Dla mnie autorytetem była Gaja Kuroniowa, chciałam być taka jak
Transkrypt
Dla mnie autorytetem była Gaja Kuroniowa, chciałam być taka jak
Dla mnie autorytetem była Gaja Kuroniowa, chciałam być taka jak ona… No tak, autorytet to ktoś, kogo się chce naśladować, tak jak ja chciałem naśladować Goździka. Chciałem też naśladować Kuronia, ale wyszło mi coś innego. Coś mojego. Gieysztor także był dla mnie autorytetem, ale zawodowym, to był mój mistrz. Bo na jego postawę w sprawach publicznych – była to zresztą postawa całego grona naszych mistrzów – patrzyłem z pewnym, jak by to powiedzieć… Pobłażaniem? O, to słowo dobrze wyraża moją ówczesną głupotę. Patrzyłem na moich mistrzów z pobłażaniem, ponieważ to, że oni chcieli być rozsądnie ostrożni i chronić to, co im powierzono: uniwersytet, kształcenie młodzieży, naukę i tak dalej, ja uważałem za maskę konformizmu. A to nie była żadna maska; oni już swój romantyzm mieli. Przeszli przez uświęcającą jatkę powstania warszawskiego i być może nie chcieli, żeby się coś takiego powtórzyło. Mieli swoje powody. Pamiętam świetnie, jak Goździk stał na ciężarówce przy bramie fabryki, kiedy schodziła pierwsza zmiana, a wchodziła druga. I powiedział do tego tłumu, że są jakieś ruchy wojsk i proponuje, by ci, co schodzą z pierwszej zmiany, pojechali do domu na obiad, ale wrócili potem do fabryki, bo może trzeba będzie strzec zakładu. I ludzie zrozumieli w lot, że chodzi o coś więcej niż zakład, i zaczęli krzyczeć, żeby stołówka zupę gotowała i że zostają. Późnym wieczorem, po wiecu na politechnice, wróciłem do FSO i spędziłem noc na tapicerni. Nigdy mnie tak pchły nie pogryzły jak wtedy! Na szczęście była to jedyna krew, jaką przelałem podczas tej naszej rewolucji. Nie miałem jeszcze dziewiętnastu lat i wszystko wydawało mi się proste i osiągalne. I wieczorem, na zebraniu w węższym gronie, Goździk powiedział, że pracownicy, którzy dojeżdżają z Henrykowa, zauważyli w lesie pod Jabłonną trzydzieści czołgów. Jakby ruszyły na Warszawę, to „jest propozycja” (to był ówczesny żargon partyjny – w najważniejszych sprawach mówiło się bezosobowo „jest propozycja”), żeby przyprowadzić kilka ciężarówek z piaskiem i zatarasować przejazd pod wiaduktem na Stalingradzkiej (dziś Jagiellońska), i wziąć butelki napełnione benzyną i parę skrzyń odkówek. Co to jest? To kuźnia wyrabia: metalowe półfabrykaty, które potem obrabia się na tokarkach, szlifierkach i tak dalej. Bardzo dogodne jako pocisk, coś jak mały kamień, tyle że stalowy. I Goździk mówił, że jak czołgi przyjadą, no to zobaczą przeszkodę i staną, dowódca otworzy właz i się wychyli. A wtedy my będziemy mieli ze sobą sztandar czerwony i biało‑czerwony (zwróć uwagę na te barwy!) i zaśpiewamy Międzynarodówkę i „Jeszcze Polska nie zginęła”. I jeżeli to będą Polacy, to na pewno – jak dziś pamiętam, jak to mówił – na pewno nie będą do nas strzelać. Ja nie wiem, skąd Leszek, którego miałem za takiego mądrego, czerpał tę wiarę po Poznaniu, ale jakoś uważał, że Polacy do polskiej klasy robotniczej nie będą strzelać. A jak Ruscy (tak powiedział, „Ruscy”, dzisiaj bym się oburzył, ale wtedy się nie oburzyłem)…, rozłożył ręce i dalej już nic nie mówił, tylko się rozumiało, że my wtedy za te odkówki chwycimy i przepędzimy spod Warszawy te czołgi odkówkami. No i potem, dużo później, jakieś dziesięć lat temu, może trochę więcej, byliśmy razem w sanatorium w Świeradowie i ja przypomniałem mu to: Leszek, coś ty chciał tym czołgom odkówkami zrobić? A Leszek: na pewno by nas rozgnietli, ale następne pokolenie wiedziałoby, że stawiliśmy opór. Jak ci powstańcy… Wtedy ja oczywiście też czułem jakiś dreszczyk, że będziemy jak ci powstańcy. Jak się ma dziewiętnaście lat, człowiek nie ma za grosz wyobraźni. Co zresztą ułatwia wspinaczkę, bo ja się wtedy wspinałem. Ryzykancko. Na szczęście nie dali mi potem tej sztuki rozwinąć. I nie dali mi też porzucać tymi odkówkami, bo Mao załatwił z Chruszczowem, żeby tego nie robił, i Chruszczow przestraszył się i posłuchał Mao. To wróćmy do dnia dzisiejszego. Dużo rozmawiam z moim dwudziestodwuletnim synem. On ma potrzebę angażowania się. Trzy lata studiował w Londynie i tam strajkował, demonstrował, a tu ma dylemat, nie bardzo wie, ani on, ani jego środowisko, co właściwie mogliby zrobić, skoro „źle ma się świat”, jakie jest lekarstwo na to wszystko, co… Przecież ja mu nie powiem! Bo, po pierwsze, to byłoby nieprzyzwoite, a po drugie, on mnie nie posłucha, a po trzecie, to co ja mam mu do powiedzenia? No właśnie, co? Że i tak wyjdzie co innego, niżby chciał. Ale to nie znaczy, że mają nic nie robić, nie… Moja sympatia jest po ich stronie, tych młodych, ale nie stanę na ich czele, bo za dużo wiem. Trzeba mniej wiedzieć, żeby robić rewolucję, inaczej się jest nieskutecznym, wiesz? Rewolucjonista, który wie za dużo, nic nie zdziała. Czyli nie powiesz tym młodym ludziom niczego konkretnego, nie dasz im żadnych rekomendacji, tej młodej polskiej lewicy? To okropne, ale chyba nie dam. Oni powinni wiedzieć lepiej, a poza tym ja wiem za dużo… Nie chcesz im dawać swojego sceptycyzmu? No… ja powinienem zrobić taki rachunek, może nie sumienia, tylko doświadczenia. Spytano mnie niedawno, jakie mam plany polityczne. Odpowiedziałem, że jak wielu przed nami staraliśmy się wpłynąć na bieg historii. I w pewnym momencie nam się to nawet udało, tylko że rezultat rozmija się z naszymi dążeniami. I znaleźliśmy się, jak wielu przed nami i na pewno wielu po nas, w sytuacji uczniów czarnoksiężnika. I musimy zdać sobie z tego sprawę. Nie można bezkarnie osiągać celów, do których się dąży? Tak, może tak. Ładnie powiedziane.