła, to jest to tylko jego wina. Po prostu nie zareagowałem właściwie na sygnał mojego przyjaciela. Ot, weźmy takie zdarzenie – wracając z Leskowca mijamy gromadę rowerzystów. Koń poniósł, przestraszony nieznanym mu piskiem hamulców. Na szczęście, nic mi się nie stało – opowiada jedną z przygód Urbaś. Do takich szczególnych przeżyć należała też przeprawa wierzchem Skawą. – Gościłem studentkę Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dziewczyna kocha konie, jest doskonałym jeźdźcem i instruktorką jazdy. Wybraliśmy się nad rzekę. Wparła pierwszego konia w wysoką wtedy wodę, a za nim poszedł i mój. Szliśmy pod prąd gdzieś około półtora kilometra. W pewnym momencie poczułem, że koń stracił grunt pod kopytami i płynę na jego grzbiecie. Niesamowita frajda! Jerzy Chromik